- bestseller
- promocja
Papier, kamień, nożyce - ebook
Papier, kamień, nożyce - ebook
Myślisz, że w twoim małżeństwie nie ma tajemnic? Tak ci się tylko wydaje…
Gdy Amelia Wright wygrywa weekend w Szkocji, ma nadzieję, że pobyt z mężem na odludziu pomoże jej naprawić rozpadający się związek. Kobieta nie może znieść tego, że jest przez Adama niezauważana. I to nie dlatego, że cierpi on na prozopagnozję, przez co nie jest w stanie rozpoznać twarzy nawet własnej żony. Największym problemem w tej relacji jest pracoholizm mężczyzny. Scenarzysty, który wciąż czeka na przełom w karierze.
Oboje wiedzą, że ten weekend zaważy na ich przyszłości, ale nie wiedzą, że nie wygrali tej wycieczki przypadkowo. Ktoś ma wobec nich własne plany.
I nie chce, by żyli długo i szczęśliwie.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263558 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Luty 2020
Mój mąż nie poznaje mojej twarzy.
Czuję, jak się we mnie wpatruje, gdy prowadzę samochód, i zastanawiam się, co widzi. On w ogóle nikogo nie jest w stanie rozpoznać, ale to jednak dziwne uczucie – ta świadomość, że człowiek, za którego wyszłam, nie potrafiłby mnie wskazać w rzędzie innych osób.
Ja nawet nie muszę na niego patrzeć, żeby wiedzieć, jaką ma minę. To ta naburmuszona, obrażona – mina z gatunku: „A nie mówiłem?”. Zamiast tego koncentruję się na drodze. Nie żebym miała wybór. Śnieg sypie coraz gęściej – jedziemy przez zawieję – i wycieraczki mojego morrisa minor travellera z trudem nadążają z odgarnianiem go z szyby. Auto – tak jak ja – powstało w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku. Rzeczy, o które dbamy, nigdy się nie zepsują, jednak podejrzewam, że Adam chętnie wymieniłby nas oboje na nowszy model. Od kiedy wyruszyliśmy z domu, ze sto razy się upewniał, czy dobrze zapiął pasy. Ręce trzyma na udach, zaciska je w pięści. Podróż z Londynu do Szkocji nie powinna trwać dłużej niż osiem godzin, ale w tej zamieci boję się jechać szybciej. A zapada już zmrok. Mam wrażenie, że się pogubiliśmy – i to nie tylko w dosłownym sensie.
„Czy weekendowy wypad może ocalić związek?” Oto co odpowiedział mój mąż na propozycję terapeutki. Za każdym razem, gdy odtwarzam w głowie jego słowa, w moim umyśle układa się nowa lista rzeczy, których mi żal. Zmarnowaliśmy taki szmat życia, bo go nie przeżywaliśmy – jakie to smutne. Nie zawsze byliśmy ludźmi, którymi jesteśmy dzisiaj, ale przeszłość z każdego może uczynić kłamcę. Dlatego wolę się skupić na przyszłości. Własnej przyszłości. Bywa, że nadal wyobrażam sobie w niej Adama, ale są też chwile, gdy myślę o tym, jak by to było znowu żyć samotnie. Wcale tego nie chcę, lecz zastanawiam się, czy tak nie byłoby lepiej dla nas obojga. Czas potrafi zmieniać związki, podobnie jak morze zmienia kształt linii brzegowej.
Kiedy sprawdziliśmy prognozę pogody, Adam powiedział, że powinniśmy odłożyć wyjazd, ale nie mogłam tego zrobić. Oboje wiemy, że ten weekend to ostatnia szansa, żeby wszystko naprawić. Albo przynajmniej spróbować. Tego nie zapomniał.
I w ogóle to nie jego wina, że zapomina, kim jestem.
Adam cierpi na zaburzenie neurologiczne o nazwie prozopagnozja, co oznacza, że nie dostrzega cech odróżniających jedną twarz od drugiej, nie wyłączając jego własnej. Nieraz mijał mnie na ulicy jak obcą osobę. Wiążąca się z tym fobia społeczna – nieunikniony skutek choroby – wpływa na nas oboje. Na przyjęciu Adam może stać w otoczeniu samych przyjaciół i wciąż będzie się czuł, jakby nikogo tam nie znał. Tak więc większość czasu spędzamy samotnie. Razem, ale osobno. Tylko my. Lecz ta ślepota na twarze to niejedyny powód, dla którego przy mężu czuję się niewidzialna. Adam nie chciał mieć dzieci – jak zawsze powtarza: nie zniósłby tego, że nie potrafiłby ich rozpoznać. Żyje z tą chorobą od urodzenia, a ja – od kiedy się poznaliśmy. Czasami przekleństwo potrafi być błogosławieństwem.
I choć nie poznaje mojej twarzy, to nauczył się rozpoznawać mnie po innych rzeczach: zapachu perfum, brzmieniu głosu, dotyku mojej dłoni, gdy jeszcze mnie za nią ujmował.
