Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pantofel. Historia mojego kuzyna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pantofel. Historia mojego kuzyna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 219 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Fa­mi­lia, czy­li zbiór wszyst­kich na­szych krew­nych, po­dob­na jest do bi­blio­te­ki. Ro­dząc się na świat, czło­wiek znaj­du­je już przy­go­to­wa­ną dla sie­bie tego ro­dzjau bi­blio­te­kę i stop­nio­wo sie z nią zna­jo­mi. Na pierw­szej pół­ce sto­ją dwie świę­te dla nie­go księ­gi, Sta­ry i Nowy Te­sta­ment – to oj­ciec i mat­ka. Da­lej z po­rząd­ku dzie­ła zba­wien­ne, mo­ral­ne i po­ży­tecz­ne – to dzia­dek, bab­ka, stryj i stry­jen­ka, wuj i wu­jen­ka. Da­lej w mniej­szym for­ma­cie dzien­ni­ki ser­ca – bra­cia i sio­stry. Na­resz­cie w od­le­glej­szych pół­kach, roz­ma­ito­ści: książ­ki róż­ne­go for­ma­tu i wy­da­nia; nowe i sta­re, do­bre i złe, przy­jem­ne i nud­ne, fi­lo­zo­fia i ma­zur­ki – to ob­szer­ny od­dział ku­zy­nów i ku­zy­nek. Ka­ta­log tej bi­blio­te­ki cią­gle się prze­mie­nia, dla­te­go że czas, obo­jęt­ny jej bi­blio­te­karz, mało zwa­ża­jąc na gu­sta dzie­dzi­ca, nie­ustan­nie jed­ne dzie­ła wy­rzu­ca za okno, a dru­gie ja­kieś sta­wia na pół­kach. Jest to naj­nie­grzecz­niej­szy pe­dant ze wszyst­kich bi­blio­te­ka­rzy, któ­rych mia­łam ho­nor po­znać, i do tego taki ta­jem­ni­czy w swych dzia­ła­niach, że ma­jąc znacz­ną bi­blio­te­kę, pra­wie nig­dy nie moż­na do­pro­sić się wła­snych swo­ich ksią­żek; nie moż­na na­wet wie­dzieć do­kład­nie, wie­le ich się po­sia­da. Szcze­gól­nie trud­no po­znać roz­ma­ito­ści. Ot, ja na przy­kład do­tąd nie mogę po­zna­jo­mić się z tą pół­ką, na któ­rej, je­śli się nie mylę, znaj­du­je się wię­cej stu to­mów róż­ne­go kształ­tu, wy­da­nych w kil­ku pol­skich pro­win­cjach. Uda­ło mi się przy­pad­kiem po­znać tyl­ko jed­no dzie­ło, lecz eg­zem­plarz miał tak nie­po­zor­ną po­wierz­chow­ność, że bez po­mo­cy bi­blio­te­ka­rza nig­dy bym nie po­zna­ła praw­dzi­wej jego war­to­ści.

Każ­dy ma swo­je dzi­wac­twa; ja, kie­dy co opo­wia­dam, lu­bię zwy­czaj­nie za­cząć od koń­ca. Ta­ko­wa for­ma opo­wia­da­nia ma w so­bie coś ta­jem­ni­cze­go, po­etycz­ne­go, i może da­le­ko wię­cej za­jąć jak wszel­ka inna sys­te­ma. Zresz­tą dziś nie go­dzi się in­a­czej ani mó­wić, ani pi­sać. Od cza­su wy­na­le­zie­nia ro­man­tycz­no­ści w Eu­ro­pie wszyst­kie po­wie­ści, dra­my i po­ema­ta za­czy­na­ją się od koń­ca, a przy­najm­niej ze środ­ka; dla­cze­goż bym ja mia­ła was, ko­cha­ni moi czy­tel­ni­cy, po­zba­wić tej przy­jem­no­ści, do któ­rej za­pew­ne je­ste­ście przy­zwy­cza­je­ni? Nie my­ślę być no­wa­tor­ką, niech mnie Bóg od tego za­cho­wa! Za­cznę swo­ją po­wieść od koń­ca. Słu­chaj­cie, je­że­li ła­ska.

