Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Papierowe miasta - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 października 2023
Ebook
34,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Papierowe miasta - ebook

Quentin Jacobsen od zawsze zakochany jest we wspaniałej koleżance, zbuntowanej Margo Roth Spiegelman. W dzieciństwie przeżyli razem coś niesamowitego, teraz chodzą do tego samego liceum. Pewnego wieczoru w przewidywalne, nudne życie chłopaka wkracza Margo w stroju ninja i wciąga go w niezły bałagan. Po czym znika. Quentin wyrusza na poszukiwanie dziewczyny, która go fascynuje, idąc tropem skomplikowanych wskazówek, jakie zostawiła tylko dla niego. Żeby ją odnaleźć, musi pokonać setki kilometrów. Po drodze przekonuje się na własnej skórze, że ludzie są w rzeczywistości zupełnie inni, niż sądzimy. Czy dowie się, kogo szuka i kim naprawdę jest Margo?

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-631-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pro­log

Oso­bi­ście widzę to tak: każ­demu przy­da­rza się jakiś cud. Umówmy się, że praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie trafi we mnie pio­run, nie zdo­będę Nagrody Nobla, nie zostanę dyk­ta­to­rem nie­wiel­kiego pań­stwa na jed­nej z wysp Pacy­fiku, nie zapadnę na nie­ule­czalny nowo­twór ucha ani nie ule­gnę spon­ta­nicz­nemu samo­za­pło­nowi. Jeśli jed­nak wziąć pod uwagę wszel­kie nie­praw­do­po­dobne histo­rie, zapewne okaże się, że przy­naj­mniej jedna z nich przy­tra­fia się każ­demu. Mogłem zoba­czyć deszcz żab. Mogłem posta­wić nogę na Mar­sie. Mogłem zostać pożarty przez wie­lo­ryba. Mogłem oże­nić się z kró­lową Anglii albo prze­trwać kilka mie­sięcy na morzu. Jed­nak mój cud był inny. Moim cudem było to, że spo­śród wszyst­kich domów na wszyst­kich osie­dlach miesz­ka­nio­wych w całym sta­nie Flo­ryda zamiesz­ka­łem w domu w sąsiedz­twie Margo Roth Spie­gel­man.

Nasze osie­dle, Jef­fer­son Park, było kie­dyś bazą mary­narki wojen­nej. Kiedy zaś mary­narka prze­stała jej potrze­bo­wać, zie­mię zwró­cono oby­wa­te­lom mia­sta Orlando w sta­nie Flo­ryda, które posta­no­wiło wybu­do­wać tu ogromne osie­dle, bo wła­śnie tak robi się w sta­nie Flo­ryda. Moi rodzice i rodzice Margo wpro­wa­dzili się do sąsia­du­ją­cych ze sobą domów tuż po tym, jak posta­wiono pierw­sze budynki. Margo i ja mie­li­śmy wtedy po dwa lata.

Zanim Jef­fer­son Park stało się osie­dlem przy­po­mi­na­ją­cym mia­steczko Ple­asan­tville, i zanim jesz­cze zmie­niono je w bazę mary­narki wojen­nej, rze­czy­wi­ście nale­żało do nie­ja­kiego Jef­fer­sona, jego­mo­ścia o nazwi­sku Dr. Jef­fer­son Jef­fer­son. Nazwi­skiem Dr. Jef­fer­sona Jef­fer­sona nazwano szkołę w Orlando, a także dużą fun­da­cję dobro­czynną, jed­nak tym, co w histo­rii Dr. Jef­fer­sona Jef­fer­sona jest naprawdę fascy­nu­jące i nie­wia­ry­godne, choć praw­dziwe, jest fakt, że nie był on żad­nym dok­to­rem. Był zwy­kłym sprze­dawcą soku poma­rań­czo­wego i nazy­wał się Jef­fer­son Jef­fer­son. Kiedy stał się bogaty i wpły­wowy, poszedł do sądu i „Jef­fer­son” przy­jął jako dru­gie imię, a pierw­sze zmie­nił na „Dr.”. Duże D, małe r. Kropka.

Margo i ja mie­li­śmy już po dzie­więć lat. Nasi rodzice się przy­jaź­nili, więc cza­sami bawi­li­śmy się razem i wyjeż­dża­li­śmy na rowe­rach poza ślepe uliczki aż do samego Parku Jef­fer­sona, „pia­sty” koła, któ­rym było nasze osie­dle.

Za każ­dym razem, kiedy sły­sza­łem, że za chwilę ma przyjść Margo, sta­wa­łem się jed­nym wiel­kim kłęb­kiem ner­wów, ponie­waż była to naj­bar­dziej nie­sa­mo­wita i zachwy­ca­jąca istota, jaką stwo­rzył Bóg. Tam­tego ranka miała na sobie białe szorty i różowy T-shirt, na któ­rym wid­niał zie­lony smok zie­jący ogniem poma­rań­czo­wego bro­katu. Nie spo­sób wyja­śnić, jak fan­ta­styczny wyda­wał mi się wtedy ów T-shirt.

Margo jak zwy­kle peda­ło­wała na sto­jąco, pro­stu­jąc ręce w łok­ciach i pochy­la­jąc się nad kie­row­nicą roweru, a jej fio­le­towe teni­sówki roz­my­wały się w koli­ste plamy. Był gorący, parny mar­cowy dzień. Niebo było bez­chmurne, ale powie­trze miało cierpki smak, jakby zbie­rało się na burzę.

W tam­tym cza­sie mia­łem się za wyna­lazcę, więc kiedy tylko zało­ży­li­śmy blo­kady na rowery i roz­po­czę­li­śmy nasz krótki spa­cer przez park w stronę placu zabaw, opo­wie­dzia­łem Margo o moim pomy­śle na wyna­la­zek, który nazwa­łem pier­ście­niarka. Pier­ście­niarka miała być gigan­tyczną armatą wystrze­li­wu­jącą na bar­dzo bli­ską orbitę wiel­kie kolo­rowe kamie­nie, które two­rzy­łyby wokół Ziemi pier­ście­nie podobne do tych, jakie ma Saturn. (Na­dal uwa­żam, że to świetny pomysł, ale oka­zuje się, że zbu­do­wa­nie armaty zdol­nej wystrze­li­wać kamienne bryły na bli­ską orbitę jest dość skom­pli­ko­wane).

Byłem w tym parku już tyle razy, że w pamięci mia­łem wyrytą jego mapę, wystar­czyło więc zale­d­wie kilka kro­ków, abym poczuł, że porzą­dek owego świata został zabu­rzony, cho­ciaż nie od razu potra­fi­łem stwier­dzić, co się zmie­niło.

– Quen­tin – cichym, spo­koj­nym gło­sem ode­zwała się Margo.

Wska­zy­wała na coś. Dopiero wtedy zorien­to­wa­łem się, gdzie zaszła zmiana.

Kilka metrów przed nami rósł dąb. Gruby, sękaty i wyglą­da­jący na wie­kowy – to nie było nowe. Po naszej pra­wej stro­nie znaj­do­wał się plac zabaw – i to też nic nowego. Lecz oto o pień dębu bez­wład­nie opie­rał się ubrany w szary gar­ni­tur męż­czy­zna. Nie ruszał się. Oto co było nowe. Ota­czał go krąg krwi, któ­rej na wpół zaschnięty stru­mień wypły­wał mu z ust. Usta zaś miał otwarte w nie­na­tu­ralny dla ust spo­sób. Jego blade czoło obsia­dły muchy.

– Nie żyje – oznaj­miła Margo, jak­bym sam nie potra­fił tego stwier­dzić. Zro­bi­łem dwa małe kroki w tył. Pamię­tam, iż wyda­wało mi się wtedy, że jeśli wyko­nam jakiś nagły ruch, męż­czy­zna może się ock­nąć i rzu­cić na mnie. To mógł być zom­bie. Wie­dzia­łem, że zom­bie nie ist­nieją, ale on z pew­no­ścią wyglą­dał jak poten­cjalny zom­bie.

Pod­czas gdy ja robi­łem dwa kroki w tył, Margo zro­biła dwa rów­nie małe i bez­gło­śne kroki w przód.

– Ma otwarte oczy – stwier­dziła.

– Musimy iść do domu – wymam­ro­ta­łem.

– Myśla­łam, że kiedy się umiera, zamyka się oczy.

– Margo, musimy iść do domu i komuś powie­dzieć.

Postą­piła jesz­cze o krok. Była teraz na tyle bli­sko, że gdyby wycią­gnęła rękę, mogłaby dotknąć stopy męż­czy­zny.

– Jak myślisz, co mu się stało? – zapy­tała. – Może to nar­ko­tyki albo coś takiego.

