Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Papiery po Glince - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Papiery po Glince - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 230 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PA­PIE­RY PO GLIN­CE.

prze­pi­sał

J. J. Kra­szew­ski.

Od­bit­ka z cza­so­pi­sma "Niwa."

War­sza­wa.

Skład głów­ny w księ­gar­ni Mau­ry­ce­go Or­gel­bran­da.

1872.

Дозволжно Цензурою Варшава, 19 Aпреля 1872 г.

w Dru­kar­ni J. Si­kor­skie­go uli­ca Nie­ca­ła Nr 11.

Wie­le na­pi­sa­no i wie­le się jesz­cze pi­sać bę­dzie o nie­śwież­skich cza­sach, za rzą­dów or­dy­na­cyi ś… p… księ­cia Ka­ro­la Ra­dzi­wił­ła pa­nie ko­chan­ku, do­pó­ki lu­dzi sta­nie, któ­rzy jego i ży­wot ów, ja­kie­go już dziś śla­du nie zo­sta­ło, oglą­da­li. Prze­cież śmia­ło to po­wie­dzieć moż­na, iżby i na wo­ło­wej skó­rze wszyst­kich wspo­mnień ra­dzi­wił­łow­skich nie spi­sał. Było na co pa­trzeć i cze­mu się dzi­wo­wać, gdy moc a po­tę­ga szła z fan­ta­zy­ją w pa­rze; więc też do­ka­zy­wa­ły obie ta­kich spraw a rze­czy, o ja­kie gdzie­in­dziej trud­no. Świat prze­je­chać a po­dob­nych nie uj­rzeć. I po­wie­dzieć moż­na, iż wszyst­ko co się o tych cza­sach, lu­dziach i rze­czach pra­wi, nie tyl­ko prze­sad­nem nie jest, ale dużo do praw­dy nie do­szło. Wie­le oso­bliw­szych przy­gód dla tego już dziś po­wta­rzać trud­no, żeby im nikt wie­rzyć nie chciał. Czas i lu­dzie byli cale inne, czy­ny też, któ­rych my celu nie ro­zu­mie­my; a czę­sto je­dy­nym by­wa­ło tyl­ko po­ka­za­nie świa­tu, iż nie­moż­li­we moż­ne­mu panu jest mo­żeb­nem.

Hi­sto­ryi ta­kich siła, ja co to pi­szę, pa­mię­tam, ale nie my­ślę się o opo­wia­da­nie ich ku­sić; były tam inne, na po­zór pro­ste so­bie i po­spo­li­te spra­wy z aglo­me­ra­cyi lu­dzi oso­bliw­szych wy­ni­ka­ją­ce, któ­re nie­mniej zaj­mo­wać mo­gły umy­sły po­waż­niej­sze, a na­tu­rę czło­wie­czą ob­ser­wo­wać lu­bią­ce. Dwór ks. Ka­ro­la jak jego wło­ści i pa­no­wa­nie, jak bo­gac­twa, był ogrom­ny. Po­więk­szej czę­ści skła­dał się on ze szlach­ty, z fa­mi­li­jan­tów, któ­rych po­li­czyw­szy ro­dzi­ny, oka­za­ło się, iż nie­mal osob­ny mały świa­tek sta­no­wił i jak­by kraj udziel­ny. Żyło to mnó­stwo w sa­mym Nie­świe­żu, po do­brach i mia­stecz­kach ksią­żę­cych, ba w za­ni­ku i oko­ło oso­by księ­cia je­go­mo­ści. Do­li­czyw­szy do dwo­ru, ofi­cy­ali­stów, po­se­so­rów, woj­sko­we ko­men­dy, eko­no­mów, sta­rych ro­dzi­ny klien­tów, du­cho­wień­stwo, ubo­gich krew­nia­ków z dzie­sią­tej wody po ki­sie­lu, na ty­sią­ce szła licz­ba. Nie bra­kło też i tak zwa­nych re­zy­den­tów róż­ne­go ka­li­bru, któ­rzy się z ła­ski ksią­żę­cej, przy sto­le, na jur­giel­cie i po­dar­kach utrzy­my­wa­li, nie ro­biąc nic, tyl­ko pana Boga i do­bro­dzie­ja chwa­ląc.

Ju­żem to ja nig­dy lu­dzi, co się pusz­cza­ją na ów chleb próż­nia­czy nie lu­bił. Ka­lec­two i sta­rość po­nie­kąd wy­ma­wia­ją, ta­kich pa­so­ży­tów, in­a­czej to już nie­cie­ka­wej na­tu­ry ozna­ka, gdy kto nie­za­pra­co­wa­ny chleb ła­ska­wy zja­da. Ta­kich dar­mo­ży­jów w sa­mym Nie­świe­żu było po­do­stat­kiem, bo ksią­że, oby­cza­jem ro­dzi­ny i dla za­cho­wa­nia w na­ro­dzie mi­ło­ści i po­pu­lar­no­ści, ła­two przyj­mo­wał, ugasz­czał i za­trzy­my­wał.