Mia­łam wów­czas osiem­na­sty rok. Miesz­ka­łam w Wi­teb­sku przy ro­dzi­cach. Wszy­scy moi god­ni ku­zy­no­wie sie­dzie­li so­bie gdzieś tam w la­sach o sto mil od nas i na­wet na bale nie przy­jeż­dża­li do Wi­teb­ska. Dziw­na rzecz! – my­śla­łam so­bie czę­sto – co oni też tam ro­bią? Jak to musi być smut­no i nud­no żyć w ta­kiej od­le­gło­ści od Wi­teb­ska! Wszak tam pew­no nie ma żad­nych za­baw, oprócz jar­mar­ku!… Zgro­za bie­rze po­my­śleć o ta­kim ży­ciu.

Raz wie­czo­rem, du­ma­jąc o nad­cho­dzą­cym balu, sie­dzia­łam sa­mot­na przy oknie z ro­bo­tą, to jest, za­wią­zy­wa­łam wę­ze­łek na rogu chu­s­tecz­ki, ma­jąc za­miar zba­dać przy­szłość w bar­dzo waż­nym przed­mio­cie. Chcia­łam los za­py­tać: czy tak? czy nie tak? to be or not to be? O, to była sce­na w gu­ście Ham­le­ta! Na dwo­rze je­sien­ny deszcz lał jak z wia­dra i, pę­dzo­ny gwał­tow­nym wi­chrem, bęb­nił trwo­gą na wszyst­kich szy­bach. Na uli­cy ciem­no; w po­ko­ju tyl­ko mdłe świa­tło dwóch świec opusz­czo­nych od lu­dzi. Wiatr hu­czał w ko­mi­nie, kot cho­ro­bli­wie chra­pał pod ka­na­pą, sło­wem, wszyst­kie ak­ce­so­ria tchnę­ły wy­raź­nie ro­man­tycz­no­ścią. Kto so­bie ży­czy, może się czę­sto tak ba­wić w Wi­teb­sku. Kto ma choć ździe­beł­ko weny, zo­sta­nie nie­za­wod­nie po­etą. Co do mnie, pew­nie nie mam żad­nej zdol­no­ści do ry­mo­twor­stwa, bo my­śla­łam je­dy­nie o wę­zeł­ku. Wła­śnie chcia­łam go wy­cią­gnąć, wtem drzwi się otwo­rzy­ły z wiel­kim ło­sko­tem. Ży­dów­ka Szej­na, z po­ko­le­nia Efra­im, je­ne­ral­na fak­tor­ka na­sze­go domu, wbie­gła do po­ko­ju i krzyk­nę­ła prze­raź­li­wym gło­sem:

– Pa­nient­ke! A, pa­nient­ke? Aj wej, co to za hore!

– Co ta­kie­go? – spy­ta­łam prze­lęk­nio­na, wsta­jąc z krze­sła.

– Co ta­kie­ge!… Och! I ho­wo­ryć, i mó­wić stra­sno, co to ta­kie­ge! I hore, i sca­ście! I wy ni­ce­gie nie zna­cie, a do was pry­cho­dzić z da­le­kie­ge krew­ny u ho­rod?…

– Kto przy­szedł? Pew­nie przy­je­chał?…

– Her­stu?… Och, pry­je­chał? A jak jemu przy­je­chać, kie­dy on nie ma­jeć bu­tów? A bo­syj, pa­nient­ke, aj waj, taki bo­syj, co niech Bóg bro­nić!… A mi­zer­nyj i bied­nyj, pi­tal się u mo­ich ba­cho­res, gdzie wase miesz­ka­cie, pa­nient­kes, a ba­cho­res pry­wie­li jeho do Sej­ny, a Sej­na, choć on goim, dała jemu gu­giel i sama po­bie­za­ła do was. A sto? Weź­mie­cie? Och, wier­no weź­mie­cie jeho!…

Bę­dąc pew­ną, że ro­dzi­ce moi nie od­mó­wią przy­tuł­ku żad­ne­mu z krew­nych, ka­za­łam Ży­dów­ce przy­pro­wa­dzić nie­zna­jo­me­go. Mi­mo­wol­nie łzy sta­nę­ły mi w oczach.