Nie chcia­łem zosta­wiać Margo samej z mar­twym face­tem, który mógł się oka­zać ata­ku­ją­cym zom­bie, jed­nak nie mia­łem rów­nież ochoty tkwić w miej­scu i dys­ku­to­wać o oko­licz­no­ściach jego zgonu. Zebra­łem się więc na odwagę, zbli­ży­łem do Margo i zła­pa­łem ją za rękę.

– Margo, musimy natych­miast iść do domu!

– Okej, dobra.

Puści­li­śmy się bie­giem w stronę naszych rowe­rów i poczu­łem, jak serce pod­cho­dzi mi do gar­dła, zupeł­nie jakby działo się coś eks­cy­tu­ją­cego, mimo iż wcale tak nie było. Wsie­dli­śmy na rowery i puści­łem Margo przo­dem, ponie­waż pła­ka­łem, a nie chcia­łem, żeby to zoba­czyła. Na pode­szwach jej fio­le­to­wych teni­só­wek ujrza­łem krew. Jego krew. Krew mar­twego faceta.

Chwilę póź­niej byli­śmy już z powro­tem w swo­ich domach. Moi rodzice zadzwo­nili na 911, a kiedy w oddali usły­sza­łem syreny, chcia­łem iść zoba­czyć wozy poli­cyjne, ale mama mi nie pozwo­liła. Potem się zdrzem­ną­łem.

Moi rodzice są tera­peu­tami, co ozna­cza, że jestem naprawdę cho­ler­nie dobrze przy­sto­so­wany do życia. Kiedy się więc obu­dzi­łem z drzemki, odby­łem z mamą długą roz­mowę o cyklu życia i o tym, że śmierć jest jego czę­ścią, ale nie czę­ścią, którą powi­nie­nem jakoś szcze­gól­nie zaprzą­tać sobie głowę w wieku dzie­wię­ciu lat, i poczu­łem się lepiej. Szcze­rze mówiąc, ni­gdy się tą sytu­acją zbyt­nio nie prze­ją­łem. O czymś to świad­czy, jako że mie­wam skłon­ność do noto­rycz­nego przej­mo­wa­nia się.

No bo co: zna­la­złem mar­twego faceta. Mały, roz­koszny dzie­wię­cio­letni ja i moja jesz­cze mniej­sza, i jesz­cze bar­dziej roz­koszna kole­żanka z podwórka zna­leź­li­śmy męż­czy­znę, z któ­rego ust lała się krew, i ta krew była na jej małych, roz­kosznych teni­sów­kach, kiedy wra­ca­li­śmy rowe­rami do domu. Wszystko to bar­dzo dra­ma­tyczne i w ogóle, ale co z tego? Nie zna­łem faceta. Do cho­lery, ludzie, któ­rych nie znam, umie­rają przez cały czas. Gdy­bym miał prze­cho­dzić zała­ma­nie ner­wowe za każ­dym razem, kiedy na świe­cie wyda­rza się coś okrop­nego, był­bym bar­dziej szur­nięty niż wście­kły makak.

Tam­tego wie­czoru o dzie­wią­tej posze­dłem do swo­jego pokoju, bo dzie­wiąta była godziną, o któ­rej powi­nie­nem być w łóżku. Mama otu­liła mnie koł­drą, powie­działa, że mnie kocha, a ja jej powie­dzia­łem: „Do zoba­cze­nia jutro”, ona odpowie­działa: „Do zoba­cze­nia jutro”, a potem zga­siła świa­tło i pra­wie zamknęła za sobą drzwi.

Kiedy obró­ci­łem się na bok, zoba­czy­łem Margo Roth Spie­gel­man sto­jącą po dru­giej stro­nie okna z twa­rzą nie­mal wci­śniętą w okienną moski­tierę. Wsta­łem i otwo­rzy­łem okno, ale siatka wciąż tkwiła mię­dzy nami, pik­se­li­zu­jąc jej twarz.

– Prze­pro­wa­dzi­łam śledz­two – oświad­czyła dość poważ­nym tonem. Nawet z bli­ska siatka roz­ma­zy­wała jej twarz, ale zdo­ła­łem dostrzec, że Margo trzyma w ręku mały notes i ołó­wek ze śla­dami zębów wokół gumki. Spoj­rzała w dół na swoje notatki. – Pani Feld­man z Jef­fer­son Court powie­działa mi, że facet nazy­wał się Robert Joy­ner i miesz­kał na Jef­fer­son Road w jed­nym z tych miesz­kań nad skle­pem spo­żyw­czym, więc tam poszłam i zoba­czy­łam kilku poli­cjan­tów, i jeden z nich zapy­tał mnie, czy pra­cuję dla szkol­nej gazety, a ja powie­działam, że nasza szkoła nie ma gazety, a on na to, że skoro nie jestem dzien­ni­karką, to odpo­wie na moje pyta­nia. Powie­dział mi, że Robert Joy­ner miał trzy­dzie­ści sześć lat. Był praw­ni­kiem. Nie chcieli wpu­ścić mnie do jego miesz­ka­nia, ale drzwi w drzwi z nim mieszka kobieta o nazwi­sku Juanita Alva­rez, więc do niej poszłam i zapy­tałam, czy mogła­bym poży­czyć szklankę cukru, a ona zaraz mi powie­działa, że Robert Joy­ner zastrze­lił się z pisto­letu. Wtedy zapy­tałam ją, dla­czego to zro­bił, a ona na to, że się roz­wo­dził i był z tego powodu smutny.

Tu Margo zamil­kła, a ja tylko na nią patrzy­łem, na jej szarą twarz, roz­świe­tloną przez księ­życ i podzie­loną przez splot siatki na tysiąc małych kawał­ków. Jej sze­roko otwarte, okrą­głe oczy prze­ska­ki­wały znad notesu na mnie i z powro­tem.

– Mnó­stwo ludzi się roz­wo­dzi i się nie zabija – sko­men­to­wa­łem.

– Wiem – odparła pod­eks­cy­to­wa­nym gło­sem. – To samo powie­dzia­łam Juani­cie Alva­rez. Ale wtedy ona powie­działa… – Margo prze­rzu­ciła kartkę – …powie­działa, że pan Joy­ner był zgnę­biony. Zapy­ta­łam, co to zna­czy, a ona odparła tylko, że powin­ni­śmy się za niego modlić i żebym zanio­sła mamie cukier, a ja powie­dzia­łam „nie­ważne” i wyszłam.

I tym razem nie ode­zwa­łem się od razu. Chcia­łem tylko, aby nie prze­sta­wała mówić – ten cichy głos napięty z pod­nie­ce­nia bli­skim odkry­ciem cze­goś dawał mi poczu­cie, że wła­śnie przy­da­rza mi się coś waż­nego.

– Myślę, że chyba wiem dla­czego – powie­działa Margo.

– Dla­czego?

– Może popę­kały w nim już wszyst­kie struny.

Usi­łu­jąc wymy­ślić jakąś odpo­wiedź, wycią­gną­łem rękę, naci­sną­łem blo­kadę na dzie­lą­cej nas moski­tie­rze i ścią­gną­łem ją z okna. Posta­wi­łem siatkę na pod­ło­dze, ale Margo nie dała mi szansy powie­dze­nia cze­go­kol­wiek. Zanim zdą­ży­łem z powro­tem usiąść, unio­sła twarz w moją stronę i szep­nęła:

– Zamknij okno.

Więc je zamkną­łem. Myśla­łem, że Margo odej­dzie, lecz ona wciąż stała w tym samym miej­scu i tylko na mnie patrzyła. Poma­cha­łem do niej i uśmiech­ną­łem się, ale jej oczy zda­wały się utkwione w czymś za moimi ple­cami, czymś potwor­nym, co spra­wiło, że z twa­rzy odpły­nęła jej krew, ja zaś zbyt­nio się bałem, żeby się obej­rzeć. Jed­nak za moimi ple­cami niczego rzecz jasna nie było – no, może prócz tego mar­twego faceta.

Prze­sta­łem machać. Moja głowa znaj­do­wała się teraz na wyso­ko­ści głowy Margo i wpa­try­wa­li­śmy się w sie­bie z prze­ciw­le­głych stron szyby. Nie pamię­tam, jak to się skoń­czyło – czy ja posze­dłem do łóżka, czy ona ode­szła. W moich wspo­mnie­niach ta scena nie ma końca. Trwamy tak, na zawsze wpa­trzeni w sie­bie.

Margo zawsze kochała tajem­nice. W obli­czu wyda­rzeń, które nastą­piły potem, ni­gdy nie opusz­czała mnie myśl, że być może kochała je tak bar­dzo, że sama stała się tajem­nicą.Rozdział 1

1

Naj­dłuż­szy dzień mojego życia zaczął się z opóź­nie­niem. Tego śro­do­wego poranka obu­dzi­łem się zbyt późno, zbyt dużo czasu spę­dzi­łem pod prysz­ni­cem i w końcu nie pozo­stało mi nic innego, jak zabrać się do śnia­da­nia o 7.17, dopiero gdy sie­dzia­łem na miej­scu pasa­żera w mini­va­nie mojej mamy.

