- promocja
- W empik go
Panta rhei - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
15 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Panta rhei - ebook
Aleks Pobierski to przeciętny, lubiany mężczyzna. Gdy ulega wypadkowi, policja nie ma wątpliwości, że był to zamach na jego życie. Bliscy chłopaka nie mogą jednak zrozumieć, kto chciałby go zabić. Czy Aleks stanowi dla kogoś zagrożenie? Czy ktoś naprawdę próbuje go zabić?
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
2021
Tego wiosennego dnia pogoda dobrze się zapowiadała. Przez pojedyncze chmury wdzięcznie przebijały się promienie słońca. Aleks poprawił słuchawki w uszach. Biegnąc, przeczesał dłonią swoją bujną blond czuprynę.
Od zawsze dbał o kondycję. Dawniej często jeździł rowerem, grał w siatkówkę, w dzieciństwie mama nawet wysłała go na zajęcia karate. Jednak do regularnego biegania przekonał się trzy lata temu, a zachęciła go do tego dziewczyna. Wprawdzie prędko okazało się, że poza wspólnym zainteresowaniem sportem niewiele ich łączy, ale pasja do biegania pozostała.
Chłopak mijał właśnie urząd miejski będący wielkim, pomalowanym na zielono budynkiem powstałym w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Jednocześnie wkraczał na rozległe Jasne Błonia, rozciągające się tuż za gmachem urzędu. Błonia, również powstałe w dwudziestoleciu międzywojennym, tworzą jeden z najważniejszych symboli Szczecina. Rozległy trawnik otoczony kompozycjami kwiatów i największym w kraju skupiskiem platanów klonolistnych był świadkiem ważniejszych momentów w historii miasta. To tam Nikita Chruszczow spotkał się ze szczecinianami, a Jan Paweł II pobłogosławił całe miasto.
Tego dnia, jak zwykle wczesnym rankiem, było tutaj niewiele osób, raptem kilkoro innych biegaczy. Samochodów też wiele się nie spotykało, więc przebiegając przez ulicę Szymanowskiego, Aleks niespecjalnie się za nimi rozglądał. Tym razem popełnił błąd, który rozpoczął totalną zmianę jego życia.
Siedzący w najnowszym mercedesie klasy S Jean trzymał w ręce telefon.
– I jak? Zrobione? – zapytał po francusku. Na twarzy malowały się niepewność i oczekiwanie, gdy wsłuchiwał się w głos rozmówcy.
– No jasne. Przyjechała karetka, ale na pewno to tylko formalność. Juan wjechał w niego dwieście na godzinę. Mogli podstawić od razu karawan. – Jean usłyszał młodego mężczyznę. Akcent zdradzał, że prawdopodobnie pochodził z Hiszpanii.
– Kurwa! Czyli jak zwykle spieprzyłeś. Miał zginąć, a ty się, kurwa, opierasz na domysłach! Upewnij się, że sprawa jest zakończona.
– Szefie, oczywiście, dopilnuję interesu. Szef mnie zna! Mi też zależy na naszej sprawie. A w dodatku przecież szef wie, że bym chętnie zastosował zabawy, które wydłużyłyby proces umierania…
Nie skończył, bo Jean się rozłączył. Zagryzał swoje piękne, duże wargi, których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta. Widać było, że jest zły. „A mogłem załatwić sprawę sam. W tym zacofanym kraju przecież i tak by mnie nie namierzyli. Zresztą marne szanse, aby znaleźli chociażby Juana i Rico”, pomyślał, po czym wyrzucił tlącego się papierosa za szybę samochodu i ruszył przed siebie.
Ania czuła pewien nieokreślony niepokój. Niezwykle rzadko się jej to zdarzało, jednak gdy już się trafiło, często była to zapowiedź jakiegoś mniejszego czy większego nieszczęścia. Kiedyś na przykład strach poprzedził odgłos kroków obok niej. Jeszcze będąc nastolatką, siedziała w swoim pokoju w rodzinnym mieszkaniu, kiedy usłyszała, że ktoś podszedł. Podniosła głowę znad właśnie wykonywanej pracy. Nikogo jednak nie zauważyła, co bardzo ją zdziwiło. Wróciła do pracy, a po kilku minutach znów usłyszała kroki. Poczuła niepokój i wewnętrznie spodziewała się, że coś się stanie. Coś złego. Następnego dnia umarł jej dziadek.
Dziś mimo odczuwanego niepokoju nie miała czasu na refleksje i zmartwienia. Była już dorosłą, odpowiedzialną kobietą dobiegającą trzydziestki, która śpieszyła się do pracy. Wstała o siódmej i udała się do łazienki. Wyszczotkowała swoje długie, ciemnoblond włosy, wyszorowała zęby, po czym ubrała się i wyszła z mieszkania. Śniadanie i kawę spożywała głównie w biurze.
Po półgodzinnym spacerze szybkim krokiem przemierzała schody w budynku dawnej Telekomunikacji. Pracowała tu już cztery lata, choć praca ta nie była jej pasją. Zwłaszcza że została magistrem historii. Wiadomo jednak, że archiwista w Polsce nie mógłby sobie pozwolić na zakup mieszkania. Nawet jednopokojowego i na kredyt.
Wchodząc tuż przed ósmą na piętro działu realizacji inwestycji, minęła kilku współpracowników. Niektórzy już tradycyjnie śpieszyli się na poranną kawę do pokoju Jacka, który wspaniałomyślnie przyniósł swój ekspres, czym uszczęśliwił wielu kolegów. Ania jednak nie dołączyła do znajomych, lecz udała się prosto do swojego gabinetu. Dzieliła go z Agnieszką, serdeczną kobietą w średnim wieku, zamężną i posiadającą dwoje energicznych dzieci. Obgadały najważniejsze fakty z właśnie minionego weekendu, po czym usiadły do komputerów, sprawdzając skrzynki mailowe. Dziewczyna, mimo że była bardzo skoncentrowana na czytaniu otrzymanych wirtualnych wiadomości, usłyszała informację podaną w radiu: „… dziś około godziny szóstej potrącono młodego, wysokiego mężczyznę w wieku około trzydziestu lat, przy ulicy Szymanowskiego, tuż przy urzędzie miejskim…” Ania momentalnie zastygła, otworzyła usta i słuchała dalej audycji, połykając każde słowo. Oznajmiono, że poszkodowany mężczyzna nie miał przy sobie żadnych dokumentów, a jego stan jest poważny. Tożsamość jest nieznana, dlatego prosi się rodziny osób, które odpowiadają opisowi rannego, do zgłaszania się do szpitala przy ulicy Piotra Skargi w Szczecinie.
Dziewczyna pośpiesznie wzięła telefon do ręki i wybrała numer do Aleksa. Nie odebrał. Trzęsącymi się już rękoma zadzwoniła drugi i trzeci raz, nadal bez efektu.
– Martwię się. Od rana jestem jakaś niespokojna, a teraz te informacje w radiu. Aleks w środku tygodniu biega głównie na Błoniach. A teraz nie odbiera! – Ania zaczynała wpadać w histerię.
Agnieszka jednak znacznie bardziej racjonalnie podeszła do sprawy.
– Nie no, nie przesadzaj. Na pewno jest wielu młodych ludzi biegających rano w centrum miasta. To niekoniecznie Aleks.
– Nadal nie odbiera, lecę do szpitala. I tak mam blisko na Skargi. Jeśli nie sprawdzę, czy to nie Aleks, nie będę miała spokoju. Gdyby szef pytał, powinnam niebawem wrócić. Albo jak chce, mogę wziąć urlop na żądanie. Pa!
– Jasne, nie martw się, przekażę! – odpowiedziała Agnieszka za pospiesznie wychodzącą Anią.
W pięknej kamienicy, w mieszkaniu zajmującym całe trzecie piętro, przy długim stole siedziało piętnastu mężczyzn. Elegancko ubrani, w wieku już okołoemerytalnym, wyglądali na bardzo skoncentrowanych na rozmowie.
– Macron znów stawia na swoim. Wpuszcza kolejne grupy uchodźców. Zrywa kolejny sojusz, teraz w sprawie handlu z Brazylią. Musimy przyśpieszyć działania – powiedział Charles, mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający na najstarszego spośród zgromadzonych.
– Zgadzam się całkowicie. Przekażę Louisowi, aby przyszykował wszystko na przyjazd. Pierre z kolei poinformuje Bonapartego o jego misji – odparł wysoki mężczyzna w granitowym garniturze, Philippe.
– Część naszego stowarzyszenia jednak zastanawia się jeszcze, czy wprowadzić go ugodowo, czy przez zamach – dodał Gerard, wysoki i szpakowaty pan ze zmartwioną miną.
Odpowiedział mu Charles:
– Wiadomo, lepiej by było zrobić to pokojowo. Ale skoro ten matoł zwany prezydentem robi, co chce i w dodatku jego działania nie wpływają pozytywnie na naszą ojczyznę, może i trzeba będzie użyć siły. Społeczeństwo nas poprze. Zrobimy, co należy – powiedział, zapalając papierosa.
Za oknem można było zobaczyć piękne słońce zachodzące nad Paryżem.
Wcześniej, Francja
Philippe
Śliczna blondwłosa dziewczynka czesała rudego kotka. Zwierzak, mimo że nie wyglądał na bardzo zadowolonego z toalety, siedział cierpliwie przy pięcioletniej Juliette. Mając przed sobą wielką, zieloną połać ogrodu, chętnie popolowałby na myszy czy ptaszki. Czuł jednak swoim małym kocim rozumkiem, że towarzyszka zabaw go potrzebuje.
Philippe wyszedł przed dom i pokonał kilka metrów, aby zbliżyć się do córki. Usiadł przy niej na długiej białej ławie.
– Kochanie, tatuś wyjeżdża do pracy. Uściskasz mnie?
– Tato, ale ja właśnie układam włosy Klakiera. Dziś przyjeżdża George z Daisy. Klakier musi wyglądać pięknie. – Dziecko sprawiało wrażenie bardzo stanowczego.
– Więc nie przytulisz taty?
Dziewczynka nie przerywając czesania kociego futerka, przybrała zamyślony wyraz twarzy.
– Możesz mnie pocałować. Nie mogę teraz puścić Klakierka, aby przypadkiem nie uciekł.
Wystawiła policzek w stronę ojca. Ten z uśmiechem nachylił się ku dziecku, pogładził po plecach i z czułością ucałował w mały policzek.
– Do zobaczenia, Juliette. Baw się dziś dobrze.
– Do jutra, tato! – zawołała za powoli oddalającym się Philippe’em.
– George, patrz, jak one się ładnie bawią! – krzyczała, podskakując z radości mała Juliette, obserwując Klakiera, który tulił się do swojej koleżanki. Daisy, kotka rasy ragdoll, była kilkukrotną medalistką kocich wybiegów. Obecnie prężąc się i ciesząc z pięknej, różowej kokardy na szyi, mruczała z wdzięczności za zaloty kocura. Dzieci z uśmiechami na twarzach patrzyły na kociaki. Wyglądały na szczęśliwe, siedząc przy dziecięcym stoliku. Zajmowały minikrzesła ogrodowe i umilały sobie czas, pijąc sok i jedząc ciastka. Słodko szczebiotały, udając dorosłych i co chwila przyglądając się kotom. Popołudnie upływało im miło, a pogoda dopisywała. Po obiedzie Juliette i George wciąż bawili się w ogrodzie, pilnując jednocześnie, aby pupile się zanadto od nich nie oddaliły. Dziewczynka, krzycząc, właśnie goniła George’a.
Trwającą kilka godzin beztroską zabawę zakończyło pojawienie się dużego wilczura. Zjawił się nagle znikąd, szczekając i biegnąc ku kotom. W mgnieniu oka znalazł się przy nich. Daisy wskoczyła od razu do donicy zawieszonej w powietrzu przy werandzie. Była tam nieosiągalna zarówno dla dzieci, jak i dla psa. Klakier, niestety, nie był tak bystry. Wystraszony, obrał dłuższą drogę ucieczki. Gdy zobaczył wściekłe zwierzę, po prostu zaczął biec wprost przed siebie. Pies podążał tuż za nim, na końcu zaś mała Juliette, obawiająca się o zdrowie pupila. Wszyscy troje pędzili w stronę ulicy. W kilka sekund kociak przebiegł przez trawnik, a następnie asfalt, po czym sprytnie wskoczył na drzewo. Zwinnością jeszcze bardziej rozwścieczył wilczura. Pies spóźnił się o kilka sekund i mógł obecnie jedynie szczekać na wroga, stojąc przy klonie.
W tym samym czasie dziewczynka wbiegała na jezdnię, nie zauważając nawet, gdy uderzył w nią rozpędzony samochód.
Z niemal przezroczystą twarzą Philippe patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Zajmował fotel pasażera, a obok za kierownicą siedział jego kolega Adam. Mężczyzna nie miał pojęcia, jak pocieszyć przyjaciela. Sam nie miał dzieci, nigdy też żadnego nie stracił, ani nie znał żadnego, które umarłoby w taki sposób. Dlatego też w drodze do Lyonu w ogóle ze sobą nie rozmawiali.
Po zaparkowaniu przed domem Philippe z Adamem udali się do środka. Gdy weszli do salonu, a Philippe zobaczył zapłakaną żonę, od razu wziął ją w ramiona i także zaczął szlochać. Przytulali się i dodawali sobie nawzajem otuchy. Gdy po około trzydziestu minutach nieco doszli do siebie, Adam przyniósł wszystkim herbatę. Siedzieli chwilę w milczeniu przy gorącym napoju, gdy Philippe pozbierał skołatane myśli.
– Co dokładnie się stało? Przecież mieszkamy przy drodze wewnętrznej. Jeździmy trzydzieści kilometrów na godzinę.
Annette powoli podniosła wzrok. Otarła kolejną łzę i trzęsącymi się ustami powiedziała:
– Jakiś Marokańczyk jechał dziewięćdziesiąt. Wcale nie widział, że maleńka wbiegła na jezdnię. Hamował dopiero po fakcie. – Urwała nagle, zalewając się kolejną falą łez.
Wzburzony ojciec dziecka wstał i krzyknął:
– Pierdolone Araby!
I wyszedł z domu, trzaskając drzwiami.
2021
Jean palił papierosa, stojąc przy swoim samochodzie. Znajdował się w jakimś odludnym, zielonym miejscu, których Szczecin posiada niezwykle wiele. Mógł tam się czuć swobodnie, nie obawiając się, że zostanie zauważony. Czekał na Rico i Juana, którzy spóźniali się już pięć minut. Zniecierpliwiony, zerkał na zegarek, w głowie snując plany.
– No, nareszcie. Słyszeliście najnowsze wieści? – zapytał nadchodzących współpracowników. W jego głosie łatwo można było rozpoznać nuty złości i zdecydowania, jakie towarzyszą duszom przywódców.
– Hm… Ale jakie?
– Obiekt jest w szpitalu! Żyje!
– W szpitalu… Jeśli żyje, to ledwo. Jeszcze dziś, jak ustaliliśmy, zakończymy sprawę. Szefie, wiesz, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy – przekonywał Rico. Jego wysoka, wysportowana sylwetka i stanowczy wyraz twarzy wydawały się gwarantem dotrzymania słowa.
– Od tego zależy nasza przyszłość! – Jean omiótł rozmówców poważnym spojrzeniem. – Wiecie, jak wiele zależy od naszej misji. Tyle osób na nas liczy. Narodowcy są mocni jak nigdy wcześniej, mają zdecydowanie zbyt dobrą passę! – Zrobił pauzę, aby zobaczyć, jak chłopaki zareagowali na jego patetyczny ton. – Od dziś nie dotyczą nas słowa: nie mogę, nie uda się, nie wolno. „Nie” jest zakazane! Omówmy, w jaki sposób ostatecznie zlikwidujecie problem – oznajmił, coraz poważniejszy.
Ania, zdyszana, weszła do szpitala przy ulicy księdza Piotra Skargi. Skorzystała z głównego wejścia, prześledziła wiszącą na ścianie tablicę informacyjną i udała się do rejestracji. Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej roztrzęsiona.
Z Aleksem poznali się raptem kilka miesięcy temu. Wiedziała jednak, że tak dobrze jak z nim, z nikim jej nie było. Wysoki, wygadany i zabawny chłopak szybko zwrócił jej uwagę. Poznali się na tandemach językowych, podczas których oboje chcieli utrwalić znajomość języka angielskiego. Przysiadł się do stolika Ani, która siedziała ze swoją przyjaciółką, Julką, znajomą ze studiów. Od razu znaleźli wspólny język i umówili się na następny dzień na spacer. Spotkanie się przedłużyło, nie mogli się rozstać i od tego momentu stali się niemal nierozłączni.
Teraz, będąc w szpitalu, zdenerwowana dziewczyna odtwarzała najlepsze obrazy z ich wspólnego, niedługiego życia, podążając za pielęgniarką. Zmierzała do sali, gdzie mógł leżeć Aleks.
„Jeśli to faktycznie on? Co mu jest? Czy jest bardzo poturbowany? Śpi, jak podawali w radiu. Wzywają możliwych znajomych, aby ustalić jego tożsamość, więc na pewno jest w śpiączce. Czy są szanse, że zaraz się obudzi? Czy on się kiedykolwiek obudzi?!” – negatywne myśli zaczęły kłębić się jej w głowie, powodując, że serce biło coraz niespokojniej. A fakt, że nie lubiła tego typu miejsc, wcale nie działał kojąco. Szpitale kojarzyły się jej ze współczuciem i bólem, bo przecież tylu nieszczęśliwych i niedołężnych ludzi się w nich spotyka.
Dobrze pamiętała sytuację z jej dzieciństwa, gdy odwiedzała chorego dziadka. Mizerna twarz starszego człowieka, który nie mógł już wstać z łóżka. Pościel typowo szpitalna, nieładna, na równie nieciekawym posłaniu i w całym tym marnym otoczeniu – tak typowym dla lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Do tego obrazy innych schorowanych pacjentów i dziwne zapachy. Od tych wspomnień od razu robiło jej się dość słabo.
Mimo że od tamtego wydarzenia minęło ponad dwadzieścia lat, Ania czuła, że w szpitalu na Skargi niewiele się zmieniło. Rozmyślania dziewczyny przerwała pielęgniarka, stając pod salą.
– To tu. Proszę poczekać przy drzwiach. Zawołam lekarza prowadzącego i poproszę następnie o obejrzenie pacjenta.
Ania kiwnęła głową na znak, że rozumie i zaczęła nerwowo przestępować z nogi na nogę. Na całe szczęście długo nie musiała czekać. Już po kilku minutach zobaczyła idącą w swoją stronę pracownicę szpitala. Obok niej szedł mężczyzna. Dość wysoki, o sympatycznej twarzy wydawał się być dość przystępny jak na lekarza. Gdy podeszli do Ani, doktor skłonił nieco głowę i się przedstawił:
– Jestem lekarzem, Mariusz Izdebski. Witam panią. Oczywiście nie mamy pewności, czy nasz pacjent faktycznie jest pani znajomym, jednak powinienem panią uprzedzić o jego stanie zdrowia, jeszcze zanim wejdziemy do sali. Stan poszkodowanego jest poważny. Pacjent doznał wielu obrażeń wewnętrznych i zewnętrznych, dlatego też za chwilę zobaczy pani wiele bandaży i siniaków, a ja muszę panią przygotować na ten widok.
– Tak, oczywiście.
Ania sprawiała wrażenie wystraszonej i osłabionej. Wchodząc do sali, mimo ostrzeżeń lekarza, nie spodziewała się zobaczyć takiego widoku: obandażowana głowa, prawa noga, ręka oraz brzuch. Lewa ręka tworzyła z kolei formę wielkiej fioletowej plamy. Dziewczyna podeszła bliżej łóżka. Dokładnie przyjrzała się twarzy rannego i bliźnie w kształcie węża na lewym przedramieniu i gwałtownie zaszlochała.
– Widzę, że zna pani pacjenta. Proszę więc za mną, musi nam pani podać jego dane osobiste oraz zostawić ewentualne namiary na jego krewnych – oznajmił współczująco lekarz, kładąc dłoń na jej ramieniu. Kobieta nie mogła powstrzymać łez, lecz zawodząc, udała się za Izdebskim do sali lekarskiej.
– To Aleks Pobierski, ma trzydzieści lat. Urodzony piętnastego lipca 1991 roku – oznajmiła niewyraźnym, zapłakanym głosem. – Widział pan tę bliznę na lewej ręce? Jest taka specyficzna. Spadł z drzewa jako kilkulatek i tak ją nosi. Śmieje się, że to jego znak rozpoznawczy, ale zawsze lubi dopowiadać, że nic z węża w sobie nie ma.
– Faktycznie, blizna rzuca się w oczy. A kim jest dla pani pan Aleks?
– To mój chłopak. Znamy się od kilku miesięcy. W sumie to nawet mój narzeczony – odparła Ania, po czym zaniosła się głośnym płaczem. – To niemożliwe po prostu. Aleks od kilku lat biega trzy, cztery raz w tygodniu, zwłaszcza rano. Nigdy mu się nic nie przydarzyło. Co się dziś stało?!
– Proszę się uspokoić. Trzeba wierzyć, że z tego wyjdzie. Stan pana Aleksa jest poważny, ale nie beznadziejny. Co do zajścia, wiem tylko, że wjechał w niego samochód. Proszę zostawić swoje dane, na pewno ktoś z policji będzie chciał się z panią skontaktować.
– Z policji? Ale jak to? To zwykła procedura? – zapytała dziewczyna, wycierając czerwony nos i unosząc mokre od płaczu rzęsy okalające zdziwione oczy.
– Tak, to standardowa procedura. Poszkodowany został potrącony, jego stan jest ciężki, policja będzie chciała porozmawiać o tym wypadku – spokojnie poinformował doktor Izdebski.
– Tak, tak, oczywiście. W sumie to logiczne, bo trzeba złapać teraz idiotę, który o mało nie zabił Aleksa!
– Proszę się uspokoić. Teraz chciałbym zadać pani jeszcze kilka pytań.
Kobieta około czterdziestki chodziła po hotelowym pokoju. Ładna, elegancka, trzymała kciuk lewej dłoni w ustach. Sięgnęła po kosztowny telefon, po czym wybrała francuski numer.
– Tu Louise. Mam złe wieści. Opozycja dowiedziała się o naszych planach. Aleks został potrącony dziś rano samochodem. Jego stan jest krytyczny. – Zamilkła i słuchała odpowiedzi w telefonie. – Oczywiście. Zrozumiałam. Zrobimy wszystko, co należy, aby powstrzymać wrogów państwa. Do usłyszenia.
Rozłączyła się, wzięła torebkę i kluczyki do auta, po czym pośpiesznie opuściła swój piękny, niewątpliwie co najmniej czterogwiazdkowy pokój. Śpieszyła się, aby jak najprędzej przekazać usłyszane informacje pozostałym członkom swojego stowarzyszenia.
Francja, wcześniej
Louise
Nieopodal Lyonu, na wsi, stał dość duży, kamienny dom. Nieco zaniedbany i podupadły, lecz wskazujący na to, że niegdyś niewątpliwie należał do ważnych ludzi. Stara, porośnięta mchem dachówka czy ubytki w zaprawie nie odejmowały mu uroku, bynajmniej. Wręcz przeciwnie. Budynek postawiony w neogotyckim stylu przywodził na myśl dawne dzieje: bogatego szlachcica bądź biskupa, który zamieszkiwał dom i władał wielkimi obszarami rozciągającymi się wokół. Bez wątpienia miał też do dyspozycji wiele sług – począwszy od służby dworskiej po zwykłych kmieci uprawiających jego ziemię i dbających o zwierzynę.
Stojący kilkadziesiąt metrów od dworu drewniano-kamienny budynek mógł być z kolei wielką stajnią mieszczącą wiele koni. Zapewne służyły do pracy w polu i do transportu. W pobliżu stał kolejny budynek, niewielki i ewidentnie współczesny. Jednak obok widoczne były pozostałości po wielu starszych konstrukcjach, najpewniej innych zabudowaniach gospodarskich, takich jak obory, spichlerze czy kurniki. Wielkość majątku wskazywała, że jego właściciele musieli być bogaci i znani w okolicy, a może i nawet w całym kraju.
Obecnie zarówno dom, jak i najbliższa okolica należały do rodu Francesów. Głowa rodziny, zamieszkująca domostwo, to przeszło siedemdziesięcioletni mężczyzna, Jacques. Trzymał właśnie na kolanach ukochaną, najmłodszą wnuczkę, Louise. Sześcioletnia dziewczynka uwielbiała spędzać czas z dziadkiem. Oboje chętnie przesiadywali w salonie, którego wnętrze wystylizowano na średniowieczną modłę. Dziewczynkę i starca otaczały więc wielkie, drewniane meble z pięknie wyrzeźbionymi dekoracjami. Na podłodze i ścianach rozpościerały się wyprawione skóry dzikich zwierząt. Jedną z nich gładziła właśnie Louise, spoglądając na portrety przodków wiszące dookoła. W takiej scenerii z ciekawością słuchała opowieści o historii swojej rodziny. Wiedziała już, że dziadek jest smutny, bo nie może mieszkać w swoim rodzinnym domu. Obecny dom kupił ze swoim ojcem wiele lat wcześniej, krótko po wielkiej wojnie. Kiedyś jej rodzina, według dziadka Jacques’a, była duża i bogata. Mieszkali w domu znacznie większym i piękniejszym od tego. Niestety, rządy w państwie zmieniły się, a dziadek stracił na znaczeniu i musiał kupić mniejszy dom. Stary sprzedał. Pamiętała, jaki dziadek był nieszczęśliwy, gdy dowiedział się, że jego rodzinny dom wyburzono. Nie dbano podobno o niego, więc stał się ruiną, a w dodatku niedawno całkiem go zniszczono i postawiono w jego miejscu hotel. Louise już nigdy nie zobaczy rodzinnego domu dziadka, co sprawiało jej wielką przykrość. Myślała nawet, że rozumie, jaką tęsknotę za rodzinnym domem odczuwa krewny.
Mimo wszystko sądziła jednak, że obecny dom też jest piękny. W odróżnieniu od mieszkania rodziców w Lyonie, które jest małe. Raptem trzy pokoje, a swój musiała dzielić z bratem. Tutaj gdy tata był mały, na pewno miał własny pokój. I wszyscy jego trzej bracia.
– A co wy tu robicie? Suzette przygotowała właśnie podwieczorek. – Pierre, ojciec Louise, który wszedł nagle do salonu, zaskoczył dziadka i wnuczkę.
– Słucham o dziadku Robercie! – zapiszczało dziecko.
– A kto to? – Pierre zdawał się być zdziwiony, z kolei Jacques rozdrażniony.
– Tak właśnie znasz dzieje rodziny. Robert z Cluny wsławił się pod koniec wojny stuletniej!
– Taa… Pokonał smoka i uratował królewnę… Chodźcie do kuchni.
– Tu będziemy jeść. Tu się jadało i jada w tym domu! – Dziadek nie wyglądał na zadowolonego.
Pierre opuścił pokój, uznając, że i tak nie przekona swojego upartego, szlacheckiego ojca.
Po kolacji spożytej, tak jak i podwieczorek, w salonie Jacques z rodziną wciąż siedzieli przy dużym, dębowym stole. Pierre wydawał się, jakby miał trudny orzech do zgryzienia. Planował bowiem wrócić do tematu sprzedaży ziemi i zabrania ojca z tej dalekiej prowincji. Przyglądał się tacie, który dopiero skończył jeść.
– To gdzie wolałbyś mieszkać? U mnie czy Adriena?
– A daj spokój. Tu się możecie wszyscy przenieść, zapraszam. Ja się nigdzie nie wybieram.
– Dobrze wiesz, że miałbym za daleko do pracy. To prawie dziewięćdziesiąt kilometrów. A w pobliżu autostrady brak.
– Bo ci się zachciało być właścicielem jakiejś firemki przewozowej! Nie lepiej by było tu osiąść, na ziemi?
– Tato, nie drążmy tematu. Dobrze wiesz, że żaden z nas nie chce mieszkać na wsi. Prowadzimy zupełnie inne życie i je lubimy. A ty jesteś coraz słabszy. Potrzebujesz naszej opieki.
– Pierre ma rację. Zaopiekujemy się tatą. Dzieci będą szczęśliwe, gdy będą miały cię codziennie blisko siebie – wtrąciła się Mathilde, żona Pierre’a.
– Dajcie spokój! Ile razy mam wam powtarzać! Nie mogę umrzeć na swojej ojcowskiej ziemi, umrę więc chociaż tu, gdzie przeżyłem wiele lat! To jest wasza ojcowizna. Nie chcę więcej słyszeć o sprzedaży!
– Ale tato…
– Wasze dzieci mają znacznie więcej rozumu i będą chciały tu mieszkać! One bardziej niż wy rozumieją znaczenie naszego nazwiska i historii! – Rozzłoszczony uderzył pięścią w stół. – Ja nie wiem, skąd wam się to wzięło. Jeszcze Mathilde mogę zrozumieć z tym jej wątpliwym szlacheckim pochodzeniem. Ale moi synowie?! A Gustav?! Mój pierworodny?! Aby najstarszy syn siedział w rządzie i popierał ten niemoralny system! Prezydenta z pospólstwa, który robi, co mu się podoba. Gdyby wróciła monarchia, ta najdawniejsza, z szacunkiem do Kościoła… W jakich czasach przyszło mi żyć!?
– Tato, wiesz, że wszystko się zmienia. Przecież nie ma już nigdzie monarchii, a tam gdzie są, to tylko na pokaz. I stanowią balast dla obywateli – racjonalizował syn.
– I co tu się dzieje? Jakie wartości? Czy tobie to miasto już też zaszkodziło? Za dużo obcokrajowców cię otacza? Przecież tacy się tu panoszą, jak im się podoba. A ty, zamiast jak kiedyś pradziadowie, gospodarzyć na swojej ziemi i walczyć za ojczyznę i religię, prowadzisz firmę z samochodami? Francja oszalała. A twój brat pilnuje, aby nie wróciła do korzeni! I to potomek rycerzy pierwszych Merowingów! – Louise siedziała i z podziwem słuchała opowieści dziadka, tak samo jak jej brat.II
Francja to państwo kojarzące się z pięknymi krajobrazami i zabytkami. Niemal wszyscy marzą o podróży do Paryża, serca kraju. Wieża Eiffla, Luwr, Pola Elizejskie to marzenie turystów z całego świata. Równie słynne są zamki malowniczo posadowione w Dolinie Loary czy czyste plaże Lazurowego Wybrzeża. Wizytówkę Francji stanowi także gościnność jej obywateli, gdyż od przeszło dwustu lat chętnie przyjmuje imigrantów. Już w osiemnastym wieku azyl na francuskiej ziemi otrzymało wielu Polaków, którzy nie chcieli podporządkować się polityce zaborców w ojczyźnie. W państwie nad Sekwaną i Loarą otrzymali pracę, tak samo jak wielu pozostałych przybyszów z innych krajów. Właśnie w celu dawania zajęcia Francja otworzyła swoje granice dla mieszkańców obcych nacji. Gwarantowała sobie w ten sposób siłę roboczą, zwłaszcza do wykonywania prac prostych bądź niebezpiecznych. Przez wiele lat mechanizm taki działał bez zarzutu, natomiast w dwudziestym wieku stopniowo coraz bardziej odstępował od pierwotnych założeń. Potomkowie imigrantów oraz kolejni przybysze stawali się coraz bardziej roszczeniowi. Oczywiście, początkowo rzeczywiście cieszyli się z faktu otrzymania spokoju i schronienia, wykonywali zajęcia, nawet najcięższe, które dla nich przeznaczano. Doceniali nadaną wolność dotyczącą strojów, języka, obyczajowości, przy czym szanowali francuską kulturę i język. Wraz z upływem czasu wdzięczność dla gospodarzy malała. Przybysze coraz chętniej korzystali z wszelkich przywilejów, zwłaszcza z opieki socjalnej. Coraz mniej chętnie z kolei uczyli się obowiązującego w kraju języka, domagali się coraz większej liczby swobód, w tym dla swojej kultury. Działania te są obecnie postrzegane jako dążenia do utworzenia własnych gett czy nawet wręcz wciąż powiększających się państewek na ziemiach francuskich. Dostrzegalne jest to zwłaszcza wśród przedstawicieli kultur związanych z islamem, których we Francji jest około pięć i pół miliona. Stanowią oni najliczniejszą grupę muzułmańską w Europie. Stały napływ imigrantów, ich ciągły rozrost i zdobywanie nowych praw nie mogły pozostać bez odzewu rdzennych obywateli Francji. Od lat w rządzie toczą się spory o przyjmowanie kolejnych ludzi obcych narodowości, na ulicach natomiast odbywają się regularne protesty w tej sprawie.
Aleja Wojska Polskiego to jedna z najdłuższych ulic w Szczecinie. Mierząca blisko siedem kilometrów, przebiega przez popularne dzielnice: Śródmieście i Pogodno. Do dziś stoją przy niej piękne budynki, eklektyczne kamienice i wille. Mimo faktu, że przez lata zaniedbań zarówno budynki jednego, jak i drugiego typu są w dużej mierze zniszczone, nadal zadziwiają kunsztem. Właśnie w jednej z ładniejszych willi niemal od roku mieszkała grupa obcokrajowców. Mimo dość długiego czasu spędzonego w kraju nad Wisłą, poza kilkoma słowami, nie znali języka polskiego. Świetnie za to znali języki francuski i angielski. A zwłaszcza ten drugi gwarantował porozumienie z tubylcami w przynajmniej dobrym stopniu.
Willa, którą zamieszkiwali, była piękna, aczkolwiek nie należała do obiektów bardzo zadbanych. Na elewacji gdzieniegdzie można było dostrzec odpadające połacie farby i tynku. Kunsztowne okienne ornamenty także wykazywały pewne braki. Na szczęście dach, mimo że z dachówką porośniętą mchem, wydawał się wciąż dość stabilny. To samo tyczyło się ogrodzenia i działki, przynależących do posiadłości. Płot nieco zaniedbany, krzaki wymagające pielęgnacji, jednak wskazujące, że przez lata będą wciąż służyć i cieszyć oko.
Wewnątrz budynek prezentował się znacznie lepiej, co bardzo kontrastowało z wymagającym wielu reperacji wierzchem. Marmurowa posadzka, piękne stiuki na sufitach. Nowocześnie i estetycznie urządzona kuchnia, zachęcająca do gotowania, którą nie pogardziliby wybitni kucharze. W salonie eleganckie, skórzane kanapy, wprost proszące o ich użycie. Domownicy jednak regularnie, choć krótko, z nich korzystali. Sąsiadom opowiadali, że przyjechali z Wielkiej Brytanii. Są naukowcami i współpracują z kilkoma ważnymi polskimi instytucjami naukowymi przy innowacyjnych badaniach, które miałyby trwać około roku. A że nie sprawiali kłopotów, ani też nie rzucali się w oczy, ludzie z okolicy o więcej nie pytali.
Po schodach schodzili właśnie trzej mężczyźni. Wszyscy wysocy, ciemnowłosi, całkiem młodzi. Wchodząc do salonu, rozpoczęli rozmowę:
– Louis jest już na miejscu. Obserwuje główne wejście szpitala. Gerard i John obserwują pozostałe wejścia. Reszta chłopaków krąży wokół szpitala, nie tracą z nami łączności – poinformował przystojny, trzydziestoletni Jacques, ubrany w dresy.
– Dobrze. Nie możemy pozwolić sobie na kolejny błąd. To niedopuszczalne. Sprawdźmy, czy nasze łącza z chłopakami działają idealnie – odparł drugi mężczyzna, Leo, siadając przy dużym biurku w kącie salonu, zastawionym sprzętem komputerowym.
2021
Tego wiosennego dnia pogoda dobrze się zapowiadała. Przez pojedyncze chmury wdzięcznie przebijały się promienie słońca. Aleks poprawił słuchawki w uszach. Biegnąc, przeczesał dłonią swoją bujną blond czuprynę.
Od zawsze dbał o kondycję. Dawniej często jeździł rowerem, grał w siatkówkę, w dzieciństwie mama nawet wysłała go na zajęcia karate. Jednak do regularnego biegania przekonał się trzy lata temu, a zachęciła go do tego dziewczyna. Wprawdzie prędko okazało się, że poza wspólnym zainteresowaniem sportem niewiele ich łączy, ale pasja do biegania pozostała.
Chłopak mijał właśnie urząd miejski będący wielkim, pomalowanym na zielono budynkiem powstałym w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Jednocześnie wkraczał na rozległe Jasne Błonia, rozciągające się tuż za gmachem urzędu. Błonia, również powstałe w dwudziestoleciu międzywojennym, tworzą jeden z najważniejszych symboli Szczecina. Rozległy trawnik otoczony kompozycjami kwiatów i największym w kraju skupiskiem platanów klonolistnych był świadkiem ważniejszych momentów w historii miasta. To tam Nikita Chruszczow spotkał się ze szczecinianami, a Jan Paweł II pobłogosławił całe miasto.
Tego dnia, jak zwykle wczesnym rankiem, było tutaj niewiele osób, raptem kilkoro innych biegaczy. Samochodów też wiele się nie spotykało, więc przebiegając przez ulicę Szymanowskiego, Aleks niespecjalnie się za nimi rozglądał. Tym razem popełnił błąd, który rozpoczął totalną zmianę jego życia.
Siedzący w najnowszym mercedesie klasy S Jean trzymał w ręce telefon.
– I jak? Zrobione? – zapytał po francusku. Na twarzy malowały się niepewność i oczekiwanie, gdy wsłuchiwał się w głos rozmówcy.
– No jasne. Przyjechała karetka, ale na pewno to tylko formalność. Juan wjechał w niego dwieście na godzinę. Mogli podstawić od razu karawan. – Jean usłyszał młodego mężczyznę. Akcent zdradzał, że prawdopodobnie pochodził z Hiszpanii.
– Kurwa! Czyli jak zwykle spieprzyłeś. Miał zginąć, a ty się, kurwa, opierasz na domysłach! Upewnij się, że sprawa jest zakończona.
– Szefie, oczywiście, dopilnuję interesu. Szef mnie zna! Mi też zależy na naszej sprawie. A w dodatku przecież szef wie, że bym chętnie zastosował zabawy, które wydłużyłyby proces umierania…
Nie skończył, bo Jean się rozłączył. Zagryzał swoje piękne, duże wargi, których pozazdrościłaby mu niejedna kobieta. Widać było, że jest zły. „A mogłem załatwić sprawę sam. W tym zacofanym kraju przecież i tak by mnie nie namierzyli. Zresztą marne szanse, aby znaleźli chociażby Juana i Rico”, pomyślał, po czym wyrzucił tlącego się papierosa za szybę samochodu i ruszył przed siebie.
Ania czuła pewien nieokreślony niepokój. Niezwykle rzadko się jej to zdarzało, jednak gdy już się trafiło, często była to zapowiedź jakiegoś mniejszego czy większego nieszczęścia. Kiedyś na przykład strach poprzedził odgłos kroków obok niej. Jeszcze będąc nastolatką, siedziała w swoim pokoju w rodzinnym mieszkaniu, kiedy usłyszała, że ktoś podszedł. Podniosła głowę znad właśnie wykonywanej pracy. Nikogo jednak nie zauważyła, co bardzo ją zdziwiło. Wróciła do pracy, a po kilku minutach znów usłyszała kroki. Poczuła niepokój i wewnętrznie spodziewała się, że coś się stanie. Coś złego. Następnego dnia umarł jej dziadek.
Dziś mimo odczuwanego niepokoju nie miała czasu na refleksje i zmartwienia. Była już dorosłą, odpowiedzialną kobietą dobiegającą trzydziestki, która śpieszyła się do pracy. Wstała o siódmej i udała się do łazienki. Wyszczotkowała swoje długie, ciemnoblond włosy, wyszorowała zęby, po czym ubrała się i wyszła z mieszkania. Śniadanie i kawę spożywała głównie w biurze.
Po półgodzinnym spacerze szybkim krokiem przemierzała schody w budynku dawnej Telekomunikacji. Pracowała tu już cztery lata, choć praca ta nie była jej pasją. Zwłaszcza że została magistrem historii. Wiadomo jednak, że archiwista w Polsce nie mógłby sobie pozwolić na zakup mieszkania. Nawet jednopokojowego i na kredyt.
Wchodząc tuż przed ósmą na piętro działu realizacji inwestycji, minęła kilku współpracowników. Niektórzy już tradycyjnie śpieszyli się na poranną kawę do pokoju Jacka, który wspaniałomyślnie przyniósł swój ekspres, czym uszczęśliwił wielu kolegów. Ania jednak nie dołączyła do znajomych, lecz udała się prosto do swojego gabinetu. Dzieliła go z Agnieszką, serdeczną kobietą w średnim wieku, zamężną i posiadającą dwoje energicznych dzieci. Obgadały najważniejsze fakty z właśnie minionego weekendu, po czym usiadły do komputerów, sprawdzając skrzynki mailowe. Dziewczyna, mimo że była bardzo skoncentrowana na czytaniu otrzymanych wirtualnych wiadomości, usłyszała informację podaną w radiu: „… dziś około godziny szóstej potrącono młodego, wysokiego mężczyznę w wieku około trzydziestu lat, przy ulicy Szymanowskiego, tuż przy urzędzie miejskim…” Ania momentalnie zastygła, otworzyła usta i słuchała dalej audycji, połykając każde słowo. Oznajmiono, że poszkodowany mężczyzna nie miał przy sobie żadnych dokumentów, a jego stan jest poważny. Tożsamość jest nieznana, dlatego prosi się rodziny osób, które odpowiadają opisowi rannego, do zgłaszania się do szpitala przy ulicy Piotra Skargi w Szczecinie.
Dziewczyna pośpiesznie wzięła telefon do ręki i wybrała numer do Aleksa. Nie odebrał. Trzęsącymi się już rękoma zadzwoniła drugi i trzeci raz, nadal bez efektu.
– Martwię się. Od rana jestem jakaś niespokojna, a teraz te informacje w radiu. Aleks w środku tygodniu biega głównie na Błoniach. A teraz nie odbiera! – Ania zaczynała wpadać w histerię.
Agnieszka jednak znacznie bardziej racjonalnie podeszła do sprawy.
– Nie no, nie przesadzaj. Na pewno jest wielu młodych ludzi biegających rano w centrum miasta. To niekoniecznie Aleks.
– Nadal nie odbiera, lecę do szpitala. I tak mam blisko na Skargi. Jeśli nie sprawdzę, czy to nie Aleks, nie będę miała spokoju. Gdyby szef pytał, powinnam niebawem wrócić. Albo jak chce, mogę wziąć urlop na żądanie. Pa!
– Jasne, nie martw się, przekażę! – odpowiedziała Agnieszka za pospiesznie wychodzącą Anią.
W pięknej kamienicy, w mieszkaniu zajmującym całe trzecie piętro, przy długim stole siedziało piętnastu mężczyzn. Elegancko ubrani, w wieku już okołoemerytalnym, wyglądali na bardzo skoncentrowanych na rozmowie.
– Macron znów stawia na swoim. Wpuszcza kolejne grupy uchodźców. Zrywa kolejny sojusz, teraz w sprawie handlu z Brazylią. Musimy przyśpieszyć działania – powiedział Charles, mężczyzna średniego wzrostu, wyglądający na najstarszego spośród zgromadzonych.
– Zgadzam się całkowicie. Przekażę Louisowi, aby przyszykował wszystko na przyjazd. Pierre z kolei poinformuje Bonapartego o jego misji – odparł wysoki mężczyzna w granitowym garniturze, Philippe.
– Część naszego stowarzyszenia jednak zastanawia się jeszcze, czy wprowadzić go ugodowo, czy przez zamach – dodał Gerard, wysoki i szpakowaty pan ze zmartwioną miną.
Odpowiedział mu Charles:
– Wiadomo, lepiej by było zrobić to pokojowo. Ale skoro ten matoł zwany prezydentem robi, co chce i w dodatku jego działania nie wpływają pozytywnie na naszą ojczyznę, może i trzeba będzie użyć siły. Społeczeństwo nas poprze. Zrobimy, co należy – powiedział, zapalając papierosa.
Za oknem można było zobaczyć piękne słońce zachodzące nad Paryżem.
Wcześniej, Francja
Philippe
Śliczna blondwłosa dziewczynka czesała rudego kotka. Zwierzak, mimo że nie wyglądał na bardzo zadowolonego z toalety, siedział cierpliwie przy pięcioletniej Juliette. Mając przed sobą wielką, zieloną połać ogrodu, chętnie popolowałby na myszy czy ptaszki. Czuł jednak swoim małym kocim rozumkiem, że towarzyszka zabaw go potrzebuje.
Philippe wyszedł przed dom i pokonał kilka metrów, aby zbliżyć się do córki. Usiadł przy niej na długiej białej ławie.
– Kochanie, tatuś wyjeżdża do pracy. Uściskasz mnie?
– Tato, ale ja właśnie układam włosy Klakiera. Dziś przyjeżdża George z Daisy. Klakier musi wyglądać pięknie. – Dziecko sprawiało wrażenie bardzo stanowczego.
– Więc nie przytulisz taty?
Dziewczynka nie przerywając czesania kociego futerka, przybrała zamyślony wyraz twarzy.
– Możesz mnie pocałować. Nie mogę teraz puścić Klakierka, aby przypadkiem nie uciekł.
Wystawiła policzek w stronę ojca. Ten z uśmiechem nachylił się ku dziecku, pogładził po plecach i z czułością ucałował w mały policzek.
– Do zobaczenia, Juliette. Baw się dziś dobrze.
– Do jutra, tato! – zawołała za powoli oddalającym się Philippe’em.
– George, patrz, jak one się ładnie bawią! – krzyczała, podskakując z radości mała Juliette, obserwując Klakiera, który tulił się do swojej koleżanki. Daisy, kotka rasy ragdoll, była kilkukrotną medalistką kocich wybiegów. Obecnie prężąc się i ciesząc z pięknej, różowej kokardy na szyi, mruczała z wdzięczności za zaloty kocura. Dzieci z uśmiechami na twarzach patrzyły na kociaki. Wyglądały na szczęśliwe, siedząc przy dziecięcym stoliku. Zajmowały minikrzesła ogrodowe i umilały sobie czas, pijąc sok i jedząc ciastka. Słodko szczebiotały, udając dorosłych i co chwila przyglądając się kotom. Popołudnie upływało im miło, a pogoda dopisywała. Po obiedzie Juliette i George wciąż bawili się w ogrodzie, pilnując jednocześnie, aby pupile się zanadto od nich nie oddaliły. Dziewczynka, krzycząc, właśnie goniła George’a.
Trwającą kilka godzin beztroską zabawę zakończyło pojawienie się dużego wilczura. Zjawił się nagle znikąd, szczekając i biegnąc ku kotom. W mgnieniu oka znalazł się przy nich. Daisy wskoczyła od razu do donicy zawieszonej w powietrzu przy werandzie. Była tam nieosiągalna zarówno dla dzieci, jak i dla psa. Klakier, niestety, nie był tak bystry. Wystraszony, obrał dłuższą drogę ucieczki. Gdy zobaczył wściekłe zwierzę, po prostu zaczął biec wprost przed siebie. Pies podążał tuż za nim, na końcu zaś mała Juliette, obawiająca się o zdrowie pupila. Wszyscy troje pędzili w stronę ulicy. W kilka sekund kociak przebiegł przez trawnik, a następnie asfalt, po czym sprytnie wskoczył na drzewo. Zwinnością jeszcze bardziej rozwścieczył wilczura. Pies spóźnił się o kilka sekund i mógł obecnie jedynie szczekać na wroga, stojąc przy klonie.
W tym samym czasie dziewczynka wbiegała na jezdnię, nie zauważając nawet, gdy uderzył w nią rozpędzony samochód.
Z niemal przezroczystą twarzą Philippe patrzył pustym wzrokiem przed siebie. Zajmował fotel pasażera, a obok za kierownicą siedział jego kolega Adam. Mężczyzna nie miał pojęcia, jak pocieszyć przyjaciela. Sam nie miał dzieci, nigdy też żadnego nie stracił, ani nie znał żadnego, które umarłoby w taki sposób. Dlatego też w drodze do Lyonu w ogóle ze sobą nie rozmawiali.
Po zaparkowaniu przed domem Philippe z Adamem udali się do środka. Gdy weszli do salonu, a Philippe zobaczył zapłakaną żonę, od razu wziął ją w ramiona i także zaczął szlochać. Przytulali się i dodawali sobie nawzajem otuchy. Gdy po około trzydziestu minutach nieco doszli do siebie, Adam przyniósł wszystkim herbatę. Siedzieli chwilę w milczeniu przy gorącym napoju, gdy Philippe pozbierał skołatane myśli.
– Co dokładnie się stało? Przecież mieszkamy przy drodze wewnętrznej. Jeździmy trzydzieści kilometrów na godzinę.
Annette powoli podniosła wzrok. Otarła kolejną łzę i trzęsącymi się ustami powiedziała:
– Jakiś Marokańczyk jechał dziewięćdziesiąt. Wcale nie widział, że maleńka wbiegła na jezdnię. Hamował dopiero po fakcie. – Urwała nagle, zalewając się kolejną falą łez.
Wzburzony ojciec dziecka wstał i krzyknął:
– Pierdolone Araby!
I wyszedł z domu, trzaskając drzwiami.
2021
Jean palił papierosa, stojąc przy swoim samochodzie. Znajdował się w jakimś odludnym, zielonym miejscu, których Szczecin posiada niezwykle wiele. Mógł tam się czuć swobodnie, nie obawiając się, że zostanie zauważony. Czekał na Rico i Juana, którzy spóźniali się już pięć minut. Zniecierpliwiony, zerkał na zegarek, w głowie snując plany.
– No, nareszcie. Słyszeliście najnowsze wieści? – zapytał nadchodzących współpracowników. W jego głosie łatwo można było rozpoznać nuty złości i zdecydowania, jakie towarzyszą duszom przywódców.
– Hm… Ale jakie?
– Obiekt jest w szpitalu! Żyje!
– W szpitalu… Jeśli żyje, to ledwo. Jeszcze dziś, jak ustaliliśmy, zakończymy sprawę. Szefie, wiesz, że zrobimy wszystko, co w naszej mocy – przekonywał Rico. Jego wysoka, wysportowana sylwetka i stanowczy wyraz twarzy wydawały się gwarantem dotrzymania słowa.
– Od tego zależy nasza przyszłość! – Jean omiótł rozmówców poważnym spojrzeniem. – Wiecie, jak wiele zależy od naszej misji. Tyle osób na nas liczy. Narodowcy są mocni jak nigdy wcześniej, mają zdecydowanie zbyt dobrą passę! – Zrobił pauzę, aby zobaczyć, jak chłopaki zareagowali na jego patetyczny ton. – Od dziś nie dotyczą nas słowa: nie mogę, nie uda się, nie wolno. „Nie” jest zakazane! Omówmy, w jaki sposób ostatecznie zlikwidujecie problem – oznajmił, coraz poważniejszy.
Ania, zdyszana, weszła do szpitala przy ulicy księdza Piotra Skargi. Skorzystała z głównego wejścia, prześledziła wiszącą na ścianie tablicę informacyjną i udała się do rejestracji. Z każdą chwilą czuła się coraz bardziej roztrzęsiona.
Z Aleksem poznali się raptem kilka miesięcy temu. Wiedziała jednak, że tak dobrze jak z nim, z nikim jej nie było. Wysoki, wygadany i zabawny chłopak szybko zwrócił jej uwagę. Poznali się na tandemach językowych, podczas których oboje chcieli utrwalić znajomość języka angielskiego. Przysiadł się do stolika Ani, która siedziała ze swoją przyjaciółką, Julką, znajomą ze studiów. Od razu znaleźli wspólny język i umówili się na następny dzień na spacer. Spotkanie się przedłużyło, nie mogli się rozstać i od tego momentu stali się niemal nierozłączni.
Teraz, będąc w szpitalu, zdenerwowana dziewczyna odtwarzała najlepsze obrazy z ich wspólnego, niedługiego życia, podążając za pielęgniarką. Zmierzała do sali, gdzie mógł leżeć Aleks.
„Jeśli to faktycznie on? Co mu jest? Czy jest bardzo poturbowany? Śpi, jak podawali w radiu. Wzywają możliwych znajomych, aby ustalić jego tożsamość, więc na pewno jest w śpiączce. Czy są szanse, że zaraz się obudzi? Czy on się kiedykolwiek obudzi?!” – negatywne myśli zaczęły kłębić się jej w głowie, powodując, że serce biło coraz niespokojniej. A fakt, że nie lubiła tego typu miejsc, wcale nie działał kojąco. Szpitale kojarzyły się jej ze współczuciem i bólem, bo przecież tylu nieszczęśliwych i niedołężnych ludzi się w nich spotyka.
Dobrze pamiętała sytuację z jej dzieciństwa, gdy odwiedzała chorego dziadka. Mizerna twarz starszego człowieka, który nie mógł już wstać z łóżka. Pościel typowo szpitalna, nieładna, na równie nieciekawym posłaniu i w całym tym marnym otoczeniu – tak typowym dla lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Do tego obrazy innych schorowanych pacjentów i dziwne zapachy. Od tych wspomnień od razu robiło jej się dość słabo.
Mimo że od tamtego wydarzenia minęło ponad dwadzieścia lat, Ania czuła, że w szpitalu na Skargi niewiele się zmieniło. Rozmyślania dziewczyny przerwała pielęgniarka, stając pod salą.
– To tu. Proszę poczekać przy drzwiach. Zawołam lekarza prowadzącego i poproszę następnie o obejrzenie pacjenta.
Ania kiwnęła głową na znak, że rozumie i zaczęła nerwowo przestępować z nogi na nogę. Na całe szczęście długo nie musiała czekać. Już po kilku minutach zobaczyła idącą w swoją stronę pracownicę szpitala. Obok niej szedł mężczyzna. Dość wysoki, o sympatycznej twarzy wydawał się być dość przystępny jak na lekarza. Gdy podeszli do Ani, doktor skłonił nieco głowę i się przedstawił:
– Jestem lekarzem, Mariusz Izdebski. Witam panią. Oczywiście nie mamy pewności, czy nasz pacjent faktycznie jest pani znajomym, jednak powinienem panią uprzedzić o jego stanie zdrowia, jeszcze zanim wejdziemy do sali. Stan poszkodowanego jest poważny. Pacjent doznał wielu obrażeń wewnętrznych i zewnętrznych, dlatego też za chwilę zobaczy pani wiele bandaży i siniaków, a ja muszę panią przygotować na ten widok.
– Tak, oczywiście.
Ania sprawiała wrażenie wystraszonej i osłabionej. Wchodząc do sali, mimo ostrzeżeń lekarza, nie spodziewała się zobaczyć takiego widoku: obandażowana głowa, prawa noga, ręka oraz brzuch. Lewa ręka tworzyła z kolei formę wielkiej fioletowej plamy. Dziewczyna podeszła bliżej łóżka. Dokładnie przyjrzała się twarzy rannego i bliźnie w kształcie węża na lewym przedramieniu i gwałtownie zaszlochała.
– Widzę, że zna pani pacjenta. Proszę więc za mną, musi nam pani podać jego dane osobiste oraz zostawić ewentualne namiary na jego krewnych – oznajmił współczująco lekarz, kładąc dłoń na jej ramieniu. Kobieta nie mogła powstrzymać łez, lecz zawodząc, udała się za Izdebskim do sali lekarskiej.
– To Aleks Pobierski, ma trzydzieści lat. Urodzony piętnastego lipca 1991 roku – oznajmiła niewyraźnym, zapłakanym głosem. – Widział pan tę bliznę na lewej ręce? Jest taka specyficzna. Spadł z drzewa jako kilkulatek i tak ją nosi. Śmieje się, że to jego znak rozpoznawczy, ale zawsze lubi dopowiadać, że nic z węża w sobie nie ma.
– Faktycznie, blizna rzuca się w oczy. A kim jest dla pani pan Aleks?
– To mój chłopak. Znamy się od kilku miesięcy. W sumie to nawet mój narzeczony – odparła Ania, po czym zaniosła się głośnym płaczem. – To niemożliwe po prostu. Aleks od kilku lat biega trzy, cztery raz w tygodniu, zwłaszcza rano. Nigdy mu się nic nie przydarzyło. Co się dziś stało?!
– Proszę się uspokoić. Trzeba wierzyć, że z tego wyjdzie. Stan pana Aleksa jest poważny, ale nie beznadziejny. Co do zajścia, wiem tylko, że wjechał w niego samochód. Proszę zostawić swoje dane, na pewno ktoś z policji będzie chciał się z panią skontaktować.
– Z policji? Ale jak to? To zwykła procedura? – zapytała dziewczyna, wycierając czerwony nos i unosząc mokre od płaczu rzęsy okalające zdziwione oczy.
– Tak, to standardowa procedura. Poszkodowany został potrącony, jego stan jest ciężki, policja będzie chciała porozmawiać o tym wypadku – spokojnie poinformował doktor Izdebski.
– Tak, tak, oczywiście. W sumie to logiczne, bo trzeba złapać teraz idiotę, który o mało nie zabił Aleksa!
– Proszę się uspokoić. Teraz chciałbym zadać pani jeszcze kilka pytań.
Kobieta około czterdziestki chodziła po hotelowym pokoju. Ładna, elegancka, trzymała kciuk lewej dłoni w ustach. Sięgnęła po kosztowny telefon, po czym wybrała francuski numer.
– Tu Louise. Mam złe wieści. Opozycja dowiedziała się o naszych planach. Aleks został potrącony dziś rano samochodem. Jego stan jest krytyczny. – Zamilkła i słuchała odpowiedzi w telefonie. – Oczywiście. Zrozumiałam. Zrobimy wszystko, co należy, aby powstrzymać wrogów państwa. Do usłyszenia.
Rozłączyła się, wzięła torebkę i kluczyki do auta, po czym pośpiesznie opuściła swój piękny, niewątpliwie co najmniej czterogwiazdkowy pokój. Śpieszyła się, aby jak najprędzej przekazać usłyszane informacje pozostałym członkom swojego stowarzyszenia.
Francja, wcześniej
Louise
Nieopodal Lyonu, na wsi, stał dość duży, kamienny dom. Nieco zaniedbany i podupadły, lecz wskazujący na to, że niegdyś niewątpliwie należał do ważnych ludzi. Stara, porośnięta mchem dachówka czy ubytki w zaprawie nie odejmowały mu uroku, bynajmniej. Wręcz przeciwnie. Budynek postawiony w neogotyckim stylu przywodził na myśl dawne dzieje: bogatego szlachcica bądź biskupa, który zamieszkiwał dom i władał wielkimi obszarami rozciągającymi się wokół. Bez wątpienia miał też do dyspozycji wiele sług – począwszy od służby dworskiej po zwykłych kmieci uprawiających jego ziemię i dbających o zwierzynę.
Stojący kilkadziesiąt metrów od dworu drewniano-kamienny budynek mógł być z kolei wielką stajnią mieszczącą wiele koni. Zapewne służyły do pracy w polu i do transportu. W pobliżu stał kolejny budynek, niewielki i ewidentnie współczesny. Jednak obok widoczne były pozostałości po wielu starszych konstrukcjach, najpewniej innych zabudowaniach gospodarskich, takich jak obory, spichlerze czy kurniki. Wielkość majątku wskazywała, że jego właściciele musieli być bogaci i znani w okolicy, a może i nawet w całym kraju.
Obecnie zarówno dom, jak i najbliższa okolica należały do rodu Francesów. Głowa rodziny, zamieszkująca domostwo, to przeszło siedemdziesięcioletni mężczyzna, Jacques. Trzymał właśnie na kolanach ukochaną, najmłodszą wnuczkę, Louise. Sześcioletnia dziewczynka uwielbiała spędzać czas z dziadkiem. Oboje chętnie przesiadywali w salonie, którego wnętrze wystylizowano na średniowieczną modłę. Dziewczynkę i starca otaczały więc wielkie, drewniane meble z pięknie wyrzeźbionymi dekoracjami. Na podłodze i ścianach rozpościerały się wyprawione skóry dzikich zwierząt. Jedną z nich gładziła właśnie Louise, spoglądając na portrety przodków wiszące dookoła. W takiej scenerii z ciekawością słuchała opowieści o historii swojej rodziny. Wiedziała już, że dziadek jest smutny, bo nie może mieszkać w swoim rodzinnym domu. Obecny dom kupił ze swoim ojcem wiele lat wcześniej, krótko po wielkiej wojnie. Kiedyś jej rodzina, według dziadka Jacques’a, była duża i bogata. Mieszkali w domu znacznie większym i piękniejszym od tego. Niestety, rządy w państwie zmieniły się, a dziadek stracił na znaczeniu i musiał kupić mniejszy dom. Stary sprzedał. Pamiętała, jaki dziadek był nieszczęśliwy, gdy dowiedział się, że jego rodzinny dom wyburzono. Nie dbano podobno o niego, więc stał się ruiną, a w dodatku niedawno całkiem go zniszczono i postawiono w jego miejscu hotel. Louise już nigdy nie zobaczy rodzinnego domu dziadka, co sprawiało jej wielką przykrość. Myślała nawet, że rozumie, jaką tęsknotę za rodzinnym domem odczuwa krewny.
Mimo wszystko sądziła jednak, że obecny dom też jest piękny. W odróżnieniu od mieszkania rodziców w Lyonie, które jest małe. Raptem trzy pokoje, a swój musiała dzielić z bratem. Tutaj gdy tata był mały, na pewno miał własny pokój. I wszyscy jego trzej bracia.
– A co wy tu robicie? Suzette przygotowała właśnie podwieczorek. – Pierre, ojciec Louise, który wszedł nagle do salonu, zaskoczył dziadka i wnuczkę.
– Słucham o dziadku Robercie! – zapiszczało dziecko.
– A kto to? – Pierre zdawał się być zdziwiony, z kolei Jacques rozdrażniony.
– Tak właśnie znasz dzieje rodziny. Robert z Cluny wsławił się pod koniec wojny stuletniej!
– Taa… Pokonał smoka i uratował królewnę… Chodźcie do kuchni.
– Tu będziemy jeść. Tu się jadało i jada w tym domu! – Dziadek nie wyglądał na zadowolonego.
Pierre opuścił pokój, uznając, że i tak nie przekona swojego upartego, szlacheckiego ojca.
Po kolacji spożytej, tak jak i podwieczorek, w salonie Jacques z rodziną wciąż siedzieli przy dużym, dębowym stole. Pierre wydawał się, jakby miał trudny orzech do zgryzienia. Planował bowiem wrócić do tematu sprzedaży ziemi i zabrania ojca z tej dalekiej prowincji. Przyglądał się tacie, który dopiero skończył jeść.
– To gdzie wolałbyś mieszkać? U mnie czy Adriena?
– A daj spokój. Tu się możecie wszyscy przenieść, zapraszam. Ja się nigdzie nie wybieram.
– Dobrze wiesz, że miałbym za daleko do pracy. To prawie dziewięćdziesiąt kilometrów. A w pobliżu autostrady brak.
– Bo ci się zachciało być właścicielem jakiejś firemki przewozowej! Nie lepiej by było tu osiąść, na ziemi?
– Tato, nie drążmy tematu. Dobrze wiesz, że żaden z nas nie chce mieszkać na wsi. Prowadzimy zupełnie inne życie i je lubimy. A ty jesteś coraz słabszy. Potrzebujesz naszej opieki.
– Pierre ma rację. Zaopiekujemy się tatą. Dzieci będą szczęśliwe, gdy będą miały cię codziennie blisko siebie – wtrąciła się Mathilde, żona Pierre’a.
– Dajcie spokój! Ile razy mam wam powtarzać! Nie mogę umrzeć na swojej ojcowskiej ziemi, umrę więc chociaż tu, gdzie przeżyłem wiele lat! To jest wasza ojcowizna. Nie chcę więcej słyszeć o sprzedaży!
– Ale tato…
– Wasze dzieci mają znacznie więcej rozumu i będą chciały tu mieszkać! One bardziej niż wy rozumieją znaczenie naszego nazwiska i historii! – Rozzłoszczony uderzył pięścią w stół. – Ja nie wiem, skąd wam się to wzięło. Jeszcze Mathilde mogę zrozumieć z tym jej wątpliwym szlacheckim pochodzeniem. Ale moi synowie?! A Gustav?! Mój pierworodny?! Aby najstarszy syn siedział w rządzie i popierał ten niemoralny system! Prezydenta z pospólstwa, który robi, co mu się podoba. Gdyby wróciła monarchia, ta najdawniejsza, z szacunkiem do Kościoła… W jakich czasach przyszło mi żyć!?
– Tato, wiesz, że wszystko się zmienia. Przecież nie ma już nigdzie monarchii, a tam gdzie są, to tylko na pokaz. I stanowią balast dla obywateli – racjonalizował syn.
– I co tu się dzieje? Jakie wartości? Czy tobie to miasto już też zaszkodziło? Za dużo obcokrajowców cię otacza? Przecież tacy się tu panoszą, jak im się podoba. A ty, zamiast jak kiedyś pradziadowie, gospodarzyć na swojej ziemi i walczyć za ojczyznę i religię, prowadzisz firmę z samochodami? Francja oszalała. A twój brat pilnuje, aby nie wróciła do korzeni! I to potomek rycerzy pierwszych Merowingów! – Louise siedziała i z podziwem słuchała opowieści dziadka, tak samo jak jej brat.II
Francja to państwo kojarzące się z pięknymi krajobrazami i zabytkami. Niemal wszyscy marzą o podróży do Paryża, serca kraju. Wieża Eiffla, Luwr, Pola Elizejskie to marzenie turystów z całego świata. Równie słynne są zamki malowniczo posadowione w Dolinie Loary czy czyste plaże Lazurowego Wybrzeża. Wizytówkę Francji stanowi także gościnność jej obywateli, gdyż od przeszło dwustu lat chętnie przyjmuje imigrantów. Już w osiemnastym wieku azyl na francuskiej ziemi otrzymało wielu Polaków, którzy nie chcieli podporządkować się polityce zaborców w ojczyźnie. W państwie nad Sekwaną i Loarą otrzymali pracę, tak samo jak wielu pozostałych przybyszów z innych krajów. Właśnie w celu dawania zajęcia Francja otworzyła swoje granice dla mieszkańców obcych nacji. Gwarantowała sobie w ten sposób siłę roboczą, zwłaszcza do wykonywania prac prostych bądź niebezpiecznych. Przez wiele lat mechanizm taki działał bez zarzutu, natomiast w dwudziestym wieku stopniowo coraz bardziej odstępował od pierwotnych założeń. Potomkowie imigrantów oraz kolejni przybysze stawali się coraz bardziej roszczeniowi. Oczywiście, początkowo rzeczywiście cieszyli się z faktu otrzymania spokoju i schronienia, wykonywali zajęcia, nawet najcięższe, które dla nich przeznaczano. Doceniali nadaną wolność dotyczącą strojów, języka, obyczajowości, przy czym szanowali francuską kulturę i język. Wraz z upływem czasu wdzięczność dla gospodarzy malała. Przybysze coraz chętniej korzystali z wszelkich przywilejów, zwłaszcza z opieki socjalnej. Coraz mniej chętnie z kolei uczyli się obowiązującego w kraju języka, domagali się coraz większej liczby swobód, w tym dla swojej kultury. Działania te są obecnie postrzegane jako dążenia do utworzenia własnych gett czy nawet wręcz wciąż powiększających się państewek na ziemiach francuskich. Dostrzegalne jest to zwłaszcza wśród przedstawicieli kultur związanych z islamem, których we Francji jest około pięć i pół miliona. Stanowią oni najliczniejszą grupę muzułmańską w Europie. Stały napływ imigrantów, ich ciągły rozrost i zdobywanie nowych praw nie mogły pozostać bez odzewu rdzennych obywateli Francji. Od lat w rządzie toczą się spory o przyjmowanie kolejnych ludzi obcych narodowości, na ulicach natomiast odbywają się regularne protesty w tej sprawie.
Aleja Wojska Polskiego to jedna z najdłuższych ulic w Szczecinie. Mierząca blisko siedem kilometrów, przebiega przez popularne dzielnice: Śródmieście i Pogodno. Do dziś stoją przy niej piękne budynki, eklektyczne kamienice i wille. Mimo faktu, że przez lata zaniedbań zarówno budynki jednego, jak i drugiego typu są w dużej mierze zniszczone, nadal zadziwiają kunsztem. Właśnie w jednej z ładniejszych willi niemal od roku mieszkała grupa obcokrajowców. Mimo dość długiego czasu spędzonego w kraju nad Wisłą, poza kilkoma słowami, nie znali języka polskiego. Świetnie za to znali języki francuski i angielski. A zwłaszcza ten drugi gwarantował porozumienie z tubylcami w przynajmniej dobrym stopniu.
Willa, którą zamieszkiwali, była piękna, aczkolwiek nie należała do obiektów bardzo zadbanych. Na elewacji gdzieniegdzie można było dostrzec odpadające połacie farby i tynku. Kunsztowne okienne ornamenty także wykazywały pewne braki. Na szczęście dach, mimo że z dachówką porośniętą mchem, wydawał się wciąż dość stabilny. To samo tyczyło się ogrodzenia i działki, przynależących do posiadłości. Płot nieco zaniedbany, krzaki wymagające pielęgnacji, jednak wskazujące, że przez lata będą wciąż służyć i cieszyć oko.
Wewnątrz budynek prezentował się znacznie lepiej, co bardzo kontrastowało z wymagającym wielu reperacji wierzchem. Marmurowa posadzka, piękne stiuki na sufitach. Nowocześnie i estetycznie urządzona kuchnia, zachęcająca do gotowania, którą nie pogardziliby wybitni kucharze. W salonie eleganckie, skórzane kanapy, wprost proszące o ich użycie. Domownicy jednak regularnie, choć krótko, z nich korzystali. Sąsiadom opowiadali, że przyjechali z Wielkiej Brytanii. Są naukowcami i współpracują z kilkoma ważnymi polskimi instytucjami naukowymi przy innowacyjnych badaniach, które miałyby trwać około roku. A że nie sprawiali kłopotów, ani też nie rzucali się w oczy, ludzie z okolicy o więcej nie pytali.
Po schodach schodzili właśnie trzej mężczyźni. Wszyscy wysocy, ciemnowłosi, całkiem młodzi. Wchodząc do salonu, rozpoczęli rozmowę:
– Louis jest już na miejscu. Obserwuje główne wejście szpitala. Gerard i John obserwują pozostałe wejścia. Reszta chłopaków krąży wokół szpitala, nie tracą z nami łączności – poinformował przystojny, trzydziestoletni Jacques, ubrany w dresy.
– Dobrze. Nie możemy pozwolić sobie na kolejny błąd. To niedopuszczalne. Sprawdźmy, czy nasze łącza z chłopakami działają idealnie – odparł drugi mężczyzna, Leo, siadając przy dużym biurku w kącie salonu, zastawionym sprzętem komputerowym.
więcej..