– Ech, ce­gie tu pła­kać? Zi­dzio­wie wię­cej bied­ny­je, a nie na­re­ka­juć. Bóg wam da sca­ście. Uch! Dla­ce­gie Bohu was nie lu­bić? Wy ta­ka­ja do­bra­ja, pa­nient­kes! Kik­ste! Uwi­dzi­cie, wsist­ko bę­dzie do­brze, i pry­ja­cie­lam wa­sym bę­dzie na ra­dość, i nie­pry ja­cie­lam wa­sym na wiel­kie złość bę­dzie.

Ostat­nie sło­wa zna­czy­ły, że Szej­na skoń­czy­ła mó­wić, taki bo­wiem epi­log za­my­kał wszyst­kie jej dys­kur­sa. Istot­nie po­wie­dziaw­szy swój ulu­bio­ny fi­nis bo­nus , wy­bie­gła z po­ko­ju jak opę­ta­na.

Sala, w któ­rej przed chwi­lą sie­dzia­łam sa­mot­na, na­peł­ni­ła się nie­ba­wem. Oj­ciec, mat­ka, młod­sza moja sio­stra He­le­na, i na­wet ospa­li bra­cia miesz­ka­ją­cy na gó­rze, ze­bra­li się na przy­ję­cie nie­zna­jo­me­go ku­zy­na. Nikt się nie do­my­ślał, kto by to mógł być. Oj­ciec głę­bo­ko za­my­ślo­ny cho­dził po po­ko­ju, tarł so­bie czo­ło, niby ma­chi­nal­nie po­ma­ga­jąc pa­mię­ci wy­wo­ły­wać wspo­mnie­nia i na­resz­cie za­wo­łał na pół z ża­lem, na pół ze śmie­chem:

– A to pew­nie pan Win­cen­ty W. Go­tów bym się za­ło­żyć, że to on.

Rze­czy­wi­ście, oka­za­ło się, że do­mysł był traf­ny. Pan Win­cen­ty, ob­dar­ty, bied­ny, bosy, wszedł do sali, ale tak na­tu­ral­nie, z taką spo­koj­no­ścią na twa­rzy, z taką szla­chet­ną na­wet dumą, że nikt z nas nie tyl­ko nie my­ślał o śmie­chu, lecz prze­ciw­nie, wszy­scy tknię­ci naj­żyw­szą li­to­ścią zbli­ży­li się do nie­bo­ra­ka. Wziąw­szy ojca za rękę tak spo­koj­nie, jak gdy­by się wczo­raj z sobą wi­dzie­li, ku­zyn nasz wy­znał otwar­cie, gło­sem wpraw­dzie stłu­mio­nym, ale bez wszel­kiej uni­żo­no­ści, że stra­ciw­szy ma­ją­tek, siły, a na­wet od­wa­gę do za­ro­bie­nia so­bie na ka­wa­łek chle­ba, szu­ka te­raz przy­tuł­ku u krew­nych; że ci, do któ­rych się uda­wał, od­mó­wi­li mu, a od nas cze­ka od­po­wie­dzi. Ro­zu­mie się, że był na­tych­miast przy­ję­ty, po­sa­dzo­ny mię­dzy oj­cem i mat­ką, i za­rzu­co­ny py­ta­nia­mi. Pan Win­cen­ty był kie­dyś w ści­słych sto­sun­kach z papą, ale po­tem, oże­niw­szy się, prze­padł gdzieś w Ka­li­skiem i siedm lat nie da­wał o so­bie żad­nej wia­do­mo­ści. Wie­dzie­li­śmy wszy­scy, że ten czło­wiek był nie­po­spo­li­cie uczo­ny, i dla­te­go nie zdzi­wi­ło to ni­ko­go, kie­dy przy wie­cze­rzy, roz­czu­lo­ny do­brym przy­ję­ciem, pan Win­cen­ty pro­sił ro­dzi­ców, żeby mu po­zwo­li­li oka­zać swo­je wdzięcz­ność przy­najm­niej po­świę­ce­niem się dla dzie­ci, do­peł­nie­niem i wy­kształ­ce­niem tej edu­ka­cji, któ­rą do tego cza­su ode­bra­ły.

– Otóż masz! – szep­nę­ła mi do ucha we­so­ła moja sio­strzycz­ka. – Jesz­cze je­den na­uczy­ciel! – i za­czę­ła go bacz­niej ob­ser­wo­wać jak książ­kę przed wy­da­niem lek­cji. Ob­ser­wa­cja była dość krót­ka. Po­wo­li lek­ki uśmiech za­czął się for­mo­wać na jej ustach, oczki za­iskrzy­ły się dzie­cin­ną ra­do­ścią, na­chy­li­ła się znów do mnie i rze­kła z ci­cha: – Le­osiu, spoj­rzyj tyl­ko na nie­go, on nie ma wca­le pro­fe­sor­skiej miny! Za­ło­żę się z tobą, że to Pan­to­fel. Ach, jak to we­so­ło bę­dzie po­ba­wić się z tym ku­zyn­kiem! – Istot­nie pan Win­cen­ty miał tak ko­micz­ną fi­zjo­no­mię, że li­tu­jąc się nad jego lo­sem, trze­ba się było mi­mo­wol­nie śmiać z po­wierz­chow­no­ści. Do­świad­cze­nie po­twier­dzi­ło prze­ni­kli­wą prze­po­wied­nię He­le­ny. W sa­mej rze­czy ona ro­bi­ła mu co dzień ty­siąc psot, ty­sią­ce naj­za­baw­niej­szych fi­glów, cią­gle wy­cho­dzi­ła z po­słu­szeń­stwa i naj­po­waż­niej­sze­go czło­wie­ka mo­gła do­pro­wa­dzić do śmie­chu, opo­wia­da­jąc o nim aneg­do­ty. Zresz­tą ta swa­wo­la nig­dy nie psu­ła do­brej mię­dzy nimi har­mo­nii, bo He­le­na, jak wszyst­kie oso­by we­so­łe­go cha­rak­te­ru, mia­ła naj­lep­sze ser­ce. Co do mnie, tyle je­stem win­na temu panu Win­cen­te­mu, że nie­po­dob­na mi o nim wspo­mnieć obo­jęt­nie. Był to czło­wiek sła­bej woli, śmiesz­ny, dzie­cin­ny; ale kto go bli­żej po­znał, za­po­mi­nał o tych nie­do­łęż­no­ściach, ce­nił go i czuł dla nie­go praw­dzi­wą przy­jaźń. W po­ufa­łym dys­kur­sie nie moż­na było się oprzeć po­ry­wa­ją­cej, peł­nej świa­tła i za­pa­łu wy­mo­wie; pe­łen wia­do­mo­ści, je­dy­ny do rady, ła­god­ny i słod­ki w obej­ściu, za­wsze spo­koj­ny, za­wsze go­tów każ­de­mu się przy­słu­żyć. Sza­cu­nek, któ­ry mu oka­zy­wa­łam, był za­pew­ne przy­czy­ną tego, że z ca­łej fa­mi­lii mnie naj­wię­cej lu­bił, moim lo­sem naj­wię­ce się zaj­mo­wał. Nie mia­łam praw­dziw­sze­go przy­ja­cie­la. On oświe­cił mój ro­zum, roz­sze­rzył po­ję­cia, ukształ­cił ser­ce. Jemu win­nam wie­le zdro­wych i czy­stych za­sad mo­ral­no­ści i wszyst­kie moje wia­do­mo­ści w na­ukach i li­te­ra­tu­rze. Nie mogę go in­a­czej na­zwać, jak oj­cem du­chow­nym. Przy­cho­dzi mi na myśl zda­nie ja­kie­goś au­to­ra, że mię­dzy męż­czy­zną i ko­bie­tą nie może być przy­jaź­ni. O mój Boże! nie by­ło­by to wca­le nie­po­dob­nym, gdy­by męż­czyź­ni taką dro­gą, jak pan Win­cen­ty, sta­ra­li się o ko­bie­cą przy­jaźń. Ale, nie­ste­ty, ta dro­ga szla­chet­na, mo­ral­na, po­ka­zu­ją­ca praw­dzi­wą cy­wi­li­za­cję, nie wiem, czy kie­dy przy­pad­nie im do sma­ku. Nie cho­dzą po niej „lwy” i „ty­gry­sy”. Ci pa­no­wie przy­zwy­cza­ili się uwa­żać mło­dą ko­bie­tę za dziec­ko, za isto­tę lek­ko­myśl­ną, z czu­łym ser­cem, ale z gło­wą pu­stą, sło­wem, za pięk­ne cac­ko, z któ­rym cza­sa­mi do­brze roz­pę­dzie nudy umy­słu albo nudy ser­ca. Ba­wią nas, jak umie­ją, po­chle­bia­ją, ile weny star­czy, zaj­mu­ją frasz­ka­mi, czę­sto na­wet umyśl­nie wpa­ja­ją nam zdroż­ne za­sa­dy, psu­ją nas i za­śle­pia­ją… i zda­je im się, że ta­kim spo­so­bem za­słu­gu­ją na mi­łość… i przy­jaźń ko­bie­ty! Słusz­nie po­wia­da­ją, że mi­łość jest śle­pa, zda­rza się bo­wiem nie­raz, że ko­bie­ta ko­cha czło­wie­ka, któ­rym wszy­scy po­gar­dza­ją, któ­rym by się brzy­dzi­ła, gdy­by go mo­gła z zim­ną krwią roz­pa­trzyć. Ale przy­jaźń nie wie­ścią ma wię­cej oczu jak Ar­gus, pa­trzy da­lej jak ostro­widz, nie łu­dzi się ni­czym, i dla­te­go bywa bar­dzo rzad­ka. Pa­no­wie „lwy” i „ty­gry­sy”, racz­cie na­śla­do­wać Pan­to­fla… je­śli mo­że­cie.