Zwy­kle jeź­dzi­łem do szkoły razem z moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Benem Star­lin­giem, jed­nak Ben wyje­chał do szkoły punk­tu­al­nie, więc tego poranka nie mia­łem z niego żad­nego pożytku. „Punk­tu­al­nie” w naszym wypadku ozna­czało trzy­dzie­ści minut przed wła­ści­wym roz­po­czę­ciem lek­cji, ponie­waż te pół godziny przed pierw­szym dzwon­kiem, spę­dzone na wysta­wa­niu przed bocz­nym wej­ściem do sali orkie­stry szkol­nej i gawę­dze­niu, było naj­waż­niej­szym wyda­rze­niem w naszym kalen­da­rzu towa­rzy­skim. Duża grupa moich zna­jo­mych nale­żała do orkie­stry, co wią­zało się z tym, że więk­szość wol­nego czasu w szkole spę­dza­łem w odle­gło­ści pię­ciu metrów od sali muzycz­nej. Sam nie byłem człon­kiem orkie­stry, ponie­waż cier­pię na ten rodzaj muzycz­nej głu­choty, który w zasa­dzie utoż­sa­miany jest z abso­lutną głu­chotą. Byłem spóź­niony dwa­dzie­ścia minut, co for­mal­nie rzecz bio­rąc, ozna­czało, że i tak będę w szkole na dzie­sięć minut przed roz­po­czę­ciem lek­cji.

Sie­dząca za kie­row­nicą mama wypy­ty­wała mnie o lek­cje, egza­miny koń­cowe i bal poże­gnalny na zakoń­cze­nie szkoły.

– Nie uznaję balów poże­gnal­nych – przy­po­mnia­łem jej, kiedy wcho­dziła w zakręt. Z wprawą prze­chy­li­łem miskę peł­no­ziar­ni­stych płat­ków śnia­da­nio­wych z rodzyn­kami, kom­pen­su­jąc siłę gra­wi­ta­cji. To dla mnie nie pierw­szy­zna.

– Cóż, nic by się chyba nie stało, gdy­byś po pro­stu poszedł z jakąś kole­żanką. Jestem pewna, że mógł­byś zapro­sić Cas­sie Hiney. – Ow­szem, mogłem zapro­sić Cas­sie Hiney, która istot­nie była bar­dzo miła, sym­pa­tyczna i uro­cza, pomimo nie­zwy­kle nie­for­tun­nego nazwi­ska¹.

– Nie cho­dzi tylko o to, że nie lubię balów poże­gnal­nych. Nie lubię także ludzi, któ­rzy je lubią – wyja­śni­łem, choć w rze­czy­wi­sto­ści nie była to prawda. Ben miał total­nego bzika na punk­cie balu.

Mama skrę­ciła na szkolny par­king, a ja przy­trzy­ma­łem pra­wie pustą już miskę obiema rękami, bo wła­śnie prze­jeż­dża­li­śmy przez próg zwal­nia­jący. Zer­k­ną­łem na par­king dla uczniów ostat­niej klasy. Srebrna honda Margo Roth Spie­gel­man była zapar­ko­wana tam, gdzie zawsze. Mama wje­chała mini­va­nem w ślepą uliczkę pro­wa­dzącą do sali orkie­stry i poca­ło­wała mnie w poli­czek. Dostrze­głem Bena i moich pozo­sta­łych przy­ja­ciół sto­ją­cych w pół­kręgu.

Pod­sze­dłem do nich, a pół­kole płyn­nie się roz­su­nęło, by zro­bić dla mnie miej­sce. Roz­ma­wiali o mojej eks­dziew­czy­nie Suzie Chung, która grała na wio­lon­czeli i naj­wy­raź­niej wywo­łała nie­małe poru­sze­nie, uma­wia­jąc się z base­bal­li­stą, zna­nym jako Taddy Mac. Czy to było jego praw­dziwe imię – nie wie­dzia­łem. W każ­dym razie Suzie posta­no­wiła iść na bal z Tad­dym Makiem. Kolejna ofiara.

– Stary – powi­tał mnie sto­jący naprze­ciwko Ben. Dał mi znak głową i obró­cił się na pię­cie. Wysze­dłem z kręgu i w ślad za nim wsze­dłem do budynku. Ben, niskie stwo­rze­nie o oliw­ko­wej kar­na­cji, które co prawda weszło w okres doj­rze­wa­nia, ale ni­gdy nie weszło weń zbyt głę­boko, był moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem od pią­tej klasy, kiedy to obaj w końcu przy­zna­li­śmy się do faktu, że żaden z nas nie ma dużych szans na innego naj­lep­szego przy­ja­ciela. A prócz tego Ben bar­dzo się sta­rał, a mnie to się podo­bało. Zazwy­czaj.

– Co nowego? – zapy­ta­łem. Sta­li­śmy bez­piecz­nie na kory­ta­rzu, roz­mowy innych zagłu­szały nasze słowa.

– Radar idzie na bal – oznaj­mił posęp­nie Ben. Radar był naszym dru­gim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Nazwa­li­śmy go „Radar”, bo wyglą­dał jak ten mały gość w oku­la­rach, Radar, ze sta­rego serialu tele­wi­zyj­nego _M*A*S*H_, tyle tylko że: 1. tele­wi­zyjny Radar nie był czar­no­skóry i 2. jakiś czas po nada­niu mu tego prze­zwi­ska nasz Radar urósł około pięt­na­stu cen­ty­me­trów i zaczął nosić szkła kon­tak­towe, więc zapewne 3. w isto­cie wcale nie wyglą­dał jak ten facet z _M*A*S*H_, ale 4. na trzy i pół tygo­dnia przed zakoń­cze­niem szkoły śred­niej nie mie­li­śmy naj­mniej­szego zamiaru wymy­ślać mu nowego prze­zwi­ska.

– Z tą dziew­czyną, Angelą? – upew­ni­łem się. Radar ni­gdy nic nam nie opo­wia­dał o swoim życiu miło­snym, co jed­nak nie prze­szka­dzało nam w czę­stym spe­ku­lo­wa­niu na ten temat.

Ben przy­tak­nął i powie­dział:

– Pamię­tasz mój wielki plan, żeby zapro­sić na bal któ­rąś ze świe­ży­nek, bo to jedyne dziew­czyny, które nie znają histo­rii o Krwa­wym Benie? – Ski­ną­łem głową. – No więc – cią­gnął Ben – dziś rano jakaś słodka mała kró­li­sia z dzie­wią­tej klasy pode­szła do mnie i zapy­tała, czy to ja jestem Krwawy Ben, a kiedy zaczą­łem jej tłu­ma­czyć, że to była infek­cja nerek, zachi­cho­tała i ucie­kła. Więc już po spra­wie.

W dzie­sią­tej kla­sie Ben był hospi­ta­li­zo­wany z powodu infek­cji nerek, ale Becca Arring­ton, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Margo, roz­pu­ściła plotkę, że praw­dzi­wym powo­dem tego, że Ben miał w moczu krew, była chro­niczna mastur­ba­cja. Pomimo swej bez­pod­staw­no­ści z medycz­nego punktu widze­nia od tam­tej pory ta histo­ria prze­śla­do­wała Bena.

– No to lipa – stwier­dzi­łem.

Ben zaczął kre­ślić nowe plany zna­le­zie­nia part­nerki na bal, ale ja słu­cha­łem go tylko jed­nym uchem, bo pośród gęst­nie­ją­cej ludz­kiej masy tło­czą­cej się w kory­ta­rzu dostrze­głem Margo Roth Spie­gel­man. Stała przy szafce na książki razem ze swoim chło­pa­kiem Jase’em. Miała na sobie białą spód­nicę do kolan i bluzkę w nie­bie­skie wzory. Widzia­łem jej oboj­czyk. Śmiała się z cze­goś prze­za­baw­nego z pochy­lo­nymi do przodu ramio­nami, od zewnętrz­nych kąci­ków jej wiel­kich oczu roz­cho­dziły się deli­katne linie, a usta miała sze­roko otwarte. Jed­nak naj­wy­raź­niej nie śmiała się z niczego, co powie­dział Jase, bo nie patrzyła na niego, tylko w kie­runku rzędu sza­fek po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza. Podą­ży­łem w ślad za jej spoj­rze­niem i zoba­czy­łem Beccę Arring­ton, uwie­szoną na jakimś base­bal­li­ście niczym ozdoba na bożo­na­ro­dze­nio­wej cho­ince. Posła­łem Margo uśmiech, choć wie­dzia­łem, że mnie nie widzi.

– Stary, powi­nie­neś do niej ude­rzyć i tyle. Zapo­mnij o Jasie. Boże, ależ z niej lukro­wana kró­li­sia. – Kiedy prze­mie­rza­li­śmy kory­tarz, spo­glą­da­łem na nią ukrad­kiem poprzez tłum, utrwa­la­jąc sobie w pamięci migawki skła­da­jące się na serię foto­gra­fii pod tytu­łem: „Ideał stoi w miej­scu mijany przez śmier­tel­ni­ków”_._ Kiedy zna­la­złem się bli­żej, pomy­śla­łem, że może jed­nak wcale się nie śmiała. Może coś ją zasko­czyło albo dostała pre­zent, czy coś w tym stylu. Wyda­wało się, że nie może zamknąć ust.

– No – rzu­ci­łem do Bena, na­dal nie słu­cha­jąc, na­dal sta­ra­jąc się nasy­cić jej wido­kiem bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Nie cho­dziło nawet o to, że była tak ładna. Margo była wprost nie­sa­mo­wita, i to cał­kiem dosłow­nie. W końcu zbyt się od niej odda­li­li­śmy, zbyt wiele osób przecho­dziło mię­dzy nią a mną i ni­gdy nie zna­la­złem się wystar­cza­jąco bli­sko, by choć usły­szeć jej głos albo dowie­dzieć się, cóż to była za zabawna nie­spo­dzianka. Ben pokrę­cił głową, bo już tysiąc razy widział, jak na nią patrzę, i był do tego przy­zwy­cza­jony.

– Daj spo­kój, fajna z niej laska, ale nie aż tak fajna. Wiesz, kto jest naprawdę wystrza­łowy?

– Kto? – zapy­ta­łem.

– Lacey – odparł. Druga naj­lep­sza przy­ja­ciółka Margo. – No i twoja mama. Stary, widzia­łem, jak cię cało­wała w poli­czek dziś rano, i daruj mi, ale przy­się­gam na Boga, pomy­śla­łem sobie: „Rany, chciał­bym być na miej­scu Q. A do tego chciał­bym, żeby moje policzki miały penisy”.

Dźgną­łem go łok­ciem w żebra, ale wciąż myśla­łem o Margo, bo była dla mnie jedyną legendą z sąsiedz­twa. Margo Roth Spie­gel­man, któ­rej sze­ścio­sy­la­bowe imię i nazwi­sko czę­sto były wyma­wiane w peł­nym brzmie­niu z nutą cichej rewe­ren­cji. Margo Roth Spie­gel­man, któ­rej opo­wie­ści o hero­icz­nych przy­go­dach prze­ta­czały się przez szkołę niczym let­nia nawał­nica: sta­ru­szek miesz­ka­jący w walą­cym się domu w Hot Cof­fee w sta­nie Mis­si­sipi nauczył Margo grać na gita­rze; Margo Roth Spie­gel­man przez trzy dni podró­żo­wała z cyr­kiem (uwa­żali, że ma poten­cjał na tra­pe­zie); Margo Roth Spie­gel­man wypiła kubek zio­ło­wej her­baty z The Mal­lio­na­ires za kuli­sami po kon­cer­cie w St. Louis, pod­czas gdy oni pili whi­sky; Margo Roth Spie­gel­man weszła na ów kon­cert, mówiąc bram­ka­rzom, że jest dziew­czyną basi­sty i czy jej nie poznają, i serio, daj­cie spo­kój, chło­paki, nazy­wam się Margo Roth Spie­gel­man, i jeśli wej­dzie­cie tam i powie­cie basi­ście, żeby rzu­cił na mnie okiem, albo powie wam, że jestem jego dziew­czyną, albo że chciałby, żebym nią była, więc bram­karz to zro­bił, a basi­sta powie­dział: „No jasne, to moja dziew­czyna, wpu­ście ją na show”, a jesz­cze póź­niej ów basi­sta chciał się z nią umó­wić, a ona dała kosza basi­ście z The Mal­lio­na­ires.

Kiedy opo­wia­dano sobie te histo­rie, nie­uchron­nie koń­czyło je pyta­nie: „Dacie wiarę?”. Czę­sto nie wie­rzy­li­śmy, jed­nak opo­wie­ści zawsze oka­zy­wały się praw­dziwe.

Dotar­li­śmy do naszych sza­fek. Radar stał oparty o szafkę Bena, pisząc coś na table­cie.

– A więc idziesz na bal – zaga­iłem. Pod­niósł na mnie wzrok i zaraz znów go opu­ścił.

– Usu­wam w Omni­klo­pe­dii skutki wan­da­li­zmu w arty­kule o byłym pre­mie­rze Fran­cji. Wczo­raj w nocy ktoś wyka­so­wał całą treść, a na jej miej­sce wpi­sał zda­nie: „Jacques Chi­rac to gey”, co, jak wia­domo, jest nie­zgodne zarówno ze sta­nem fak­tycz­nym, jak i z zasa­dami orto­gra­fii.

Radar jest peł­no­eta­to­wym redak­to­rem two­rzo­nej przez użyt­kow­ni­ków inter­ne­to­wej ency­klo­pe­dii o nazwie Omni­klo­pe­dia. Całe jego życie pod­po­rząd­ko­wane jest nad­zo­ro­wa­niu Omni­klo­pe­dii i dba­niu o jej dobro. To tylko jeden z wielu powo­dów, dla któ­rych fakt, że Radar ma part­nerkę na bal, był nieco zaska­ku­jący.

– A więc idziesz na bal – powtó­rzy­łem.

– Sorry – bąk­nął, nie pod­no­sząc wzroku. Fakt, że jestem prze­ciw­ni­kiem balu poże­gnal­nego, był powszech­nie znany. Żaden jego aspekt abso­lut­nie mnie nie pocią­gał – ani wolny taniec, ani szybki taniec, ani suk­nie, a już z całą pew­no­ścią nie wypo­ży­czany smo­king. Wypo­ży­cza­nie smo­kingu jawiło mi się jako zna­ko­mity spo­sób na zła­pa­nie jakiejś paskud­nej cho­roby od poprzed­niego „najemcy”, a nie aspi­ro­wa­łem do tytułu jedy­nego na świe­cie pra­wiczka z wszami łono­wymi.

– Stary – ode­zwał się Ben do Radara – młode kicie znają histo­rię o Krwa­wym Benie. – Radar w końcu ode­rwał się od kom­pu­tera i współ­czu­jąco poki­wał głową. – W tej sytu­acji – cią­gnął Ben – dwie pozo­sta­jące mi stra­te­gie to albo kupić part­nerkę na bal w inter­ne­cie, albo pole­cieć do Mis­so­uri i porwać jakąś małą, śliczną, wykar­mioną kuku­ry­dzą kró­li­się.

Kie­dyś pró­bo­wa­łem wytłu­ma­czyć Benowi, że „kró­li­sia” brzmi raczej sek­si­stow­sko i tan­det­nie niż retro i cool, ale on nie zamie­rzał porzu­cać swo­ich zwy­cza­jów. Mówił „kró­li­sia” nawet na wła­sną matkę. Był nie­re­for­mo­walny.

– Zapy­tam Angelę, czy kogoś nie zna – zaofe­ro­wał Radar. – Cho­ciaż zna­le­zie­nie ci part­nerki na bal będzie trud­niej­sze niż prze­mie­nie­nie oło­wiu w złoto.

– Zna­le­zie­nie ci part­nerki na bal jest tak przy­gnia­ta­ją­cym zada­niem, że samej hipo­tezy jego reali­za­cji używa się do roz­kru­sza­nia dia­men­tów – doda­łem.

Radar dwu­krot­nie ude­rzył pię­ścią w szafkę na książki, wyra­ża­jąc swą apro­batę, i dorzu­cił:

– Ben, zna­le­zie­nie ci part­nerki na bal jest tak poważ­nym pro­blem, że rząd Sta­nów Zjed­no­czo­nych uważa, iż nie spo­sób roz­wią­zać go na dro­dze dyplo­ma­tycz­nej i konieczne jest uży­cie siły.

Usi­ło­wa­łem wymy­ślić coś jesz­cze, kiedy wszy­scy trzej rów­no­cze­śnie dostrze­gli­śmy idący ku nam z jakimś zamia­rem człe­ko­kształtny zbior­nik na ste­rydy ana­bo­liczne znany jako Chuck Par­son. Chuck Par­son nie brał udziału w zaję­ciach spor­to­wych, ponie­waż to odwra­ca­łoby jego uwagę od więk­szego celu w życiu: aby pew­nego dnia zostać ska­za­nym za mor­der­stwo.

– Hej, cioty! – zawo­łał.

– Chuck – odpar­łem na tyle przy­jaź­nie, na ile mogłem się zdo­być. Przez ostat­nich kilka lat Chuck nie przy­spa­rzał nam poważ­niej­szych kło­po­tów – naj­wy­raź­niej ktoś w Kra­inie Faj­nych Ludzi wydał edykt, żeby zosta­wił nas w spo­koju. Było więc raczej nie­zwy­kłe, że w ogóle się do nas ode­zwał.

Może dla­tego, że prze­mó­wi­łem, a może nie, Chuck ude­rzył dłońmi w szafki po obu stro­nach mojej głowy, a następ­nie pochy­lił się ku mnie na tyle bli­sko, że mogłem poczuć zapach jego pasty do zębów:

– Co wiesz o Margo i Jasie?

– Ehm – bąk­ną­łem. Zebra­łem w myślach wszystko, co o nich wie­dzia­łem: Jase był pierw­szym i jedy­nym poważ­nym chło­pa­kiem Margo Roth Spie­gel­man. Zaczęli ze sobą cho­dzić pod sam koniec zeszłego roku. Po waka­cjach oboje wybie­rali się na Uni­wer­sy­tet Flo­rydzki. Jase dostał tam sty­pen­dium dla base­bal­li­stów. Ni­gdy nie był u niej w domu, jedy­nie po nią przy­jeż­dżał. Ona ni­gdy nie oka­zy­wała, że jakoś szcze­gól­nie go lubi, ale z dru­giej strony Margo ni­gdy nie oka­zy­wała, że lubi kogo­kol­wiek. – Nic – powie­dzia­łem w końcu.

– Nie leć sobie ze mną w kulki – wark­nął.

– Ja ledwo ją znam – powie­dzia­łem, co było bli­skie prawdy.

Roz­wa­żał przez chwilę moją odpo­wiedź, pod­czas gdy ja usil­nie sta­ra­łem się nie odwró­cić wzroku od jego bli­sko osa­dzo­nych oczu. Ski­nął lekko głową, ode­pchnął się od sza­fek i poszedł na swoją pierw­szą tego ranka lek­cję: pie­lę­gna­cja i żywie­nie mię­śni pier­sio­wych. Roz­brzmiał drugi dzwo­nek. Minuta do lek­cji. Radar i ja mie­li­śmy ana­lizę mate­ma­tyczną; Ben – mate­ma­tykę dys­kretną. Nasze klasy przy­le­gały do sie­bie, więc ruszy­li­śmy razem w ich kie­runku, nas trzech w jed­nym sze­regu, licząc na to, że fala naszych kole­gów i kole­ża­nek z klasy roz­stąpi się na tyle, by nas prze­pu­ścić, co też się stało.

– Ben, zna­le­zie­nie ci part­nerki na bal jest tak trudne, że tysiąc małp piszą­cych na tysiącu maszyn do pisa­nia przez tysiąc lat nawet raz nie napi­sa­łoby „Pójdę z Benem na bal” – powie­dzia­łem.

Ben nie mógł się oprzeć poku­sie osta­tecz­nego pognę­bie­nia się:

– Moje widoki na bal są tak marne, że bab­cia Q dała mi kosza. Powie­działa, że czeka, aż zaprosi ją Radar.

Radar powoli poki­wał głową.

– To prawda, Q. Twoja bab­cia uwiel­bia czar­nych braci.

Tak żało­śnie łatwo było zapo­mnieć o Chucku, roz­ma­wiać o balu, mimo że bal guzik mnie obcho­dził. Takie było życie tego poranka: nic tak naprawdę nie miało zna­cze­nia, ani te dobre sprawy, ani te złe. Byli­śmy zajęci zaba­wia­niem sie­bie nawza­jem i cał­kiem dobrze nam to szło.

Kolejne trzy godziny spę­dzi­łem w róż­nych kla­sach, usi­łu­jąc nie spo­glą­dać na zegary nad róż­nymi tabli­cami, osta­tecz­nie jed­nak spo­glą­da­jąc na te zegary i dzi­wiąc się, że minęło zale­d­wie kilka minut, odkąd zer­ka­łem na nie po raz ostatni. Mia­łem pra­wie cztery lata doświad­cze­nia w obser­wo­wa­niu tych zega­rów, ale ich śla­ma­zar­ność ni­gdy nie prze­stała mnie zaska­ki­wać. Jeśli ktoś mi kie­dyś powie, że został mi jeden dzień życia, udam się pro­sto ku świę­tym kory­ta­rzom Win­ter Park High School, gdzie jeden dzień zwykł trwać tysiąc lat.

Cho­ciaż zda­wało mi się, że trze­cia tego dnia lek­cja ni­gdy się nie skoń­czy, fizyka jed­nak minęła i już sie­dzia­łem w sto­łówce z Benem. Radar miał prze­rwę na lunch dopiero na pią­tej prze­rwie, razem z resztą naszych zna­jo­mych, więc Ben i ja zwy­kle sie­dzie­li­śmy sami, odda­leni o kilka krze­seł od zna­nej nam grupki z kółka teatral­nego. Dzi­siaj obaj jedli­śmy mini­pizzę z pep­pe­roni.

– Dobra pizza – zauwa­ży­łem. Ben z roz­tar­gnie­niem poki­wał głową. – Co się stało? – zapy­ta­łem.

– Nic – prze­mó­wił z peł­nymi ustami. Prze­łknął. – Wiem, że myślisz, że to głu­pie, ale ja chcę iść na bal.

– 1. Ow­szem, uwa­żam, że to głu­pie; 2. Jak chcesz iść, to idź; 3. O ile się nie mylę, nikogo jesz­cze nawet nie zapy­ta­łeś.

– Zapy­ta­łem Cas­sie Hiney na ana­li­zie. Napi­sa­łem jej liścik. – Unio­słem pyta­jąco brwi. Ben się­gnął do kie­szeni szor­tów i pod­su­nął mi mocno pognie­ciony kawa­łek papieru. Roz­wi­ną­łem go i prze­czy­ta­łem:

Ben!

Bar­dzo chcia­ła­bym pójść z Tobą na bal, ale umó­wi­łam się już z Fran­kiem. Sorry!

C.

Zwi­ną­łem papier i prze­su­ną­łem go po stole do Bena. Przy­po­mniało mi się, jak gry­wa­li­śmy na tych sto­łach w papie­rową piłkę nożną.

– To przy­kre – powie­dzia­łem.

– E tam, mniej­sza z tym. – Ściany dźwięku wokół nas zda­wały się nas osa­czać, więc zamil­kli­śmy na chwilę, a potem Ben spoj­rzał na mnie bar­dzo poważ­nym wzro­kiem i oświad­czył: – Mam zamiar pouży­wać sobie w col­lege’u. Mam zamiar zna­leźć się w _Księ­dze rekor­dów Guin­nessa_ w kate­go­rii „Naj­więk­sza liczba zaspo­ko­jo­nych kró­liś”.

Par­sk­ną­łem śmie­chem. Wła­śnie roz­my­śla­łem o tym, że rodzice Radara naprawdę są w _Księ­dze Guin­nessa_, kiedy zoba­czy­łem, że obok nas sta­nęła ładna afro­ame­ry­kań­ska dziew­czyna z krót­kimi nastro­szo­nymi dre­dami. Minęła chwila, zanim zorien­to­wa­łem się, że to Angela, domnie­mana dziew­czyna Radara.

– Cześć – zwró­ciła się do mnie.

– Hej – odpo­wie­dzia­łem. Mie­li­śmy razem lek­cje i zna­łem ją z widze­nia, ale ni­gdy nie mówi­li­śmy sobie „cześć” na kory­ta­rzu, ani nic w tym stylu. Zapro­si­łem ją gestem, by usia­dła. Przy­su­nęła sobie krze­sło do szczytu stołu.

– Zdaje się, że wy dwaj zna­cie Mar­cusa lepiej niż kto­kol­wiek inny – powie­działa, uży­wa­jąc praw­dzi­wego imie­nia Radara. Pochy­liła się ku nam, opie­ra­jąc łok­cie na stole.

– To gów­niana robota, ale ktoś musi to robić – odpo­wie­dział z uśmie­chem Ben.

– Myśli­cie, że on, no wie­cie, wsty­dzi się mnie?

Ben się roze­śmiał.

– Co? Nie!

– Na dobrą sprawę – doda­łem – to ty powin­naś się wsty­dzić jego.

Prze­wró­ciła oczami i uśmiech­nęła się jak dziew­czyna przy­zwy­cza­jona do kom­ple­men­tów.

– Ale jed­nak ni­gdy mnie nie zapro­sił, żeby coś z wami poro­bić.