To nie małżeństwa zawodzą. Tylko ludzie.
Nie jestem kobietą, w której się przed laty zakochał. Ciekawe, czy widzi, jak bardzo się postarzałam. Czy dostrzega siwiznę wkradającą się w moje długie, jasne włosy. Może i czterdziestka to nowa trzydziestka, lecz moja skóra jest poprzecinana zmarszczkami rzadko wywołanymi przez śmiech. Kiedyś mieliśmy ze sobą tyle wspólnego, dzieliliśmy sekrety i marzenia, nie tylko łóżko. Do tej pory potrafimy kończyć za siebie zdania, tylko że teraz się w nich mylimy.
– Mam wrażenie, że kręcimy się w kółko – mruczy Adam pod nosem i przez chwilę nie jestem pewna, czy ma na myśli nasze małżeństwo, czy moje umiejętności nawigacyjne.
Złowieszcze szare niebo zdaje się odzwierciedlać jego nastrój. To pierwsze słowa, jakie wymówił przez ostatnich kilkanaście kilometrów. Droga przed nami jest zasypana śniegiem, a wiatr przybiera na sile, ale to nadal nic w porównaniu z burzą, która narasta w samochodzie.
– Mógłbyś znaleźć te wskazówki, które wydrukowałam, i jeszcze raz mi je przeczytać? – pytam, bez powodzenia starając się zamaskować irytację w głosie. – To na pewno już niedaleko.
W przeciwieństwie do mnie Adam starzeje się fantastycznie. Ma ponad czterdzieści lat, ale sprytnie maskuje to dobrą fryzurą, opalenizną i ciałem ukształtowanym przez namiętną miłość do półmaratonów. Zresztą zawsze był dobry w bieganiu – zwłaszcza w uciekaniu od rzeczywistości.
Pisze scenariusze filmowe. Zaczynał dużo poniżej najniższego szczebla nieuchwytnej drabiny Hollywoodu – własnymi siłami nie zdołałby go dosięgnąć. Opowiada, że wszedł do branży filmowej zaraz po szkole, ale to zwykłe kłamstwo. Kiedy miał szesnaście lat, zahaczył się w Electric Cinema na Notting Hill. Sprzedawał tam przekąski i bilety na seanse. A gdy skończył dwadzieścia jeden lat, udało mu się sprzedać prawa do pierwszego scenariusza pod tytułem Papier, kamień, nożyce. Film ostatecznie utknął w fazie produkcji, lecz Adam zdobył dzięki niemu agenta, ten zaś załatwił mu zlecenie: ekranową adaptację pewnej powieści. Książka nie była bestsellerem, lecz ekranizacja – niskobudżetowa brytyjska produkcja – zdobyła Baftę. I tak oto narodził się scenarzysta. Nie było to to samo, co powoływanie do życia własnych postaci – w końcu drogi do spełnienia marzeń rzadko bywają proste – lecz Adam mógł przynajmniej rzucić sprzedawanie popcornu i zająć się pisaniem na pełny etat.
Scenarzyści rzadko zyskują sobie powszechną sławę, więc wiele osób nie zna jego nazwiska, ale założę się, że prawie każdy widział przynajmniej jeden film, do którego Adam napisał scenariusz. Mimo naszych problemów jestem bardzo dumna ze wszystkiego, co osiągnął. W branży filmowej zdobył sobie reputację człowieka, który potrafi przerabiać mało znane powieści na kinowe hity – i zawsze rozgląda się za następną taką okazją. Przyznam, że czasami jestem zazdrosna, ale to chyba normalne, biorąc pod uwagę, jak często woli iść do łóżka z książką. Mój mąż nie zdradza mnie z innymi kobietami – ani mężczyznami – za to romansuje z ich słowami.
Ludzie to taki dziwny i nieprzewidywalny gatunek. Ja wolę towarzystwo zwierząt – to jedna z wielu przyczyn, dla których pracuję w schronisku dla psów na Battersea. Czworonogi to zwykle lepsi towarzysze niż dwunogi, a poza tym psy nie chowają urazy i nie potrafią nienawidzić. Wolę nie skupiać się na innych powodach, dla których nie zmieniłam pracy; czasami lepiej nie wymiatać kurzu wspomnień.
Przez całą drogę wokół nas roztaczały się widoki zmiennych dramatycznych pejzaży. Drzewa we wszelkich odcieniach zieleni, ogromne połyskujące w słońcu jeziora, zwieńczone śniegiem góry i nieskończona, doskonała, nienaruszona przestrzeń. Uwielbiam szkockie góry. Jeśli na ziemi istnieje miejsce piękniejsze od nich, to jeszcze go nie znalazłam. Tutaj świat wydaje się o tyle większy niż w Londynie. A może to ja jestem mniejsza. Cisza i bezruch, i poczucie oddalenia, napełniają mnie spokojem. Od ponad godziny nie widzieliśmy żywej duszy – doskonałe miejsce na to, co sobie zaplanowałam.