Po­kój jego pro­chom! Cier­pie­nia tej cho­ro­wi­tej du­szy już się skoń­czy­ły. Już on prze­stał być Pan­to­flem. W pa­pie­rach, któ­re po nim zo­sta­ły, zna­la­złam tę au­to­bio­gra­fię, któ­rą te­raz ogła­szam. Może ta spo­wiedź sła­bej du­szy po­słu­ży ko­mu­kol­wiek z męż­czyzn za po­ży­tecz­ną prze­stro­gę i… może wzbu­dzi w czy­tel­ni­kach li­tość nad tym, któ­ry całe ży­cie był igrzy­skiem obo­jęt­no­ści swych bliź­nich. Póź­niej, w mia­rę moż­no­ści, będę wy­da­wa­ła inne jego pi­sma.I

Nie masz przed­mio­tu, o któ­rym by lu­dzie wię­cej roz­pra­wia­li, jak o cha­rak­te­rze. Nie przy­cho­dzi dnia, żeby naj­lep­szy na­wet czło­wiek nie wziął na ję­zyk kil­ka cho­dzą­cych cha­rak­te­rów i nie po­tę­pił ich albo nie po­chwa­lił po­dług swo­je­go wi­dzi­mi­się. Gdy­by ten przed­miot roz­mo­wy usu­nąć ja­kim cu­dem z to­wa­rzy­stwa, by­ła­by to naj­okrop­niej­sza pla­ga dla świet­nych sa­lo­no­wych zgro­ma­dzeń. Oso­by sły­ną­ce dziś z dow­ci­pu, prze­ni­kli­wo­ści i zna­jo­mo­ści świa­ta stra­ci­ły­by swo­je wzię­tość, nie mia­ły­by o czym mó­wić, zo­sta­ły­by bez gło­su, jak sta­ro­żyt­ne po­mni­ki w pu­sty­niach Egip­tu.