Słu­ży­łem ja pod­ów­czas w re­gi­men­cie księ­cia, a sta­li­śmy cią­gle pra­wie za­ło­gą w Nie­świe­żu i przy dwo­rze się krę­ci­li. Nie było tak da­le­ce co i ro­bić, bo choć cza­sem eg­zer­ce­ru­nek w polu spra­wia­li­śmy, i dla do­stoj­nych go­ści przy­szło wy­stą­pić, to po­tem ty­go­dnia­mi, ba mie­sią­ca­mi, cza­su do­syć zo­sta­wa­ło grać w ma­ry­ja­sza i zie­wać. Ksią­żę zwłasz­cza w póź­niej­szym wie­ku fan­ta­zy­ją miał wiel­ce zmien­ną, rza­dziej we­so­łą, czę­ściej chmur­ną, a choć przy ob­cych rad był oka­zy­wać hu­mor pań­ski, wi­dział to każ­dy bliż­szy, iż szczę­śli­wym się nie czuł. Za­ba­wiać go też sta­ra­li się wszy­scy jego dwo­ra­cy, przy­ja­cie­le i co­kol­wiek nas było koło nie­go.

Ro­iło się ludu, dzień też nie prze­szedł, żeby kto obcy nie przy­był, po­sła­niec, szlach­cic z proś­bą, gość, klient, kwe­starz, ar­ty­sta, wir­tu­oz lub ku­piec. Oso­bli­wie ci, co za gro­szem go­ni­li po świe­cie, cią­gnę­li tu jak w dym, bo sły­nął ksią­żę z bo­gac­twa nie da­rem­nie, a gdy ra­dzi­wił­łow­ską dumę kto za­żyć umiał, syp­nął nie­mal po kró­lew­sku. Uży­wa­no wspa­nia­ło­ści i nad­uży­wa­no. Wie­sza­ło się więc koło na­sze­go dwo­ru mnó­stwo przy­błę­dów. Nie­któ­rych z nich po­zbyć się było trud­no, a wie­lu gdy raz ksią­żę Ka­rol przy­jął i pro­sił by zo­sta­li, za­sia­da­li na całe lata, je­dli, pili i ży­wi­li się odro­bi­na­mi… a go­spo­da­rzo­wi z twa­rzy ich na­zwać było trud­no.

Raz pa­mię­tam, po obie­dzie, dzień był go­rą­cy i po­wie­trze par­ne, to­wa­rzy­stwo całe, od sto­łu wstaw­szy, uda­ło się za księ­ciem do ogro­du. Była w nim al­ta­na gra­bo­wa, ogrom­na, do­brze utrzy­my­wa­na, gę­sta, cie­ni­sta, a mo­gą­ca bo­daj pa­rę­set osób po­mie­ścić, – ksią­żę w niej spo­czy­wać lu­bił, bo i słoń­ca nic prze­pusz­cza­ła i gdy­by po­kro­pi­ło, nie łac­no deszcz zmo­czył, tak gę­sto sple­cio­ne mia­ła ga­łę­zie.

W po­środ­ku niej stół ka­mien­ny okrą­gły, do­ko­ła ta­kież ławy i jesz­cze dar­nio­we sie­dze­nia rzę­da­mi były usta­wio­ne. Ho­no­ra­tio­res za­sia­da­li na ka­mie­niach, resz­ta na dar­ni, któ­ra… cho­ciaż mięk­sza, mia­ła tę nie­do­god­ność, iż wil­goć z sie­bie, w tem cie­ni­stem miej­scu wzię­tą, są­czy­ła, ale cza­su lata nie da­wa­ło się to czuć bar­dzo.

Cho­ciaż już wów­czas w Nie­świe­żu nie pito tak jak by­wa­ło daw­niej, i ksią­żę stra­cił był gust do gę­stych pu­ha­rów, nie obe­szło się wszak­że po obie­dzie bez kie­lisz­ka, i le­d­wie do al­ta­ny dwór za­to­czył, słu­dzy tace z bu­tel­ka­mi za nim przy­nie­śli; pił kto chciał i co ży­czył, Wino na dni po­wsze­dnie nie było oso­bliw­sze, ale wę­grzyn wy­traw­ny i da­ją­cy się pić. Gdy­by też lep­sze­go da­wa­no, nie star­czy­ły­by piw­ni­ce na tyle gęb i gar­deł. Co­rocz­nie szły z Wę­giep­tran­spor­ta, a sta­ry za­sób był nie­zmier­ny. Mło­de­go wina nie uży­wa­no, sta­wio­no je na kon­ser­wę, a wy­traw­ne po­rząd­kiem na stół pro­mo­wa­no. Piw­ni­czy księ­cia, co miał w za­rzą­dzie skła­dy róż­nych na­po­jów, bo tam zna­lazł każ­dy co chciał, pono pta­sie­go mle­ka tyl­ko bra­kło – nie małą był fi­gu­rą i do­brej też gło­wy a po­moc­ni­ków do­stat­kiem po­trze­bo­wał, aże­by piw­ni­ca­mi za­rzą­dzać. Be­czek było co nie­mia­ra, gą­sio­rów i fla­szek ani zli­czyć. Krzą­ta­ło się koło nich ga­wie­dzi jak mro­wia, niem­ców, fran­cu­zów i swoj­skie­go dro­biu. Gdy ksią­żę Ka­rol co oso­bli­we­go żą­dał z pod ostat­nie­go klu­cza, gdzie były owe wo­je­wo­dów wi­leń­skich mio­dy sta­re, sek­ty i wina hisz­pań­skie, wło­skie, bur­gundz­kie, mał­ma­zy­je i t… p… dawn­no na to kwi­ty na­wet. A do tych trun­ków kie­lisz­ki też osob­ne wy­stę­po­wa­ły małe, rżnię­te, z cy­fra­mi i her­ba­mi, ro­bio­ne umyśl­nie pono w We­ne­cyi, bom ta­kich nig­dzie nie wi­dy­wał, przez prze­zro­czy­ste szkło szły po nich jak­by nici mlecz­no – bia­łe świ­der­kiem. Gdy kie­lisz­ki te sio uka­za­ły, znak to był pew­ny, że nie­la­da wę­grzy­na na­le­wać mia­no. Przy­szła cza­sem księ­ciu fan­ta­zy­ja ni stąd ni z owąd, ka­zał dać omszo­ne­go – i choć dwór tak był licz­ny, nie mi­nął mały kie­li­sze­czek ni­ko­go. Tego dnia wsz­czę­ła się o tem roz­mo­wa, czem pra­gnie­nie ga­sić. Je­ne­rał Fry­czyń­ski, któ­ry na Wscho­dzie by­wał wie­le, i za koń­mi arab­skie­mi, i w in­nych po­sel­stwach, jął prze­ciw­ko in­nym utrzy­my­wać, iż woda cale pra­gnie­nia nie gasi ale je po­więk­sza jesz­cze, iż z li­mo­ni­jo­wym so­kiem też nie wie­le war­ta, a po owo­cach, szcze­gól­niej fi­gach, na Wscho­dzie nie­mal śmier­tel­ną bywa, do­da­jąc, że nie ma w go­rą­co jak nie wie­le, a moc­ne­go na­po­ju Wsz­czę­ła się tedy dys­pu­ta pro et con­tra, jak pić i co kie­dy, a więk­szość była za­tem, iż pan Bóg wodę dla umy­wa­nia stwo­rzył.

– Już ja to pa­nie ko­chan­ku czu­ję, do cze­go wa­sze­ci zmier­za­cie – rzekł ksią­żę, chcie­li­by­ście ra­dzi­wił­łow­skiej piw­ni­cy zaj­rzeć do ser­ca… no, to niech mar­sza­łek bu­tel­czy­nę jaką wy­trzę­sie, pa­nie ko­chan­ku, ale na dziś star­szej nie, tyl­ko księ­cia Krzysz­to­fa I-go.

Wina bo­wiem zwa­ły się po­spo­li­cie od imie­nia ksią­żąt, za któ­rych na kon­ser­wę po­sta­wio­no były. Księ­cia Krzysz­to­fa wino sła­wi­ło się, że mia­ło tłu­sto­ści i sło­dy­czy wie­le… mast­kie było, gę­ste a moc­ne. Ża­den li­kwor mu nie do­rów­nał siłą a o sma­ku mó­wić nie ma co. Czas jest lep­szym maj­strem od czło­wie­ka i gdy co chce zro­bić, nie do­rów­na, mu ża­den far­ma­ceu­ta.

– Za ła­ska­wem po­zwo­le­niem wa­szej ksią­żę­cej mo­ści, prze­rwał Fry­czyń­ski, nim sko­rzy­sta­my z do­bro­ci księ­cia wo­je­wo­dy, pro­szę o słów­ko.

– Asin­dziej wiesz, pa­nie ko­chan­ku, od­parł ksią­żę, iż w rze­czy­po­spo­li­tej nie­śwież­skiej wol­ność mó­wie­nia nie­ogra­ni­czo­na.

