Papugi z placu d'Arezzo - ebook
Papugi z placu d'Arezzo - ebook
„Baptiste obejrzał kartkę z obydwu stron i znów przeczytał te dwa zdania.
Serce zaczęło mu kołatać, ogarnęło go wzruszenie: w jego życiu coś się działo.
Gorączkowo obejrzał kopertę, żeby ustalić jej pochodzenie: została nadana poprzedniego dnia, w ich dzielnicy. Żadnych wskazówek.
Nagle przeszył go chłód: jego oczy właśnie odczytały po raz drugi napisany odręcznie adres. Wprawdzie się zgadzał, ale za to list nie był przeznaczony dla niego. Przez nieuwagę otworzył korespondencję Joséphine”.
Tajemnicze wiadomości w żółtych kopertach wywracają do góry nogami spokojne życie mieszkańców placu Arezzo. Anonimowe wyznania miłosne zaskakują, prowokują, dają nadzieję. Za ich sprawą opadają maski…
~~ * * * ~~
W swojej najnowszej powieści Eric-Emmanuel Schmitt z uwagą przygląda się człowiekowi we współczesnym świecie, w którym namiętność często myli się z miłością, a seks służy zagłuszaniu uczuciowej pustki. Mieszkańcy placu d’Arezzo zakochują się, cierpią, uczą się ufać, czasem bywają samotni – a ich losy układają się w zaskakującą mozaikę ukazującą całe spektrum możliwych odcieni miłości.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-2682-1 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Każdy, kto przychodził na plac d’Arezzo, doznawał uczucia niezwykłości. Chociaż okrągły skwer otaczały okazałe gmachy w stylu wersalskim z kamienia i cegły, a ocieniony trawnik oraz rododendrony i platany kojarzyły się z roślinnością północy, zmysły łechtała odrobina atmosfery tropików. Nie było jednak nic egzotycznego w tych zrównoważonych fasadach, tych wysokich oknach podzielonych na małe prostokąty, tych balkonach przytłoczonych kutym żelazem czy w zadbanych mansardach, które wynajmowano za ciężkie pieniądze. Tym bardziej nic egzotycznego w tym często szarym, ponurym niebie z chmurami muskającymi pokryte łupkiem dachy.
Kręcenie głową nie wystarczało, żeby pojąć, co się dzieje. Trzeba było jeszcze wiedzieć, gdzie patrzeć.
Pierwsi domyślali się spacerowicze z psami. Podążając za swymi ogarami, które z nosem przy ziemi zapamiętale badały teren, zauważali organiczne odpadki pokrywające trawę, krótkie, ciemne odchody w obwódce białej pleśni. Wówczas ich wzrok wędrował do góry, wzdłuż pni, i dostrzegali zdumiewające naturalne kompozycje przesłaniające gałęzie. Potem gdzieś poruszało się kolorowe skrzydło, skrzeczenie przeszywało cień drzewa, przenikliwe dźwięki towarzyszyły różnobarwnemu ptactwu podrywającemu się do lotu i gapie rozumieli, że plac d’Arezzo skrywa całe mnóstwo papug czy papużek.
Jak takie stworzenia z odległych krain, pochodzące z Indii, Amazonii, Afryki, mogły żyć w Brukseli, na wolności, w dobrym zdrowiu, pomimo niesprzyjającego klimatu? I dlaczego w sercu najelegantszej dzielnicy?1
– Żona porzuca cię, bo już nie odnajduje w tobie zalet, których nigdy nie miałeś. – Zachary Bidermann wypowiedział to zdanie z uśmiechem.
Bawiło go, że jego młody współpracownik, wybitny intelektualista wykształcony w najlepszych szkołach, skrywa naiwność nastolatka.
– Poznając cię, twoja małżonka sądziła, że odkryła ojca swoich przyszłych dzieci, podczas gdy ty ich nie chciałeś. Zakładała, że zajmie u twego boku miejsce równie ważne jak najpierw twoje studia, a potem twoja praca zawodowa, ale tak się nie stało. Miała nadzieję, że twoje liczne znajomości pozwolą jej dotrzeć do osób użytecznych dla jej kariery. Tymczasem w świecie polityki czy w świecie finansów ignoruje się śpiewaczki, nie słucha się ich.
Tym razem, nie zważając na strapioną twarz trzydziestolatka, zaśmiał się i wykrzyknął:
– To nie było małżeństwo, lecz nieporozumienie!
– Czy każde małżeństwo jest błędem?
Zachary Bidermann wstał i okrążył biurko, bawiąc się swoim nowym piórem z czarnej żywicy oprawionej w platynę, na którym skrzyły się jego inicjały.
– Małżeństwo jest kontraktem, najlepiej, jeśli zawartym między dwiema osobami, które wiedzą, do czego się zobowiązują. Niestety, w naszych czasach zdominowanych przez złudne emocje ludzie najczęściej nie zjawiają się przed merem czy proboszczem, będąc w pełni władz umysłowych. Są zaślepieni, omamieni namiętnością, dręczeni rozkoszą, jeśli spełnili akt małżeński, zżerani niecierpliwością, jeśli go nie spełnili. Pobierają się chorzy, mój drogi Henry, rzadko osoby przy zdrowych zmysłach.
– W gruncie rzeczy wyjaśnia mi pan, że przede wszystkim nie należy być zakochanym, aby się dobrze ożenić?
– Wiedzieli to nasi przodkowie. Trzeźwo planowali związki. Wiedzieli, jakie znaczenie ma założenie rodziny.
– Nie bardzo to romantyczne.
– W małżeństwie nie ma nic romantycznego, nieszczęśniku! Jeśli coś jest romantyczne, to porywczość, obłęd, przesada, poświęcenie, męczeństwo, morderstwo, samobójstwo. Budowanie na tym swojego życia oznacza wznoszenie własnego domu na ruchomych piaskach.
Za plecami Zachary’ego Bidermanna, na placu d’Arezzo, papużki i papugi podniosły pełen dezaprobaty wrzask. Rozdrażniony tym skrzeczeniem ekonomista otworzył na oścież okna na ów cudowny wiosenny poranek.
Henry powiódł wzrokiem po pokoju pełnym umiarkowanego przepychu, po funkcjonalnych sygnowanych meblach, jedwabnych dywanach w abstrakcyjne wzory, ścianach pokrytych nieskazitelną boazerią z dębu piaskowanego, wykonaną przez ebenistów z takim wyrafinowaniem, że nie rzucało się w oczy. Ze ściany zachodniej i wschodniej dwa wiszące naprzeciw siebie szkice Matisse’a, twarz mężczyzny i twarz kobiety, obserwowały stojącego pośrodku Zachary’ego Bidermanna. Henry wahał się, czy zadać pytanie, które go dręczyło.
Zachary Bidermann pochylił się w jego stronę z szyderczym wyrazem twarzy.
– Słyszę, jak pan medytuje, Henry.
– Słucham?
– Zastanawia się pan nad moim związkiem z Rose... Jednak, zważywszy, że jest pan nieco zakompleksionym młodzieńcem, nie ma pan odwagi mnie o to spytać.
– Ja...
– Niech pan będzie szczery. Mylę się?
– Nie.
Zachary Bidermann przyciągnął taboret i usiadł poufale obok Henry’ego.
– To moje trzecie małżeństwo. Trzecie także dla Rose. Trzeba przyznać, że ani ona, ani ja nie zamierzaliśmy popełnić błędu. – Klepnął się w udo. – Człowiek uczy się tylko na własnych błędach. Tym razem chodzi o zdrowy i dobry związek. Wszystko się zgadza. Wątpię, żebyśmy, Rose i ja, tego pożałowali.
Henry pomyślał o tym, co zyskał Zachary Bidermann, żeniąc się z Rose: bogactwo. Potem uznał, że ze swej strony Zachary Bidermann spełniał ambicje polityczne i towarzyskie Rose: została małżonką wysokiego dygnitarza, europejskiego komisarza do spraw konkurencji, który znał i podejmował głowy państwa.
Jakby czytając w myślach Henry’ego, Zachary Bidermann mówił dalej:
– Okazuje się, że związek małżeński jest przedsięwzięciem tak brzemiennym w skutki, że należałoby pozbawić zainteresowanych odpowiedzialności za niego i obarczyć nią osoby poważne, obiektywne, kompetentne, prawdziwych profesjonalistów. Skoro kierownik obsady zapewnia właściwy przydział ról w filmie, czemu nie miałaby istnieć taka funkcja dla par? – Westchnął, podnosząc swoje słynne niebieskie oczy w stronę lakierowanego sufitu. – W naszych czasach wszystko gmatwamy. Gusty pokojówek utopiły nas w wodzie różanej. – Zerkając czujnym okiem na zegarek, zakończył rozmowę, mając świadomość, że ta przerwa na sprawy prywatne trwała wystarczająco długo: – Krótko mówiąc, mój drogi Henry, cieszę się, że się pan rozwodzi. Opuszcza pan ciemności, żeby wyjść na światło. Witamy w klubie przewidujących.
Henry pokiwał głową. Daleki był do uznania tych słów za obraźliwe. Przyjmował je z wdzięcznością, ufając szczerości Zachary’ego Bidermanna. Ten zaś, choć wydawało się, że posługuje się sarkazmem i paradoksem, nie był wcale cynikiem, lecz przenikliwym smakoszem. Kiedy jakieś oszustwo lub złudzenie waliło się w gruzy, czerpał z tego prawdziwą przyjemność, jak bojownik o prawdę.
Zachary Bidermann zerknął na zegarek i wrócił na swoje miejsce, przytłoczony poczuciem winy: wykorzystał sześć minut przerwy na roztrząsanie spraw prywatnych! Chociaż cenił sobie te chwile relaksu, począwszy od piątej minuty, niecierpliwił się, zaniepokojony, że trwoni czas.
Do dziewiątej sześć rano, pracując w swojej luksusowej rezydencji przy placu d’Arezzo, zdążył już wykonać połowę dniówki. Wstał o piątej, przeanalizował szczegółowo kilka dokumentów, napisał dziesięć stron sprawozdania i wraz z Henrym wyznaczył sobie priorytetowe zadania. Ten olbrzym obdarzony żelaznym zdrowiem i potrzebujący niewiele snu emanował energią, która budziła powszechny podziw i pozwoliła mu dojść, jemu, ekonomiście z wykształcenia, do najwyższych stanowisk we władzach europejskich.
Zrozumiawszy, że spotkanie dobiegło końca, Henry wstał i ukłonił się Zachary’emu Bidermannowi, który, nanosząc uwagi w jakimś raporcie, nie zdawał już sobie sprawy z jego obecności.
Ledwie Henry przeszedł przez drzwi, pani Singer, sekretarka, skorzystała z okazji, żeby wślizgnąć się do pokoju. Chuda, sztywna niczym wojskowy kobieta wciśnięta w granatowy kostium z dziadziny ze spodniami zajęła właśnie miejsce za biurkiem, po prawej stronie swojego szefa, i czekała bez szemrania, aż zauważy jej obecność.
– Tak, Singer?
Podsunęła mu teczkę z korespondencją do podpisu.
– Dziękuję, Singer.
Nazywał ją Singer, jak żołnierz zwracający się do towarzysza broni, bo dla niego Singer nie była kobietą. Ponieważ nie miała ponętnych kształtów, nie groziło mu, że odwróci jego uwagę od obowiązków, pochylając się i eksponując powabny biust, pokazując nogi, na które by zerkał ukradkiem, czy kręcąc pośladkami, które miałby ochotę ugniatać. Jej krótko ścięte włosy, ich wyblakła szarość, jej zapadnięta twarz, gorycz jej warg, jej bezbarwna skóra, brak zapachu, wszystko to zmieniało Singer w funkcjonalną istotę, która od dwudziestu lat podążała za nim od stanowiska do stanowiska. Zachary Bidermann, gdy sobie o niej przypominał, wykrzykiwał: „Singer jest doskonała!”. Rose również to powtarzała, co dowodziło, że miał rację.
Skoro tylko skończył maraton podpisów, zainteresował się spotkaniami.
– Przyjmie pan dzisiaj przed południem pięć osób – oświadczyła pani Singer. – Pana Morettiego z Europejskiego Banku Centralnego, pana Karopoulosa, dyrektora gabinetu ministra finansów Grecji, pana Lazarevicha z Lazarevich Finances, Harry’ego Palmera z „Financial Times” i panią Klügger z Fundacji Nadzieja.
– Bardzo dobrze. Poświęcimy każdemu z nich pół godziny. Ostatnie spotkanie, mniejszej rangi, zakończę szybciej. Ale, Singer, absolutnie nie wolno mi przeszkadzać podczas rozmowy. Zaczekacie, aż was wezwę.
– Naturalnie, proszę pana.
Powtarzał tę instrukcję codziennie, a ludzie, przede wszystkim pani Singer, uznawali ją za wyraz szacunku, jaki ów wielki człowiek okazywał swoim gościom.
Tak więc przez dwie godziny wytężał swoje zdolności umysłowe w obecności składających mu wizytę osób. Słuchał niczym zastygły w bezruchu krokodyl, który czyha na swoją ofiarę. Potem otrząsał się i zadawał kilka pytań, zanim wygłosił błyskotliwą refleksję, rzeczową i popartą argumentami. Żaden rozmówca mu nie przerywał, po pierwsze dlatego, że Zachary Bidermann perorował szybko, choć cichym głosem, a po drugie każdy zdawał sobie sprawę ze swej niższości intelektualnej. Spotkania kończyły się w identyczny sposób: Zachary Bidermann brał czystą kartkę i gryzmolił na niej nazwiska i numery telefonów, które bez wahania notował z pamięci: rzec by można, że zachowywał się jak lekarz wypisujący receptę po stwierdzeniu objawów i postawieniu diagnozy.
Za pięć jedenasta, po wyjściu czwartego gościa, poczuł nagłe, niekontrolowane zdenerwowanie. Czyżby z głodu? Nie potrafiąc się skoncentrować, minął popiersie ustawione w przedpokoju, gdzie za swym biurkiem królowała pani Singer, i oznajmił jej, że idzie spotkać się z żoną.
Winda ukryta za parawanem z chińskiej laki zawiozła go na wyższe piętro.
– Ach, mój kochany, cóż za piękna niespodzianka! – wykrzyknęła Rose.
Niespodzianki, prawdę mówiąc, nie było w tym żadnej, gdyż Zachary Bidermann zjawiał się każdego dnia dokładnie o jedenastej rano w prywatnych apartamentach Rose, żeby zjeść z nią przekąskę. Mimo to oboje zachowywali się wobec siebie tak, jakby chodziło o nagły kaprys.
– Wybacz, że przeszkadzam ci o byle jakiej porze.
O ile nikt, nawet Rose, nie wchodził do gabinetu Zachary’ego Bidermanna, nie zadzwoniwszy do niego zawczasu, o tyle on pojawiał bez zapowiedzi wszędzie i gdy tylko zapragnął. Rose dostosowała się do tego, uznając, że dyspozycyjność należy do jej roli kochającej żony, a była na to przygotowana, bo mimo wszystko ta „byle jaka pora” zawsze wypadała o jedenastej.
Poczęstowała go herbatą i rozłożyła przed nim talerze zapełnione drożdżówkami i różnymi słodyczami. Rozmawiali, kosztując tych przysmaków – on chwytał je pełnymi garściami i pochłaniał niczym ogr, podczas gdy ona, jako że dbała o linię, potrzebowała kilku minut na schrupanie ściskanego w palcach daktyla.
Poruszyli aktualny temat, napiętą sytuację na Bliskim Wschodzie. Rose, mająca wykształcenie z dziedziny nauk politycznych, pasjonowała się stosunkami międzynarodowymi. Oddali się zatem wnikliwym analizom, dowodząc trafności swoich informacji, a każde z nich starało się zadziwić partnera nieznanym szczegółem, niesłychanym spostrzeżeniem. Uwielbiali te pogawędki, bo stanowiły współzawodnictwo bez rywalizacji.
Podczas tej wymiany zdań nigdy nie poruszali spraw osobistych. Trzymali się tematów ogólnych: nie rozmawiali o dzieciach, które Rose miała z poprzednimi mężami, ani nie wspominali o dzieciach Zachary’ego z wcześniejszymi żonami, woląc gawędzić jak dwoje studentów nauk politycznych, pozbawionych balastu rodzinnych udręk i domowych upokorzeń. Zdrowie tej młodej pary sześćdziesięciolatków zależało od amnezji obejmującej poprzednie małżeństwa oraz ich skutki.
Podczas roztrząsania zagadnień dotyczących Strefy Gazy Zachary zrobił uwagę na temat smaku makaronika:
– Och, ale pyszny!
– Który? Czarny? Jest z lukrecją.
Pochłonął następnego.
– Skąd są?
– Z Paryża, od Ladurée.
– A te wafelki?
– Z Lille, od Mercka.
– A te czekoladki?
– Z Zurychu, mój drogi, chyba żartujesz! Od Sprüngliego.
– Twój stół przypomina konfiskatę celną.
Rose parsknęła śmiechem. Trudno o coś bardziej różnorodnego niż jej świat. Niezależnie od tego, czy chodziło o potrawy, wina, meble, ubrania, czy kwiaty, kupowała to, co najlepsze, nie przejmując się ceną. Jej notes zawierał wyłącznie rekomendacje doskonałości: najlepszy tapicer, najlepszy ramiarz, najlepszy posadzkarz, najlepszy doradca finansowy, najlepszy masażysta, najlepszy dentysta, najlepszy kardiolog, najlepszy urolog, najlepszy agent turystyczny czy najlepsza wróżka. Wiedząc, że pobyt na szczycie jest krótkotrwały i ryzykowny, często weryfikowała swoją listę i to zajęcie bardzo ją absorbowało. Rose myślała racjonalnie i umiała pokazywać, że jest powierzchowna, albo raczej na serio oddawała się błahostkom. Ta jedyna córka dobrze prosperującego przemysłowca dokładała takich samych starań, prowadząc dom, jak analizując krzywą bezrobocia czy konflikt izraelsko-palestyński.
– Twój stół nadal jest najbardziej apetyczny ze wszystkich, jakie znam – oświadczył Zachary, głaszcząc ją po policzku.
Zrozumiała sens tego gestu i, nie wahając się nawet przez sekundę, usiadła mu na kolanach.
Przyciągnął ją do siebie. Miał wilgotne oczy i pocierał jej nos swoim. Poczuła, że ma ochotę uprawiać z nią seks.
Zaczęła się wiercić, poruszając zadkiem na udach męża, żeby jeszcze bardziej go rozpalić.
– Wielki brzydal! – szepnęła.
Przywarł wargami do jej ust. Całowali się długo i pożądliwie, splatając języki, a ich pocałunek wzbogacał aromat lukrecji z masłem.
Gdy się od niej oderwał, mruknął:
– Mam spotkanie.
– Szkoda...
– Och, nic nie tracisz, czekając.
– Wiem – szepnęła z zamkniętymi powiekami. – Spróbuj się uspokoić w windzie, Zachary, bo w przeciwnym razie ryzykujesz, że twoje spotkanie będzie krępujące.
Zaśmiali się porozumiewawczo. Potem Zachary Bidermann wyszedł.
Rose przeciągnęła się lubieżnie. Przy nim przeżywała drugą młodość, czy raczej po prostu swoją młodość, bo w czasach tej prawdziwej była skromną dziewczyną, zbyt powściągliwą. Dzisiaj, w wieku sześćdziesięciu lat, miała wreszcie ciało, ciało, które Zachary wielbił, ciało, którego tak pożądał, że czcił je każdego dnia, czasami częściej. Wiedziała, że o dziewiętnastej wróci z Komisji Europejskiej i rzuci się na nią. Może nawet brutalnie – miała na ciele kilka sińców czy zadrapań, które uważała za trofea świadczące o jej atrakcyjności seksualnej. A może w nocy zaczną od nowa? Która z jej przyjaciółek mogłaby się pochwalić tym samym? Którą partner posiadał tak często, tak zapalczywie? Jej dwaj poprzedni mężowie aż tak jej nie pożądali. Żaden z nich. Nie, nigdy nie była do tego stopnia pobudzona, a to przydawało jej zmysłowego blasku typowego dla kobiety szczęśliwej.
Po powrocie do swojego gabinetu Zachary Bidermann był już mniej zdenerwowany – bo miał pełny żołądek – ale jego serce jeszcze galopowało, dręczył go jakiś nieokreślony lęk. Podniósł słuchawkę interkomu.
– Następna osoba, Singer?
– Pani Klügger z Fundacji Nadzieja.
– Proszę ją uprzedzić, że poświęcę jej tylko dziesięć minut. O jedenastej dwadzieścia pięć kierowca musi mnie zawieźć do Komisji Europejskiej.
– Dobrze, proszę pana. Poinformuję ją.
Zachary Bidermann podszedł do okna i zauważył, że na placu d’Arezzo pod najbliższym drzewem papużki gonią się, potrząsając skrzydłami. Dwa samczyki rywalizowały o samiczkę, która wzbraniała się przed wyborem i zdawała się, sądząc po jej udawanym przestrachu, czekać, aż zdecydują za nią.
– Mała zdzira – wymamrotał na tyle cicho, że tylko on sam mógł to usłyszeć.
– Pani Klügger! – zaanonsował gościa uroczysty głos Singer za jego plecami.
Zachary Bidermann zobaczył wysoką kobietę w czarnym, dopasowanym kostiumie – wyglądała na wdowę – stojącą przy drzwiach, które zamknęła za sobą Singer.
Zmierzył ją wzrokiem, uśmiechnął się nieznacznie samymi oczami i rzucił poważnym tonem:
– Proszę podejść.
Kobieta zbliżyła się, sunąc nad ziemią na wyjątkowo wysokich obcasach rozkołysanym krokiem, który zatarł wcześniejszy obraz wdowy.
Zachary Bidermann westchnął.
– Powiedziano pani? Mam tylko siedem minut.
– To zależy od pana – odparła.
– Jeśli zna pani swój fach, siedem minut mi wystarczy.
Usiadł i rozpiął przed nią rozporek. Rzekoma wdowa przyklękła i, jak przystało na doskonałą profesjonalistkę, zajęła się nim z odpowiednią zręcznością.
Sześć minut później Zachary Bidermann wydał z siebie ekstatyczne stęknięcie, doprowadził się do porządku i podziękował jej, mrugając okiem.
– Dziękuję.
– Do usług.
– Pani Simone ureguluje szczegóły.
– Tak właśnie zostało uzgodnione.
Odprowadził ją do drzwi i, co było obliczone na zmylenie Singer, pożegnał się z nią z szacunkiem, a potem znów zasiadł za biurkiem.
Zniknął niepokój, zmęczenie, skurcz żołądka. Czuł, że jest w doskonałej formie, gotowy do ataku. Uff, teraz już mógł kontynuować codzienne obowiązki w przewidzianym rytmie.
– Trzy minuty, zostały mi trzy minuty – zanucił na wesołą melodię – trzy minuty do wyjazdu do gmachu Berlaymont.
Wziął ze stołu swoją prywatną korespondencję i poświęcił jej ten czas. Po przeczytaniu dwóch zaproszeń otworzył kopertę różniącą się od pozostałych, bo jasnożółtą. W środku na złożonej kartce widniały dwa zdania:
„Piszę tych kilka słów po prostu po to, by Ci powiedzieć, że Cię kocham. Podpisane: Ty wiesz kto”.
Złapał się za głowę rozwścieczony. Co za idiotka mu to przysłała? Która z jego kochanek mogła napisać tę niedorzeczną wiadomość? Sinead? Virginie? Oxana? Carmen? Dość! Nie chciał już mieć stałego związku! Kobiety zawsze się w końcu przywiązują, zawsze rozbudzają w sobie „uczucia”, popadają w tę banalność uczuciową, która brudzi, która cuchnie, która zniewala.
Wyjął zapalniczkę i spalił list.
– Niech żyją żony i niech żyją kurwy! To jedyne kobiety, nad którymi da się zapanować.2
Tak dobrze się z nią kochał, że go nienawidziła.
Jego smukłe, umięśnione ciało o wypukłych pośladkach i ramionach, jego jędrna skóra Metysa wydzielająca woń dojrzałej figi, jego wąska talia, jego mocne uda, jego silne, choć wysmukłe ręce, jego gładka szyja z niewidocznymi ścięgnami, wszystko to ją pociągało, podniecało, paliło jej wnętrzności. Faustina miała ochotę się na niego rzucić, nie pozwolić mu odpocząć, uderzyć go.
– Chyba nie śpisz? – mruknęła zirytowana.
Po takiej nocy, chociaż powinna była odczuwać głęboką satysfakcję, trzęsła się ze złości. Jakby sprowadził ją do roli owrzodzonej błony śluzowej, podnieconej, napiętej, domagającej się jeszcze i jeszcze. Czy to możliwe, że picie nie pozwala zaspokoić pragnienia, lecz jeszcze bardziej je wzmaga?
„Ile razy miałam orgazm?”
Już nie potrafiła zliczyć swoich szczytów rozkoszy. Ona i on bez przerwy zanurzali się jedno w drugim, pochłonięci zaraźliwym uniesieniem, nie ulegając senności dłużej niż na chwilę i nie po to, by dojść do siebie, ale raczej żeby przedłużyć ekstazę. Nie bardzo wiedząc dlaczego, pomyślała o matce, swej zacnej matce, której nie opowie o tych wyczynach, swej smutnej matce, która nigdy nie zaznała takich uniesień. „Biedna mama...”
Masując sobie łydki, Faustina uznała się za grzesznicę i czerpała z tego dumę. Tak, tej nocy była tylko ciałem, ciałem kobiety, w które zagłębiał się mężczyzna, ciałem, które czuje rozkosz, i to wielokrotnie, i które wciąż tęskni.
„Ten łajdak zrobił ze mnie zdzirę”. Posłała, tylko przelotnie, czułe spojrzenie śpiącemu mężczyźnie.
Faustina nie lubiła niuansów. Jeśli chodziło o ocenę swoich bliźnich albo siebie samej, miotała się z jednej skrajności w drugą. W zależności od momentu przyjaciółka mogła zostać uznana za „anioła dobroci” albo za „egoistycznego potwora bez czci i wiary”, jej matka stawała się „jej uwielbianą mamuńką” albo „tą burżujką bez serca, na którą trafiłam na loterii narodzin”. Co do mężczyzn, byli oceniani jako przystojni, potem brzydcy, czarujący, wstrętni, hojni, skąpi, uprzejmi, bezceremonialni, uczciwi, podstępni, niezdolni do zabicia muchy, psychopaci. Zasługiwali, żeby „spotykać się z nimi do końca moich dni” albo żeby „wyrzucić ich z serca”. Ona sama we własnych oczach oscylowała między dwoma położeniami: była czystą intelektualistką oddaną kulturze lub dziwką o niskich instynktach, nurzającą się w rozpuście.
Zrównoważona opinia wydałaby jej się nudna. Lubiła nie tyle myśleć, ile myśleć gwałtownie. A zatem doznawać... W każdym momencie jej myślami kierował nastrój, emocje wpływały na słowa.
Pojmowała świat w sposób kontrastowy i uważała, że jest rozdwojona: gdy rozstawała się ze swoimi książkami i chroniła się w ramionach kochanka, porzucała jedną ze swoich osobowości na rzecz drugiej. Jej zachowanie nie stanowiło dopełnienia poprzedniego, stanowiło raczej jego zaprzeczenie. Zmieniała się. Faustina miała wrażenie, że jest nie tyle zrównoważona, ile podwójna.
– Przestań udawać, że śpisz – powtórzyła.
Nie zareagował.
Nachyliła się, żeby przyjrzeć się jego twarzy, i stwierdziła, że nie porusza się na niej żaden mięsień. Gorzej, jego długie rzęsy, czarne, sztywne, podwinięte rzęsy, które podniecały dziewczyny, pozostały obojętne.
Ta obojętność ją upokorzyła.
„Już go nie cierpię”.
Oczywiście dobrze wiedziała, że się okłamuje. Irytowało ją przede wszystkim to, że już się nią nie zajmował. Drażniło ją, że tej nocy czuła się tak od niego uzależniona.
„Macho!”
Wyrwało jej się gwałtowne westchnienie, które oznaczało równocześnie „wstrętny facet” i „jakie szczęście, że jestem kobietą”.
Zawahała się. Może lepiej było nie psuć tej chwili... Jednak czuła potrzebę działania, musiała interweniować, nieważne jak, czekanie stanowiło udrękę. Zresztą, czekanie na co? Czekanie, aż szanowny pan skończy wypoczywać? Czekanie, aż z kolei ona zapadnie w sen? Widziała wyraźnie przez zasunięte zasłony, że wstaje słońce. W oddali papugi i papużki z placu głośno obwieszczały spóźnionym śpiochom, że wstaje dzień.
Przyglądając się swemu kochankowi, postanowiła zepchnąć go z łóżka kopniakiem. Potem się powstrzymała. Czy zrozumiałby, dlaczego go zaatakowała? Czy ona sama to rozumiała?
„Teraz, jak tylko się poruszy, wywalę go za drzwi”.
Dany przewrócił się na plecy i nie unosząc powiek, zaczął jej szukać rękami, odnalazł ją i przyciągnął do siebie, mrucząc.
Gdy tylko dłonie prześlizgnęły się po jej biodrach, uspokojona przysunęła się posłusznie, układając się wzdłuż jego ciała, i przycisnęła lędźwie do umięśnionego brzucha, mrucząc w taki sam sposób.
Elokwencja nie była potrzebna. Po kilku pieszczotach i dreszczach znów pojawiła się iskra namiętności, rozpaliła ich żądza. Poczuła na pośladkach pożądanie Dany’ego i zakołysała się, żeby pokazać mu, że się zgadza.
Nie odzywając się ani słowem, z zamkniętymi oczami, znów zaczęli się kochać.
Jeśli nawet czuli zmęczenie i opadli z sił, cisza i zaślepienie przydały ich figlom niezbędnej pikanterii: ponieważ nie widzieli partnera, zmuszało ich to do rozpoznawania go palcami, piersią, skórą, kroczem – oznaczało to równocześnie odkrywanie się na nowo i przypominanie się sobie. Jeśli się odzywali, było to jedynie dyszenie i chrząkanie, a zatem wyrzekali się człowieczeństwa, zmieniając się w zwierzęta, ciała, organy posłuszne instynktowi.
Po zakończeniu tych wyjątkowych igraszek Faustina podjęła decyzję: zostanie w łóżku przez cały dzień.
Dany wstał, pełen energii.
– Nie ma mowy o zwlekaniu. Mam dzisiaj umówione spotkania w sądzie.
Ze zdziwieniem zobaczyła, jak dopada swojego zegarka i zbiera porozrzucane ubranie. Wyglądał wspaniale.
– Powinieneś iść tak.
– Co to znaczy: tak?
– Nago.
Odwrócił się do niej i uśmiechnął się, zapinając pasek zegarka. Sprecyzowała:
– Nago, tylko w zegarku, bez niczego więcej. Jestem pewna, że miałbyś duże powodzenie.
– U zbrodniarzy?
Korzystając z tego, że był blisko, uwiesiła mu się na szyi.
– U zbrodniarek, sukces murowany.
Pocałowała go na siłę w usta. Przystał na to z rozbawieniem, ale zauważyła, że faktycznie chce się ubrać. Zmieszana, już nie próbowała go zatrzymać i chciała powiedzieć coś nieprzyjemnego, ale nic jej nie przyszło do głowy.
Wszedł do łazienki i odkręcił kran.
– Bierzesz prysznic w zegarku?
– Po pierwsze mój zegarek jest wodoszczelny. Po drugie uprzedza mnie, że przechodzę do drugiej części swojego życia: do pracy.
Faustina pomyślała: „Do części, w której mnie nie ma”. Natychmiast zaczęła sobie robić wymówki z powodu tego zdania. Cóż za dziecinada! Reakcja sentymentalnej idiotki. Można by to uznać za żal zazdrosnej zakochanej kobiety. Otóż ona nie była zazdrosna. A tym bardziej zakochana.
„Pieprzyli się, nic więcej. Fakt, że dobrze. Wyśmienicie, zgoda. Jednak nic więcej”.
Wstała i przyglądała mu się pod prysznicem. Uwielbiała oglądać mokrych mężczyzn, z kroplami wody na skórze, szorujących ciało. Kradła im chwilę intymności. Akurat w tym momencie Dany namydlał sobie genitalia, mocnymi ruchami, dokładnie.
Ucieszył się, zauważywszy, że go obserwuje.
– Jak widzisz, dbam o niego.
– Masz w tym interes.
Wyobraziła sobie następną noc z nim i poczuła na piersi przytłaczającą niecierpliwość. Mierząc go wzrokiem z góry na dół, orzekła:
– Jesteś tylko chodzącymi genitaliami.
Zaśmiał się, traktując to jak komplement, i odpowiedział:
– Mówisz o sobie czy o mnie?
Skrzywiła się, bo tak bardzo nie spodobała jej się ta uwaga.
Faustina zdążyła już przejść metamorfozę. Porzuciła osobowość zmysłowej kobiety, która godzinami oddawała się temu mężczyźnie, i teraz uważała, że to, co wydarzyło się ostatniej nocy, stało się z jego winy: jeśli zachowywała się jak gorąca rozpustnica, jego obarczała odpowiedzialnością. Oczywiście nie została uwiedziona... jednak nakłonił ją do rzeczy, których nie zrobiłaby spontanicznie.
Odwracając się, Faustyna pomyślała o czekających ją zadaniach. Kilka powieści do przeczytania – a przynajmniej ich streszczenia. Zadzwonić do dziennikarzy. Także do paryskich wydawców. Skontrolować swoje rachunki.
W jednej sekundzie redaktorka prasy literackiej narodziła się na nowo. Owinięta w płaszcz kąpielowy, wahała się. Czy powinna od razu przystąpić do swoich obowiązków? A może zająć się kuchnią? Taca z parującą kawą, do tego tosty z masłem śmietankowym, konfitury i jajko na twardo. To chyba trochę za bardzo przypominało nieśmiałą zakochaną, kobietę, która przyczepia się do samca i chce, żeby wrócił.
„Niech sam sobie radzi. Przełknie paskudne espresso w Pałacu Sprawiedliwości, bardzo czarne, bardzo gorzkie. Tym gorzej dla niego”.
Równocześnie zdała sobie sprawę, że jest głodna i że ona z przyjemnością napije się wyśmienitej kawy, którą tak doskonale przyrządza.
„Dobrze, przygotuję ją dla siebie, nie dla niego”.
Pozbywszy się skrupułów, poszła zakrzątnąć się w kuchni i nakryła stół, zdając się zapominać, że robi śniadanie dla dwóch osób.
Zjawił się Dany, odświeżony, w jedwabnym garniturze, białej koszuli i krawacie.
– Mmm... Ładnie pachnie – zawołał. Docenił apetyczny posiłek, który przygotowała. – W dodatku jesteś idealną gospodynią!
– Jeszcze słowo, kretynie, a wyjdziesz stąd z pustym żołądkiem.
Usiadł i zaszczycił swoją osobą zrobione przez nią śniadanie.
Gdy jadł, nie mogła się powstrzymać od wpatrywania się w jego palce i wyobrażania sobie, że jest na miejscu tego, czego dotykał. Popatrzyła na jego usta i stała się przeżuwanym przez niego rogalikiem. Obserwowała jego grdykę zajętą przełykaniem i uznała się za kawę, którą pił łapczywie.
Wystraszona swoimi absurdalnymi myślami, odchyliła się na krześle i zapytała go o jego pracę adwokata. Opowiadał o niej z przyjemnością, zwłaszcza o sprawie Mehdiego Martina, tego maniaka seksualnego, dzięki któremu stał się sławny, ale zanim przerwała mu te wywody, nie powiedział nic nowego na jego temat.
„Ależ on mnie drażni. Poza tym, że jest dobry w łóżku, nie widzę w nim nic interesującego”. Gdy doszła do takiego wniosku, poczuła się pewniej.
Dany spojrzał na zegarek, uznał, że ryzykuje spóźnienie na pierwsze spotkanie, i w jednej chwili znalazł się przy drzwiach.
Odetchnęła z ulgą na myśl, że się go pozbędzie, i postanowiła spokojnie siedzieć dalej i dokończyć śniadanie.
– Więc wkrótce znów się zobaczymy? – powiedział, podchodząc, żeby ją pocałować.
– Czyżby? Mamy się znów zobaczyć?
Odpowiedziała w ten sposób, odsuwając się od niego. Zmieszał się.
– No, tak... Nie życzysz sobie tego? Ja w każdym razie bardzo chcę.
– Ach tak?
– Ty nie?
– Nie wiem.
– Faustino, ty i ja, ta noc, to było...
– To było?
– To było wspaniałe, cudowne, niesamowite, wyjątkowe.
– Ach, mimo wszystko...
Przybrała oschły ton, niczym skromna pracownica, której zasługi zostały w końcu docenione.
Przywarł swoimi gorącymi wargami do jej ust, składając na nich długi, natarczywy pocałunek. Zadrżała, stwierdzając, że znów traci panowanie nad sobą.
Wyrwał się z jej objęć bez tchu.
– Zadzwonię do ciebie niedługo.
– Zgoda – mruknęła.
Odszedł, zatrzaskując drzwi.
Gdy tylko Faustina została sama, włączyła radio. Wiedziała, jak to będzie z Danym: tak samo jak z innymi! Będą się spotykać, próbując odnaleźć magię pierwszej nocy, ale bezskutecznie. Potem im się to uda, kosztem wyczerpujących weekendów, aż pewnego dnia przestaną się widywać, wymawiając się pracą. Jak długo to może potrwać? Dwa miesiące... Trzy, jeśli będzie się ciągnęło... „Dobrze wiesz, moja mała, że właśnie miałaś to, co najlepsze. Teraz będzie przyjemnie, czasami trochę mniej, a niebawem zrobi się nudno”.
Przeszła przez mieszkanie i zauważyła przy wejściu kopertę. Podniosła ją, otworzyła. List, bez podpisu, zawierał krótką wiadomość:
„Piszę tych kilka słów po prostu po to, by Ci powiedzieć, że Cię kocham. Podpisane: Ty wiesz kto”.
Puściły jej nerwy. Wzruszona oparła się o ścianę i zaczęła krzyczeć:
– Ależ ze mnie idiotka! On mnie kocha, a ja nie pozwalam mu tego powiedzieć. Kocha mnie, a ja traktuję go jak wibrator. Mój biedny Dany, masz pecha, że trafiłeś na taką wariatkę jak ja. Och, Dany...
Potem – w geście, który jeszcze kilka minut wcześniej uznałaby za groteskowy – osunęła się na kolana, uniosła bilecik do ust i, oszołomiona, kilkakrotnie go pocałowała.3
Na środku łóżka leżały na boku dwa ciała, ułożone symetrycznie, niczym widelce w szufladzie ze srebrnymi sztućcami.
Ona spała, on nie.
Baptiste, leżąc z otwartymi oczami, uspokojony ciepłem bijącym od Joséphine, pozwalał, by jego świadomość wędrowała od marzenia do marzenia.
Bez żadnej kontroli posuwał się zygzakiem między kilkoma światami. Chwilami dobrze wiedział, że jest u siebie, przytulony do żony, kiedy indziej przechadzał się po zachwycającej piaszczystej plaży, gdzie jacyś groźni osobnicy kryli się za krzakami, żeby urządzić na niego zasadzkę. Jeszcze innym razem przenosił się na swoje biurowe krzesło i redagował tekst, który musiał oddać... Niczym samochód zmieniający pas ruchu, jego umysł przemykał od jednego świata do sąsiedniego, czasami znajdując się nad brzegiem wody, czasami nad kartką, którą musiał zapisać, czasami w pościeli. Te przeskoki były tak szybkie, że pejzaże traciły swą szczelność: oto wrogowie przybywali do pokoju, oto Joséphine wyrywała mu artykuł z szyderczą miną.
Baptiste usiadł na łóżku. Potrząsając głową, żeby w ten sposób wyrzucić z niej myśli, zirytował się, że krąży w nim tyle lęków: każdego dnia wystarczało, żeby stał się nieco mniej czujny, a już wyłaniał się strach.
Ponętne kształty Joséphine, jej wypukłe biodra, jej wysmukłe ramiona, spoczywały na lśniącej bawełnie. Jej twarz nie wyrażała niczego, żaden ruch nie niepokoił jej długich rzęs. Widocznie korzystała z tego snu, podczas którego już się nie śni. Co za szczęście...
Baptiste ziewnął.
Zazdrościł Joséphine spokoju. Chociaż wszyscy, którzy go znali, widzieli w nim wzór pogody ducha, chociaż on sam uważał, że osiągnął umiarkowaną równowagę, jego sny budziły zaciekłe demony, a czaszkę wypełniał niepokój. Czy jego rzekoma równowaga ducha była pozorna? Czyżby osiągnął jedynie powierzchowny spokój...?
Wyślizgnął się z łóżka tak, żeby nie zbudzić Joséphine, popatrzył z podziwem na jej delikatne ciało, pogratulował sobie, że ma szczęście żyć u boku takiej kobiety, potem szybko wykonał poranną toaletę, włożył bokserki oraz koszulę i poszedł usiąść przy biurku. Być może zakrawało to na dziwactwo, ale nie potrafił pracować, kiedy był brudny lub nagi! Chociaż nie musiał nikogo słuchać, bo uwolnił się od przełożonych i pracował w godzinach, jakie mu odpowiadały, jakaś ślepa potrzeba kazała mu się przygotować, ubrać, a nawet wyperfumować, zanim zasiadł w fotelu, zupełnie jak urzędnik stawiający się punktualnie w biurze.
Włączył komputer i otworzył dokument „Wierność”, w którym wcześniej umieścił trzy enigmatyczne zdania, niespójne i źle pomyślane.
Ten temat, „wierność”, wprawiał go w zakłopotanie, bo wywoływał tylko binarną refleksję: albo było się za wiernością, albo przeciw. Smutne, co? Albo popierało się klasyczną przysięgę małżeńską, ideę religijną, społeczną, krótko mówiąc: ustanowiony porządek, albo łamało się ją w imię wolności. Teza i antyteza wznosiły więzienie. Między konformizmem i nonkonformizmem nie znajdował miejsca dla siebie.
Odwrócił się w stronę placu, na którym rozbrzmiewało skrzeczenie tropikalnych ptaków. Czy te opierzone stworzenia zadawały sobie tego rodzaju pytania?
Baptiste z zakłopotaniem zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia o zwyczajach papug i papużek. Jak to było z wiernością u tych zwierząt? Czy samiec ograniczał się do jednej samicy, czy też nawiązywał kontakty zależnie od okazji, pór roku, popędu? Może to byłby sposób, żeby zapisać całe strony tymi informacjami?
Przez chwilę prowadził poszukiwania, potem przerwał. Jakie to miało znaczenie? Niezależnie od tego, czy wierność miała podłoże biologiczne, czy nie, zachowanie zwierząt nie mogło stanowić wzoru, bo ludzie nie żyli w zgodzie z naturą, kierując się instynktem.
„Wierność”... Odsunął krzesło. A on sam, czy był wierny?
Stał się z czasem. Chociaż piętnaście lat wcześniej oświadczył Joséphine, że nigdy nie będzie przestrzegał tak idiotycznego przykazania, że nie da się wykastrować, że zachowa wolność zaspokajania żądz, które nim targają, przestał mnożyć związki, całował już tylko Joséphine, kładł się już tylko u boku Joséphine, sypiał już tylko z Joséphine i był z tego zadowolony.
Dlaczego?
„Z lenistwa!”
Zaśmiał się głośno. Potem przypomniało mu się, że właśnie zacytował samego siebie. W jednej z jego sztuk bohater wykrzykiwał: „Piętnaście lat, to już nie jest miłość, to próżniactwo!”. Na przedstawieniach zauważał z konsternacją, że ta kwestia nikogo nie bawiła, z wyjątkiem jego samego – nie znosił tego rodzaju stanu rzeczy, bo choć był zdecydowany pisać dla widzów, przyłapywał się na gorącym uczynku egoizmu.
Oczywiście w wierności było coś z lenistwa. Zabawa w uwodziciela wymagała czasu i energii. Gdy tylko przeczuwał okazję do flirtu z jakąś kobietą, natychmiast dostrzegał także mnóstwo wynikających z tego obowiązków: redagowanie porywających liścików, telefonowanie, wynajmowanie pokoi hotelowych, poświęcanie posiłków, wyjścia z aktualną kochanką, wymyślanie przekonujących wymówek dla Joséphine. Tak, trzeba było oszukiwać, zwodzić, ukrywać się, zmyślać. Nie przeszkadzało mu, że kłamstwo oznaczało nieuczciwość, ale że było uciążliwe.
I po co tyle wysiłków? Dla ukradkowych rozkoszy. Dla jakiegoś skomplikowanego romansu, który prędzej czy później by się skończył, bo kochał Joséphine i nie porzuciłby jej. W rzeczywistości powstrzymywał się z braku nieposkromionego pragnienia. Już od dawna pociąg do pięknej istoty nie miał wystarczającej siły, żeby zmienić jego zachowanie. Pożądanie trwało krótko i nie miało żadnych konsekwencji.
Koniec końców zdradził Joséphine tylko trzy razy. Trzy wypadki cudzołóstwa skupione w dwóch pierwszych latach ich współżycia. Od trzynastu lat już do tego nie wrócił. W tamtych czasach próbował okazać swoją wyższość pomimo wyboru, którego dokonał: młody małżonek, żyjący na skutek kontraktu w związku monogamicznym, chciał przekonać samego siebie, że nadal jest niezależny. Niewątpliwie dlatego, że zachował nawyki z wcześniejszego, bardzo rozwiązłego życia. Teraz, gdy stał się idealnym małżonkiem, nie dotykał innej kobiety niż Joséphine.
Przeciągnął się tak mocno, że aż zadrżał. Dwudziestoletni Baptiste nie zechciałby spotkać Baptiste’a czterdziestoletniego: uznałby, że jest przygaszony, zwyczajny. Za to Baptiste czterdziestoletni wyjaśniłby dwudziestoletniemu, że nie ma już potrzeby spania z całym miastem, dlatego że on potrafi tworzyć.
Po wykonaniu w swoim komputerze szeregu skomplikowanych operacji mających na celu uniemożliwienie komukolwiek dostępu, otworzył plik zawierający jego intymny dziennik. Na tych tajnych stronach lubił oddawać się refleksjom nad fundamentami swojego powołania. Dwoma kliknięciami zaznaczył tekst, w którym mówił o sobie:
W swoim życiu miałem dwie egzystencje, jedną seksualną i drugą literacką. Otóż obie służyły identycznemu celowi: odkrywaniu moich współczesnych. Za każdym razem podejmowałem się romantycznej eksploracji: seksualnej swoim ciałem, literackiej swoim piórem.
Moja młodość była zatem seksualna. W starszym wieku, mimo że pragnąłem pisać, ponosiłem porażki, z trudem docierając do końca strony. W dodatku, czytając to, co napisałem, uznawałem, że moje teksty są niespójne. Pewnie doszedłbym do wniosku, że powinienem zrezygnować z tego powołania, gdyby nie powstrzymało mnie przed tym kilka obiecujących fragmentów tu i tam i przede wszystkim gdybym nie przeczytał W poszukiwaniu straconego czasu, znakomitej książki, która ośmiela pisarzy nieudaczników: Marcel Proust przedstawia w niej narratora, który na próżno marzy o karierze literackiej, jednak każdy czytelnik uznaje siedem tomów „Poszukiwania” za wielkie dzieło zrealizowane ostatecznie w wyniku tego bezowocnego błądzenia po omacku.
Z braku pisania do romantycznych poszukiwań służyło mi życie seksualne. Szedłem za przypadkową kobietą, której spojrzenie mi się spodobało. Zaintrygowany apaszką czy torebką, przystępowałem do śledzenia jej właścicielki, żeby zgłębić osobowość mijanej na ulicy osoby. Uwielbiałem budzić się w nieznanym pokoju, mansardzie studentki, lofcie artystki, mieszkaniu prawniczki, błądzić wzrokiem po wyposażeniu – zdjęciach, książkach, plakatach, bibelotach, meblach – co przedłużało tę historię, wyobrażać sobie to, czego nie widziałem, i zadawać pytania przy śniadaniu lub w następnych dniach.
Miałem opinię uprzejmego pożeracza serc. „Uprzejmy” byłem pewnie dlatego, że interesowałem się kobietami, które podrywałem. Byłem także „pożeraczem”, bo nie chciałem, żeby związek trwał dłużej niż moja ciekawość. „Serca” natomiast w to nie wkładałem: bywałem uwiedziony, oczarowany, zainteresowany, ale zakochany nigdy.
Nie była to dla mnie strata czasu. Początkowo dlatego, że dobrze się bawiłem, że czerpałem z tego dużo przyjemności i – mam nadzieję – także trochę jej dawałem, a przede wszystkim dlatego, że gromadziłem w pamięci szczegóły, które teraz pozwalają mi tworzyć.
Od chwili gdy spotkałem Joséphine, wszystko się zmieniło: kochałem ją i pisałem. Ona całkowicie mnie odmieniła. Zaczęło się nowe życie, moje życie pisarza i męża. Jeśli dzisiaj czasami wymykam się z naszego mieszkania i naszego małżeństwa, robię to w naszym mieszkaniu i w ramach naszego małżeństwa. To tutaj, przy tym biurku, wymyślam różne egzystencje. Chociaż wirtualnie flirtuję z postaciami, gdy wyłączam komputer, wracam do Joséphine i ją obejmuję.
A co do tych romantycznych eskapad, Joséphine je przeczyta.
W gruncie rzeczy pisanie pasuje do małżeństwa.
Baptiste zgodził się z tym, co napisał na komputerze dwa lata wcześniej. Jednak jego osąd zabarwił pewnego rodzaju smutek. Czy to nie było zbyt nieodwołalne? Czy przygody, które pozna w przyszłości, będą już tylko tymi, które pochodzą z jego głowy? A zatem czy już nie zostanie zadziwiony przez rzeczywistość? Przez innych? Przez kogoś?
Oczywiście odnosił korzyści godne pozazdroszczenia: rozkwit swojego powołania, zbieranie owoców swojego talentu, płodność, zaszczyty, a nawet wielokrotne sukcesy. Czy jednak pod tą złotą powłoką coś nie zostało stłumione?
Postanowił dodać do swojego tekstu nowy fragment:
Powodzenie przyprawia mnie o melancholię. Czasami tęsknię za niespójnością, energią, zapałem, niecierpliwością, które tworzyły stopnie do sławy. W spełnieniu zachowuje się, przyczajony, żal po pożądaniu.
Ogarnięty tęsknotą, pisał dalej:
Czy trzeba wybierać między życiem a pisaniem? Na swój własny sposób, lecz bez jego geniuszu, odtwarzam drogę Prousta: żyć, potem pisać. Dlaczego to drugie miałoby wykluczać pierwsze? Jeśli nie udawało mi się tworzyć, gdy badałem świat za pomocą seksualności, cóż przeszkodziłoby mi teraz, gdy narodził się artysta, ponownie spróbować szczęścia? Czasami zadaję sobie pytanie, czy nie jestem „ustatkowany”. Albo czy nie jestem „ustawiony”. Odłożyłem na bok fantazję i to co nieprzewidywalne, żeby się poświęcić, niczym urzędnik, swojemu zadaniu skryby.
Przerwał, rozczarowany tym, co odgadywał na swój temat w miarę pisania. On, który dziesięć minut wcześniej uważał się za człowieka usatysfakcjonowanego, teraz pozwolił, by zżerała go chandra.
Kategorycznym stuknięciem palca zamknął swój intymny dziennik i wrócił do nudnej pracy, artykułu pod tytułem Wierność. Gdy tylko tytuł pojawił się u góry strony, dał za wygraną. „Nie, nie dzisiaj! Dlaczego zgodziłem się na ten głupi projekt! Encyklopedia miłości...”
Wziął szczotkę z biurka, choć nie po to, żeby się uczesać – miał krótkie, rzadkie włosy – ale żeby potrzeć sobie dłonie i uśmierzyć gniew.
Aż do teraz odrzucał zamówienia, ale oto pewien paryski wydawca, zręczny entuzjasta, zaproponował mu stworzenie subiektywnej, osobistej encyklopedii poświęconej miłości. Wydawało mu się, że nieregularny charakter tej pracy – artykuły ułożone w porządku alfabetycznym – zapewni mu odpoczynek między powieściami czy sztukami, których konstrukcję dopracowywał w najdrobniejszych szczegółach. „Dzięki temu będę miał wakacje” – uznał zarozumiale. Tymczasem ta przeklęta książka znów oznaczała harówkę! Dręczyło go, że nie może tak jak zwykle dać się porwać historii i bohaterom. Brak cenionych lub znienawidzonych postaci i struktury narracyjnej przerażał Baptiste’a.
Joséphine podeszła lekkim krokiem i oparła się o jego ramiona.
– Jestem taka głodna, że zjadłabym wołu z kopytami – szepnęła mu do ucha.
Był to jej sposób, by dać mu do zrozumienia, że tego ranka chciała się z nim kochać.
– Wołu czy buhaja? – odparował, udając urażonego mężczyznę.
– Och, szanowny pan jest drażliwy?
– Kocham cię.
Odwrócił się, chwycił ją, posadził sobie na kolanach i długo całował. Ponieważ jeszcze nie opuściła świata snów, w którym ją porzucił, pozwoliła się wziąć w ramiona, a jej usta nie stawiały żadnego oporu.
Po pocałunku, któremu towarzyszyły pomruki, zerwała się.
– No dobrze! Kiedy ty będziesz gryzmolił, ja przygotuję solidną przekąskę. Zgoda?
Wymknęła się, nie czekając na odpowiedź. Baptiste patrzył, jak ta smukła sylwetka oddala się w głąb mieszkania, niezmienna od piętnastu lat, zawsze tak samo blada, coś między wróżką a chochlikiem, niemal jak hermafrodyta. Niektórzy uważali, że jest zbyt wątła, ale on za nią szalał.
– Pasztet, szynka, kiełbasa – zawołała z kuchni.
Joséphine zawsze ogłaszała program dla nich obojga, choć nie miała zamiaru się narzucać. Rządziła w sposób naturalny, nie wyobrażając sobie, że Baptiste mógłby chcieć innej codzienności. Gdyby dowiedziono jej, że zachowuje się despotycznie, decydując o rozkładzie dnia, posiłkach, wystroju, zaproszeniach, miejscach czy terminach wakacji, zrobiłaby wielkie oczy z niedowierzania. Uważała, że skoro ma do czynienia z artystą, jej zadanie polega na ratowaniu go z chaosu, chronieniu przed zwyczajnymi troskami, organizowaniu jego materialnego życia. Zresztą Baptiste nigdy nie stawiał najmniejszego oporu.
Spróbował ponownie skoncentrować się nad artykułem.
„Wierność...”
A gdyby ułożył wiersz o Joséphine? Wiersz, który opiewałby szczęście związku zastępującego inne, przewyższającego je? Wiersz o szalonej miłości...
Powstrzymał go atak kaszlu. Nie, muza liryki nie pasowała do jego oschłego pióra, pogubiłby się w napuszonych dziwactwach.
Z lenistwa wziął stos leżących przed nim kopert. Poza oficjalną korespondencją były cztery listy od wielbicieli, które znów podbudowały jego ego.
Ostatnia koperta, z papieru w kolorze skorupki jajka, różniła się od pozostałych. W środku była lakoniczna wiadomość:
„Piszę tych kilka słów po prostu po to, by Ci powiedzieć, że Cię kocham. Podpisane: Ty wiesz kto”.
Baptiste obejrzał kartkę z obydwu stron i znów przeczytał te dwa zdania.
Serce zaczęło mu kołatać, ogarnęło go wzruszenie: w jego życiu coś się działo.
Paliły go skronie, miał ochotę tańczyć wokół stołu, krzyczeć, złapać butelkę whisky, uczcić tę nagłą zmianę.
Gorączkowo obejrzał kopertę, żeby ustalić jej pochodzenie: została nadana poprzedniego dnia, w ich dzielnicy. Żadnych wskazówek.
Nagle przeszył go chłód: jego oczy właśnie odczytały po raz drugi napisany odręcznie adres. Wprawdzie się zgadzał, ale za to list nie był przeznaczony dla niego. Przez nieuwagę otworzył korespondencję Joséphine.