Dziw­na to jed­nak rzecz, że czło­wiek zwy­czaj­nie naj­wię­cej lubi dys­pu­to­wać o tym, co naj­mniej ro­zu­mie albo co zu­peł­nie nie może być zba­da­nym. W mło­dych jesz­cze la­tach, sły­sząc nie­ustan­nie po­wta­rza­ne sło­wo: cha­rak­ter, py­ta­łem wie­lu roz­pra­wia­czów o jego zna­cze­nie. Py­ta­łem pra­wie do po­ło­wy mego ży­cia. Na­resz­cie wi­dząc, że mi od­po­wia­da­ją albo zu­peł­nie nie­sto­sow­nie, albo gło­śnym tyl­ko wy­strza­łem słów, nie wy­ra­ża­ją­cych żad­nej my­śli, albo na ko­niec py­ta­jąc mnie na­wza­jem, jak moż­na tego nie ro­zu­mieć, sam nad tym za­czą­łem du­mać. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, było to co­kol­wiek póź­no. Ze­gar mo­je­go ży­cia (jak mó­wią ro­man­ty­cy) wy­bił już 30 lat, a ja, nie poj­mu­jąc, co zna­czy „cha­rak­ter”, nie wie­dzia­łem, czy mój był przy­zwo­itym lub nie. Nie mogę so­bie wy­ba­czyć tej opie­sza­ło­ści. Kto wie, może i te­raz przy schył­ku ży­cia po­ję­cia moje nie dość się jesz­cze usta­li­ły. Mogę się my­lić, ale zda­je mi się, że cha­rak­ter jest ta po­stać, w któ­rej du­sza czło­wie­ka ob­ja­wia się w pry­wat­nym i spo­łecz­nym ży­ciu albo kró­cej, jest to na­sza mo­ral­na fi­zjo­no­mia. Cha­rak­ter czło­wie­ka wy­pły­wa z wza­jem­nych sto­sun­ków mię­dzy jego ro­zu­mem, czu­ło­ścią, i wolą. Musi to być ja­kaś po­traw­ka z mó­zgu, ser­ca i, je­śli się nie mylę, krwi, żół­ci itd.

Ale mniej­sza o to, zo­staw­my tę kwe­stię fi­lo­zo­fom sa­lo­no­wym. Waż­niej­szym jest da­le­ko py­ta­nie: ja­kim spo­so­bem cha­rak­ter stop­nio­wo się kształ­ci w czło­wie­ku? Albo: co naj­wię­cej wpły­wa na nada­nie dziec­ku i roz­wi­nię­cie w nim tych głów­nych przy­mio­tów du­szy, któ­re, ce­chu­jąc go póź­niej mię­dzy ludź­mi, nig­dy się w nim nie wy­gła­dza­ją? By­wa­ją lu­dzie we­se­li i smut­ni, szcze­bio­tli­wi i mil­czą­cy, od­waż­ni i lę­kli­wi, roz­rzut­ni i ską­pi, czu­li i za­twar­dzia­li, po­wol­ni i po­pę­dli­wi, ro­zum­ni i głu­pi… po­wiedz­cież mi, skąd się bio­rą te sprzecz­no­ści, kie­dy ro­dząc się na świat zda­je­my się być wszy­scy jed­na­ko­wi i tak po­dob­ni do sie­bie jak mło­de kur­czę­ta? Nie mogę zgo­dzić się z tymi, któ­rzy utrzy­mu­ją, że w dziec­ku znaj­du­je się już za­ro­dek cha­rak­te­ru czło­wie­ka. Jest to fa­ta­lizm nie­zgod­ny z na­szą re­li­gią, odej­mu­ją­cy nam wolę i da­ją­cy każ­de­mu zbrod­nia­rzo­wi pra­wo uwa­żać sie­bie rów­nie nie­win­nym jak wilk, któ­ry z na­tu­ry ma po­pęd do zja­da­nia owiec, jak ce­gła, co upadł­szy z da­chu, za­bi­ja ko­go­kol­wiek na uli­cy. Nie są­dzę, tak­że, żeby wszyst­ko mo­gło za­le­żeć od wy­cho­wa­nia, po­nie­waż rów­nie tro­skli­wie wy­cho­wa­ne dzie­ci mają póź­niej róż­ny cha­rak­ter, i kto był w mło­do­ści otwar­ty, czę­sto w sta­ro­ści bywa skry­ty.

