- W empik go
Papiery po Glince - ebook
Papiery po Glince - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 230 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przepisał
J. J. Kraszewski.
Odbitka z czasopisma "Niwa."
Warszawa.
Skład główny w księgarni Maurycego Orgelbranda.
1872.
Дозволжно Цензурою Варшава, 19 Aпреля 1872 г.
w Drukarni J. Sikorskiego ulica Niecała Nr 11.
Wiele napisano i wiele się jeszcze pisać będzie o nieświeżskich czasach, za rządów ordynacyi ś… p… księcia Karola Radziwiłła panie kochanku, dopóki ludzi stanie, którzy jego i żywot ów, jakiego już dziś śladu nie zostało, oglądali. Przecież śmiało to powiedzieć można, iżby i na wołowej skórze wszystkich wspomnień radziwiłłowskich nie spisał. Było na co patrzeć i czemu się dziwować, gdy moc a potęga szła z fantazyją w parze; więc też dokazywały obie takich spraw a rzeczy, o jakie gdzieindziej trudno. Świat przejechać a podobnych nie ujrzeć. I powiedzieć można, iż wszystko co się o tych czasach, ludziach i rzeczach prawi, nie tylko przesadnem nie jest, ale dużo do prawdy nie doszło. Wiele osobliwszych przygód dla tego już dziś powtarzać trudno, żeby im nikt wierzyć nie chciał. Czas i ludzie byli cale inne, czyny też, których my celu nie rozumiemy; a często jedynym bywało tylko pokazanie światu, iż niemożliwe możnemu panu jest możebnem.
Historyi takich siła, ja co to piszę, pamiętam, ale nie myślę się o opowiadanie ich kusić; były tam inne, na pozór proste sobie i pospolite sprawy z aglomeracyi ludzi osobliwszych wynikające, które niemniej zajmować mogły umysły poważniejsze, a naturę człowieczą obserwować lubiące. Dwór ks. Karola jak jego włości i panowanie, jak bogactwa, był ogromny. Powiększej części składał się on ze szlachty, z familijantów, których policzywszy rodziny, okazało się, iż niemal osobny mały światek stanowił i jakby kraj udzielny. Żyło to mnóstwo w samym Nieświeżu, po dobrach i miasteczkach książęcych, ba w zaniku i około osoby księcia jegomości. Doliczywszy do dworu, oficyalistów, posesorów, wojskowe komendy, ekonomów, starych rodziny klientów, duchowieństwo, ubogich krewniaków z dziesiątej wody po kisielu, na tysiące szła liczba. Nie brakło też i tak zwanych rezydentów różnego kalibru, którzy się z łaski książęcej, przy stole, na jurgielcie i podarkach utrzymywali, nie robiąc nic, tylko pana Boga i dobrodzieja chwaląc.
Jużem to ja nigdy ludzi, co się puszczają na ów chleb próżniaczy nie lubił. Kalectwo i starość poniekąd wymawiają, takich pasożytów, inaczej to już nieciekawej natury oznaka, gdy kto niezapracowany chleb łaskawy zjada. Takich darmożyjów w samym Nieświeżu było podostatkiem, bo książe, obyczajem rodziny i dla zachowania w narodzie miłości i popularności, łatwo przyjmował, ugaszczał i zatrzymywał.
Służyłem ja podówczas w regimencie księcia, a staliśmy ciągle prawie załogą w Nieświeżu i przy dworze się kręcili. Nie było tak dalece co i robić, bo choć czasem egzercerunek w polu sprawialiśmy, i dla dostojnych gości przyszło wystąpić, to potem tygodniami, ba miesiącami, czasu dosyć zostawało grać w maryjasza i ziewać. Książę zwłaszcza w późniejszym wieku fantazyją miał wielce zmienną, rzadziej wesołą, częściej chmurną, a choć przy obcych rad był okazywać humor pański, widział to każdy bliższy, iż szczęśliwym się nie czuł. Zabawiać go też starali się wszyscy jego dworacy, przyjaciele i cokolwiek nas było koło niego.
Roiło się ludu, dzień też nie przeszedł, żeby kto obcy nie przybył, posłaniec, szlachcic z prośbą, gość, klient, kwestarz, artysta, wirtuoz lub kupiec. Osobliwie ci, co za groszem gonili po świecie, ciągnęli tu jak w dym, bo słynął książę z bogactwa nie daremnie, a gdy radziwiłłowską dumę kto zażyć umiał, sypnął niemal po królewsku. Używano wspaniałości i nadużywano. Wieszało się więc koło naszego dworu mnóstwo przybłędów. Niektórych z nich pozbyć się było trudno, a wielu gdy raz książę Karol przyjął i prosił by zostali, zasiadali na całe lata, jedli, pili i żywili się odrobinami… a gospodarzowi z twarzy ich nazwać było trudno.
Raz pamiętam, po obiedzie, dzień był gorący i powietrze parne, towarzystwo całe, od stołu wstawszy, udało się za księciem do ogrodu. Była w nim altana grabowa, ogromna, dobrze utrzymywana, gęsta, cienista, a mogąca bodaj paręset osób pomieścić, – książę w niej spoczywać lubił, bo i słońca nic przepuszczała i gdyby pokropiło, nie łacno deszcz zmoczył, tak gęsto splecione miała gałęzie.
W pośrodku niej stół kamienny okrągły, dokoła takież ławy i jeszcze darniowe siedzenia rzędami były ustawione. Honoratiores zasiadali na kamieniach, reszta na darni, która… chociaż miększa, miała tę niedogodność, iż wilgoć z siebie, w tem cienistem miejscu wziętą, sączyła, ale czasu lata nie dawało się to czuć bardzo.
Chociaż już wówczas w Nieświeżu nie pito tak jak bywało dawniej, i książę stracił był gust do gęstych puharów, nie obeszło się wszakże po obiedzie bez kieliszka, i ledwie do altany dwór zatoczył, słudzy tace z butelkami za nim przynieśli; pił kto chciał i co życzył, Wino na dni powszednie nie było osobliwsze, ale węgrzyn wytrawny i dający się pić. Gdyby też lepszego dawano, nie starczyłyby piwnice na tyle gęb i gardeł. Corocznie szły z Węgieptransporta, a stary zasób był niezmierny. Młodego wina nie używano, stawiono je na konserwę, a wytrawne porządkiem na stół promowano. Piwniczy księcia, co miał w zarządzie składy różnych napojów, bo tam znalazł każdy co chciał, pono ptasiego mleka tylko brakło – nie małą był figurą i dobrej też głowy a pomocników dostatkiem potrzebował, ażeby piwnicami zarządzać. Beczek było co niemiara, gąsiorów i flaszek ani zliczyć. Krzątało się koło nich gawiedzi jak mrowia, niemców, francuzów i swojskiego drobiu. Gdy książę Karol co osobliwego żądał z pod ostatniego klucza, gdzie były owe wojewodów wileńskich miody stare, sekty i wina hiszpańskie, włoskie, burgundzkie, małmazyje i t… p… dawnno na to kwity nawet. A do tych trunków kieliszki też osobne występowały małe, rżnięte, z cyframi i herbami, robione umyślnie pono w Wenecyi, bom takich nigdzie nie widywał, przez przezroczyste szkło szły po nich jakby nici mleczno – białe świderkiem. Gdy kieliszki te sio ukazały, znak to był pewny, że nielada węgrzyna nalewać miano. Przyszła czasem księciu fantazyja ni stąd ni z owąd, kazał dać omszonego – i choć dwór tak był liczny, nie minął mały kieliszeczek nikogo. Tego dnia wszczęła się o tem rozmowa, czem pragnienie gasić. Jenerał Fryczyński, który na Wschodzie bywał wiele, i za końmi arabskiemi, i w innych poselstwach, jął przeciwko innym utrzymywać, iż woda cale pragnienia nie gasi ale je powiększa jeszcze, iż z limonijowym sokiem też nie wiele warta, a po owocach, szczególniej figach, na Wschodzie niemal śmiertelną bywa, dodając, że nie ma w gorąco jak nie wiele, a mocnego napoju Wszczęła się tedy dysputa pro et contra, jak pić i co kiedy, a większość była zatem, iż pan Bóg wodę dla umywania stworzył.
– Już ja to panie kochanku czuję, do czego waszeci zmierzacie – rzekł książę, chcielibyście radziwiłłowskiej piwnicy zajrzeć do serca… no, to niech marszałek butelczynę jaką wytrzęsie, panie kochanku, ale na dziś starszej nie, tylko księcia Krzysztofa I-go.
Wina bowiem zwały się pospolicie od imienia książąt, za których na konserwę postawiono były. Księcia Krzysztofa wino sławiło się, że miało tłustości i słodyczy wiele… mastkie było, gęste a mocne. Żaden likwor mu nie dorównał siłą a o smaku mówić nie ma co. Czas jest lepszym majstrem od człowieka i gdy co chce zrobić, nie dorówna, mu żaden farmaceuta.
– Za łaskawem pozwoleniem waszej książęcej mości, przerwał Fryczyński, nim skorzystamy z dobroci księcia wojewody, proszę o słówko.
– Asindziej wiesz, panie kochanku, odparł książę, iż w rzeczypospolitej nieświeżskiej wolność mówienia nieograniczona.
– Gdy się zgadało o winach, kłaniając się dokończył jenerał, nie odrzeczy by W. Ks. Mość odraportować, iż tu w Nieświeżu gości od tygodnia domagający się audyjencyi szlachcic jakiś, który wcale szczególną rzecz ofiarować zamyśla księciu. Właśnie jednak, dla tego, iż rzecz bałamutnie wygląda, niedopuszczano go…
– Mój Fryczyński, rzekł książę, po prostu z mostu bez przedmowy, mów co się święci. Straszny z ciebie retoryk, a ja tego nie lubię.
– Ale to szlachcic awantura… napytał gdzieś butelczynę, powiada, że chce księciu odstąpić wino, które miał Noe wyszedłszy z arki spreparować. Jużci trudno temu uwierzyć! rozśmiał się Fryczyński.
– Czemu? czemu? przerwał książę – a bo z wać pana niedowiarek… Ja sam o takiem winie słyszałem, tylko nie było pewności, czy Noe, czy ten bestyja syn jego Cham je preparował. Ale czemu szlachcica mi nie daliście? posucha taka… przestało się o czem gadać i czem dychać, a szlachcicaście sobie na prywatny użytek skonfiskowali.
– Kiedy bo, on, książę, przerwał Niemeksza… szlachcic na kuglarza wygląda.
– Zapewne! a kuglarzy na świecie nie trzeba? spytał książę – co wam panie kochanku, o ludziach sądzić, dajcie mi go tu… ja go węchem poznam. Asan wiesz iż mi Pan Bóg dał, jak wszystkim Radziwiłłom ten dar, iż nosem czujemy szalbierzy. Dla tego panie kochanku tak mi trudno z ludźmi żyć, strasznie wszystko mi śmierdzi. Ale – dawajcie szlachcica z winem Noego.
Pobiegli tedy dworzanie szukać, a książę się rozglądał niecierpliwiąc, gdy nareszcie ukazał się obiecany szlachcic, gromadnie prowadzony. Książe się nań popatrzył długo, a było na co – dalipan.
Naprzód, kaduk go wie z jakiej on tam familii pochodził, ale twarz miał czarną, osmaloną, niemal cygańską" zarost jak smoła; do tego kędzierzawy, oczy wypukłe jak węgle, zęby długie, białe… przeciągłe oblicze grubo pofałdowane jakby W zakładki… Tu i owdzie po niem rosły, niby kępiny brunatne, brodawki pokryte długiemi włosami; ręce w których czapkę niósł, także były całe porosłe jak u niedźwiedzia… Idąc miotał się, ruchał, łamał, jak gdyby chciał kości potrzaskać, nogi mu latały, ręce się kołysały, głowa tańcowała, oczy obracały się, gęba mięła. Znać, taki miał obyczaj, czy też nań to z wielkiej radości przyszło, iż miał być nareszcie do księcia dopuszczony. Ubiór też miał na sobie choć nasz, ale osobliwszego kroju i kolorów. Szarawary karmazynowe szerokie, buty malinowe, cytrynowy żupan atłasowy, a jasno zielony kontusz. Nie dosyć natem, dla większej pstrocizny pas niebieski z czerwonym, a na kontuszu jeszcze szamerowanie pomarańczowe, niby ze złotem, czy z szychem. Przy czapce mu się piórko kołysało jakiegoś osobliwego też ptaka, mienione niebieskie z zielonem. Szabelka była u rękojeści turkusami sadzona, znać wschodnia. Jeszcze księcia nie dopadł, gdy mu się kłaniać począł, a no tak jakby z ziemi orzechy miał zbierać… albo pokłony bić. Machnął się tak raz, drugi, trzeci, wyprostował gdyby tyczka od chmielu i stał.
– Skąd to, panie kochanku, pan Bóg prowadzi? spytał książę.
– Prościuteńko ze Stambułu, rzekł szlachcic.
– Cóżeś Waćpan za jeden, czy szlachcic i kto go rodzi panie kochanku? spytał znowu książe.
Temu już się gęba ruszała zawczasu, taką miał gadać ochotę.
– Szlachcic z prapradziadów, zawołał, a niemałego imienia, mości książę, boć Krzyski.
– Krzyski? powtórzył książę cicho parę razy i ramionami ruszył.
– Od stu lat osiedliliśmy się teraz na Rusi., mówił Krzyski, matka moja była de domo Poraitarum, szlązanka, Anna Ildefonsa. Ojciec chorążym w pancernej chorągwi Księcia Hetmana Koronnego. Ja też służyłem wojskowo, byłem w seminaryjum, gospodarzyłem, podróżowałem, próbowałem szczęścia rozmaicie, ale mi się pochwycić nie dało.
Książę patrzał nań bardzo ciekawie.
– Zkądżeż to Waćpan, rzekł, do tego winu Noego, o którem to już słyszę, panie kochanku, mógł przyjść.
– Jedyne to, mogę powiedzieć szczęście, jakie mi się w życiu trafiło, odezwał się Krzyski. Dostałem go w Stambule.
– Przecież turcy wina nie używają, zawołał książę, co mi to, panie kochanku duby smalone prawisz?
– Właśnie, m… książę, iż turcy wina nie piją, butelczyna się tym sposobem uratowała. Są przecież dowody wierzytelne.
Tu sięgnął za kontusz po papiery, związane pstrym sznurkiem.
– Mówże asindziej, panie kochanku, mruknął książę. W tej chwili zjawił się w ulicy pachołek, niosący pudełko, całe żółtemi gwoździami nabijane, misternej roboty i wszyscy na to puzdro oczy zwrócili.
– Historyja na którą poprzysiądz mogę, gdyby potrzeba była, jest następująca, pospiesznie zaczął szlachcic. Do Stambułu dostałem się szukając szczęścia z bursztynami, przy dworze pana wojewody, który z ostatniem poselstwem jeździł.
– A cóżeś to waszeć handlował? a szlachcic ofuknął książę.
– Jako żywo, nie handlowałem, obronił się Krzyski, wiozłem je w darze Sułtanowi, obiecując sobie, iż mi się za to wywdzięczy. Ale tam Agi i Magi poszachrowali tak, żem i bursztynów postradał i nic za nie nie dostał. Bawiąc tedy w Stambule, włóczyło się szczególniej po grekach. Natrafiłem na jednego, który handel prowadził zeWschodem. Raz mnie poprosił na przekąskę i dużo o swoich podróżach do Armenii i Persyi rozpowiadał, jakich tam osobliwości napytał… Między innemi, rzecze, dostałem się do piwnicy, w której Noe na konserwę wino stawił. Pargaminy były przy niej świadczące, iż Sem i jego potomkowie piwnicę tę w wielkiem poszanowaniu utrzymywali. Ale, choć jej strzeżono, nie bez tego, żeby kradzieży nie było i z postępem czasu wysmoktali do kropli, tak że zostały tylko trzy butelki. Owe trzy ostatnie kupił ów grek Andropulos za wielkie pieniądze i jednę z nich cesarzowi austryjackiemu sprzedał, drugą królowi francuzkiemu, a trzecią, mości książę chociaż z największą w świecie biedą i utrapieniem dostałem ja, a co się godnem okazało cesarzowi i królowi, w. ks. mości, miłościwemu panu, którego naród nasz z cesarzami i królami obcemi na równi stawi… przynoszę, nie żądając za to curiosum i nektar nic nadto, by mi łaski pańskie pozyskał i nieśmiertelnością mógł Litwy patrem, obdarzyć.
Rzekł, pokłonił się, nogę jednę naprzód wystawił, rękę odgiął skinąwszy na pachołka, wziął od niego owo puzdro i z wielką gracyją u nóg księcia je złożył. Książę jak zawsze był bardzo poważny, nawet gdy najpocieszniejsze prawił rzeczy, tak tym razem niemal ogłupiał, oka nie spuszczając z mówiącego.
– Noego wino, panie kochanku! rzekł po namyśle mrucząc, warte gęby… ale jakiż dowód, że go Cham dajweldrekiem nie podprawił? że go grecy, persy i ormijanie nie pofałszowali?
– Pieczęć wierzytelna Noego, który jak wiadomo powszechnie, rzekł Krzyski niezmięszany, gołąbkę z gałązką w pyszczku w herbie swym nosił.
To mówiąc przystąpił do puzdra, kluczykiem je otworzył, wieko odjął i ciekawie do koła zgromadzonym ukazał na atłasowem miękkiem posłaniu leżącą, butelczynę. Stara ona była, pękata, omszona, wcale poważnie wyglądająca, i miała w istociena korku pieczęć z wyobrażeniem gołąbki.
Ostrożnie podjął Krzyski precyjoz ten i oddał go w ręce księcia, który opatrzywszy ze wszech stron… nazad go głową trzęsąc oddał szlachcicowi.
Trwało tedy chwilę milczenie, książę sumował i chmurno rozmyśliwał.
– Widzisz asindziej, ozwał się potem, niewiedzieć co z tem robić. Samemu pić niegodzi się, ludzi częstować nie ma czem… schowaj sobie asindziej to wino dla kogo takiego co sam pić ma determinacyją, dla mnie ono… na nic…
– Wszelako, odchrząknął książę, ponieważeś się trudził ku mnie i okazał szacunek, którego nie lekceważę, będę się starał wywdzięczyć.
Prosił Krzyski bardzo, aby butelkę jego do skarbcu wzięto, na co książę głową kiwnął i ad perpetuam rei memoriam schować kazał, szlachcica zaś na dworze uczciwie podejmowano. Siedział tedy tydzień i dwa jedząc i pijąc dostatnio, a jak skoro się rozpatrzył między ludźmi, począł się wszędzie wświdrowywać, językiem mleć, księcia zabawiać, faworytom pochlebiać i tak się umiał stać potrzebnym a miłym, iż mu książę Karol dał pomieszczenie we dworku właśnie po umarłym Barwinkowskim pozostałym. Domek był niczego, ogródek do niego cale nie brzydki i kawał łąki, gdzie się kobyła wypasać mogła. Wielkąśmy mieli w istocie pociechę z tego rezydenta, ale razem zagadkę.
Chociaż się z Krzyskich wywodził i wiele o procedencyi mówił, znać było, że wiele też o sobie nie dopowiadał… a z rozmów co chwila wydawało się, iż był obieżyświat, jakich mało. Umiał potrosze wszystkiego, dobrze zgoła nic, ale o wszelkiej rzeczy językiem mełł tak, iż póki do roboty nie przyszło, zdawało się każdemu, iż równego sobie nie ma.
Książę, który był w ogóle dla ludzi i ludzkich słabości bardzo wyrozumiałym, ba do zbytku pobłażającym, tego furfanta, który mu się przypochlebiał wszetecznie, nie lubił. Dawał mu gadać, śmiał się, ale nigdy się do niego nie zwrócił, sam go nie zaczepił, nie okazał mu, by był z niego rad, słowem zbywał się natręta jako mógł. Nic to nie pomagało. Krzyski znać sobie powiedział, iż się w łaski wszrubować musi i zuchwale, bezwstydnie nabijał się księciu. Przy każdem przyjęciu, w każdej okazyi stawał tak, aby spojrzenie pańskie go nie minęło, zachodził, szył się, wkręcał, głos zabierał, a choć go czasem spotkało milczenie, odprawa lada jaka, lub żart czyj, jakby nie słyszał. Połykał pigułkę i swoje dalej robił. W końcu obyliśmy się z nim i mniej się stał przykrym.
Bałamut był i kłamca jakich mało, ale kłamał bardzo umiejętnie, bo nigdy rzeczy z palca nie wyssał, ale odrobinę, jakąś pochwyciwszy z muchy rozdymając wołu robił i gdy go złapano na fałszu, zawsze się z niego na swój sposób wyłgać umiał.
Gębę miał jak prości ludzie powiadają, gdyby cholewę; język wyprawny, nie zająknął się, nie zmięszał, nie zarumienił, a z ludźmi nie gniewając się nigdy, tak sobie poczynał, iż łatwowierniejszych brał jak ryby na wędę. Dla wszystkich grzeczny, pokorny, pochlebnik, zawsze wesół, niegniewający się nigdy za nic, w końcu już przyrósł do nieświeżskiego dworu i chociaż go nikt nie kochał, cierpiano go i bawiono się nim, a gdy go nie było, jakby nam już czegoś brakło.
Wszyscy go znali, znał on też wszystkich, bo się przedstawiał i natrącał każdemu… a służył w małych rzeczach bardzo ochotnie i żwawo. Żaden, z pozwoleniem pudel niemiecki wyuczony służyć na dwóch łapach, tak nie tańcuje przed swoim majstrem, jak ten przybłęda przed nami sio kłaniał i wdzięczył.
Jakeśmy go pierwszego dnia widzieli ubranym, tak już potem z małemi odmianami, chadzał zawsze, wdział tylko nie – kiedy kontusz buraczkowy a żupan niebieski, a szarawary żółte, bo pstro musiało być koniecznie. Przy kołpaczku kitka jeśli nie ta,.. to inna, ale daleko widna. Śmieli się z niego, raz nawet na teatrze go któryś z aktorów wyimitował doskonale, że się za boki trzymano, choć i on tam siedział. Ale myślicie że się pogniewał?, gdzie zaś, poszedł do aktora który się aż schował gdzieś ze strachu, uściskał go, podziękował mu i rzekł do drżącego ze strachu. – "To było bardzo, bardzo ładnie, miły panie Gąska, ale Waćpan trzymałeś się pod bok ot tak… a ja się nie biorę za bok nigdy, abym kogo przypadkiem łokciem nie potracił, nie jest to w mym charakterze. " Poczem skłonił się i poszedł.
Był wcale nie głupi, czasem dowcipny… a zresztą, co w nim siedziało pod tą skorupą pstrą… nikt nie wiedział. Plótł, że był z Rusi, wskazywał okolice, a okazywało się potem, że jako żywo, nikt go tam nie znał, ani widział.
Książe panie kochanku nazywał go – sukcesorem Noego, i pod tem imieniem chodził we dworze. Najprzykrzejszem to księciu było, co on sobie wybrał właśnie dla przypodobania się jemu. Gdy książę w dobrym był humorze, lubił opowiadać dykteryjki na pozór niedorzeczne… otóż Krzyski mu potakiwał, dorabiał do nich kontynuacyje, poklaskiwał do zbytku, a gdy się tylko odezwał, książę wraz milknął i posępniał.
Raz się tak stało, że książę wedle zwyczaju opisywał jak się do nieba dostał i co tam widział; nieostrożny Krzyski też począł z różnych beczek swoje nad tem komentarze, a tuż wojewoda zamilkł. Koso spojrzał i jak mak siał. Było to po wieczerzy. Rozeszli się zaraz wszyscy, zostało nas kilku, jenerał Fryczyński, ja, de Larzac komendant fortecy, Puzyna, którego książę bardzo lubił, niejaki Macewicz i Zabłocki. Mieliśmy nazajutrz polować w Nalibokach, więc się jeszcze trzeba było rozmówić, jak i kiedy jechać mamy. Ale zamiast tego książę który milczał posępnie, rzecze w końcu do Puzyny.
– A! mój kniaziu, kniazieczku, panie kochanku, ktoby mnie od tego Krzyskiego uwolnił, dałbym mu konia z rzędem… Kością w gardle mi siadł, panie kochanku, patrzeć na niego nie mogę, czysty arlekin… Widziałem gdzieś podobniuteńkiego we Włoszech na scenie. Ale to, panie kochanku, godzinę jaką pośmiać się z takiego djabła dobrze, a nosić się z nim dzień w dzień za nadrą… doje! panie kochanku! doje! za grzechy!
– Ale mości książę, zawołał Puzyna, cóż łatwiejszego, jutro mu przez marszałka dworu kazać powiedzieć, że go książę pan żegna, a dać mu jeszcze dziesięć dukatów na drogę, to go nie zobaczemy.
– O nie! tak, to nie, odparł książę, to nie po radziwiłłowsku, tak niemożna, trzeba żeby sobie dobrowolnie jechał z Nieświeża.
– A kiedy mu tu dobrze! i prochem go nie wykurzy nikt, zawołał Zabłocki.
– Niech mu książę da gdzie w lasach pięć chat dożywociem, pojedzie i będzie po nim, dodał Fryczyński.