Po lewej mijamy wzburzone morze i kierujemy się dalej na północ. Dociera do nas serenada rozbijających się fal. Kręta droga zwęża się w wąską alejkę. Niebo – które przeszło z błękitu w róż, fiolet i teraz czerń – odbija się w każdym na wpół zamarzniętym jeziorze, które mijamy. Dalej w głębi lądu otacza nas las. Pradawne sosny, oprószone śniegiem i wyższe od naszego domu, miotają się na wietrze jak zapałki. Wichura zawodzi niczym upiór, usiłuje zdmuchnąć nas z jezdni. Kiedy wpadamy w poślizg na oblodzonej drodze, ściskam kierownicę tak mocno, że pod skórą na palcach prześwitują mi kości. Kątem oka spoglądam na swoją obrączkę. To namacalne przypomnienie, że wciąż jesteśmy razem, mimo wszystkich powodów wskazujących na to, że może jednak powinniśmy być osobno. Nostalgia to niebezpieczny narkotyk, lecz wspomnienia szczęśliwszych czasów, które zaczynają napływać do mojej głowy, sprawiają mi przyjemność. Może jednak nie pogubiliśmy się aż tak bardzo, jak nam się wydaje. Patrzę ukradkiem na mężczyznę, który siedzi obok mnie, i zastanawiam się, czy nadal moglibyśmy odnaleźć drogę powrotną. I nagle robię coś, czego nie robiłam już od dawna: biorę go za rękę.
– Uwaga! – krzyczy Adam.
Wszystko toczy się tak szybko. Rozmyte, zaśnieżone mignięcie jelenia na jezdni, moja stopa na hamulcu, auto gwałtownie skręca i z piskiem hamuje tuż przed ogromnym porożem zwierzęcia. Jeleń wpatruje się w nas i mruga dwukrotnie, po czym spokojnie odchodzi, jak gdyby nigdy nic. Znika w lesie. Nawet drzewa wydają się przemarznięte.
Serce mi wali jak młot. Sięgam po swoją torebkę. Drżącymi palcami szperam między portmonetką, kluczami i innymi drobiazgami, aż wreszcie znajduję inhalator. Potrząsam nim i mocno się zaciągam.
– Nic ci nie jest? – pytam Adama przed kolejnym wdechem.
– Mówiłem, że to zły pomysł – odpowiada.
Tyle razy w ciągu tego wyjazdu gryzłam się w język, że chyba cały jest podziurawiony.
– Nie pamiętam, żebyś zaproponował lepszy – rzucam ostro.
– Osiem godzin jazdy dla jednego weekendu…
– Przecież od dawna powtarzaliśmy, że fajnie byłoby wybrać się do Szkocji.
– Na księżyc też, ale wolałbym, żebyśmy to omówili, zanim kupisz nam bilety na rakietę. Wiesz, jaki jestem ostatnio zajęty.
„Zajęty” to w naszym małżeństwie słowo, które zaczęło na mnie działać jak płachta na byka. Adam obnosi się ze swoją „zajętością” jak z odznaką. Jak jakiś harcerzyk. Jest z tego dumny: to symbol jego sukcesu. Dzięki temu czuje się ważny, a ja mam ochotę rzucać w niego książkami, które adaptuje.
– Właśnie przez te twoje zajęcia znaleźliśmy się w tej sytuacji – cedzę przez zaciśnięte, szczękające zęby. W samochodzie jest teraz tak zimno, że widzę własny oddech.
– Przepraszam cię, chcesz powiedzieć, że to przeze mnie wylądowaliśmy w Szkocji? W lutym? Podczas burzy śnieżnej? To był twój pomysł. Ale jak zginiemy zmiażdżeni przez jakieś drzewo albo umrzemy z zimna w tym gównianym blaszaku, którego nie chcesz wymienić, to przynajmniej nie będę musiał wysłuchiwać tych twoich ciągłych narzekań.
Nigdy nie sprzeczamy się publicznie, tylko na osobności. Oboje jesteśmy nieźli w grę pozorów i stwierdzam, że ludzie zwykle widzą to, co chcą widzieć. Ale za zamkniętymi drzwiami pan i pani Wright od dawna się nie dogadują.
– Gdybym miał przy sobie telefon, już byśmy dojechali – mówi Adam, szperając w schowku. Szuka ukochanej komórki, której nie może znaleźć. Jego zdaniem gadżety i inne takie to odpowiedź na wszystkie życiowe problemy.
– Pytałam przed wyjazdem, czy wszystko masz – mówię.
– Bo miałem. Telefon był w schowku.
– Gdybyś go tam włożył, to nadal by tam leżał. Pakowanie twoich gratów to nie moje zadanie. Nie jestem twoją matką.
Natychmiast żałuję tych słów, ale nie mogę ich cofnąć – to nie prezent z dołączonym paragonem, który możesz oddać. Jego matka zajmuje pierwsze miejsce na długiej liście spraw, o których Adam nie lubi rozmawiać. Staram się nie stracić cierpliwości, gdy dalej szuka komórki, choć wiem, że jej nie znajdzie. Ma rację. Naprawdę włożył ją do schowka. Ale rano przed wyjazdem ją wyjęłam i ukryłam w domu. W ten weekend chcę nauczyć męża ważnej lekcji – takiej, do której telefon nie jest mu potrzebny.
Kwadrans później ruszamy w dalszą drogę i chyba jedziemy w dobrym kierunku. Adam mruży oczy w ciemności, próbując odczytać wypisane przeze mnie wskazówki – wszystko, co napisane jest na papierze, a nie na ekranie (chyba że chodzi o książkę lub szkic tekstu), wprawia go w konsternację.
– Na następnym rondzie pierwszy zjazd w prawo – mówi wreszcie, pewniejszym tonem, niż się spodziewałam.
Już wkrótce drogę oświetla nam tylko księżyc, który wydobywa z ciemności delikatne krzywizny ośnieżonego pejzażu. Nie ma tu żadnych latarni, a światła samochodu ledwo rozjaśniają jezdnię. Zauważam, że znowu kończy się nam benzyna, ale od prawie godziny nie widziałam żadnej stacji. Śnieg sypie teraz nieustępliwie i w promieniu kilku kilometrów nie widać nic poza ciemnymi zarysami gór i jezior.
Gdy wreszcie dostrzegamy ośnieżony drogowskaz na Blackwater, w samochodzie daje się wyczuć prawdziwą ulgę. Adam odczytuje ostatnie wskazówki z czymś, co nawet przypomina entuzjazm:
– Za mostem skręcić w prawo za ławką nad jeziorem. Droga odbije łukiem na prawo, w dolinę. Jeśli miniecie pub, jesteście za daleko i przejechaliście zjazd.
– Może potem wyskoczylibyśmy do tego pubu na kolację – proponuję.
Oboje milczymy, gdy w oddali pojawia się pub w Blackwater. Skręcam, nim do niego dojeżdżamy, ale i tak jesteśmy dość blisko, by zobaczyć, że okna są pozabijane deskami. Budynek wygląda upiornie, jakby od lat stał opuszczony.
Kręty zjazd w dolinę jest zarazem efektowny i przerażający. Trasa wygląda jak ręcznie wykuta w zboczu góry. Nasze małe auto ledwo się mieści na jezdni, a po jednej stronie ciągnie się przepaść, od której nie oddziela nas żadna barierka.
– Chyba coś widzę – mówi Adam, nachylając się do szyby i wpatrując w ciemność. Ja wciąż dostrzegam tylko czarne niebo i biały dywan, który pokrywa wszystko w dole.
– Gdzie?
– Tam. Tuż za tymi drzewami.
Zwalniam delikatnie, gdy pokazuje palcem na nic. Ale zaraz potem faktycznie zauważam w oddali coś, co wygląda jak duży budynek na uboczu.
– A nie, to tylko kościół – stwierdza Adam z rezygnacją.
– To tutaj! – wołam, czytając napis na starym drewnianym znaku. – Szukamy właśnie kaplicy. Czyli jesteśmy na miejscu!
– Czyli wieźliśmy się taki szmat drogi, żeby spędzić weekend… w jakimś starym kościele?
– Owszem, ale zaadaptowanym. I to ja nas przywiozłam.
Zwalniam mocno i skręcam w zaśnieżoną ścieżkę, która odbija od jednopasmowej drogi w dolinę. Po prawej mijamy maleńką, krytą strzechą chatę – poza kaplicą to chyba jedyny budynek w zasięgu wielu kilometrów – po czym przejeżdżamy przez niewielki mostek i nagle tuż przed nami pojawia się stado owiec. Stoją w zbitej gromadce, zalane nieziemskim blaskiem naszych świateł, i blokują nam drogę. Delikatnie zwiększam obroty silnika i nawet lekko trąbię, ale one ani drgną. Z błyszczącymi w ciemności oczami wyglądają trochę upiornie. I wtedy z tyłu naszego samochodu słyszę warczenie.
Bob – nasz ogromny czarny labrador – przez większość podróży siedział cicho. W tym wieku jego ulubione zajęcia to spanie i jedzenie, ale bardzo boi się owiec. I piór. Ja też się boję różnych głupot, ale mam ku temu uzasadnione powody. Warczenie Boba zupełnie nie rusza zwierząt. Nagle Adam bez ostrzeżenia otwiera drzwi i do środka natychmiast wpada śnieżny podmuch wichury, która bije w nas ze wszystkich stron. Patrzę, jak Adam wysiada, osłaniając twarz, i przegania owce, a potem otwiera bramę, którą nam blokowały. Nie wiem, jak zdołał ją dostrzec w tych ciemnościach.
Bez słowa wsiada z powrotem do samochodu i nieśpiesznie telepiemy się po ostatnim kawałku drogi. Ścieżka biegnie niebezpiecznie blisko jeziora i teraz wiem, dlaczego nazwali to miejsce Blackwater, czyli Czarna Woda. Parkuję przed starą pobielaną kaplicą. Od razu robi mi się lepiej. Podróż była wyczerpująca, ale dotarliśmy na miejsce i powtarzam sobie, że wszystko będzie dobrze, gdy tylko wejdziemy do środka.
Wychodzę na śnieżycę i zimno przeszywa mnie aż do kości. Otulam się płaszczem, jednak lodowaty wiatr wciąż wyciska mi z płuc powietrze i smaga śniegiem po twarzy. Wypuszczam Boba i we trójkę brniemy przez zaspy w stronę dużych, dwuskrzydłowych drewnianych drzwi o gotyckim wyglądzie. Zaadaptowana kaplica w teorii wydawała mi się romantyczna. Oryginalna i fajna. Ale teraz, kiedy tu wreszcie dotarliśmy, czuję się trochę jak na początku horroru.
Drzwi są zamknięte.
– Czy właściciele mówili coś o skrytce na klucz? – pyta Adam.
– Nie, powiedzieli, że drzwi będą otwarte.
Podnoszę wzrok na imponujący biały budynek, osłaniając oczy przed zacinającym śniegiem, i spoglądam na grube pobielane mury z kamienia, dzwonnicę i witraże. Bob znowu zaczyna warczeć, co do niego niepodobne, ale może nadal wyczuwa z oddali owce albo jakieś inne zwierzęta? A ja i Adam po prostu ich nie widzimy?
– Może jest jeszcze jakieś inne wejście od tyłu? – zastanawia się Adam.
– Oby. Bo samochód już teraz trzeba by było odśnieżać.
Obchodzimy kaplicę dookoła. Bob idzie przodem i ciągnie za smycz, jakby coś tropił. Witrażom nie ma końca, ale nie widać żadnych drzwi. I choć od przodu budynek oświetlają zewnętrzne światła – te, które widzieliśmy z daleka – to wewnątrz panuje całkowita ciemność. Idziemy skuleni pod naporem wiatru, aż wreszcie wracamy do punktu wyjścia.
– No i co teraz? – pytam.
Lecz Adam nie odpowiada.
Podnoszę głowę, osłaniając oczy przed śniegiem, i widzę, że wpatruje się w kaplicę. Wielkie drewniane drzwi stoją teraz otwarte na oścież.Adam
Gdyby wszystkie historie kończyły się happy endem, nikt nie miałby powodów, żeby zaczynać od nowa. A w życiu chodzi o wybory, o składanie się na powrót w całość, gdy się rozsypiemy. Bo przecież każdemu zdarza się rozsypać. Nawet tym, którzy udają, że nie. I to, że nie jestem w stanie rozpoznać swojej żony po twarzy, nie znaczy, że jej nie znam.
– Przedtem drzwi były zamknięte, prawda? – pytam, lecz ona nie odpowiada.
Stoimy obok siebie przed kaplicą i oboje trzęsiemy się z zimna. Śnieg sypie ze wszystkich stron. Nawet Bob wygląda żałośnie, a przecież zawsze jest taki wesoły. To była długa i męcząca podróż, a nieustający werbel migreny w głowie zdecydowanie mi jej nie ułatwił. Wczoraj wieczorem wypiłem więcej, niż należało, z kimś, z kim nie należało. Znowu. Na obronę alkoholu powiem jednak, że równie głupie rzeczy zdarzało mi się robić też na trzeźwo.
– Może nie wyciągajmy pochopnych wniosków – mówi wreszcie Amelia, choć wydaje mi się, że oboje zdążyliśmy ich już wyciągnąć co najmniej po kilka.
– Drzwi nie powinny się otwierać same z siebie…
– Może gospodyni usłyszała, jak pukamy? – wchodzi mi w słowo Amelia.
– Gospodyni? Mówiłaś, że przez jaką stronę rezerwowałaś to miejsce?
– Nie rezerwowałam przez internet. Wygrałam ten wypad w pracy, na świątecznej loterii.
Nie odpowiadam zaledwie przez kilka sekund, ale milczenie potrafi przeciągnąć czas tak, że wydaje się dłuższy. Poza tym twarz mam tak zlodowaciałą, że nawet nie wiem, czy jestem w stanie poruszyć ustami. Okazuje się jednak, że owszem.
– Czyli dla jasności… wygrałaś weekendowy wypad… do starego szkockiego kościółka… na loterii dla pracowników schroniska dla psów na Battersea?
– To kaplica, nie kościół, ale zgadza się. A co? Przecież co roku mamy loterię. Ludzie ofiarują różne rzeczy i tym razem wreszcie trafiło mi się coś fajnego.
– Super – odpowiadam. – Jak na razie faktycznie jest „fajnie”.
Amelia wie, że nie znoszę długich podróży. Po prostu nienawidzę samochodów i siedzenia za kółkiem – nigdy nawet nie podchodziłem do egzaminu na prawo jazdy – więc osiem godzin przesiadywania w tym jej starym blaszaku, i to w śnieżycę, to dla mnie koszmar.
Patrzę na psa, szukając u niego moralnego wsparcia, ale pochłania go łykanie opadających płatków śniegu. Amelia czuje, że przegrywa, więc przybiera ten sztucznie wesoły, pasywno-agresywny ton, który kiedyś mnie bawił. A dzisiaj na jego dźwięk marzę o tym, żeby ogłuchnąć.
– To jak, wchodzimy do środka? Skoro już tu jesteśmy? Jeśli będzie naprawdę źle, to poszukamy jakiegoś hotelu albo w najgorszym razie prześpimy się w samochodzie.
Wolałbym zjeść własną wątrobę, niż znowu pakować się do jej auta.
Moja żona ostatnio w kółko powtarza te same rzeczy i zawsze wtedy czuję, jakby mnie uszczypnęła albo spoliczkowała. Najbardziej irytuje mnie kwestia: „Nie rozumiem cię” – bo co tu jest do rozumienia? Ona woli od ludzi zwierzęta, ja – świat fikcji. Przypuszczam, że nasze prawdziwe problemy zaczęły się, gdy doszliśmy do wniosku, że wolimy te rzeczy bardziej niż siebie nawzajem. Mam wrażenie, że warunki umowy naszego związku albo poszły w zapomnienie, albo od początku ich nie doczytaliśmy. Przecież gdy się poznaliśmy, też byłem pracoholikiem. Albo raczej „pismoholikiem”, jak to ona mawia. Każdy jest od czegoś uzależniony i każde uzależnienie ma na celu jedną i tę samą rzecz: ucieczkę od rzeczywistości. Po prostu tak się akurat złożyło, że praca jest dla mnie ulubionym narkotykiem.
Tak samo, ale inaczej – mówię sobie, gdy zaczynam pracę nad nowym scenariuszem. Chyba tego właśnie chcą ludzie, a po co zmieniać niezawodny przepis? Wystarczy, że przejrzę kilka pierwszych stron książki i już wiem, czy nadaje się na ekran, czy nie – całe szczęście, bo przysyłają mi ich za dużo, żebym mógł wszystkie przeczytać. Ale to, że jestem dobry w swoim zawodzie, nie znaczy, że do końca życia nie chcę się zajmować niczym innym. Mam przecież własne historie, które też chciałbym opowiedzieć. Tylko że Hollywoodu nie interesuje już oryginalność, wolą przerabiać powieści na filmy i seriale, jakby zmieniali wino w wodę. To samo, ale inaczej. Czy ta zasada odnosi się również do związków? Jeśli za długo odgrywamy w nich te same role, czy to nieuniknione, że historia wreszcie nam się znudzi i damy sobie spokój albo przestaniemy się na niej skupiać?
– Wchodzimy? – pyta Amelia, przerywając moje rozmyślania. Wpatruje się w dzwonnicę majaczącą nad tą upiorną kaplicą.
– Panie przodem. – Nikt mi nie zarzuci, że nie jestem dżentelmenem. – Przyniosę rzeczy z samochodu – dodaję, bo zależy mi na tych ostatnich kilku sekundach samotności, zanim wejdziemy do środka.
Sporo czasu poświęcam na to, żeby nikogo nie urazić: producentów, reżyserów, aktorów, agentów, autorów. Dorzućmy do tego moją ślepotę na twarze i chyba można powiedzieć, że jeśli chodzi o nawigowanie trudnych sytuacji, jestem mistrzem olimpijskim. Raz przez bite dziesięć minut rozmawiałem na weselu z jakąś parą, zanim zdałem sobie sprawę, że to państwo młodzi. Ona nie miała na sobie tradycyjnej białej sukni, a on wyglądał jak klon jednego ze swoich licznych drużbów. Lecz jakoś się wywinąłem, bo wdzięk osobisty to element mojej pracy. Namawianie autorów, aby powierzyli mi stworzenie scenariusza na podstawie ich książki, bywa trudniejsze niż przekonanie matki, by oddała pierworodne dziecko pod opiekę obcego człowieka. Ale jestem w tym dobry. Szkoda tylko, że najwyraźniej zapomniałem, jak oczarować własną żonę.
Nigdy nie opowiadam ludziom o swojej prozopagnozji. Nie chcę, żeby kojarzyli mnie wyłącznie z nią, a nie żartuję – gdy ktoś się o tym dowie, nie chce rozmawiać na żaden inny temat. Nie potrzebuję też ani nie pragnę niczyjej litości, i nie lubię, gdy robi się ze mnie dziwadło. Ludzie jakoś nigdy nie rozumieją, że niezdolność do rozpoznawania twarzy to dla mnie coś normalnego. Zwykła usterka w programowaniu, tyle że nie da się jej naprawić. Nie mówię, że mi to nie przeszkadza. Bo można sobie wyobrazić, jakie to uczucie, gdy nie jesteś w stanie rozpoznać swojej rodziny czy przyjaciół. Albo własnej żony. Nie znoszę umawiać się z Amelią w restauracjach, bo zawsze się boję, że usiądę przy niewłaściwym stoliku. Gdyby to zależało ode mnie, brałbym wszystko na wynos. Czasami, gdy patrzę w lustro, nie poznaję nawet własnej twarzy. Ale nauczyłem się z tym żyć. Jak wszyscy, gdy życie rozda nam słabe karty.
I chyba nauczyłem się też żyć ze słabym małżeństwem. Ale to akurat można pewnie powiedzieć o każdym. To nie defetyzm, tylko zwyczajna szczerość. Czy nie na tym polegają wszystkie udane związki? Na kompromisie? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak małżeństwo doskonałe?
Kocham swoją żonę. Po prostu wydaje mi się, że nie lubimy się już tak bardzo jak dawniej.
– To już prawie wszystko – mówię, gdy dołączam do niej na stopniach kaplicy, dźwigając liczne torby, których na pewno nie potrzebujemy na kilka noclegów. Amelia spogląda na moje ramię takim wzrokiem, jakby zrobiło jej krzywdę.
– Czy to nie torba na laptopa? – pyta, doskonale znając odpowiedź.
Już nieraz to przerabialiśmy, więc nawet nie próbuję się tłumaczyć ani wyjaśniać. Amelia robi minę z gatunku „Idziesz do więzienia”. Nie za dobry początek. W ten weekend nie dostanę pozwolenia na pisanie – ani na przejście linii mety. Gdyby nasze małżeństwo było grą w Monopol, Amelia ściągałaby ze mnie podwójny haracz za każdym razem, gdy wyląduję na którymś z jej pól.
– Przecież obiecałeś: żadnej pracy – narzeka tym rozczarowanym, jękliwym tonem, który stał się dla mnie tak znajomy. Moja praca opłaciła nasz dom i wszystkie wakacje; na to Amelia jakoś nigdy się nie skarżyła.
Gdy przypominam sobie o tym wszystkim, co mamy – ładny dom w Londynie, wygodne życie, pieniądze w banku – jak zawsze myślę to samo: powinniśmy być szczęśliwi. Ale łatwiej się skupić na tym wszystkim, czego nam brakuje. Większość naszych znajomych w podobnym wieku musi się martwić o podstarzałych rodziców albo małe dzieci – my mamy tylko siebie. Żadnych rodziców, żadnego rodzeństwa, żadnych dzieci, tylko my. Brak osób do kochania to coś, co od początku nas łączyło. Mój ojciec odszedł, gdy byłem za mały, żeby go pamiętać, a matka zmarła, zanim skończyłem szkołę. Dzieciństwo mojej żony jeszcze bardziej przypomina Olivera Twista – została sierotą, jeszcze zanim przyszła na świat.
Bob ratuje nas przed nami samymi – znowu warczy pod drzwiami kaplicy. Dziwne, bo zazwyczaj tego nie robi, ale cieszę się, że odrywa mnie od takich myśli. Trudno uwierzyć, że kiedyś był małym szczeniakiem, porzuconym na śmietniku w pudełku od butów. Od tamtej pory wyrósł na największego czarnego labradora, jakiego widziałem. Ma już kilka siwych włosów na brodzie i porusza się wolniej niż kiedyś, ale w tej naszej trzyosobowej rodzinie nadal jest jedyną istotą zdolną do miłości bezwarunkowej. Na pewno wszyscy uważają, że traktujemy go jak surogat dziecka, nawet jeśli z uprzejmości tego nie mówią. Zawsze powtarzałem, że nie przeszkadza mi, że nie mamy prawdziwego dziecka. Ale gdy człowiekowi nie dano wybrać imienia dla swojego potomstwa, musi w zamian inaczej zdefiniować swoją przyszłość. Poza tym jaki jest sens w snuciu marzeń o czymś, gdy wiadomo, że nie możesz tego mieć? Teraz już na to za późno.
Zazwyczaj nie czuję, że jestem już po czterdziestce. Czasami sam nie wiem, gdzie się podziały te wszystkie lata i kiedy zmieniłem się z chłopca w mężczyznę. Może to dlatego, że mam pracę, którą kocham. Dzięki niej czuję się młodo. Z kolei żona sprawia, że czuję się staro. To Amelia wpadła na pomysł, żebyśmy poszli na terapię małżeńską, i razem z terapeutką wymyśliły ten wyjazd. Owa tak zwana „ekspertka” – „Mówcie mi Pamela” – autentycznie myślała, że weekendowy wypad za miasto załatwi sprawę. Czyli wszystkie te weekendy i wieczory, które spędzamy razem w domu, nie mają żadnego znaczenia. Cotygodniowe sesje, podczas których musimy się dzielić najintymniejszymi szczegółami życia z całkowicie obcą osobą, kosztują mnie znacznie więcej niż tylko niebotyczne pieniądze. Przy takich stawkach – i jeszcze z kilku innych powodów – uważam, że wolno mi nazywać ją Pammy albo Pam. „Mówcie mi Pamela” tego nie lubi, ale ja nie lubię jej, więc przynajmniej jesteśmy choć trochę kwita. Moja żona nie chciała, żeby ktoś się dowiedział, że mamy problemy, ale myślę, że niektórzy mogli to zauważyć. Większość ludzi potrafi dostrzec pewne oznaki, nawet jeśli nie zawsze umieją je zinterpretować.
„Czy weekendowy wypad naprawdę może uratować nasz związek?” Tak zapytała Amelia, gdy „Mówcie mi Pamela” rzuciła ten pomysł. Moim zdaniem odpowiedź brzmi „nie”. Właśnie dlatego obmyśliłem własny plan, i to na długo przed tym, jak zgodziłem się na tę propozycję. Ale teraz, kiedy tu przyjechaliśmy… Gdy tak wchodzę po schodach do tej kaplicy… Sam już nie wiem, czy będę w stanie go zrealizować.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? – pytam, przystając w samym progu.
– Tak. A co? – odpowiada Amelia, jakby nie słyszała warczenia psa ani zawodzenia wiatru.
– Bo ja wiem… Mam wrażenie, że coś tu nie gra…
– Adam, nie jesteśmy w jednym z tych twoich ukochanych horrorów. To prawdziwe życie. Może to wiatr otworzył drzwi?
Niech sobie mówi, co chce – te drzwi nie były zamknięte tylko na klamkę. Były zamknięte na klucz i oboje o tym wiemy.
Wchodzimy do pomieszczenia, które ludzie z tak zwanych dobrych domów nazywają przedpokojem. Odstawiam bagaże. Wokół moich stóp powstaje kałuża stopionego śniegu. Kamienna posadzka wygląda na bardzo starą, a wzdłuż jednej ściany biegną wbudowane szafki z rustykalnymi drewnianymi przegródkami na buty. Są też rzędy haczyków na płaszcze, wszystkie puste. Nie zdejmujemy zaśnieżonych butów ani kurtek. Częściowo ponieważ w środku panuje taki sam ziąb jak na zewnątrz, ale może też dlatego, że nadal nie jesteśmy do końca pewni, czy tu zostaniemy.
Cała jedna ściana jest obwieszona lusterkami, takimi małymi, nie większymi niż moja dłoń. Są w różnych dziwnych kształtach i rozmiarach, mają zawiłe metalowe ramki i rozwieszono je byle jak na zardzewiałych gwoździach i parcianym sznurku. Wpatruje się w nas z pięćdziesiąt odbić naszych twarzy. To prawie tak, jakby wszystkie wersje siebie, w które się zmienialiśmy, żeby naprawić nasz związek, zeszły się tutaj, aby zobaczyć, kim jesteśmy teraz. W pewnym sensie się cieszę, że ich nie rozpoznaję. Nie jestem pewien, czy spodobałoby mi się to, co bym zobaczył, gdybym był w stanie.
Lusterka to niejedyny ciekawy element wystroju wnętrza. Na najdalszej, pobielonej ścianie niczym trofea wiszą czaszki i poroża dwóch jeleni. Z otworów ocznych wystają cztery białe pióra. Trochę to dziwne, ale moja żona podchodzi bliżej i gapi się zafascynowana jak na dzieło sztuki w galerii. W kącie stoi stara ławka kościelna, która przyciąga moją uwagę. Wygląda na zabytkową i pokrywa ją warstwa kurzu, jakby od bardzo dawna nikt tutaj nie wchodził. Niezbyt fajnie jak na pierwsze wrażenie.
Pamiętam, jacy byliśmy z Amelią kiedyś, na samym początku. Wszystko wtedy po prostu zaskakiwało: lubiliśmy to samo jedzenie, te same książki, a seks – w życiu nie miałem lepszego. Wszystko, co w niej widziałem i czego nie mogłem zobaczyć, było piękne. Mieliśmy ze sobą tyle wspólnego i pragnęliśmy tych samych rzeczy. Przynajmniej tak mi się wydawało. Bo teraz ona pragnie chyba czegoś innego. A może kogoś innego. Bo ja się nie zmieniłem.
– Przecież widzę, że pełno tu kurzu, nie musisz w nim rysować – mówi Amelia. Ma na myśli małą uśmiechniętą buźkę na ławce. Aż do teraz jej nie zauważyłem.
Nie ja ją narysowałem.
Zanim znajduję czas, żeby odpowiedzieć, wielkie drewniane drzwi na zewnątrz zatrzaskują się za naszymi plecami.
Oboje odwracamy się gwałtownie, ale poza nami nikogo tu nie ma. Cały budynek się zatrząsł, małe lusterka na ścianie chwieją się lekko na zardzewiałych gwoździach, pies skamle. Amelia patrzy na mnie wytrzeszczonymi oczami, a jej wargi układają się w idealne O. Mój mózg jak zwykle podsuwa mi racjonalne wytłumaczenie.
– Mówiłaś, że to pewnie wiatr otworzył drzwi… więc może teraz je zatrzasnął – stwierdzam, a ona przytakuje.
Kobieta, z którą się ożeniłem ponad dziesięć lat temu, nigdy by w to nie uwierzyła. Ale teraz moja żona słyszy wyłącznie to, co chce słyszeć, i widzi, co chce widzieć.
Ciąg dalszy w wersji pełnej