Na­resz­cie naj­mniej wie­rzę tym, któ­rzy mó­wią, że oko­licz­no­ści, to­wa­rzy­stwo lub do­świad­cze­nie kształ­cą nasz cha­rak­ter. Czy­liż ro­zum i wola na to nam tyl­ko dane, że­by­śmy całe ży­cie do­świad­cza­li wszyst­kie­go? Że­by­śmy dziś nie wie­dzie­li, jak bę­dziem my­śleć ju­tro? Że­by­śmy od ko­leb­ki do gro­bu nie szli pro­stą dro­gą, lecz od­bi­ja­jąc się to na pra­wo, to na lewo, jak pił­ka, nad któ­rą stu­dent robi do­świad­cze­nie sprę­ży­sto­ści? Wiel­kie to jest za­iste sło­wo: „do­świad­cze­nie”, ale py­tam was, czy ten tyl­ko bywa ską­py, kto był bli­ski umrzeć z gło­du? Albo ci tyl­ko mają ka­mien­ne ser­ce, któ­rzy byli zdra­dze­ni w naj­słod­szych swo­ich uczu­ciach? Za­pew­ne każ­dy za­prze­czy temu. Od cze­goż więc za­le­ży cha­rak­ter? Mnie się zda­je, że od żad­nej z wy­żej przy­to­czo­nych przy­czyn wy­łącz­nie, lecz od wszyst­kich ra­zem, to jest od na­tu­ry, wy­cho­wa­nia i oko­licz­no­ści spo­łecz­ne­go ży­cia. Ja tak my­ślę, ale nie na­rzu­cam ni­ko­mu swe­go zda­nia; wi­dzę tyl­ko, że to po­ję­cie cha­rak­te­ru dość traf­nie sto­su­je się do dzi­wacz­nej mo­jej bio­gra­fii. Zo­ba­czy­cie sami. Pierw­sze chwi­le mego ży­cia były na­peł­nio­ne więk­szym cier­pie­niem ani­że­li to, któ­re jest udzia­łem każ­de­go dziec­ka. Mat­ka po­czę­ła mnie w smut­ku po stra­cie naj­star­szej cór­ki i ostat­nie mie­sią­ce prze­pę­dzi­ła w cią­głej nie­spo­koj­no­ści o ży­cie męża, a mego ojca, któ­ry z puł­kiem po­szedł na woj­nę.

Fał­szy­wa wieść o jego śmier­ci przy­śpie­szy­ła chwi­lę mego wyj­ścia na świat, lecz nie­ste­ty, uro­dzi­łem się tak sła­bym i nędz­nym, że dłu­go po­wąt­pie­wa­no, czy zo­sta­nę przy ży­ciu. Oto wpływ na­tu­ry, oto pierw­sze fi­zycz­ne przy­czy­ny, z któ­rych ufor­mo­wał się za­ro­dek mego cha­rak­te­ru. Smu­tek mat­ki prze­lał się we mnie wprzód, nim mo­głem po­znać świat i lu­dzi. W wą­tłym i cho­ro­wi­tym cie­le, przy tak de­li­kat­nych i draź­li­wych ner­wach jak te, któ­re ode­bra­łem z przy­ro­dze­nia, moc­na du­sza nie mo­gła, że tak po­wiem, za­pu­ścić ko­rze­ni. Nie bez przy­czy­ny za­cni nasi oj­co­wie po­wta­rza­li: Mens sana in cor­po­re sano. W sa­mym po­ran­ku, ży­cia by­stro roz­wi­nę­ła się we mnie ja­kaś smęt­ność, bo­jaź­li­wość, uczu­cie wła­snej nie­mo­cy, zby­tecz­na wsty­dli­wość, sło­wem, wszyst­kie przy­mio­ty lu­dzi do­brych i tkli­wych, lecz sła­bych i nie ma­ją­cych żad­nej woli. Nie mia­łem na­wet cha­rak­te­ru żaka! Do kil­ku lat przyj­mo­wa­no mnie za dziew­czyn­kę. A mat­ka moja, za­śle­pio­na przy­wią­za­niem bez gra­nic, na­zy­wa­ła mnie go­łąb­kiem, anioł­kiem; cie­szy­ła się, pła­ka­ła z ra­do­ści, że syn jej ma taki ci­chy i słod­ki cha­rak­ter; dzię­ko­wa­ła Bogu, że mnie nie stwo­rzył sza­leń­cem, i wi­dzia­ła w tym rę­koj­mią przy­szłe­go mego szczę­ścia.