– Gdy się zga­da­ło o wi­nach, kła­nia­jąc się do­koń­czył je­ne­rał, nie od­rze­czy by W. Ks. Mość odra­por­to­wać, iż tu w Nie­świe­żu go­ści od ty­go­dnia do­ma­ga­ją­cy się au­dy­jen­cyi szlach­cic ja­kiś, któ­ry wca­le szcze­gól­ną rzecz ofia­ro­wać za­my­śla księ­ciu. Wła­śnie jed­nak, dla tego, iż rzecz ba­ła­mut­nie wy­glą­da, nie­do­pusz­cza­no go…

– Mój Fry­czyń­ski, rzekł ksią­żę, po pro­stu z mo­stu bez przed­mo­wy, mów co się świę­ci. Strasz­ny z cie­bie re­to­ryk, a ja tego nie lu­bię.

– Ale to szlach­cic awan­tu­ra… na­py­tał gdzieś bu­tel­czy­nę, po­wia­da, że chce księ­ciu od­stą­pić wino, któ­re miał Noe wy­szedł­szy z arki spre­pa­ro­wać. Już­ci trud­no temu uwie­rzyć! roz­śmiał się Fry­czyń­ski.

– Cze­mu? cze­mu? prze­rwał ksią­żę – a bo z wać pana nie­do­wia­rek… Ja sam o ta­kiem wi­nie sły­sza­łem, tyl­ko nie było pew­no­ści, czy Noe, czy ten be­sty­ja syn jego Cham je pre­pa­ro­wał. Ale cze­mu szlach­ci­ca mi nie da­li­ście? po­su­cha taka… prze­sta­ło się o czem ga­dać i czem dy­chać, a szlach­ci­ca­ście so­bie na pry­wat­ny uży­tek skon­fi­sko­wa­li.

– Kie­dy bo, on, ksią­żę, prze­rwał Nie­mek­sza… szlach­cic na ku­gla­rza wy­glą­da.

– Za­pew­ne! a ku­gla­rzy na świe­cie nie trze­ba? spy­tał ksią­żę – co wam pa­nie ko­chan­ku, o lu­dziach są­dzić, daj­cie mi go tu… ja go wę­chem po­znam. Asan wiesz iż mi Pan Bóg dał, jak wszyst­kim Ra­dzi­wił­łom ten dar, iż no­sem czu­je­my szal­bie­rzy. Dla tego pa­nie ko­chan­ku tak mi trud­no z ludź­mi żyć, strasz­nie wszyst­ko mi śmier­dzi. Ale – da­waj­cie szlach­ci­ca z wi­nem No­ego.

Po­bie­gli tedy dwo­rza­nie szu­kać, a ksią­żę się roz­glą­dał nie­cier­pli­wiąc, gdy na­resz­cie uka­zał się obie­ca­ny szlach­cic, gro­mad­nie pro­wa­dzo­ny. Ksią­że się nań po­pa­trzył dłu­go, a było na co – da­li­pan.

Na­przód, ka­duk go wie z ja­kiej on tam fa­mi­lii po­cho­dził, ale twarz miał czar­ną, osma­lo­ną, nie­mal cy­gań­ską" za­rost jak smo­ła; do tego kę­dzie­rza­wy, oczy wy­pu­kłe jak wę­gle, zęby dłu­gie, bia­łe… prze­cią­głe ob­li­cze gru­bo po­fał­do­wa­ne jak­by W za­kład­ki… Tu i owdzie po niem ro­sły, niby kę­pi­ny bru­nat­ne, bro­daw­ki po­kry­te dłu­gie­mi wło­sa­mi; ręce w któ­rych czap­kę niósł, tak­że były całe po­ro­słe jak u niedź­wie­dzia… Idąc mio­tał się, ru­chał, ła­mał, jak gdy­by chciał ko­ści po­trza­skać, nogi mu la­ta­ły, ręce się ko­ły­sa­ły, gło­wa tań­co­wa­ła, oczy ob­ra­ca­ły się, gęba mię­ła. Znać, taki miał oby­czaj, czy też nań to z wiel­kiej ra­do­ści przy­szło, iż miał być na­resz­cie do księ­cia do­pusz­czo­ny. Ubiór też miał na so­bie choć nasz, ale oso­bliw­sze­go kro­ju i ko­lo­rów. Sza­ra­wa­ry kar­ma­zy­no­we sze­ro­kie, buty ma­li­no­we, cy­try­no­wy żu­pan atła­so­wy, a ja­sno zie­lo­ny kon­tusz. Nie do­syć na­tem, dla więk­szej pstro­ci­zny pas nie­bie­ski z czer­wo­nym, a na kon­tu­szu jesz­cze sza­me­ro­wa­nie po­ma­rań­czo­we, niby ze zło­tem, czy z szy­chem. Przy czap­ce mu się piór­ko ko­ły­sa­ło ja­kie­goś oso­bli­we­go też pta­ka, mie­nio­ne nie­bie­skie z zie­lo­nem. Sza­bel­ka była u rę­ko­je­ści tur­ku­sa­mi sa­dzo­na, znać wschod­nia. Jesz­cze księ­cia nie do­padł, gdy mu się kła­niać po­czął, a no tak jak­by z zie­mi orze­chy miał zbie­rać… albo po­kło­ny bić. Mach­nął się tak raz, dru­gi, trze­ci, wy­pro­sto­wał gdy­by tycz­ka od chmie­lu i stał.

– Skąd to, pa­nie ko­chan­ku, pan Bóg pro­wa­dzi? spy­tał ksią­żę.

– Pro­ściu­teń­ko ze Stam­bu­łu, rzekł szlach­cic.

– Có­żeś Wać­pan za je­den, czy szlach­cic i kto go ro­dzi pa­nie ko­chan­ku? spy­tał zno­wu ksią­że.

Temu już się gęba ru­sza­ła za­wcza­su, taką miał ga­dać ocho­tę.

– Szlach­cic z pra­pra­dzia­dów, za­wo­łał, a nie­ma­łe­go imie­nia, mo­ści ksią­żę, boć Krzy­ski.

– Krzy­ski? po­wtó­rzył ksią­żę ci­cho parę razy i ra­mio­na­mi ru­szył.

– Od stu lat osie­dli­li­śmy się te­raz na Rusi., mó­wił Krzy­ski, mat­ka moja była de domo Po­ra­ita­rum, szlą­zan­ka, Anna Il­de­fon­sa. Oj­ciec cho­rą­żym w pan­cer­nej cho­rą­gwi Księ­cia Het­ma­na Ko­ron­ne­go. Ja też słu­ży­łem woj­sko­wo, by­łem w se­mi­na­ry­jum, go­spo­da­rzy­łem, po­dró­żo­wa­łem, pró­bo­wa­łem szczę­ścia roz­ma­icie, ale mi się po­chwy­cić nie dało.

Ksią­żę pa­trzał nań bar­dzo cie­ka­wie.

– Zką­dżeż to Wać­pan, rzekł, do tego winu No­ego, o któ­rem to już sły­szę, pa­nie ko­chan­ku, mógł przyjść.

– Je­dy­ne to, mogę po­wie­dzieć szczę­ście, ja­kie mi się w ży­ciu tra­fi­ło, ode­zwał się Krzy­ski. Do­sta­łem go w Stam­bu­le.

– Prze­cież tur­cy wina nie uży­wa­ją, za­wo­łał ksią­żę, co mi to, pa­nie ko­chan­ku duby sma­lo­ne pra­wisz?

– Wła­śnie, m… ksią­żę, iż tur­cy wina nie piją, bu­tel­czy­na się tym spo­so­bem ura­to­wa­ła. Są prze­cież do­wo­dy wie­rzy­tel­ne.

Tu się­gnął za kon­tusz po pa­pie­ry, zwią­za­ne pstrym sznur­kiem.

– Mów­że asin­dziej, pa­nie ko­chan­ku, mruk­nął ksią­żę. W tej chwi­li zja­wił się w uli­cy pa­cho­łek, nio­są­cy pu­deł­ko, całe żół­te­mi gwoź­dzia­mi na­bi­ja­ne, mi­ster­nej ro­bo­ty i wszy­scy na to puz­dro oczy zwró­ci­li.

– Hi­sto­ry­ja na któ­rą po­przy­siądz mogę, gdy­by po­trze­ba była, jest na­stę­pu­ją­ca, po­spiesz­nie za­czął szlach­cic. Do Stam­bu­łu do­sta­łem się szu­ka­jąc szczę­ścia z bursz­ty­na­mi, przy dwo­rze pana wo­je­wo­dy, któ­ry z ostat­niem po­sel­stwem jeź­dził.

– A có­żeś to wa­szeć han­dlo­wał? a szlach­cic ofuk­nął ksią­żę.

– Jako żywo, nie han­dlo­wa­łem, obro­nił się Krzy­ski, wio­złem je w da­rze Suł­ta­no­wi, obie­cu­jąc so­bie, iż mi się za to wy­wdzię­czy. Ale tam Agi i Magi po­sza­chro­wa­li tak, żem i bursz­ty­nów po­stra­dał i nic za nie nie do­stał. Ba­wiąc tedy w Stam­bu­le, włó­czy­ło się szcze­gól­niej po gre­kach. Na­tra­fi­łem na jed­ne­go, któ­ry han­del pro­wa­dził ze­Wscho­dem. Raz mnie po­pro­sił na prze­ką­skę i dużo o swo­ich po­dró­żach do Ar­me­nii i Per­syi roz­po­wia­dał, ja­kich tam oso­bli­wo­ści na­py­tał… Mię­dzy in­ne­mi, rze­cze, do­sta­łem się do piw­ni­cy, w któ­rej Noe na kon­ser­wę wino sta­wił. Par­ga­mi­ny były przy niej świad­czą­ce, iż Sem i jego po­tom­ko­wie piw­ni­cę tę w wiel­kiem po­sza­no­wa­niu utrzy­my­wa­li. Ale, choć jej strze­żo­no, nie bez tego, żeby kra­dzie­ży nie było i z po­stę­pem cza­su wy­smok­ta­li do kro­pli, tak że zo­sta­ły tyl­ko trzy bu­tel­ki. Owe trzy ostat­nie ku­pił ów grek An­dro­pu­los za wiel­kie pie­nią­dze i jed­nę z nich ce­sa­rzo­wi au­stry­jac­kie­mu sprze­dał, dru­gą kró­lo­wi fran­cuz­kie­mu, a trze­cią, mo­ści ksią­żę cho­ciaż z naj­więk­szą w świe­cie bie­dą i utra­pie­niem do­sta­łem ja, a co się god­nem oka­za­ło ce­sa­rzo­wi i kró­lo­wi, w. ks. mo­ści, mi­ło­ści­we­mu panu, któ­re­go na­ród nasz z ce­sa­rza­mi i kró­la­mi ob­ce­mi na rów­ni sta­wi… przy­no­szę, nie żą­da­jąc za to cu­rio­sum i nek­tar nic nad­to, by mi ła­ski pań­skie po­zy­skał i nie­śmier­tel­no­ścią mógł Li­twy pa­trem, ob­da­rzyć.

Rzekł, po­kło­nił się, nogę jed­nę na­przód wy­sta­wił, rękę od­giął ski­nąw­szy na pa­choł­ka, wziął od nie­go owo puz­dro i z wiel­ką gra­cy­ją u nóg księ­cia je zło­żył. Ksią­żę jak za­wsze był bar­dzo po­waż­ny, na­wet gdy naj­po­ciesz­niej­sze pra­wił rze­czy, tak tym ra­zem nie­mal ogłu­piał, oka nie spusz­cza­jąc z mó­wią­ce­go.

– No­ego wino, pa­nie ko­chan­ku! rzekł po na­my­śle mru­cząc, war­te gęby… ale ja­kiż do­wód, że go Cham daj­wel­dre­kiem nie pod­pra­wił? że go gre­cy, per­sy i or­mi­ja­nie nie po­fał­szo­wa­li?

– Pie­częć wie­rzy­tel­na No­ego, któ­ry jak wia­do­mo po­wszech­nie, rzekł Krzy­ski nie­zmię­sza­ny, go­łąb­kę z ga­łąz­ką w pyszcz­ku w her­bie swym no­sił.

To mó­wiąc przy­stą­pił do puz­dra, klu­czy­kiem je otwo­rzył, wie­ko od­jął i cie­ka­wie do koła zgro­ma­dzo­nym uka­zał na atła­so­wem mięk­kiem po­sła­niu le­żą­cą, bu­tel­czy­nę. Sta­ra ona była, pę­ka­ta, omszo­na, wca­le po­waż­nie wy­glą­da­ją­ca, i mia­ła w isto­cie­na kor­ku pie­częć z wy­obra­że­niem go­łąb­ki.

Ostroż­nie pod­jął Krzy­ski pre­cy­joz ten i od­dał go w ręce księ­cia, któ­ry opa­trzyw­szy ze wszech stron… na­zad go gło­wą trzę­sąc od­dał szlach­ci­co­wi.

Trwa­ło tedy chwi­lę mil­cze­nie, ksią­żę su­mo­wał i chmur­no roz­my­śli­wał.

– Wi­dzisz asin­dziej, ozwał się po­tem, nie­wie­dzieć co z tem ro­bić. Sa­me­mu pić nie­go­dzi się, lu­dzi czę­sto­wać nie ma czem… scho­waj so­bie asin­dziej to wino dla kogo ta­kie­go co sam pić ma de­ter­mi­na­cy­ją, dla mnie ono… na nic…

– Wsze­la­ko, od­chrząk­nął ksią­żę, po­nie­wa­żeś się tru­dził ku mnie i oka­zał sza­cu­nek, któ­re­go nie lek­ce­wa­żę, będę się sta­rał wy­wdzię­czyć.

Pro­sił Krzy­ski bar­dzo, aby bu­tel­kę jego do skarb­cu wzię­to, na co ksią­żę gło­wą kiw­nął i ad per­pe­tu­am rei me­mo­riam scho­wać ka­zał, szlach­ci­ca zaś na dwo­rze uczci­wie po­dej­mo­wa­no. Sie­dział tedy ty­dzień i dwa je­dząc i pi­jąc do­stat­nio, a jak sko­ro się roz­pa­trzył mię­dzy ludź­mi, po­czął się wszę­dzie wświ­dro­wy­wać, ję­zy­kiem mleć, księ­cia za­ba­wiać, fa­wo­ry­tom po­chle­biać i tak się umiał stać po­trzeb­nym a mi­łym, iż mu ksią­żę Ka­rol dał po­miesz­cze­nie we dwor­ku wła­śnie po umar­łym Bar­win­kow­skim po­zo­sta­łym. Do­mek był ni­cze­go, ogró­dek do nie­go cale nie brzyd­ki i ka­wał łąki, gdzie się ko­by­ła wy­pa­sać mo­gła. Wiel­ką­śmy mie­li w isto­cie po­cie­chę z tego re­zy­den­ta, ale ra­zem za­gad­kę.

Cho­ciaż się z Krzy­skich wy­wo­dził i wie­le o pro­ce­den­cyi mó­wił, znać było, że wie­le też o so­bie nie do­po­wia­dał… a z roz­mów co chwi­la wy­da­wa­ło się, iż był obie­ży­świat, ja­kich mało. Umiał po­tro­sze wszyst­kie­go, do­brze zgo­ła nic, ale o wszel­kiej rze­czy ję­zy­kiem mełł tak, iż póki do ro­bo­ty nie przy­szło, zda­wa­ło się każ­de­mu, iż rów­ne­go so­bie nie ma.

Ksią­żę, któ­ry był w ogó­le dla lu­dzi i ludz­kich sła­bo­ści bar­dzo wy­ro­zu­mia­łym, ba do zbyt­ku po­bła­ża­ją­cym, tego fur­fan­ta, któ­ry mu się przy­po­chle­biał wsze­tecz­nie, nie lu­bił. Da­wał mu ga­dać, śmiał się, ale nig­dy się do nie­go nie zwró­cił, sam go nie za­cze­pił, nie oka­zał mu, by był z nie­go rad, sło­wem zby­wał się na­trę­ta jako mógł. Nic to nie po­ma­ga­ło. Krzy­ski znać so­bie po­wie­dział, iż się w ła­ski wszru­bo­wać musi i zu­chwa­le, bez­wstyd­nie na­bi­jał się księ­ciu. Przy każ­dem przy­ję­ciu, w każ­dej oka­zyi sta­wał tak, aby spoj­rze­nie pań­skie go nie mi­nę­ło, za­cho­dził, szył się, wkrę­cał, głos za­bie­rał, a choć go cza­sem spo­tka­ło mil­cze­nie, od­pra­wa lada jaka, lub żart czyj, jak­by nie sły­szał. Po­ły­kał pi­guł­kę i swo­je da­lej ro­bił. W koń­cu oby­li­śmy się z nim i mniej się stał przy­krym.

Ba­ła­mut był i kłam­ca ja­kich mało, ale kła­mał bar­dzo umie­jęt­nie, bo nig­dy rze­czy z pal­ca nie wy­ssał, ale odro­bi­nę, ja­kąś po­chwy­ciw­szy z mu­chy roz­dy­ma­jąc wołu ro­bił i gdy go zła­pa­no na fał­szu, za­wsze się z nie­go na swój spo­sób wy­łgać umiał.

Gębę miał jak pro­ści lu­dzie po­wia­da­ją, gdy­by cho­le­wę; ję­zyk wy­praw­ny, nie za­jąk­nął się, nie zmię­szał, nie za­ru­mie­nił, a z ludź­mi nie gnie­wa­jąc się nig­dy, tak so­bie po­czy­nał, iż ła­two­wier­niej­szych brał jak ryby na wędę. Dla wszyst­kich grzecz­ny, po­kor­ny, po­chleb­nik, za­wsze we­sół, nie­gnie­wa­ją­cy się nig­dy za nic, w koń­cu już przy­rósł do nie­śwież­skie­go dwo­ru i cho­ciaż go nikt nie ko­chał, cier­pia­no go i ba­wio­no się nim, a gdy go nie było, jak­by nam już cze­goś bra­kło.

Wszy­scy go zna­li, znał on też wszyst­kich, bo się przed­sta­wiał i na­trą­cał każ­de­mu… a słu­żył w ma­łych rze­czach bar­dzo ochot­nie i żwa­wo. Ża­den, z po­zwo­le­niem pu­del nie­miec­ki wy­uczo­ny słu­żyć na dwóch ła­pach, tak nie tań­cu­je przed swo­im maj­strem, jak ten przy­błę­da przed nami sio kła­niał i wdzię­czył.

Ja­ke­śmy go pierw­sze­go dnia wi­dzie­li ubra­nym, tak już po­tem z ma­łe­mi od­mia­na­mi, cha­dzał za­wsze, wdział tyl­ko nie – kie­dy kon­tusz bu­racz­ko­wy a żu­pan nie­bie­ski, a sza­ra­wa­ry żół­te, bo pstro mu­sia­ło być ko­niecz­nie. Przy koł­pacz­ku kit­ka je­śli nie ta,.. to inna, ale da­le­ko wid­na. Śmie­li się z nie­go, raz na­wet na te­atrze go któ­ryś z ak­to­rów wy­imi­to­wał do­sko­na­le, że się za boki trzy­ma­no, choć i on tam sie­dział. Ale my­śli­cie że się po­gnie­wał?, gdzie zaś, po­szedł do ak­to­ra któ­ry się aż scho­wał gdzieś ze stra­chu, uści­skał go, po­dzię­ko­wał mu i rzekł do drżą­ce­go ze stra­chu. – "To było bar­dzo, bar­dzo ład­nie, miły pa­nie Gą­ska, ale Wać­pan trzy­ma­łeś się pod bok ot tak… a ja się nie bio­rę za bok nig­dy, abym kogo przy­pad­kiem łok­ciem nie po­tra­cił, nie jest to w mym cha­rak­te­rze. " Po­czem skło­nił się i po­szedł.

Był wca­le nie głu­pi, cza­sem dow­cip­ny… a zresz­tą, co w nim sie­dzia­ło pod tą sko­ru­pą pstrą… nikt nie wie­dział. Plótł, że był z Rusi, wska­zy­wał oko­li­ce, a oka­zy­wa­ło się po­tem, że jako żywo, nikt go tam nie znał, ani wi­dział.

Ksią­że pa­nie ko­chan­ku na­zy­wał go – suk­ce­so­rem No­ego, i pod tem imie­niem cho­dził we dwo­rze. Naj­przy­krzej­szem to księ­ciu było, co on so­bie wy­brał wła­śnie dla przy­po­do­ba­nia się jemu. Gdy ksią­żę w do­brym był hu­mo­rze, lu­bił opo­wia­dać dyk­te­ryj­ki na po­zór nie­do­rzecz­ne… otóż Krzy­ski mu po­ta­ki­wał, do­ra­biał do nich kon­ty­nu­acy­je, po­kla­ski­wał do zbyt­ku, a gdy się tyl­ko ode­zwał, ksią­żę wraz milk­nął i po­sęp­niał.

Raz się tak sta­ło, że ksią­żę we­dle zwy­cza­ju opi­sy­wał jak się do nie­ba do­stał i co tam wi­dział; nie­ostroż­ny Krzy­ski też po­czął z róż­nych be­czek swo­je nad tem ko­men­ta­rze, a tuż wo­je­wo­da za­milkł. Koso spoj­rzał i jak mak siał. Było to po wie­cze­rzy. Ro­ze­szli się za­raz wszy­scy, zo­sta­ło nas kil­ku, je­ne­rał Fry­czyń­ski, ja, de La­rzac ko­men­dant for­te­cy, Pu­zy­na, któ­re­go ksią­żę bar­dzo lu­bił, nie­ja­ki Ma­ce­wicz i Za­błoc­ki. Mie­li­śmy na­za­jutrz po­lo­wać w Na­li­bo­kach, więc się jesz­cze trze­ba było roz­mó­wić, jak i kie­dy je­chać mamy. Ale za­miast tego ksią­żę któ­ry mil­czał po­sęp­nie, rze­cze w koń­cu do Pu­zy­ny.

– A! mój knia­ziu, knia­ziecz­ku, pa­nie ko­chan­ku, kto­by mnie od tego Krzy­skie­go uwol­nił, dał­bym mu ko­nia z rzę­dem… Ko­ścią w gar­dle mi siadł, pa­nie ko­chan­ku, pa­trzeć na nie­go nie mogę, czy­sty ar­le­kin… Wi­dzia­łem gdzieś po­dob­niu­teń­kie­go we Wło­szech na sce­nie. Ale to, pa­nie ko­chan­ku, go­dzi­nę jaką po­śmiać się z ta­kie­go dja­bła do­brze, a no­sić się z nim dzień w dzień za nad­rą… doje! pa­nie ko­chan­ku! doje! za grze­chy!

– Ale mo­ści ksią­żę, za­wo­łał Pu­zy­na, cóż ła­twiej­sze­go, ju­tro mu przez mar­szał­ka dwo­ru ka­zać po­wie­dzieć, że go ksią­żę pan że­gna, a dać mu jesz­cze dzie­sięć du­ka­tów na dro­gę, to go nie zo­ba­cze­my.

– O nie! tak, to nie, od­parł ksią­żę, to nie po ra­dzi­wił­łow­sku, tak nie­moż­na, trze­ba żeby so­bie do­bro­wol­nie je­chał z Nie­świe­ża.

– A kie­dy mu tu do­brze! i pro­chem go nie wy­ku­rzy nikt, za­wo­łał Za­błoc­ki.

– Niech mu ksią­żę da gdzie w la­sach pięć chat do­ży­wo­ciem, po­je­dzie i bę­dzie po nim, do­dał Fry­czyń­ski.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: