- W empik go
Pantofel. Historia mojego kuzyna - ebook
Pantofel. Historia mojego kuzyna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 219 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Familia, czyli zbiór wszystkich naszych krewnych, podobna jest do biblioteki. Rodząc się na świat, człowiek znajduje już przygotowaną dla siebie tego rodzjau bibliotekę i stopniowo sie z nią znajomi. Na pierwszej półce stoją dwie święte dla niego księgi, Stary i Nowy Testament – to ojciec i matka. Dalej z porządku dzieła zbawienne, moralne i pożyteczne – to dziadek, babka, stryj i stryjenka, wuj i wujenka. Dalej w mniejszym formacie dzienniki serca – bracia i siostry. Nareszcie w odleglejszych półkach, rozmaitości: książki różnego formatu i wydania; nowe i stare, dobre i złe, przyjemne i nudne, filozofia i mazurki – to obszerny oddział kuzynów i kuzynek. Katalog tej biblioteki ciągle się przemienia, dlatego że czas, obojętny jej bibliotekarz, mało zważając na gusta dziedzica, nieustannie jedne dzieła wyrzuca za okno, a drugie jakieś stawia na półkach. Jest to najniegrzeczniejszy pedant ze wszystkich bibliotekarzy, których miałam honor poznać, i do tego taki tajemniczy w swych działaniach, że mając znaczną bibliotekę, prawie nigdy nie można doprosić się własnych swoich książek; nie można nawet wiedzieć dokładnie, wiele ich się posiada. Szczególnie trudno poznać rozmaitości. Ot, ja na przykład dotąd nie mogę poznajomić się z tą półką, na której, jeśli się nie mylę, znajduje się więcej stu tomów różnego kształtu, wydanych w kilku polskich prowincjach. Udało mi się przypadkiem poznać tylko jedno dzieło, lecz egzemplarz miał tak niepozorną powierzchowność, że bez pomocy bibliotekarza nigdy bym nie poznała prawdziwej jego wartości.
Każdy ma swoje dziwactwa; ja, kiedy co opowiadam, lubię zwyczajnie zacząć od końca. Takowa forma opowiadania ma w sobie coś tajemniczego, poetycznego, i może daleko więcej zająć jak wszelka inna systema. Zresztą dziś nie godzi się inaczej ani mówić, ani pisać. Od czasu wynalezienia romantyczności w Europie wszystkie powieści, dramy i poemata zaczynają się od końca, a przynajmniej ze środka; dlaczegoż bym ja miała was, kochani moi czytelnicy, pozbawić tej przyjemności, do której zapewne jesteście przyzwyczajeni? Nie myślę być nowatorką, niech mnie Bóg od tego zachowa! Zacznę swoją powieść od końca. Słuchajcie, jeżeli łaska.
Miałam wówczas osiemnasty rok. Mieszkałam w Witebsku przy rodzicach. Wszyscy moi godni kuzynowie siedzieli sobie gdzieś tam w lasach o sto mil od nas i nawet na bale nie przyjeżdżali do Witebska. Dziwna rzecz! – myślałam sobie często – co oni też tam robią? Jak to musi być smutno i nudno żyć w takiej odległości od Witebska! Wszak tam pewno nie ma żadnych zabaw, oprócz jarmarku!… Zgroza bierze pomyśleć o takim życiu.
Raz wieczorem, dumając o nadchodzącym balu, siedziałam samotna przy oknie z robotą, to jest, zawiązywałam węzełek na rogu chusteczki, mając zamiar zbadać przyszłość w bardzo ważnym przedmiocie. Chciałam los zapytać: czy tak? czy nie tak? to be or not to be? O, to była scena w guście Hamleta! Na dworze jesienny deszcz lał jak z wiadra i, pędzony gwałtownym wichrem, bębnił trwogą na wszystkich szybach. Na ulicy ciemno; w pokoju tylko mdłe światło dwóch świec opuszczonych od ludzi. Wiatr huczał w kominie, kot chorobliwie chrapał pod kanapą, słowem, wszystkie akcesoria tchnęły wyraźnie romantycznością. Kto sobie życzy, może się często tak bawić w Witebsku. Kto ma choć ździebełko weny, zostanie niezawodnie poetą. Co do mnie, pewnie nie mam żadnej zdolności do rymotworstwa, bo myślałam jedynie o węzełku. Właśnie chciałam go wyciągnąć, wtem drzwi się otworzyły z wielkim łoskotem. Żydówka Szejna, z pokolenia Efraim, jeneralna faktorka naszego domu, wbiegła do pokoju i krzyknęła przeraźliwym głosem:
– Panientke! A, panientke? Aj wej, co to za hore!
– Co takiego? – spytałam przelękniona, wstając z krzesła.
– Co takiege!… Och! I howoryć, i mówić strasno, co to takiege! I hore, i scaście! I wy nicegie nie znacie, a do was prychodzić z dalekiege krewny u horod?…
– Kto przyszedł? Pewnie przyjechał?…
– Herstu?… Och, pryjechał? A jak jemu przyjechać, kiedy on nie majeć butów? A bosyj, panientke, aj waj, taki bosyj, co niech Bóg bronić!… A mizernyj i biednyj, pital się u moich bachores, gdzie wase mieszkacie, panientkes, a bachores prywieli jeho do Sejny, a Sejna, choć on goim, dała jemu gugiel i sama pobiezała do was. A sto? Weźmiecie? Och, wierno weźmiecie jeho!…
Będąc pewną, że rodzice moi nie odmówią przytułku żadnemu z krewnych, kazałam Żydówce przyprowadzić nieznajomego. Mimowolnie łzy stanęły mi w oczach.
– Ech, cegie tu płakać? Zidziowie więcej biednyje, a nie narekajuć. Bóg wam da scaście. Uch! Dlacegie Bohu was nie lubić? Wy takaja dobraja, panientkes! Kikste! Uwidzicie, wsistko będzie dobrze, i pryjacielam wasym będzie na radość, i niepry jacielam wasym na wielkie złość będzie.
Ostatnie słowa znaczyły, że Szejna skończyła mówić, taki bowiem epilog zamykał wszystkie jej dyskursa. Istotnie powiedziawszy swój ulubiony finis bonus , wybiegła z pokoju jak opętana.
Sala, w której przed chwilą siedziałam samotna, napełniła się niebawem. Ojciec, matka, młodsza moja siostra Helena, i nawet ospali bracia mieszkający na górze, zebrali się na przyjęcie nieznajomego kuzyna. Nikt się nie domyślał, kto by to mógł być. Ojciec głęboko zamyślony chodził po pokoju, tarł sobie czoło, niby machinalnie pomagając pamięci wywoływać wspomnienia i nareszcie zawołał na pół z żalem, na pół ze śmiechem:
– A to pewnie pan Wincenty W. Gotów bym się założyć, że to on.
Rzeczywiście, okazało się, że domysł był trafny. Pan Wincenty, obdarty, biedny, bosy, wszedł do sali, ale tak naturalnie, z taką spokojnością na twarzy, z taką szlachetną nawet dumą, że nikt z nas nie tylko nie myślał o śmiechu, lecz przeciwnie, wszyscy tknięci najżywszą litością zbliżyli się do nieboraka. Wziąwszy ojca za rękę tak spokojnie, jak gdyby się wczoraj z sobą widzieli, kuzyn nasz wyznał otwarcie, głosem wprawdzie stłumionym, ale bez wszelkiej uniżoności, że straciwszy majątek, siły, a nawet odwagę do zarobienia sobie na kawałek chleba, szuka teraz przytułku u krewnych; że ci, do których się udawał, odmówili mu, a od nas czeka odpowiedzi. Rozumie się, że był natychmiast przyjęty, posadzony między ojcem i matką, i zarzucony pytaniami. Pan Wincenty był kiedyś w ścisłych stosunkach z papą, ale potem, ożeniwszy się, przepadł gdzieś w Kaliskiem i siedm lat nie dawał o sobie żadnej wiadomości. Wiedzieliśmy wszyscy, że ten człowiek był niepospolicie uczony, i dlatego nie zdziwiło to nikogo, kiedy przy wieczerzy, rozczulony dobrym przyjęciem, pan Wincenty prosił rodziców, żeby mu pozwolili okazać swoje wdzięczność przynajmniej poświęceniem się dla dzieci, dopełnieniem i wykształceniem tej edukacji, którą do tego czasu odebrały.
– Otóż masz! – szepnęła mi do ucha wesoła moja siostrzyczka. – Jeszcze jeden nauczyciel! – i zaczęła go baczniej obserwować jak książkę przed wydaniem lekcji. Obserwacja była dość krótka. Powoli lekki uśmiech zaczął się formować na jej ustach, oczki zaiskrzyły się dziecinną radością, nachyliła się znów do mnie i rzekła z cicha: – Leosiu, spojrzyj tylko na niego, on nie ma wcale profesorskiej miny! Założę się z tobą, że to Pantofel. Ach, jak to wesoło będzie pobawić się z tym kuzynkiem! – Istotnie pan Wincenty miał tak komiczną fizjonomię, że litując się nad jego losem, trzeba się było mimowolnie śmiać z powierzchowności. Doświadczenie potwierdziło przenikliwą przepowiednię Heleny. W samej rzeczy ona robiła mu co dzień tysiąc psot, tysiące najzabawniejszych figlów, ciągle wychodziła z posłuszeństwa i najpoważniejszego człowieka mogła doprowadzić do śmiechu, opowiadając o nim anegdoty. Zresztą ta swawola nigdy nie psuła dobrej między nimi harmonii, bo Helena, jak wszystkie osoby wesołego charakteru, miała najlepsze serce. Co do mnie, tyle jestem winna temu panu Wincentemu, że niepodobna mi o nim wspomnieć obojętnie. Był to człowiek słabej woli, śmieszny, dziecinny; ale kto go bliżej poznał, zapominał o tych niedołężnościach, cenił go i czuł dla niego prawdziwą przyjaźń. W poufałym dyskursie nie można było się oprzeć porywającej, pełnej światła i zapału wymowie; pełen wiadomości, jedyny do rady, łagodny i słodki w obejściu, zawsze spokojny, zawsze gotów każdemu się przysłużyć. Szacunek, który mu okazywałam, był zapewne przyczyną tego, że z całej familii mnie najwięcej lubił, moim losem najwięce się zajmował. Nie miałam prawdziwszego przyjaciela. On oświecił mój rozum, rozszerzył pojęcia, ukształcił serce. Jemu winnam wiele zdrowych i czystych zasad moralności i wszystkie moje wiadomości w naukach i literaturze. Nie mogę go inaczej nazwać, jak ojcem duchownym. Przychodzi mi na myśl zdanie jakiegoś autora, że między mężczyzną i kobietą nie może być przyjaźni. O mój Boże! nie byłoby to wcale niepodobnym, gdyby mężczyźni taką drogą, jak pan Wincenty, starali się o kobiecą przyjaźń. Ale, niestety, ta droga szlachetna, moralna, pokazująca prawdziwą cywilizację, nie wiem, czy kiedy przypadnie im do smaku. Nie chodzą po niej „lwy” i „tygrysy”. Ci panowie przyzwyczaili się uważać młodą kobietę za dziecko, za istotę lekkomyślną, z czułym sercem, ale z głową pustą, słowem, za piękne cacko, z którym czasami dobrze rozpędzie nudy umysłu albo nudy serca. Bawią nas, jak umieją, pochlebiają, ile weny starczy, zajmują fraszkami, często nawet umyślnie wpajają nam zdrożne zasady, psują nas i zaślepiają… i zdaje im się, że takim sposobem zasługują na miłość… i przyjaźń kobiety! Słusznie powiadają, że miłość jest ślepa, zdarza się bowiem nieraz, że kobieta kocha człowieka, którym wszyscy pogardzają, którym by się brzydziła, gdyby go mogła z zimną krwią rozpatrzyć. Ale przyjaźń nie wieścią ma więcej oczu jak Argus, patrzy dalej jak ostrowidz, nie łudzi się niczym, i dlatego bywa bardzo rzadka. Panowie „lwy” i „tygrysy”, raczcie naśladować Pantofla… jeśli możecie.
Pokój jego prochom! Cierpienia tej chorowitej duszy już się skończyły. Już on przestał być Pantoflem. W papierach, które po nim zostały, znalazłam tę autobiografię, którą teraz ogłaszam. Może ta spowiedź słabej duszy posłuży komukolwiek z mężczyzn za pożyteczną przestrogę i… może wzbudzi w czytelnikach litość nad tym, który całe życie był igrzyskiem obojętności swych bliźnich. Później, w miarę możności, będę wydawała inne jego pisma.I
Nie masz przedmiotu, o którym by ludzie więcej rozprawiali, jak o charakterze. Nie przychodzi dnia, żeby najlepszy nawet człowiek nie wziął na język kilka chodzących charakterów i nie potępił ich albo nie pochwalił podług swojego widzimisię. Gdyby ten przedmiot rozmowy usunąć jakim cudem z towarzystwa, byłaby to najokropniejsza plaga dla świetnych salonowych zgromadzeń. Osoby słynące dziś z dowcipu, przenikliwości i znajomości świata straciłyby swoje wziętość, nie miałyby o czym mówić, zostałyby bez głosu, jak starożytne pomniki w pustyniach Egiptu.
Dziwna to jednak rzecz, że człowiek zwyczajnie najwięcej lubi dysputować o tym, co najmniej rozumie albo co zupełnie nie może być zbadanym. W młodych jeszcze latach, słysząc nieustannie powtarzane słowo: charakter, pytałem wielu rozprawiaczów o jego znaczenie. Pytałem prawie do połowy mego życia. Nareszcie widząc, że mi odpowiadają albo zupełnie niestosownie, albo głośnym tylko wystrzałem słów, nie wyrażających żadnej myśli, albo na koniec pytając mnie nawzajem, jak można tego nie rozumieć, sam nad tym zacząłem dumać. Prawdę powiedziawszy, było to cokolwiek późno. Zegar mojego życia (jak mówią romantycy) wybił już 30 lat, a ja, nie pojmując, co znaczy „charakter”, nie wiedziałem, czy mój był przyzwoitym lub nie. Nie mogę sobie wybaczyć tej opieszałości. Kto wie, może i teraz przy schyłku życia pojęcia moje nie dość się jeszcze ustaliły. Mogę się mylić, ale zdaje mi się, że charakter jest ta postać, w której dusza człowieka objawia się w prywatnym i społecznym życiu albo krócej, jest to nasza moralna fizjonomia. Charakter człowieka wypływa z wzajemnych stosunków między jego rozumem, czułością, i wolą. Musi to być jakaś potrawka z mózgu, serca i, jeśli się nie mylę, krwi, żółci itd.
Ale mniejsza o to, zostawmy tę kwestię filozofom salonowym. Ważniejszym jest daleko pytanie: jakim sposobem charakter stopniowo się kształci w człowieku? Albo: co najwięcej wpływa na nadanie dziecku i rozwinięcie w nim tych głównych przymiotów duszy, które, cechując go później między ludźmi, nigdy się w nim nie wygładzają? Bywają ludzie weseli i smutni, szczebiotliwi i milczący, odważni i lękliwi, rozrzutni i skąpi, czuli i zatwardziali, powolni i popędliwi, rozumni i głupi… powiedzcież mi, skąd się biorą te sprzeczności, kiedy rodząc się na świat zdajemy się być wszyscy jednakowi i tak podobni do siebie jak młode kurczęta? Nie mogę zgodzić się z tymi, którzy utrzymują, że w dziecku znajduje się już zarodek charakteru człowieka. Jest to fatalizm niezgodny z naszą religią, odejmujący nam wolę i dający każdemu zbrodniarzowi prawo uważać siebie równie niewinnym jak wilk, który z natury ma popęd do zjadania owiec, jak cegła, co upadłszy z dachu, zabija kogokolwiek na ulicy. Nie sądzę, także, żeby wszystko mogło zależeć od wychowania, ponieważ równie troskliwie wychowane dzieci mają później różny charakter, i kto był w młodości otwarty, często w starości bywa skryty.
Nareszcie najmniej wierzę tym, którzy mówią, że okoliczności, towarzystwo lub doświadczenie kształcą nasz charakter. Czyliż rozum i wola na to nam tylko dane, żebyśmy całe życie doświadczali wszystkiego? Żebyśmy dziś nie wiedzieli, jak będziem myśleć jutro? Żebyśmy od kolebki do grobu nie szli prostą drogą, lecz odbijając się to na prawo, to na lewo, jak piłka, nad którą student robi doświadczenie sprężystości? Wielkie to jest zaiste słowo: „doświadczenie”, ale pytam was, czy ten tylko bywa skąpy, kto był bliski umrzeć z głodu? Albo ci tylko mają kamienne serce, którzy byli zdradzeni w najsłodszych swoich uczuciach? Zapewne każdy zaprzeczy temu. Od czegoż więc zależy charakter? Mnie się zdaje, że od żadnej z wyżej przytoczonych przyczyn wyłącznie, lecz od wszystkich razem, to jest od natury, wychowania i okoliczności społecznego życia. Ja tak myślę, ale nie narzucam nikomu swego zdania; widzę tylko, że to pojęcie charakteru dość trafnie stosuje się do dziwacznej mojej biografii. Zobaczycie sami. Pierwsze chwile mego życia były napełnione większym cierpieniem aniżeli to, które jest udziałem każdego dziecka. Matka poczęła mnie w smutku po stracie najstarszej córki i ostatnie miesiące przepędziła w ciągłej niespokojności o życie męża, a mego ojca, który z pułkiem poszedł na wojnę.
Fałszywa wieść o jego śmierci przyśpieszyła chwilę mego wyjścia na świat, lecz niestety, urodziłem się tak słabym i nędznym, że długo powątpiewano, czy zostanę przy życiu. Oto wpływ natury, oto pierwsze fizyczne przyczyny, z których uformował się zarodek mego charakteru. Smutek matki przelał się we mnie wprzód, nim mogłem poznać świat i ludzi. W wątłym i chorowitym ciele, przy tak delikatnych i draźliwych nerwach jak te, które odebrałem z przyrodzenia, mocna dusza nie mogła, że tak powiem, zapuścić korzeni. Nie bez przyczyny zacni nasi ojcowie powtarzali: Mens sana in corpore sano. W samym poranku, życia bystro rozwinęła się we mnie jakaś smętność, bojaźliwość, uczucie własnej niemocy, zbyteczna wstydliwość, słowem, wszystkie przymioty ludzi dobrych i tkliwych, lecz słabych i nie mających żadnej woli. Nie miałem nawet charakteru żaka! Do kilku lat przyjmowano mnie za dziewczynkę. A matka moja, zaślepiona przywiązaniem bez granic, nazywała mnie gołąbkiem, aniołkiem; cieszyła się, płakała z radości, że syn jej ma taki cichy i słodki charakter; dziękowała Bogu, że mnie nie stworzył szaleńcem, i widziała w tym rękojmią przyszłego mego szczęścia.
Jak ona gorliwie, jak pieczołowicie śledziła każdę moję żądzę , każdy kaprys, każde poruszenie! Jak skwapliwie tłumiła każdy wybuch męskiej duszy, która i w dziecięciu nawet ma swoje namiętności, swoje wybryki!… Biedna kobieta! O, gdyby wiedziała, jak nędzną rolę gotowała mi w społeczności!…
Najzbawienniejsze usiłowania przynoszą często złe owoce, gdy im nie towarzyszy rozwaga. W zdroju nawet macierzyńskiej miłości może być trucizna dla dziecka. Matka moja, będąc bardzo nabożną, starała się z niemowlęcych lat zaszczepić we mnie religię. Święty, chwalebny był jej zamiar, pobudki najczystsze, tylko wykonanie było zbyt skwapliwe i nieostrożne. Nie radząc się osób duchownych, a poddawszy się jakiejś bojaźni, ażebym nie był obojętnym w wierze, mówiła mi na nieszczęście daleko więcej o Bogu karzącym występki, jak o miłosiernym ojcu wszystkich grzeszników. Nauki jej napełniały mnie strachem. Naturalna bojaźliwość mego charakteru jeszcze więcej się powiększyła. Nie mając pojęcia o występkach, sądziłem, że za każdą dziecinną swawolę czekają mnie wieczne męki piekielne, i będąc nieźrałym żakiem, nieraz ze drżeniem i trwogą myślałem o śmierci i Sądzie Ostatecznym.
Z drugiej strony smętność moję podsycały i rozwijały często rozmowy z matką o niebezpieczeństwach, w których się znajduje ojciec, wspólne nasze łzy i szlochania, samotność domowa, brak równych ze mną lat towarzysza, odludne przechadzki i tysiąc innych okoliczności. W szóstym roku życia najwięcej mnie zajmowały lasy, wody, dzikie miejsca, egzekwie, pogrzeby, a szczególniej smętarze. Ludzi widywałem niewiele i tym nie pozwalano mi się naprzykrzać dziecięcą rozmową. Zresztą byli to ludzie wzrośli, poważni, nie dla mego towarzystwa. Wolałem być samotnym albo z matką.