Jak ona gor­li­wie, jak pie­czo­ło­wi­cie śle­dzi­ła każ­dę moję żą­dzę , każ­dy ka­prys, każ­de po­ru­sze­nie! Jak skwa­pli­wie tłu­mi­ła każ­dy wy­buch mę­skiej du­szy, któ­ra i w dzie­cię­ciu na­wet ma swo­je na­mięt­no­ści, swo­je wy­bry­ki!… Bied­na ko­bie­ta! O, gdy­by wie­dzia­ła, jak nędz­ną rolę go­to­wa­ła mi w spo­łecz­no­ści!…

Naj­zba­wien­niej­sze usi­ło­wa­nia przy­no­szą czę­sto złe owo­ce, gdy im nie to­wa­rzy­szy roz­wa­ga. W zdro­ju na­wet ma­cie­rzyń­skiej mi­ło­ści może być tru­ci­zna dla dziec­ka. Mat­ka moja, bę­dąc bar­dzo na­boż­ną, sta­ra­ła się z nie­mow­lę­cych lat za­szcze­pić we mnie re­li­gię. Świę­ty, chwa­leb­ny był jej za­miar, po­bud­ki naj­czyst­sze, tyl­ko wy­ko­na­nie było zbyt skwa­pli­we i nie­ostroż­ne. Nie ra­dząc się osób du­chow­nych, a pod­daw­szy się ja­kiejś bo­jaź­ni, aże­bym nie był obo­jęt­nym w wie­rze, mó­wi­ła mi na nie­szczę­ście da­le­ko wię­cej o Bogu ka­rzą­cym wy­stęp­ki, jak o mi­ło­sier­nym ojcu wszyst­kich grzesz­ni­ków. Na­uki jej na­peł­nia­ły mnie stra­chem. Na­tu­ral­na bo­jaź­li­wość mego cha­rak­te­ru jesz­cze wię­cej się po­więk­szy­ła. Nie ma­jąc po­ję­cia o wy­stęp­kach, są­dzi­łem, że za każ­dą dzie­cin­ną swa­wo­lę cze­ka­ją mnie wiecz­ne męki pie­kiel­ne, i bę­dąc nie­źra­łym ża­kiem, nie­raz ze drże­niem i trwo­gą my­śla­łem o śmier­ci i Są­dzie Osta­tecz­nym.

Z dru­giej stro­ny smęt­ność moję pod­sy­ca­ły i roz­wi­ja­ły czę­sto roz­mo­wy z mat­ką o nie­bez­pie­czeń­stwach, w któ­rych się znaj­du­je oj­ciec, wspól­ne na­sze łzy i szlo­cha­nia, sa­mot­ność do­mo­wa, brak rów­nych ze mną lat to­wa­rzy­sza, od­lud­ne prze­chadz­ki i ty­siąc in­nych oko­licz­no­ści. W szó­stym roku ży­cia naj­wię­cej mnie zaj­mo­wa­ły lasy, wody, dzi­kie miej­sca, eg­ze­kwie, po­grze­by, a szcze­gól­niej smę­ta­rze. Lu­dzi wi­dy­wa­łem nie­wie­le i tym nie po­zwa­la­no mi się na­przy­krzać dzie­cię­cą roz­mo­wą. Zresz­tą byli to lu­dzie wzro­śli, po­waż­ni, nie dla mego to­wa­rzy­stwa. Wo­la­łem być sa­mot­nym albo z mat­ką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: