- W empik go
Para czerwona. Tom 2: obrazek współczesny narysowany z natury - ebook
Para czerwona. Tom 2: obrazek współczesny narysowany z natury - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 338 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tomaszek roznoszący ranną kawę, niewiem pod jakim pozorem wziął na się dwa płaszcze żołnierskie i jeden z nich wraz ze wszelkiemi przyborami tego stroju, czapką, butami itp. leżał już za piecem. Ku wieczorowi potrzeba było przystrzydz brodę, tak aby się tylko nie świeżo ogoloną wydawała, popodcinać wąsy, a na łóżku, na wypadek gdyby kto zajrzał, ułożyć z słomy wziętej z siennika bałwana odwróconego do ściany, który miał na niejakiś czas wyobrażać więźnia. W czasie godzin przygotowania Nikifor był na straży, a po południu w chwili ucieczki on miał stojącego w kurytarzu żołnierza zagadać, gdy więźniowi dadzą znak do wyjścia. Dzień chwilami ciągnął się leniwo, to znowu leciał jak strzała, zdawało się, że na przygotowania nie wystarczy czasu. Obiadu przyniesionego przez żołnierza nie tknął, chcąc się go zbyć prędzej, po obiedzie miała się dokonać sprawa życia lub śmierci, swobody lub szubienicy.
Szczęściem niebo wciąż było chmurne, czas dżdżysty i posępny. Przewidźiano przypadek ten że wynoszącego ceber z wodą Kąrola może kto z oficerów napotkać i pytać, a że nie umiał ani słowa po rosyjsku i byłby się wydał głosem i akcentem, Tomaszek poradził związać płachtą brudną (konieczną była brudna, czysta wydałaby się nieprawdopodobną) twarz, jakoby od bolu zębów. Wiadro miało stać w końcu korytarza. Na wypadek spytania w bramie, odkradziona kartka z pozwoleniem wynijścia, była za rękawem sukni Karola. Wszystko zdawało się obmyślone naprzód, przewidziane i obrachowane.
Jakoż, zaraz po wyniesieniu jedzenia, Karol zajął się trudną dosyć robotą około ułożenia tego maniaka, który go tu miał zastępować.
Lecz zaledwie się wziął do tego, a szło mu wielce niezgrabnie, brzęk się dal słyszeć na korytarzu. Karol musiał co najrychlej porozrzucać wszystko, i po chwili wszedł plac-komendant dla oglądania więźniów. Zdawało się wszystko straconem, gdyż dość było żeby zobaczył mundur leżący za piecem, wydałyby się natychmiast zamiary tej śmiałej ucieczki, lub obudziło podejrzenie. Słomy wyrzuconej z tapczana nie było nawet czasu nazad ułożyć i gdy komendant w progu się ukazał, Karol zaięty był jeszcze około swojego łóżka.
Oficer od straży i plac-adjutant towarzyszyli komendantowi, który wszedłszy oglądać celę i więźnia, naprzód z góry nań powstał, jak śmie tu u siebie taki robić nieład.
Chociaż Karol był przekonany, że wedle zwyczaju wartując wszystkie kąty izby, znajdą odzież i cały plan tak pracowicie osnuty przepadnie, potrzeba było do ostatka nadrabiać fałszem. Odwrócił się więc do krzyczącego oficera i rzekł spokojnie:
– Chciałem sobie przesłać łóżko…
– Wiecie, że tu nic tknąć nie wolno? zakrzyczał gbur tupiąc nogą, – co to? potrzeba wam puchu i pierzyny? chorzy jesteście to proście się do szpitala?
– Bardzo przepraszam, odezwał się Karol łagodnie – niewiedziałem o przepisach.
Moskal pokazawszy zrazu minę groźną, udobruchał się, spytał więźnia czy nie potrzebuje czego, czy nie chce się skarzyć o co? a gdy otrzymał odpowiedź, rzuciwszy okiem na izbę, szczęściem coś tylko pomruczawszy adjutantowi, pożegnał i wytoczył się z całą swą świtą.
Gdyby nie ta roztrzęsiona słoma i nie ten gniew, kto wie czyby był nie pilniej oglądał izdebkę, a naówczas mundurby się nie ukrył przed jego okiem.
Chociaż wszystko już minęło, Karol uważał całą rzecz za straconą, zdawało mu się, że tego przynajmniej dnia ani myśleć nie można o ucieczce Usiadł ocierając zimy pot z czoła, gdy Nikifor wszedł a raczej zajrzał szybko przezedrzwi i ruchem przynaglił do pospiesznego wyboru.
Karol więc znowu jął się roboty około bałwana i jakokolwiek mu się go udało ulepić, okrywając odzieżą którą zwykle nosił, ale głowa okazała się niezmiernie do wykonania trudną. Ze zmiętej słomy niepodobna było prawdopodobnej głowy wykształcić i bielizna na ten cel użyta nie wiele pomogła. Karol przypatrując się swemu dziełu, czuł, że po tej jednej części poznałby zaraz fałsz. Pocieszał się tą nadzieją wszakże, iż nie wszyscy oficerowie rosyjscy mają poczucie prawdy. Spiesznie potem przyszło się przekształcać i przeobrażać, bo puknięcie do drzwi celi lekkie, lub trzykrotne chrząknięcie w korytarzu miały oznajmić o porze do wyjścia właściwej. – Karol, któremu Nikifor dał tylko maleńki złomek zwierciadełka, dosyć nieźle obciął brodę, choć w pośpiechu tępe nożyczki w kilku miejscach włosy ze skórą razem wystrzygły; nadział potem płaszcz trochę nań zaciasny, buty, czapkę, i gdy się przejrzał w lusterku sam się niepoznał prawie, tak był zmienionym. Dało mu to nieco otuchy, że i drudzy się może nie domyślą w nim więźnia…
Już dawno był gotów i czekał przy drzwiach tylko, ale znak ów spodziewany nie dawał się słyszeć. Myślał nawet iż jakaś zaszła przeszkoda i chciał się już rozbierać, gdy chrząknięcie dało się słyszeć na korytarzu, raz, drugi i trzeci. Mimowolnie drgnął na to hasło.
Wyczekawszy chwilkę, ostrożnie przemknął drzwi, wyśliznął się, zamknął je za sobą, a gdy się poczuł na kurytarzu, jakby mgłą zaszły mu oczy. Krew nagle uderzyła do głowy, na chwilę był pewien że padnie i dalej przytomnie pokierować sobą nie potrafi. Odwrócił głowę i ujrzał za sobą Nikifora, który zatrzymał był wartę i o coś ją napytywał. Potrzeba było jak najspieszniej z tej dywersji korzystać – ale Karol zapomniał w którą stronę po stojące wiadro udać mu się kazano, i rzucił się na ślepo przed siebie. Szczę – ściem nogi mu się trzęsły i musiał iść wolnym krokiem, choć chciałby był jak strzała uciekać.
Korytarz pełen drzwi numerowanych, dość ciemny, ciągnął się długo, aż w końcu jego widać było drzwi i chodzącego przed niemi szyldwacha. Tu podobno stać miało na pół próżne wiadro, które Karol powinien był zabrać i wynieść z sobą. Ale droga do wyjścia zdala mu się piekielnie długą, a wiadra, które oznaczało że się nie omylił w kierunku, nie dostrzegał. Prawda, że mu się w oczach ćmiło. – Tomaszek zalecił także, żeby szedł powoli i uważał, aby się nie spotkał ze strażą, która go mogła zaczepić. Nie szło o to by go poznała, bo tu żołnierze wszyscy znać się nie mogą, ale żeby uniknąć rozmowy. W razie zapytania, Karol miał tylko machnąć ręką i nic nie odpowiadając, iść dalej powoli i nakuliwając.
Na zachowanie tych wszystkich ostrożności przepisów, należało mieć wiele więcej przytomności i zimnej krwi, niż jej Karol miał w tej chwili.
Zbliżał się już do drzwi od podwórza, gdy w korytarz wszedł z hałasem oficer. Karol wedle przepisu zdjął czapkę, wyprostował się a spuszczając rękę w dół, szczęściem namacał wiadro którego właśnie szukał nie mogąc znaleźć. Oficer spojrzał nań, kiwnął głową i poszedł dalej. Mimowolnie odwrócił się, by spojrzeć dokąd idzie, i zdało mu się, że szedł do jego celi, ale już nie było czasu rozmyślać, ani się cofać i Karol ująwszy wiadro, pominął szyldwacha i wszedł w oparkaniony wysoko zewsząd dziedziniec. Scieżka opisana mu dobrze i zresztą znaczna prowadziła do wrót u których jeszcze jedna straż wartowała, po za nią miał kędyś oczekiwać Tomaszek i towarzyszyć zbiegowi do mostu i bramy. Opodal stał za wzgórzem powóz.
Przypadek chciał wystawić Karola na najcięższe próby, jakie można było w jego położeniu przechodzić – brama otworzyła się i powolnym krokiem wszedł przez nią jenerał Rożnow, dłubiąc w zębach i rozglądając się potem swojem królestwie, w którem był panem życia i śmierci tylu nieszczęśliwych ludzi.
Karol ustąpił mu wprawdzie ze ścieżki, zdjął czapkę, wyprostował się jak tylko mógł i umiał, ale ta nieszczęsna płachta, którą miał zawiązaną twarz, ściągnęła nań baczne oko jenerała. Skinął nań aby się zbliżył. Karol niezrozumiał, jenerał skłonny do gniewu, zaczął krzyczeć:
– Co to! nierozumiesz? ty? jakiś…. psi synu,..
Ruchem ręki struchlały i rozjątrzony młodzieniec ledwie miał tyle przytomności by ukazać na uszy.
– Co ty! chory? ha! głuchy… sto czortów! pocóż cię do słuzby używają! krzyknął jenerał.
– Powiedz mi zaraz unteroficerowi, niech cię zapiszą do lazaretu i odwracając się po dwakroć zawołał jeszcze.
– Paszoł, paszoł.
Gdyby się był chciał przypatrywać, jak ten jego rozkaz spełnionym został i jak nie po żołniersku odwrócił się Karol, byłby niezawodnie poznał w nim zbiega, ale w tejże chwili zabite deskami okno jednej celi, po nad które wyglądała wywabiona krzykiem głowa blada jakiegoś biedaka, zajęło jego uwagę i nowy obudziło gniew. Począł machać rękami na więźnia, który nie sądząc się postrzeżonym, niedość rychło mu umknął z przed oczów. A chcieć wyglądać w dziedziniec jest już zbrodnią w cytadeli. Cały ten hałas obudził nawet straż zewnętrzną bramy, przez którą Karol miał właśnie z wiadrem przechodzić. Żołnierz stanął mu z bronią na drodze, a gdy nadszedł począł go śmiejąc się zaczepiać.
– Ot szczęśliwiec, szeptał po cichu, ot! przynajmniej sobie odpoczniesz w lazarecie, drugi gdyby się i prosił, to go tam nie dopuszczą, a temu trochę gęba spuchła i pójdzie się w łóżku wylegać! ot szczęśliwiec!
Przypomniawszy sobie, ze mu w razie takiej zaczepki kazano tylko ręką machnąć, Karol użył tego środka i powoli nakuliwając się powlókł.
Teraz, nie licząc spotkań podobnych pierwszym, już był po za wartami sroższemi, ale go niepokoiło to, że oficer, z którym się zetknął w korytarzu zdawał się iść do jego celi. Tembardziej było to prawdopodobnem, że owa rozrzucona niekonstytucyjnie słoma powód do odwiedzin dać mogła.
Bądź co bądź należało się spieszyć bo alarm mógł być dany i cytadela zamkniętą nim się więzień wymknął za ostatnią bramę. Karol więc postawiwszy wiadro za płotem, spieszniejszym krokiem skierował się ku zdala stojącemu żołnierzowi, którego sądził być Tomaszkiem.
Gdy go świeże owiało powietrze i jaśniejszy dzień otoczył, gdy po za sobą zostawił rygle i warty, Karol jakoś się uczuł swobodniejszym. Jednak iść mu nie było łatwo, nogi drżały jeszcze i w głowie się kręciło, czuł szum w uszach i jasne płatki latały mu przed oczyma, szedł mi – mo to, ale zbliżając się do mniemanego Tomaszka poznał, że to był wcale kto inny.
Żołnierz ten zaczął do niego mówić, ale Karol słowa jednego nie umiejąc po rusku musiał znowu tylko ręką machnąć i szedł dalej. Snuło się po szerokich dziedzińcach żołdactwa bez miary ale nigdzie twarzy Tomaszka dostrzedz nie mógł. Dosyć dobrze powierzchownością swą udając chorobę ze spuszczoną głową szedł tak dalej więcej się kierując instynktem, niż znajomością miejsca. Wcale bowiem nie pamiętał którędy go wprzód prowadzono wśród wszystkich tych gmachów bez charakteru niczem się nie odznaczających i stylem urzędowym koszar pobudowanych. Zabłądzić było nadzwyczaj łatwo, Karol pamiętał tylko na to, żeby iść ciągle w jednym kierunku. Jakoż, choć nie najprostszą drogą i nie spotkawszy nigdzie Tomaszka, który nań czekał gdzieindziej, wyszedł na ostatni podwórzec prowadzący do mostu. Szczęściem czekający nań u drugiej bramy Tomasz, postrzegł go jakoś, poznał i, gdy się już Karol nie spodziewał spotkać napędził w drodze. W kilku słowach oznajmił mu natychmiast Karol, że prawdopodobnie w krotce alarm dany być może, bo z powodu bytności plackomendanta i rozrzuconej słomy zdawało się, że tam po – słano oficera. Tomaszek przelękły był mocno, ale ukazawszy drogę Karolowi kazał mu dalej iść samemu, gdyż on dla niepoznaki i ratowania Nikifora musiał się zatrzymać. A choćby alarm zrobiono, spodziewał się, że dla tego umknąć potrafi, byle raz Karol był bezpieczny.
Zbieg więc pospieszył ku mostowi ale w chwili gdy się do niego zbliżał posłyszał za sobą, niezmierny krzyk, hałas, a w krotce potem bicie w bębny. Nie można już było wątpić, że ucieczkę jego odkryto. W istocie ta rozrzucona słoma wcześniej daleko zdradziła go niż się spodziewano. Plackomendant człowiek niezmiernie do form przywiązany chociaż na miejscu wielkiej z tego historyj nie robił, za dozwolenie mniemanego owego prześciełania łóżka więźniowi srogą dał naganę oficerowi od straży. Oficer pobiegł natychmiast sprawdzić rzecz na miejscu i odebrane łajanie z lichwą oddać swoim żołnierzom. Wpadł tedy groźny i zburzony do izby pod numerem czternastym, a postrzegłszy w pomroku, niby leżącego na łóżku więźnia począł go naprzód lżyć i krzyczeć aby natychmiast wstawał. Słoma, mniej daleko szanująca moskiewskie ukazy niż ludzie, jakoś się nie ruszyła. Oficer zniecierpliwiony raz i drugi targnął owego leżącego na łóżku bałwana, a gdy i to nie pomogło, kopnął go nogą. Jeden z butów nie dość dobrze przytwierdzonych do tapczana upadł na podłogę. Na ten widok moskal, który nawet przypuścić nie umiał możliwości popodobnego wypadku, najzupełniej osłupiał. Miejsce z którego but wypadł sterczało słomą, oficer pchnął, potem rzucił się na łóżko i cała ta mozolnie ułożona postać okazała mu się bardzo niezgrabną kupą, startej słomy i odzieży. Przytomniejszy może człowiek, byłby natychmiast wyleciał i zaalarmował straże, ale moskal był tak rozgniewany – wściekły, że nim mu na myśl przyszło, wybiedz w korytarz i gonić za zbiegiem, począł z zajadłością znęcać się nad słomą, rozrywać i deptać odzież, rzucać butami i na piec, pluć, łajać i t… p.
Wyczerpawszy dopiero wszystkie te środki, nieco pierwszą jego zajadłość uspokajające, wyleciał, i nic nikomu nie mówiąc pobiegł w prost do komendanta. Po drodze choć mnóstwo ludzi spotykał a wszyscy wyraźnie wypisany gniew widzieli na jego twarzy, nikomu nic nie powiedział, komendanta nie zastał w domu, poszedł więc go jeszcze szukać, potem gdy go znalazł tak był przelękły i rozgniewany, że nie rychło przyszedł do słowa. Zaczął mówić tamtem go nie mógł zrozumieć , naostatek domyśliwszy się już o co chodziło, podobnie jak pierwszy oszalał ze złości. Kazał się prowadzić pod numer czternasty, a przyszedłszy tam uległ nieszczęśliwej pokusie, nie mając kogo bić, rozrucania i deptania tego, co na ziemi znalazł. Oficera oddano natychmiast pod areszt, warty poodmieniano i poaresztowano, a dopiero potem, wysłano rozkazy zamknięcia cytadelli nie wpuszczania i nie wypuszczania nikogo.
Gdy uderzono w bębny Karol był na moście, dosyć spokojnym krokiem zbliżył się do ostatniej straży, minął ją i wprzód już ostrzeżony nie poszedł w kierunku ulicy Zakroczymskiej, ale wprost przed siebie. Naciągały gęste chmury i chociaż wieczór nie był późny dosyć się zrobiło ciemno; w oddali za pochyłością wzgórza postrzegł Karol dorożkę i domyślił się, że ona na niego czekała.
Czując, że go natychmiast gonić będą w wielkiej był niepewności czy mundur, który miał na sobie, zrzucić czy go zatrzymać; mógł on go zdradzić, ale mógł w pewnym razie obronić. Tu już potrzeba było instynktu podyktowanego przez opatrzność, gdy chce ocalić lub zgubić człowieka. Karol wyrozumował sobie, że w każdym razie mundur był niebezpiecznym. Obejrzawszy się iż go żołnierz ze straży ani w koło nikt widzieć nie może, spiesznie zwlokł z sobie tę odzież rzucił ją pod mostek i został w jednym surducie, Czapkę miał w kieszeni. Wykonawszy to pobiegł cospieszniej do dorożki w której zdala już poznał Młota. Dościgłszy jej rzucił się wewnątrz czując, że mu sił braknie.
W istocie ta jedna godzina trwogi i niepewności tak go złamała, że długo do siebie przyjść nie mógł. Na koźle zamiast dorożkarza postrzegł drugiego z przyjaciół, który skinieniem głowy go powitawszy zaciął konie i spiesznie ruszyli do miasta okrążając je bo się na prostej drodze pewnej spodziewali pogoni. W istocie wysłano ją, ale tak nie rychło, że gdy się żołnierstwo rozbiegło z rozkazem zatrzymywania wszystkich na drodze od cytadelli, oni już byli w środku miasta, gdzie ich wśród mnóstwa powozów niepodobna było wyszukać. Przez cały czas, gdy w czwał lecieli do miasta, bo wolniej dopiero w Jerozolimskich alejach jechać zaczęli, mimo całego swego męztwa, Karol słowa przemówić nie mógł. Po części przyczyną tego znękania było nawet fizyczne osłabienie i dwudniowy głód, bo nic w usta wziąć nie mógł przygotowując się do tego stanowszego kroku. Młot daleko doświadczeńszy od niego i więcej przewidujący puszczając się z dorożką na przeciw przyjaciela nie zapomniał o butelce wina, której część gwałtem mu prawie wypić kazał. To jeśli nie dodało siły przynajmniej rozbudziło go nieco. Naturalnie pojechali z nim nie na dawne jego mieszkanie ale do takiego domu na Tamce, gdzie nikomu na myśl przyjść nie mogło poszukiwać zbiega.
Jadwiga, której Karol winien był swe oswobodzenie, pomimo starań Młota pragnącego ukryć przed nią dzień ucieczki i oszczędzić jej straszliwego niepokoju, dowiedziała się, czy przeczuła kochającem sercem niewieściem tę straszną chwilę w której się rozstrzygały losy najdroższego jej człowieka. Ciotka we wszystkie te zabiegi nie była wtajemniczoną, ale tego dnia widząc Jadwigę bladą przechadzającą się nieustannie po salonie, wyglądającą przez okna, drżącą na szelest najmniejszy, biegnącą ku drzwiom za każdem ich otwarzeniem, musiała się czegoś domyślać. Na próżno chciała ją rozerwać rozmową, Jadwiga odpowiadała monosyllabami, westchnieniami a często takiemi słowy, które tylko dowodziły, że myślą gdzieindziej była.
– Ale co ci to jest moje dziecko? spytała jej niespokojna, czyś ty chora? czy się co stało?
a taisz coś przedemną. Widzę po tobie choćbyś ukryć chciała, że ci coś jest, to mnie gorzej niepokoi niż największa bieda, bo się domyślam gorszych może rzeczy niż są w istocie.
Na to pytanie Jadwiga odpowiedziała, że nic nie ma, że się niczego domyślać nie trzeba, ale ciotka znając ją dobrze potrzęsała głową niedowierzająco.
Przed wieczorem jeszcze nadeszło kilka osób, poważny hr. Albert, Edward, Henryk Gros i ci także wszyscy od razu domyślili się, że coś ciężyło na sercu biednej Jadwidze. Zmuszona ukrywać niepokój, zwykle żywa, wpadła teraz w jakiś rodzaj rozgorączkowania, który ją czynił stokroć powabniejszą jeszcze.
Zimny na pozór hr. Albert na ten raz był w extazie, zapomniał ekonomji politycznej, wzdychał i zbierało mu się na poezją z którą jak z rzadkim gościem sam nie wiedział co zrobić.
Jadwiga wypowiadała przed nim całe swe wyznania wiary, wprost przeciwne jego przekonaniom, ale jej zapał i uniesienie tak były wielkie, zaraźliwe, że nawet Albert na małą chwileczkę uczuł w sobie jakby słabostkę do nawrócenia. Powrównywał ją do Sybilli Dominikina z czego Gros uśmiechał się, bo między tym sławnym obra – zeru, który kopje tak rozpowszechniły po świecie, a Jadwigą, nie było najmniejszego podobieństwa. Ale zacny ekonomista, który sztuki piękne za nieprodukcyjny zbytek uważał, nie wiele się zajmował malarstwem i gdy o nim mówił, częste w tem rodzaju popełniał błędy. Rozmowa była bardzo wysoko nastrojoną a Jadwiga oczów ze drzwi nie spuszczała. Otworzyły się one w reszcie i wszedł rozpłomieniony Młot, który umyślnie nadał swej twarzy wielki wyraz tryumfu, aby pierwszem wejrzeniem na nią poznać było można, że z dobrą nowiną przychodził. Jadwiga porzuciwszy wszystkich pobiegła ku niemu i usłyszała jak jej szepnął:
– Udało się.
– Wolny?
– Wolny.
– A więc jutro wyjeżdża zapewne?
– Jakto wyjeżdża? dokąd? spytał Młot.
– Przecież musi uciekać zagranicę? Młot uśmiechnął się zżymając ramionami.
– On? za nic w świecie nie opuści miasta. Powiada, że dla tego tylko zgodził się na ucieczkę aby tu, gdzie jest najpotrzebniejszy pracować.
– Ale tu co chwila wyśledzić i złapać go mogą!
Młot spuścił głowę.
– Już chyba pani go przekonasz że równie pożytecznie może sprawie służyć za granicą; ja, się tego nie podejmuję.
– Niewiem czy i ja tego potrafię dokazać, ale możesz pan być pewnym że nad tem pracować będę usilnie, gdybym go tylko widzieć mogła.
Młot uśmiechnął się i spojrzał na nią z dziwnym wyrazem, który Jadwigę zastanowił i przestraszył. Zdawała się bowiem odgadywać z jego wejrzenia jakby to widzenie się z Karolem, o którem wątpiła, było nadspodziewanie bliskiem. Nie mogła tego zrozumieć, nie przypuszczała bowiem żeby Gliński, ważył się w tej chwili zajrzeć do domu w którym go najprędzej szukać mogli. Przelękła się prawie gdy Młot wskazał jej oczyma drzwi na prawo do bocznego pokoju wiodące. Z pośpiechem pobiegła ku nim i w progu już ujrzała Karola stojącego przy stole nad albumem tak spokojnego jak gdyby powracał z jakiejś zabawy. Twarz jego wymizerniała i zmieniona była jeśli być może piękniejszą teraz bo poważniejszą i surowszą. Spokojny jakiś wyraz smutku oblewał ją całą; na ustach był pół uśmiech cichej rezygnacji, która z wysoka patrzy na drobne świata uciechy i bóle.
Jadwiga podbiegła ku niemu wyciągając dłoń drżącą.
– Na Boga, zawołała, godziłoż się to? godziło, przychodzić tutaj gdzie lada 'nieroztropna szczebiotliwość człowieka zdradzić was może?
– Droga pani, odparł z uczuciem przybyły, starym obyczajem powracający z niewoli nieśli swe kajdany by je zawiesić przed ołtarzem, jam już przejeżdżając przed kościołem westchnął z wdzięcznością do Boga, ale mi należało przyjść tu jeszcze do mojej wybawicielki, aby jej powiedzieć choć to jedno słowo dzięki. W tem jednem słowie, wierz mi pani, zamyka się wiele; wdzięczność, uwielbienie, cześć, wreszcie uczucie na które może słów nie ma w języku.
– A ja, czy mam, czy nie mam do tego prawo, naprzód się z panem kłócić będę. Co za myśl? jak można było na chwilę przypuścić ażeby tu pozostać? Pan powinieneś, pan musisz natychmiast uciekać. Nie powiem że ja tego żądam bo cóż by to znaczyło? ale przyjaciele pana, ci co go cenić umieją żądają, proszą, zmuszą.
– Przepraszam panią, rzekł Karol stanowczo, to być nie może; nie mówmy nawet o tem.
Gdyby chodziło o ocalenie mnie, dla tego ażebym gdzieś z zagranic kraju patrzał na to co się tutaj dzieje z założonemi rękami, nigdybym się był nie ważył na tę straszliwą ucieczkę. Jeżelim to uczynił to tylko ażeby powrócić do pracy, dzieląc wszystkie jej niebezpieczeństwa.
– Ale zlituj się pan! zważ, że lada przechodzeń co cię pozna na ulicy może mimowolnie zdradzić, a wówczas.
– Wówczas spotkać mnie to może co każdego innego spokojnie przechodzącego ulicą, rzekł Karol. Dziś wszyscy jesteśmy winowajcami w ich oczach; nie ma odkupienia bez ofiary. A gdy uznajemy jej potrzebę godził się pociągać do poświęcenia drugich oszczędzając siebie? Jadwiga zamilkła, szelest jakiś przeraził ją, przemówiła tylko z uczuciem.
– Idź pan, idź, boję się, pomówimy o tem jeszcze, ale na Boga ukryj się, i oszczędź swym przyjaciołom srogich katuszy które już raz przecierpieli…
Karol wysunął się natychmiast, a Jadwiga weszła na salę z tak zmienioną twarzą, że Albert który z nią mówił przed chwilą, mimo niewielkiej przenikliwości, jakąś tajemnicę w tem odkrył.
– Gdybym pani nie miał za jedną z tych kapłanek prawdy, które nigdy w płaszczu fałszu nie chodzą, rzekłbym że pani ukrywasz jakąś niezmiernej wagi tajemnicę, z tą niezręcznością uczciwych ludzi, u których mimowolnie wszelkie wrażenie wytryska czołem i oczyma; przed chwilą byłaś pani dziwnie niespokojną i rozgorączkowaną, teraz zdajesz się być majestatycznie szczęśliwą…..
Jadwiga z uśmiechem spojrzała na niego, – Czy pan sądzisz, rzekła, że na człowieku tylko ogromne dozy szczęścia i bólu tak się wyraziście objawiają, często homeopatyczna kropelka, wspomnienie, nadzieja, przeczucie tak zmącą fizjognomją człowieka, jak najstraszliwszy uragan serdeczny.
– Tak, odparł Albert, ale dzieje się to zwykle na tych leciutkich wodach, które lada wietrzyk porusza, głębię oceanu stoją spokojne często przy wichrze nawet. A pani w moich oczach oceanem jesteś.
– Zlituj się hrabio, gdyby nas kto z boku słyszał, myślałby że powtarzamy scenę z Molierowskich Les precieuses ridicules. Powiem panu szczerze że te wielkie wrażenia któreś czytał na mojej fizjonomji nieraz i ja znajdowałam u moich przyjaciołek, otóż po głębszem zbadaniu przyczyn okazywało się że rozpacz rodził stłuczony garnuszek, a extazę muślinowa sukienka.
– Wszystko to prawda, rzekł Albert, ale pani ranie tem nie obałamucisz. Nie jestem wielkim fizjonomistą, ale pani tak trudno, nawet pobożne wyrzec kłamstwo, że przysiągłbym iż rzecz jest wielkiej wagi.
Jadwiga zwróciła rozmowę na inny przedmiot, gdy w tem otworzyły się drzwi i Edward który był wyszedł przed godziną po jakąś książkę wrócił z nią do salonu z fizjonomją człowieka któremu pilno jest wielką wypowiedzieć nowinę.
– Przepraszam, rzekł do Jadwigi, żem tak nieprędko powrócił, naprzód dla tego że Quineta ani u Grebetnera ani u Senewalda nie znalazłem, istnym przypadkiem znalazł się u Natansona, powtóre żem się zetknął mimowolnie z jakąś dziwną historją, którą w tej chwili z ust do ust podają sobie po mieście. Sądzę że to jest bajka, bo wiadomo ile ich teraz krąży, ale zapewne osnuta na jakimś rzeczywistym wypadku.
– Cóż to jest? spytała Jadwiga.
– Jakby powieść z tysiąca nocy. Wiadomo co to jest cytadela, tymczasem mówią że z niej uciekł jakiś ważny polityczny więzień najdziwniejszym w świecie sposobem, że zabił pilnującego żołnierza, przebrał się w jego odzież, wyszedł niosąc resztki obiadu i szczęśliwie umknął.
Jadwiga zarumieniła się mocno, ale zajęta Quinetem ze spuszczoną głową, nie dała po sobie poznać wzruszenia. Czuła że wzrok Alberta musiał jej szukać, a może odgadnąć wszystko.
Edward z dziecinną wielomównością powtarzał co tylko słyszał na ulicy; niedorzeczne i potworzone szczegóły ucieczki, przypuszczenia względem więźnia i t… p.
Szczęściem było już dość późno i goście powoli się rozchodzić zaczęli, zostawując Jadwigę sam na sam z ciotką. Łzy radości długo wstrzymywane rzuciły się jej z oczów, a poczciwa ciocia widząc płaczącą przywlekła się do niej, nie mogąc zrozumieć powodu. Na jej nalegania Jadwiga odpowiedziała tylko:
– Nie pytaj, módlmy się, jestem szczęśliwa!…. Może nie potrwa szczęście – ale w tej chwili serce mam przepełnione! módlmy się!!
Cały ciąg rządów margrabiego był szeregiem omyłek wynikłych z zupełnej nieznajomości stanu kraju; nie mógł on poznać go sam przez się, bo z nim nigdy nie był w ściślejszych stosunkach, jak wielu jeszcze podobnych mniemanych mężów stanu, uczynił sobie wyobrażenie fałszywe od którego wielka zarozumiałość odstąpić mu nie dozwalała. Pochlebcy otaczający go nie mieli odwagi wyprowadzić z błędu. Margrabia nie dopuszczając aby się mógł mylić, system swój przeprowadzał coraz ostrzej w przekonaniu że nim kraj pokona. Według niego garść rewolucjonistów, socjalistów, demokratów, terroryzmem panowała nad Polską, potrzeba ją było, similia similibus, terroryzmem też zwyciężyć. W pałacu Brühlowskim łudzono się nawet, że despotyzm margrabiowski skutkował, upatrywano szczęśliwe symptomata, rachowano liczbę powiększających się cylindrów na głowach, uważano coraz większą ciżbę nawróconych, na poniedziałkowych wieczorach. Temczasem wszystko spiesznie leciało ku nieuniknionemu wybuchowi. Powiedzmy tu prawdę że prawdziwi moskale którzy równie niecierpieli Wielopolskiego jak Polacy, a zazdrościli mu chwilowej władzy, pociesznie bardzo posądzając go nawet o stosunki z rewolucjonistami, jaśniej widzieli rzeczy i katastrofę przewidywali zawczasu. Pilno im było samym, zakasawszy rękawy, wziąć się do katowskiego rzemiosła, oblizywali się do okrucieństwa i łupieży. Dziwne bo zaprawdę było położenie i kraju i rządzących w tej chwili przejścia, którą nazwać można panowaniem Wielopolskich.
Na czele wielki książe marzący po cichu o secundogeniturze, maleńkim Troniku, fundowaniu dynastji, dworze, etc… ale, obawiający się Petersburga i starający ukryć swe błogie nadzieje. Robiono już nawet tron pozłocisty, który gdzieś bronzownik pokazywał ciekawym w Paryżu; wielka księżna próbowała przypuszczać do pocałowania ręki z całym ceremonjałem używanym po królewskich dworach; nowonarodzonego syna chciano ochrzcić tak aby jego imie w potrzebie na polskie się dało przerobić; nazwano go Wacławem, a mamkę ubrano w kolory narodowe!! Z tej jednak fantazji dosyć śmiesznej, naród wcale nie myślał korzystać, kilka lat wprzódy może by się było to wszystko obróciło inaczej, teraz półśrodki były jak ciepła woda w chorobie gwałtownego potrzebującej lekarstwa. Choć wielce jest rzeczą wątpliwą czy książe szczerze był ze swoim mentorem, mentor wszakże pewnie się tych zachcianek domyślał, a może się z nich uśmiechał. W Petersburgu i Moskwie jakimś instynktem zdawano się przeczuwać zdradę której jeszcze nie było, i niegdyś popularny Konstanty, powoli zszedł na znienawidzonego. W tych ludziach których sobie margrabia wybrał do współdziałania, szukając raczej posłusznych narzędzi niż wielkich zdolności, nieznalazł on bezwładnych służalców jakich się mieć sjiodziewał. Co było zacniejszego między niemi a jaśniej widzącego, opierało się, starało odwrócić groźną przyszłość, gdy naczelnik, z uporem ludzi małych którzyby radzi za wielkich uchodzić, parł się niczem nie zrażony dalej. Ślepota męża stanu była prawdziwie niepojętą; ale okrążony kołem wybranych przez siebie zwolenników, nigdy po za nie okiem nie sięgnął, nigdy się nie domyślił, popełniając olbrzymie błędy, że się mógł omylić.
Usposobienia kraju, jeśli nie zupełnie to najbliżej przynajmniej uosabiał pan Andrzej. Intryga, tego człowieka reprezentującego miłość ojczyzny w sposób wcale nie rewolucyjny, spokojny i godny, zapragnęła usunąć, pozbyć go się. Kto zna kraj, przyzna że oddalenie Zamoyskiego, który swą powagą hamował gorączkę, młodzieży, posłużyło więcej rewolucji, niż rządowi. Trzeba takiej nieznajomości charakterów i zawziętości jak moskiewska, aby w panu Andrzeju rewolucjonistę upatrzyć. Margrabia równie go źle znał, a w dodatku zazdrościł mu poczciwie zapracowanej sławy i wziętości. Zdało mu się, że pociągnąwszy już ku sobie kilku ludzi z dawnych przyjaciół i współpracowników Zamoyskiego, resztę także zmusi przyjść do siebie gdy go nie stanie.
Gdy margrabia obstawiony żandarmami, zmuszony siedzieć jak więzień i jak więzień jeździć, marzył o pokonaniu kraju ostatecznie rachując na tę proskrypcją niegodną która się zwała branką, kraj tymczasem choć widział jak straszliwą była walka co go czekała, czuł ją nieuniknioną. Wielu myślało że zwyciężeni padniemy, ale w tej ostatniej ofierze była ta wielka myśl, iż lepiej jest aby dziesięć wiekowa Polska rozlała się w krew, niż rozsypała w gnój.
Gdy w pałacu Brühlowskim marzono, zachęcano i przymuszano do zabawy, propagowano zrzucenie żałoby, mówiąc zawsze o garstce burzycieli i nieprzyjaciół porządku, ci co istotne na kraj mieli wpływy, wiedzieli sami jak ciężko było wywalczyć powstrzymanie wybuchu. Wielka wprawdzie liczba ludzi dojrzalszych znajdowała, że należało czekać, rozwiązać wprzódy kwestję włościańską, ostatecznie przygotować się lepiej i zużytkować tę chwilę rozejmu dla zaopatrzenia się w siły; ale ostatnie wypadki, ucisk, upokorzenia tysiączne zrodziły już uczucie tak silne i nie pohamowane, że rozumowanie przewagi nad niem mieć nie mogło. Całe działanie tych co stali u steru ograniczało się na zyskiwaniu czasu, na hamowaniu nie czem innem jak obietnicą walki. Tymczasem w przewidywaniu jej potrzeba było dzieło zjednoczenia narodu, które w zwykłych warunkach wymagało by wieku, starać się spełnić w krótkiej chwili, jaka jeszcze dzieliła od śmiertelnego boju; było więc bardzo wiele do czynienienia i ludzie tacy jak Karol czynni a nieustraszeni, nader sprawie byli potrzebni. Już w tym czasie czynności rewolucyjne z początku instynktowo z różnych ognisk kierowane, poczęły się skupiać w jedno, i ta cudowna organizacja która miała się stać rządem narodowym, siecią ludzi dobrej woli ogarniała kraj cały. Łatwo się domyślić powodów dla których dziś jeszcze nie wiele w tem przedmiocie daje się powiedzieć.
Chwytamy tylko jedną stronę obrazową tej historji której skreślenie stanowić będzie kiedyś wielkie dla dziejopisów zadanie.
W pierwszych chwilach po swem uwolnieniu, choć zmuszony ukrywać się i lękać codziennie o siebie, Karol uczuł całe szczęście swobody, po głuchej ciszy i bezczynności więzienia ruch i życie były dlań roskoszą. Zmieniwszy nieco fizjonomją, ostrzyżeniem i ogoleniem na nowy sposób, z nieco ostróźności mógł przesuwać się po Warszawie a do czynienia znalazł tak wiele iż chwili nie miał wolnej. Choć więzienie jego nie trwało długo zdumiał się przekonawszy jak dalece położenie w tym krótkiem zmieniło się czasie, musiał parę dni poświęcić na ocenienie zmian jakie tu zaszły. W czasach rewolucyjnych często tydzień jeden przekształca fizjonomję działaczów i wyjaśnia rzeczy wprzód jeszcze ciemne i nie zrozumiałe.
W chwili gdy naród miał do walki wystąpić, szło bardzo o to aby ani u steru, ani w jego łonie nie rozrywały się siły własne w przeciwnych kierunkach. Zadanie było nie małe. Wyznać przed sobą możemy żeśmy nigdy zbytnią zgodą i ślepem nie grzeszyli posłuszeństwem. Obawa była wielka aby i teraz czyn się nie rozczepił pod różnemi przewodcami na części. Karol był duszą tej garski w którą wmawiał zgodę i jedność jako warunki niezbędne w chwili walki.
Przez kilka dni nie ukazał się on nigdzie tak był zajęty, a Jadwiga musiała szukać sposobu jakiegoś widzenia się z nim, bez narażenia go na niebezpieczeństwo. Nie cierpliwa napisała do niego słów kilka prosząc aby o godzinie piątej wieczorem znajdował się w okolicy botanicznego ogrodu gdzie i ona na przechadzkę przybyć miała. Przyniesiono jej odpowiedź, że Karol na umówione miejsce przybędzie.
Ludność warszawska zwłaszcza od czasu jak ogród Saski i Krasiński obięty został przez policją i żandarmów, dosyć licznie w piękne wieczory uczęszczała w stare te i piękne ale, na których dawniej popisywać się lubiono z najpiękniejszemi w mieście ekwipażami. Teraz najwięcej tu było pieszych szukających cieniu i chłodu w swobodniejszem miejscu choć i tu nie zbywało na widokach drażniącach. Ale wzdłuż ubrane były w rozstawionych zręcznie policjantów, a że droga ta wiodła do wielkoksiążęcej rezydencji Łazienkowskiej, często ją przebiegały to powozy jenerałów z towarzyszącymi im strażami, to oddziały wojska, to owe nareszcie orszaki wielkiego księcia i margrabiego tak wymównie dowodzące ich popularności.
Wielki Książę jeździł zwykle w powozie odkrytym, otoczony czeredą żółtych i karmazynowych, jak tulipany, Czerkiesów którzy na małych konikach pochyleni naprzód galopowali przed, przy i za powozem. Ciż sami jeździli zwykle za wielką księżną, której cudackie stroje niezbyt wytwornego smaku, mimowolnie oczy zwracały. Wcale inaczej wyglądał ekwipaż margrabiowski; czarna kareta a l'epreuve de la bombę, wybita blachą, zaprzężona szparkiemi końmi siwemi, pędząca nadzwyczaj szybko i okolona całym hufcem sinych żandarmów, którzy na ciężkich koniach ledwie za nią podążyć mogli. Na widok tej tak zwanej sinej chmury, poczciwy ludek warszawski stawał, przypatrywał się i uśmiechał. W istocie wyglądało to na orszak więźnia stanu a nie męża stanu. Czasem przeleciał alee pojedyńczy kozak z depeszami (który wcale nie przypominał owego kozaka w Marji Malczeskiego) i tego ścigały ciekawe oczy jakby się chcąc domyślić co tam wiózł na piersiach w torebce skórzanej. Pomimo ważności tej chwili twarze przechodniów jaśniały pogodą jaką daje heroiczna rezygnacja.
Około piątej Jadwiga, dobrawszy sobie niezawadną towarzyszkę przechadzki, nie młodą, nieładną ale świętą i poczciwą pannę Emmę…. pojechała prostą dorożką w alee, porzuciła ją na Alexandrowskim placu, a sama z bijącem sercem poszła upatrując Karola. Zjawił się on wkrótce, dosyć zmieniony dla obcych oczów by go nie łatwo poznały, ale dla Jadwigi zawsze tem sam co był. Przywitali się z tem lekkiem pomięszaniem które zdradza uczucie wewnętrzne, a Jadwiga pierwsza rozpoczęła rozmowę prawie od tego na czem ją przerwała pierwszego wieczora. Od uwolnienia Karola w ciągłym była niepokoju i obawie o niego. Czuła się w obowiązku przyłożywszy do oswobodzenia namówić koniecznie aby się z kraju oddalił.
– Dla tego tylko, odezwała się, koniecznie z panem widzieć się chciałam żeby jeszcze i jeszcze nalegać o jego wyjazd. Mam do tego niejakie prawa….
– Ale wiem, że pani z nich nie zechcesz korzystać, rzekł Karol. Może sobie pochlebiam, ale zdaje mi się że tu na coś jestem potrzebny;
nie godzi się myślić o sobie gdy wszyscy i z wszystkiem co mamy, obowiązani jesteśmy służyć wielkiemu dziełu wyjarzmienia ojczyzny. Czytałaś pani zapewne pamiętniki Benvenuto Cellini i przypomnisz sobie tę chwilę jego życia gdy odlewał arcydzieło które dziś zdobi Loggię Florencką. Postrzegł, że mu brakło kruszcu na wypełnienie formy posągu i zniósł wszystko co miał w domu nawet śrebra i kosztowności, aby niemi swój utwór wypełnić. Myśmy jak on dzisiaj wszyscy, i życia nasze i skarby rzucić powinni w to ognisko z którego ma wynijść dzieło święte – Polska!
– To prawda, odpowiedziała Jadwiga, ale zdaje mi się żeśmy te skarby nie darmo wyrzucać powinni? Cóż z tego przyjdzie Ojczyznie gdy pan tu marnie zginiesz, a tam za granicą mógłbyś pracować pożytecznie i długo!
– Przepraszam panią ale znani siebie dobrze i wiem jak mi wiele warunków braknie do działania gdzie indziej. Za mało znam kraje obce gdy tu w naszym w skromniejszej ale nie mniej ważnej robocie, czuję się na mojem miejscu. Ta czeladź, do której przemawiam jej językiem, wierzy mi i słucha mnie. Może to duma ale mi się zdaje, że ja tu jestem potrzebny.
– Ja temu nie przeczę, odparła Jadwiga, pan wszędzie możesz być użytecznym i potrzebnym ale ten miecz Damoklesa ciągle wieszony nad głową!!
– Pani, rzekł Karol, byłoby to straszliwem w istocie gdybym miał nadzieję wyjścia cało z tych wypadków, ale to być nie może. Każdy z nas z góry uczynił ofiarę życia i już się z niemnie droży, myśląc tylko aby je sprzedać za jak największy okup dla drogiej ojczyzny. Przypomnisz pani kiedyś słowa moje? – niegodni Mojżesze prowadzim do tej ziemi obiecanej której nigdy oglądać nie będziemy. Zginiemy nie wiem jak, jedni na szubienicach, drudzy po więzieniach, inni w boju i męczarniach, ale musiemy poginąć aby śmiercią prawdzie oddać świadectwo!
– Smutne to i straszne słowa, wzdychając rzekła Jadwiga. Czujęcałą ich wielkość, podziwiam bohaterstwo a pomimo to tak bym chciała pana ocalić, tak z tą myślą pogodzić się nie mogę!!
Jakoż, mówiła dalej Jadwiga, starała go się przełamać i jak się to tylko szczerym ludziom trafia uznała się sama w końcu zwyciężoną, śpuściła głowę, zamyśliła się i zakończyła słowy:
– Dobrze więc, dziekuję panu, opierając się wskazałeś mi drogę którą i ja pójść powinnam. Przyznaję się że jako słaba kobieta marzy – łam o osobistej przyszłości: Każecie się jej wyrzec, składam ją na ofiarę. Od dziś i ja sama i wszystko co mam, niech służy tylko wielkiej sprawie kraju; kobieta, nie narażam się na takie niebezpieczeństwo jak wy, ale się żadnego nie ulęknę.
I podała mu rękę a w oczach jej łza błysła.
Mowili potem o wielu rzeczach prócz o sobie, nie była to rozmowa kochanków, bo miłość im obojgu zdawała się świętokrodzką kradzieżą gdy tylko o kraju myślić i kraj kochać się godziło. Ale mimo milczenia jakie nakazywała przyzwoitość czuli oboje tę wielką roskosz zbliżenia, rozmowy, zamiany myśli, która będąc niewinną jest wszakże tak silną dla serc nie zepsutych jak gdyby nad nią żadnej większej nie było; spojrzenie, uśmiech, słowo starczą na długie godziny rozmyslań i przypomnień.
Mówiliśmy już jak nie zrażonym pretendentem panny Jadwigi był Edward, kiedy go nawet to co nazywał jej czerwonością od stręczyć dotąd nie mogło. Szukał on wszelkich możliwych sposobów aby się do niej przybliżyć. I teraz widząc jak jechała w alee pochwycił zaraz dorożkę aby za nią pogonić. Trafem jednak pędząc za nią dojechał aż do Belwederu, tu dopiero na myśl mu przyszło, że może być w Botanicznym ogrodzie; odprawił więc dorożkarza i puścił się w pogoń pieszo.