– Aha – powie­dzia­łem, kiedy w końcu dotarło do mnie, o co jej cho­dzi. – To dla­tego, że on wsty­dzi się nas.

Zaśmiała się.

– Wyda­je­cie się cał­kiem nor­malni.

– Jesz­cze nie widzia­łaś, jak Ben wciąga nosem sprite’a, a potem wypluwa go ustami – ostrze­głem.

– Wyglą­dam jak obłą­kana gazo­wana fon­tanna – dopo­wie­dział ze śmier­telną powagą Ben.

– Ale serio, mówi­cie, że mam się nie przej­mo­wać? No bo cho­dzimy ze sobą już pięć tygo­dni, a on ni­gdy nawet nie zapro­sił mnie do sie­bie do domu.

Wymie­ni­li­śmy z Benem spoj­rze­nia, a ja zasło­ni­łem usta, by stłu­mić śmiech.

– Co? – dopy­ty­wała się Angela.

– Nic – odpo­wie­dzia­łem. – Serio, Angela, gdyby zmu­szał cię do spę­dza­nia czasu z nami i cią­gle zabie­rał cię do swo­jego domu…

– …z całą pew­no­ścią zna­czy­łoby to, że cię nie lubi – dokoń­czył Ben.

– Ma dziw­nych rodzi­ców?

Gło­wi­łem się, jak szcze­rze odpo­wie­dzieć na to pyta­nie.

– Hm, nie. Są spoko. Tylko chyba nieco nado­pie­kuń­czy.

– Wła­śnie, nado­pie­kuń­czy – zgo­dził się tro­chę zbyt szybko Ben.

Uśmiech­nęła się i wstała, mówiąc, że musi się jesz­cze z kimś przy­wi­tać przed koń­cem prze­rwy na lunch. Ben odcze­kał, aż Angela odej­dzie, zanim powie­dział:

– Ta dziew­czyna jest nie­sa­mo­wita.

– Wiem – odpar­łem. – Cie­kawe, czy uda­łoby nam się zastą­pić nią Radara?

– Tyle że ona nie zna się chyba zbyt dobrze na kom­pu­te­rach. Potrze­bu­jemy kogoś, kto zna się na kom­pu­te­rach. Poza tym założę się, że jest bez­na­dziejna w „Odro­dze­niu”. _–_ To była nasza ulu­biona gra kom­pu­te­rowa. – A przy oka­zji – dodał Ben – nie­zły manewr z tym stwier­dze­niem, że sta­rzy Radara są nado­pie­kuń­czy.

– Nie do mnie należy poin­for­mo­wa­nie jej o tym.

– Cie­kawe, jak długo potrwa, zanim dane jej będzie zwie­dzić Rezy­den­cję i Muzeum Dru­żyny Radara – uśmiech­nął się Ben.

Prze­rwa dobie­gała już końca, więc Ben i ja wsta­li­śmy i odsta­wi­li­śmy nasze tace na taśmę. Dokład­nie tę samą, na którą Chuck Par­son rzu­cił mnie na początku szkoły śred­niej, posy­ła­jąc do prze­ra­ża­ją­cego pod­ziem­nego świata oddzia­łów pomy­wa­czy Win­ter Park High School. Ruszy­li­śmy w stronę szafki Radara i sta­li­śmy tam, dopóki nie przy­biegł do nas tuż po pierw­szym dzwonku.

– Na wie­dzy o spo­łe­czeń­stwie dosze­dłem do wnio­sku, że gotów był­bym naprawdę, dosłow­nie ssać ośle jądra, jeśli dzięki temu mógł­bym daro­wać sobie ten przed­miot przez resztę seme­stru – obwie­ścił.

– Z oślich jąder można się wiele dowie­dzieć o spo­łe­czeń­stwie – zgo­dzi­łem się. – A wła­śnie, mówiąc o powo­dach, dla któ­rych żału­jesz, że nie masz prze­rwy na lunch razem z nami – wła­śnie jedli­śmy z Angelą.

Ben uśmiech­nął się zna­cząco do Radara, podej­mu­jąc wątek:

– No, i ona chce wie­dzieć, dla­czego ni­gdy jesz­cze nie była u cie­bie w domu.

Radar zaczął robić długi wydech, wpro­wa­dza­jąc jed­no­cze­śnie za pomocą pokrę­tła kod otwie­ra­jący szafkę. Wydy­chał powie­trze tak długo, że pomy­śla­łem, iż zaraz chyba straci przy­tom­ność.

– Szlag by to – powie­dział w końcu.

– Czyż­byś cze­goś się wsty­dził? – zapy­ta­łem z uśmie­chem.

– Zamknij się – odpo­wie­dział, dźga­jąc mnie łok­ciem w brzuch.

– Miesz­kasz w uro­czym domu. – Nie zra­ża­łem się.

– Poważ­nie, stary – dodał Ben. – To naprawdę fajna dziew­czyna. Nie rozu­miem, dla­czego nie miał­byś jej przed­sta­wić swoim rodzi­com i opro­wa­dzić po Casa Radar.

Radar wrzu­cił książki do szafki i ją zatrza­snął. Gwar roz­mów wokół nas aku­rat nieco ucichł, kiedy zwró­cił oczy ku niebu i krzyk­nął:

– TO NIE MOJA WINA, ŻE MOI RODZICE POSIA­DAJĄ NAJ­WIĘK­SZĄ NA ŚWIE­CIE KOLEK­CJĘ CZAR­NO­SKÓ­RYCH MIKO­ŁA­JÓW!

Sły­sza­łem, jak Radar mówi „naj­więk­sza na świe­cie kolek­cja czar­no­skó­rych miko­ła­jów” praw­do­po­dob­nie tysiąc razy w moim życiu, ale ni­gdy ani tro­chę nie prze­stało mnie to śmie­szyć. Jed­nak Radar nie żar­to­wał. Pamię­tam pierw­szy raz, kiedy do niego przy­sze­dłem. Mia­łem może trzy­na­ście lat. Była wio­sna, wiele mie­sięcy po świę­tach Bożego Naro­dze­nia, a mimo to para­pety okien zasta­wione były czar­no­skó­rymi miko­ła­jami. Czar­no­skóre miko­łaje powy­ci­nane z tek­tury zwi­sały z porę­czy scho­dów. Czarne świeczki w kształ­cie miko­ła­jów przy­stra­jały stół jadalni. Obraz olejny przed­sta­wia­jący czar­no­skó­rego Świę­tego Miko­łaja wisiał nad komin­kiem, któ­rego gzyms także był zasta­wiony czar­nymi figur­kami miko­ła­jów. Mieli spro­wa­dzony z Nami­bii podaj­nik do pudro­wych drop­sów Pez, z głową czar­no­skó­rego Świę­tego Miko­łaja. Pod­świe­tlany, pla­sti­kowy czar­no­skóry miko­łaj, który od Święta Dzięk­czy­nie­nia do Nowego Roku stał w ogródku wiel­ko­ści znaczka pocz­to­wego przed ich domem, resztę roku spę­dzał, dum­nie trzy­ma­jąc wartę w kącie łazienki dla gości – łazienki z tapetą w czar­no­skóre miko­łaje wła­sno­ręcz­nie wyko­naną za pomocą farby i gąbki w kształ­cie miko­łaja. Każdy pokój w ich domu, z wyjąt­kiem pokoju Radara, tonął w czar­no­skó­rych miko­łajowych bytach – z gipsu i z pla­stiku, i z mar­muru, i z gliny, i z drewna, i z żywicy, i z tka­niny. Łącz­nie kolek­cja rodzi­ców Radara liczyła ponad tysiąc dwie­ście czar­no­skó­rych miko­ła­jów wszel­kiego rodzaju. Jak gło­siła tablica przy drzwiach wej­ścio­wych, dom Radara był ofi­cjal­nie zare­je­stro­wa­nym Obiek­tem Repre­zen­ta­cyj­nym Świę­tego Miko­łaja, zatwier­dzo­nym przez Towa­rzy­stwo ds. Bożego Naro­dze­nia.

– Powi­nie­neś jej po pro­stu powie­dzieć, stary – pora­dzi­łem. – Musisz powie­dzieć jej pro­sto z mostu: „Angela, naprawdę cię lubię, ale jest coś, o czym powin­naś wie­dzieć: kiedy pój­dziemy do mnie do domu, by sobie pogru­chać, będzie nas obser­wo­wać dwa tysiące czte­ry­sta oczu nale­żą­cych do tysiąca dwu­stu czar­no­skó­rych miko­ła­jów”.

Radar prze­je­chał dło­nią po swo­ich ścię­tych na jeża wło­sach i potrzą­snął głową.

– Taa, raczej nie ujmę tego dokład­nie w ten spo­sób, ale zajmę się tym.

Odma­sze­ro­wa­łem na lek­cję wie­dzy o spo­łe­czeń­stwie; Ben na zaję­cia fakul­ta­tywne z pro­jek­to­wa­nia gier kom­pu­te­ro­wych. Obser­wo­wa­łem zegary jesz­cze przez dwie godziny lek­cyjne, a kiedy zaję­cia wresz­cie się skoń­czyły, po mojej klatce pier­sio­wej pro­mie­ni­ście roze­szło się uczu­cie ulgi – koniec każ­dego dnia był niczym próba gene­ralna przed wypa­da­ją­cym za mniej niż mie­siąc ukoń­cze­niem szkoły śred­niej.

Wró­ci­łem do domu. Na wcze­sny obiad zja­dłem dwie kanapki z masłem orze­cho­wym i dże­mem. Obej­rza­łem w tele­wi­zji pokera. O szó­stej wró­cili do domu moi rodzice, przy­tu­lili się nawza­jem, potem przy­tu­lili mnie. Na obia­do­ko­la­cję zje­dli­śmy zapie­kankę z maka­ronu. Zapy­tali mnie o szkołę. Zapy­tali mnie o bal poże­gnalny. Poza­chwy­cali się, jaką to wspa­niałą robotę wyko­nali, wycho­wu­jąc mnie. Opo­wie­dzieli mi o swoim dniu, pod­czas któ­rego zaj­mo­wali się ludźmi wycho­wa­nymi znacz­nie mniej wspa­niale. Poszli oglą­dać tele­wi­zję. Ja posze­dłem do swo­jego pokoju spraw­dzić maile. Napi­sa­łem notatkę na temat _Wiel­kiego Gatsby’ego_ na angiel­ski. Prze­czy­ta­łem kilka arty­ku­łów z „The Fede­ra­list Papers” w ramach wcze­snych przy­go­to­wań do egza­minu koń­co­wego z wie­dzy o spo­łe­czeń­stwie. Cza­to­wa­łem przez chwilę z Benem, potem online poja­wił się także Radar. W naszej roz­mo­wie czte­ro­krot­nie użył frazy „naj­więk­sza na świe­cie kolek­cja czar­no­skó­rych miko­ła­jów” i za każ­dym razem wybu­cha­łem śmie­chem. Powie­dzia­łem mu, że cie­szę się, że ma dziew­czynę. On napi­sał, że to będzie wspa­niałe lato. Przy­zna­łem mu rację. Był piąty maja, ale rów­nie dobrze mógł to być każdy inny dzień. Moje dni nace­cho­wane były przy­jemną iden­tycz­no­ścią. Zawsze to lubi­łem: lubi­łem rutynę. Lubi­łem czuć się znu­dzony. Nie chcia­łem tego, ale to lubi­łem. A zatem piąty maja mógł być dniem jak każdy inny – aż do chwili tuż przed pół­nocą, kiedy Margo Roth Spie­gel­man otwo­rzyła nie­za­bez­pie­czone siatką okno mojej sypialni po raz pierw­szy, odkąd przed dzie­wię­ciu laty kazała mi je zamknąć.Rozdział 2

2

Obró­ci­łem się na dźwięk otwie­ra­nego okna i ujrza­łem wpa­tru­jące się we mnie nie­bie­skie oczy Margo. Z początku widzia­łem wyłącz­nie jej oczy, jed­nak kiedy mój wzrok przy­wykł do ciem­no­ści, zauwa­ży­łem, że Margo ma twarz poma­lo­waną czarną farbą, a na gło­wie czarny kap­tur.

– Upra­wiasz cyber­seks?

– Cza­tuję z Benem Star­lin­giem.

– To nie jest odpo­wiedź na moje pyta­nie, zboku.

Roze­śmiaw­szy się z zakło­po­ta­niem, pod­sze­dłem do okna i uklęk­ną­łem. Moja twarz znaj­do­wała się teraz kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od jej twa­rzy. Nie mia­łem poję­cia, dla­czego Margo tu była, pod moim oknem, w tym stroju.

– Czemu zawdzię­czam tę przy­jem­ność? – zapy­ta­łem. Margo i ja na­dal byli­śmy w kole­żeń­skich sto­sun­kach, jak sądzę, jed­nak nie była to komi­tywa w rodzaju: spo­tkajmy się w środku nocy z twa­rzami poma­lo­wa­nymi czarną farbą. Do tego typu akcji z pew­no­ścią miała przy­ja­ciół. Ja zaś nie nale­ża­łem do ich grona.

– Potrzebny mi twój samo­chód – wyja­śniła.

– Nie mam samo­chodu – wyzna­łem, poru­sza­jąc tym samym dość draż­liwą dla mnie kwe­stię.

– No to potrzebny mi samo­chód two­jej mamy.

– Masz wła­sny samo­chód – zauwa­ży­łem.

Margo wydęła policzki i wes­tchnęła.

– Zga­dza się, ale pro­blem w tym, że rodzice zabrali klu­czyki do mojego samo­chodu i zamknęli je w sej­fie, który wło­żyli pod swoje łóżko, a w ich pokoju śpi Myrna Moun­twe­azel². – To był pies Margo. – A Myrna Moun­twe­azel dostaje cho­ler­nego świra, kiedy tylko znajdę się w jej polu widze­nia. Jasne, że mogła­bym się wśli­zgnąć do środka, wykraść ten sejf, roz­bić go, zabrać klu­czyki i odje­chać, ale prawda jest taka, że zwy­czaj­nie szkoda zachodu, bo Myrna Moun­twe­azel zacznie szcze­kać jak opę­tana, jeśli choćby lekko uchylę drzwi. Więc jak już mówi­łam, potrzebny mi samo­chód. No i ty musisz pro­wa­dzić, bo mam jede­na­ście spraw do zała­twie­nia dzi­siej­szej nocy, a co naj­mniej pięć z nich wymaga kie­rowcy w peł­nej goto­wo­ści do ucieczki.

Kiedy prze­sta­wa­łem sku­piać wzrok, Margo sta­wała się samymi oczami, uno­szą­cymi się w ete­rze. Ale kiedy ponow­nie kon­cen­tro­wa­łem na niej spoj­rze­nie, mogłem roz­róż­nić kon­tury twa­rzy i jesz­cze mokrą farbę na skó­rze. Kości policz­kowe Margo two­rzyły wraz z brodą trój­kątny kształt, a czarne jak smoła wargi ukła­dały się w ledwo zauwa­żalny uśmiech.

– Jakieś prze­stęp­stwa? – zapy­ta­łem.

– Hmm – wes­tchnęła. – Przy­po­mnij mi, czy wła­ma­nie z wtar­gnię­ciem to prze­stęp­stwo.

– Nie – odpo­wie­dzia­łem sta­now­czo.

– Nie, to nie jest prze­stęp­stwo, pomo­żesz mi?

– Nie, nie pomogę ci. Nie możesz zwer­bo­wać któ­rejś ze swo­ich słu­żek, żeby cię woziły?

Lacey i/lub Becca zawsze były na każde jej ski­nie­nie.

– Ści­śle rzecz bio­rąc, one są czę­ścią pro­blemu – powie­działa Margo.

– Co to za pro­blem?

– Jest jede­na­ście pro­ble­mów – odparła znie­cier­pli­wiona.

– Żad­nych prze­stępstw – zazna­czy­łem.

– Przy­się­gam na Boga, że nikt nie będzie ci kazał popeł­niać prze­stęp­stwa.

W tym momen­cie zapa­liły się wszyst­kie świa­tła wokół domu Margo. Jed­nym bły­ska­wicz­nym ruchem wyko­nała salto przez moje okno i prze­to­czyła się pod moje łóżko. Kilka sekund póź­niej na ganku sta­nął jej ojciec.

– Margo! – krzyk­nął. – Widzia­łem cię!

Spod mojego łóżka dobie­gło mnie stłu­mione „Chry­ste!”. Margo wysko­czyła spod łóżka, wypro­sto­wała się, pode­szła do okna i odkrzyk­nęła:

– Wylu­zuj, tato! Ja tylko usi­łuję poga­dać tro­chę z Quen­ti­nem. Zawsze mi powta­rzasz, jak wspa­niały mógłby mieć na mnie wpływ i w ogóle.

– Więc tylko uci­nasz sobie poga­wędkę z Quen­ti­nem?

– Tak.

– To dla­czego masz twarz poma­lo­waną na czarno?

Margo zawa­hała się tylko przez moment.

– Tato, odpo­wiedź na to pyta­nie wyma­ga­łaby wie­lo­go­dzin­nego opisu wcze­śniej­szych wyda­rzeń, a wiem, że jesteś praw­do­po­dob­nie bar­dzo zmę­czony, więc może wróć do…

– Do domu! – zagrzmiał. – W tej chwili!

Margo chwy­ciła mnie z koszulę, szep­cząc mi do ucha: „Za minutę będę z powro­tem”, a potem wyszła przez okno.

Gdy tylko wyszła, zabra­łem z biurka klu­czyki do samo­chodu. Klu­czyki są moje, samo­chód pechowo nie. Na szes­na­ste uro­dziny rodzice wrę­czyli mi bar­dzo mały pre­zent, a ja wie­dzia­łem już w chwili, kiedy mi go dawali, że to klu­czyki do samo­chodu, i nie­mal się posi­ka­łem, bo stale mi powta­rzali, że nie stać ich na spre­zentowanie mi samo­chodu. Jed­nak kiedy wrę­czali mi to maleń­kie, zawi­nięte w ozdobny papier pudełko, zro­zu­mia­łem, że przez cały ten czas mnie zwo­dzili i że jed­nak dostanę samo­chód. Roze­rwa­łem papier i otwo­rzy­łem pude­łeczko. Rze­czy­wi­ście znaj­do­wały się w nim klu­czyki.

Przy bliż­szym oglą­dzie oka­zało się jed­nak, że znaj­do­wały się w nim klu­czyki do chry­slera. Klu­czyki do mini­vana Chry­slera. Do tego samego mini­vana Chry­slera, któ­rego wła­ści­cie­lem była moja matka.

– Mój pre­zent to klu­czyki do two­jego samo­chodu? – zapy­ta­łem mamę.

– Tom – zwró­ciła się do taty – mówi­łam ci, że będzie sobie robił nadzieje.

– Och, nie zrzu­caj winy na mnie – bro­nił się tata. – Ty po pro­stu sub­li­mu­jesz swoją fru­stra­cję z powodu moich zarob­ków.

– Czy ta bły­ska­wiczna ana­liza nie jest aby odro­binę pasywno-agre­sywna? – zri­po­sto­wała mama.

– Czy reto­ryczne oskar­że­nia o pasywną agre­sję nie są w swej natu­rze pasywno-agre­sywne? – odpa­ro­wał tata i kon­ty­nu­owali tę wymianę zdań jesz­cze przez dobrą chwilę.

Krótko mówiąc, sytu­acja przed­sta­wiała się nastę­pu­jąco: mia­łem dostęp do tego cudu na kół­kach, jakim jest naj­now­szy model mini­vana Chry­slera, wyjąw­szy czas, w któ­rym jeź­dziła nim mama. A ponie­waż jeź­dziła nim codzien­nie do pracy, mogłem korzy­stać z samo­chodu wyłącz­nie w week­endy. No, w week­endy i w środku głu­chej nocy.

Powrót do mojego okna zajął Margo tylko tro­chę dłu­żej niż obie­caną minutę. A mimo to pod jej nie­obec­ność zdą­ży­łem znowu się zawa­hać.

– Jutro jest szkoła – przy­po­mnia­łem jej.

– Tak, wiem – odparła Margo. – Jutro jest szkoła i poju­trze też, a roz­my­śla­nie nad tym zbyt długo może dopro­wa­dzić dziew­czynę do szału. Więc zgoda, jest śro­dek tygo­dnia. Wła­śnie dla­tego musimy już iść, żeby do rana wró­cić.

– No nie wiem.

– Q – powie­działa – Q. Kocha­nie. Od jak dawna jeste­śmy bli­skimi przy­ja­ciółmi?

– Nie jeste­śmy przy­ja­ciółmi. Jeste­śmy sąsia­dami.

– Chry­ste, Q. Czy nie jestem dla cie­bie miła? Czy nie naka­zuję cze­re­dzie moich pachoł­ków, żeby dobrze cię trak­to­wali w szkole?

– Mhm – odmruk­ną­łem z powąt­pie­wa­niem, choć szcze­rze mówiąc, zawsze podej­rze­wa­łem, że to wła­śnie Margo powstrzy­my­wała Chucka Par­sona i jemu podob­nych przed znę­ca­niem się nad nami.

Zamru­gała. Nawet powieki poma­lo­wała sobie na czarno.

– Q – pona­gliła – musimy iść.

Więc posze­dłem. Wyśli­zgną­łem się oknem i z pochy­lo­nymi gło­wami pobie­gli­śmy wzdłuż ściany mojego domu, aż dopa­dli­śmy drzwi mini­vana. Margo szep­nęła, żebym nie zamy­kał drzwi – za dużo hałasu – więc przy otwar­tych drzwiach wrzu­ci­łem luz i ode­pchną­łem się stopą od betonu, pozwa­la­jąc, by mini­van wyto­czył się z pod­jazdu. Powoli prze­to­czy­li­śmy się obok kilku domów, zanim włą­czy­łem sil­nik i świa­tła. Zatrza­snę­li­śmy drzwi i ruszy­łem w nie­koń­czące się ser­pen­tyny ulic Jef­fer­son Park, któ­rego domy wciąż wyglą­dały na nowe i pla­sti­kowe, niczym wio­ska z kloc­ków zamiesz­kana przez dzie­siątki tysięcy praw­dzi­wych ludzi.

Margo zaczęła mówić:

– Naj­gor­sze jest to, że tak naprawdę wcale im nie zależy; im się po pro­stu wydaje, że moje wybryki sta­wiają ich w złym świe­tle. Nawet teraz, wiesz, co mi powie­dział? Powie­dział: „Nie obcho­dzi mnie, jeśli schrza­nisz swoje życie, ale nie ośmie­szaj nas przed Jacob­se­nami – to nasi przy­ja­ciele”. Żało­sne. Nawet nie masz poję­cia, jak utrud­nili mi wydo­sta­nie się z tego cho­ler­nego domu. Koja­rzysz, jak ci w fil­mach o ucieczce z wię­zie­nia wkła­dają zwi­nięte ubra­nia pod koc, żeby wyglą­dało, że ktoś tam leży? – Ski­ną­łem głową. – No, a moja mama umie­ściła w moim pokoju prze­klętą elek­tro­niczną nia­nię, żeby przez całą noc mogła sły­szeć, jak oddy­cham pod­czas snu. Musia­łam więc zapła­cić Ruthie pięć dolców, żeby spała w moim pokoju, a zwi­nięte ubra­nia wło­ży­łam do łóżka w jej pokoju. – Ruthie to młod­sza sio­stra Margo. – Teraz to pie­przona _mis­sion impos­si­ble_. Kie­dyś mogłam się wymknąć jak nor­malna ame­ry­kań­ska dziew­czyna – zwy­czaj­nie wyjść przez okno i zesko­czyć z dachu. Ale, Boże, teraz to jak życie w faszy­stow­skiej dyk­ta­tu­rze.

– Zamie­rzasz powie­dzieć mi, dokąd jedziemy?

– Dobra, naj­pierw jedziemy do publixu. Z powo­dów, które wyja­śnię póź­niej, chcę, żebyś zro­bił dla mnie małe zakupy. A potem do wal­martu.

– Czyli co, wybie­ramy się na wielką objaz­dową wyprawę po wszyst­kich pla­ców­kach han­dlo­wych środ­ko­wej Flo­rydy? – zapy­ta­łem.

– Dziś w nocy, kocha­nie, będziemy napra­wiać wiele złego. A także popsu­jemy tro­chę dobrego. Ostatni będą pierw­szymi; a pierwsi ostat­nimi; pokorni posiądą tro­chę ziemi. Jed­nak zanim rady­kal­nie zmie­nimy obli­cze świata, musimy pójść na zakupy.

Wkrótce zaje­cha­łem pod publix i zapar­ko­wa­łem na nie­mal cał­ko­wi­cie pustym par­kingu.

– Słu­chaj – rzu­ciła – ile masz przy sobie pie­nię­dzy?

– Zero dola­rów i zero cen­tów – odpar­łem.

Wyłą­czyw­szy zapłon, obró­ci­łem się w jej stronę. Margo wci­snęła rękę do kie­szeni obci­słych, ciem­nych dżin­sów i wycią­gnęła kilka stu­do­la­ro­wych bank­no­tów.

– Na szczę­ście dobry Bóg nam pobło­go­sła­wił – oznaj­miła.

– Co to, u dia­bła?

– Pie­nią­dze na bat micwę, psia mać. Rodzice nie dali mi dostępu do konta, ale znam ich hasło, bo do wszyst­kiego uży­wają „myrnamountw3az3l”. To sobie wypła­ci­łam.

Usi­ło­wa­łem nie dać po sobie poznać ogar­nia­ją­cego mnie podziwu, lecz ona dostrze­gła, jak na nią patrzę, i uśmiech­nęła się do mnie zna­cząco.

– Krótko mówiąc – dodała – to będzie naj­lep­sza noc w twoim życiu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: