Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Para czerwona. Tom 2: obrazek współczesny narysowany z natury - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Para czerwona. Tom 2: obrazek współczesny narysowany z natury - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 338 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dzień był po­chmur­ny, w celi więź­nia świa­tło ce­dzo­ne przez szy­by gru­bą war­stwą pyłu po­kry­te, do­cho­dzi­ło mdłe i sza­re, po ką­tach pa­no­wa­ła pra­wie noc­na ciem­ność. – Ka­rol prze­cha­dzał się wzdłuż po­ko­iku po tych de­skach, na któ­rych kro­ki jego po­przed­ni­ków zo­sta­wi­ły dro­gę bo­le­ści wi­do­mą, gło­wa jego na pier­si zwie­szo­na i po­fał­do­wa­ne czo­ło ka­za­ły się do­my­ślać cięż­kich my­śli. Nie­kie­dy sta­wał i za­po­mi­nał się tak dłu­go; choć męż­ne­go du­cha, wo­bec dziw­ne­go po­ło­że­nia w ja­kie go losy rzu­ci­ły, czuł się roz­stro­jo­nym i bo­jaź­li­wym chwi­la­mi. Trze­ba było sil­niej­szej nad inne po­bud­ki do­bra pu­blicz­ne­go dla któ­re­go miał pra­co­wać, aby się ze­brał na od­wa­gę do uciecz­ki, któ­ra jest za­wsze upo­ka­rza­ją­cą. To co­fa­nie się przed nie­bez­pie­czeń­stwem wstrę­tli­wem jest dla dusz do praw­dy i ja­snych dróg na­wy­kłych. Ale mó­gł­że po­stą­pić in­a­czej? Nie ucie­kał od cier­pie­nia, sta­wił się na roz­kaz swej wła­dzy, któ­ra mu znać da­wa­ła, że go po­trze­bu­je i ni­kim za­stą­pić nie może. Wszyst­kie wszak­że przy­go­to­wa­nia do tego nie­bez­piecz­ne­go kro­ku na­ba­wia­ły go ja­kimś wstrę­tem, były mu nie­mi­łe jak fałsz, któ­rym brzy­dzi­ła się jego du­sza. Mó­wił so­bie sto­kroć, że le­piej by może było po­zo­stać, zno­sie mę­czar­nie i pójść z pod­nie­sio­nem czo­łem choć­by na rusz­to­wa­nie. Na­le­ga­no nań wszak­że i mu­siał być po­słusz­nym.

To­ma­szek roz­no­szą­cy ran­ną kawę, nie­wiem pod ja­kim po­zo­rem wziął na się dwa płasz­cze żoł­nier­skie i je­den z nich wraz ze wszel­kie­mi przy­bo­ra­mi tego stro­ju, czap­ką, bu­ta­mi itp. le­żał już za pie­cem. Ku wie­czo­ro­wi po­trze­ba było przy­strzydz bro­dę, tak aby się tyl­ko nie świe­żo ogo­lo­ną wy­da­wa­ła, po­pod­ci­nać wąsy, a na łóż­ku, na wy­pa­dek gdy­by kto zaj­rzał, uło­żyć z sło­my wzię­tej z sien­ni­ka bał­wa­na od­wró­co­ne­go do ścia­ny, któ­ry miał na nie­ja­kiś czas wy­obra­żać więź­nia. W cza­sie go­dzin przy­go­to­wa­nia Ni­ki­for był na stra­ży, a po po­łu­dniu w chwi­li uciecz­ki on miał sto­ją­ce­go w ku­ry­ta­rzu żoł­nie­rza za­ga­dać, gdy więź­nio­wi da­dzą znak do wyj­ścia. Dzień chwi­la­mi cią­gnął się le­ni­wo, to zno­wu le­ciał jak strza­ła, zda­wa­ło się, że na przy­go­to­wa­nia nie wy­star­czy cza­su. Obia­du przy­nie­sio­ne­go przez żoł­nie­rza nie tknął, chcąc się go zbyć prę­dzej, po obie­dzie mia­ła się do­ko­nać spra­wa ży­cia lub śmier­ci, swo­bo­dy lub szu­bie­ni­cy.

Szczę­ściem nie­bo wciąż było chmur­ne, czas dżdży­sty i po­sęp­ny. Prze­wi­dźia­no przy­pa­dek ten że wy­no­szą­ce­go ce­ber z wodą Ką­ro­la może kto z ofi­ce­rów na­po­tkać i py­tać, a że nie umiał ani sło­wa po ro­syj­sku i był­by się wy­dał gło­sem i ak­cen­tem, To­ma­szek po­ra­dził zwią­zać płach­tą brud­ną (ko­niecz­ną była brud­na, czy­sta wy­da­ła­by się nie­praw­do­po­dob­ną) twarz, ja­ko­by od bolu zę­bów. Wia­dro mia­ło stać w koń­cu ko­ry­ta­rza. Na wy­pa­dek spy­ta­nia w bra­mie, od­kra­dzio­na kart­ka z po­zwo­le­niem wy­nij­ścia, była za rę­ka­wem suk­ni Ka­ro­la. Wszyst­ko zda­wa­ło się ob­my­ślo­ne na­przód, prze­wi­dzia­ne i ob­ra­cho­wa­ne.

Ja­koż, za­raz po wy­nie­sie­niu je­dze­nia, Ka­rol za­jął się trud­ną do­syć ro­bo­tą oko­ło uło­że­nia tego ma­nia­ka, któ­ry go tu miał za­stę­po­wać.

Lecz za­le­d­wie się wziął do tego, a szło mu wiel­ce nie­zgrab­nie, brzęk się dal sły­szeć na ko­ry­ta­rzu. Ka­rol mu­siał co naj­ry­chlej po­roz­rzu­cać wszyst­ko, i po chwi­li wszedł plac-ko­men­dant dla oglą­da­nia więź­niów. Zda­wa­ło się wszyst­ko stra­co­nem, gdyż dość było żeby zo­ba­czył mun­dur le­żą­cy za pie­cem, wy­da­ły­by się na­tych­miast za­mia­ry tej śmia­łej uciecz­ki, lub obu­dzi­ło po­dej­rze­nie. Sło­my wy­rzu­co­nej z tap­cza­na nie było na­wet cza­su na­zad uło­żyć i gdy ko­men­dant w pro­gu się uka­zał, Ka­rol za­ię­ty był jesz­cze oko­ło swo­je­go łóż­ka.

Ofi­cer od stra­ży i plac-ad­ju­tant to­wa­rzy­szy­li ko­men­dan­to­wi, któ­ry wszedł­szy oglą­dać celę i więź­nia, na­przód z góry nań po­wstał, jak śmie tu u sie­bie taki ro­bić nie­ład.

Cho­ciaż Ka­rol był prze­ko­na­ny, że we­dle zwy­cza­ju war­tu­jąc wszyst­kie kąty izby, znaj­dą odzież i cały plan tak pra­co­wi­cie osnu­ty prze­pad­nie, po­trze­ba było do ostat­ka nad­ra­biać fał­szem. Od­wró­cił się więc do krzy­czą­ce­go ofi­ce­ra i rzekł spo­koj­nie:

– Chcia­łem so­bie prze­słać łóż­ko…

– Wie­cie, że tu nic tknąć nie wol­no? za­krzy­czał gbur tu­piąc nogą, – co to? po­trze­ba wam pu­chu i pie­rzy­ny? cho­rzy je­ste­ście to pro­ście się do szpi­ta­la?

– Bar­dzo prze­pra­szam, ode­zwał się Ka­rol ła­god­nie – nie­wie­dzia­łem o prze­pi­sach.

Mo­skal po­ka­zaw­szy zra­zu minę groź­ną, udo­bru­chał się, spy­tał więź­nia czy nie po­trze­bu­je cze­go, czy nie chce się ska­rzyć o co? a gdy otrzy­mał od­po­wiedź, rzu­ciw­szy okiem na izbę, szczę­ściem coś tyl­ko po­mru­czaw­szy ad­ju­tan­to­wi, po­że­gnał i wy­to­czył się z całą swą świ­tą.

Gdy­by nie ta roz­trzę­sio­na sło­ma i nie ten gniew, kto wie czy­by był nie pil­niej oglą­dał iz­deb­kę, a na­ów­czas mun­dur­by się nie ukrył przed jego okiem.

Cho­ciaż wszyst­ko już mi­nę­ło, Ka­rol uwa­żał całą rzecz za stra­co­ną, zda­wa­ło mu się, że tego przy­najm­niej dnia ani my­śleć nie moż­na o uciecz­ce Usiadł ocie­ra­jąc zimy pot z czo­ła, gdy Ni­ki­for wszedł a ra­czej zaj­rzał szyb­ko prze­ze­drzwi i ru­chem przy­na­glił do po­spiesz­ne­go wy­bo­ru.

Ka­rol więc zno­wu jął się ro­bo­ty oko­ło bał­wa­na i ja­ko­kol­wiek mu się go uda­ło ule­pić, okry­wa­jąc odzie­żą któ­rą zwy­kle no­sił, ale gło­wa oka­za­ła się nie­zmier­nie do wy­ko­na­nia trud­ną. Ze zmię­tej sło­my nie­po­dob­na było praw­do­po­dob­nej gło­wy wy­kształ­cić i bie­li­zna na ten cel uży­ta nie wie­le po­mo­gła. Ka­rol przy­pa­tru­jąc się swe­mu dzie­łu, czuł, że po tej jed­nej czę­ści po­znał­by za­raz fałsz. Po­cie­szał się tą na­dzie­ją wszak­że, iż nie wszy­scy ofi­ce­ro­wie ro­syj­scy mają po­czu­cie praw­dy. Spiesz­nie po­tem przy­szło się prze­kształ­cać i prze­obra­żać, bo puk­nię­cie do drzwi celi lek­kie, lub trzy­krot­ne chrząk­nię­cie w ko­ry­ta­rzu mia­ły oznaj­mić o po­rze do wyj­ścia wła­ści­wej. – Ka­rol, któ­re­mu Ni­ki­for dał tyl­ko ma­leń­ki zło­mek zwier­cia­deł­ka, do­syć nie­źle ob­ciął bro­dę, choć w po­śpie­chu tępe no­życz­ki w kil­ku miej­scach wło­sy ze skó­rą ra­zem wy­strzy­gły; na­dział po­tem płaszcz tro­chę nań za­cia­sny, buty, czap­kę, i gdy się przej­rzał w lu­ster­ku sam się nie­po­znał pra­wie, tak był zmie­nio­nym. Dało mu to nie­co otu­chy, że i dru­dzy się może nie do­my­ślą w nim więź­nia…

Już daw­no był go­tów i cze­kał przy drzwiach tyl­ko, ale znak ów spo­dzie­wa­ny nie da­wał się sły­szeć. My­ślał na­wet iż ja­kaś za­szła prze­szko­da i chciał się już roz­bie­rać, gdy chrząk­nię­cie dało się sły­szeć na ko­ry­ta­rzu, raz, dru­gi i trze­ci. Mi­mo­wol­nie drgnął na to ha­sło.

Wy­cze­kaw­szy chwil­kę, ostroż­nie prze­mknął drzwi, wy­śli­znął się, za­mknął je za sobą, a gdy się po­czuł na ku­ry­ta­rzu, jak­by mgłą za­szły mu oczy. Krew na­gle ude­rzy­ła do gło­wy, na chwi­lę był pe­wien że pad­nie i da­lej przy­tom­nie po­kie­ro­wać sobą nie po­tra­fi. Od­wró­cił gło­wę i uj­rzał za sobą Ni­ki­fo­ra, któ­ry za­trzy­mał był war­tę i o coś ją na­py­ty­wał. Po­trze­ba było jak naj­spiesz­niej z tej dy­wer­sji ko­rzy­stać – ale Ka­rol za­po­mniał w któ­rą stro­nę po sto­ją­ce wia­dro udać mu się ka­za­no, i rzu­cił się na śle­po przed sie­bie. Szczę – ściem nogi mu się trzę­sły i mu­siał iść wol­nym kro­kiem, choć chciał­by był jak strza­ła ucie­kać.

Ko­ry­tarz pe­łen drzwi nu­me­ro­wa­nych, dość ciem­ny, cią­gnął się dłu­go, aż w koń­cu jego wi­dać było drzwi i cho­dzą­ce­go przed nie­mi szyl­dwa­cha. Tu po­dob­no stać mia­ło na pół próż­ne wia­dro, któ­re Ka­rol po­wi­nien był za­brać i wy­nieść z sobą. Ale dro­ga do wyj­ścia zda­la mu się pie­kiel­nie dłu­gą, a wia­dra, któ­re ozna­cza­ło że się nie omy­lił w kie­run­ku, nie do­strze­gał. Praw­da, że mu się w oczach ćmi­ło. – To­ma­szek za­le­cił tak­że, żeby szedł po­wo­li i uwa­żał, aby się nie spo­tkał ze stra­żą, któ­ra go mo­gła za­cze­pić. Nie szło o to by go po­zna­ła, bo tu żoł­nie­rze wszy­scy znać się nie mogą, ale żeby unik­nąć roz­mo­wy. W ra­zie za­py­ta­nia, Ka­rol miał tyl­ko mach­nąć ręką i nic nie od­po­wia­da­jąc, iść da­lej po­wo­li i na­ku­li­wa­jąc.

Na za­cho­wa­nie tych wszyst­kich ostroż­no­ści prze­pi­sów, na­le­ża­ło mieć wie­le wię­cej przy­tom­no­ści i zim­nej krwi, niż jej Ka­rol miał w tej chwi­li.

Zbli­żał się już do drzwi od po­dwó­rza, gdy w ko­ry­tarz wszedł z ha­ła­sem ofi­cer. Ka­rol we­dle prze­pi­su zdjął czap­kę, wy­pro­sto­wał się a spusz­cza­jąc rękę w dół, szczę­ściem na­ma­cał wia­dro któ­re­go wła­śnie szu­kał nie mo­gąc zna­leźć. Ofi­cer spoj­rzał nań, kiw­nął gło­wą i po­szedł da­lej. Mi­mo­wol­nie od­wró­cił się, by spoj­rzeć do­kąd idzie, i zda­ło mu się, że szedł do jego celi, ale już nie było cza­su roz­my­ślać, ani się co­fać i Ka­rol ująw­szy wia­dro, po­mi­nął szyl­dwa­cha i wszedł w opar­ka­nio­ny wy­so­ko ze­wsząd dzie­dzi­niec. Scież­ka opi­sa­na mu do­brze i zresz­tą znacz­na pro­wa­dzi­ła do wrót u któ­rych jesz­cze jed­na straż war­to­wa­ła, po za nią miał kę­dyś ocze­ki­wać To­ma­szek i to­wa­rzy­szyć zbie­go­wi do mo­stu i bra­my. Opo­dal stał za wzgó­rzem po­wóz.

Przy­pa­dek chciał wy­sta­wić Ka­ro­la na naj­cięż­sze pró­by, ja­kie moż­na było w jego po­ło­że­niu prze­cho­dzić – bra­ma otwo­rzy­ła się i po­wol­nym kro­kiem wszedł przez nią je­ne­rał Roż­now, dłu­biąc w zę­bach i roz­glą­da­jąc się po­tem swo­jem kró­le­stwie, w któ­rem był pa­nem ży­cia i śmier­ci tylu nie­szczę­śli­wych lu­dzi.

Ka­rol ustą­pił mu wpraw­dzie ze ścież­ki, zdjął czap­kę, wy­pro­sto­wał się jak tyl­ko mógł i umiał, ale ta nie­szczę­sna płach­ta, któ­rą miał za­wią­za­ną twarz, ścią­gnę­ła nań bacz­ne oko je­ne­ra­ła. Ski­nął nań aby się zbli­żył. Ka­rol nie­zro­zu­miał, je­ne­rał skłon­ny do gnie­wu, za­czął krzy­czeć:

– Co to! nie­ro­zu­miesz? ty? ja­kiś…. psi synu,..

Ru­chem ręki stru­chla­ły i roz­ją­trzo­ny mło­dzie­niec le­d­wie miał tyle przy­tom­no­ści by uka­zać na uszy.

– Co ty! cho­ry? ha! głu­chy… sto czor­tów! po­cóż cię do słu­zby uży­wa­ją! krzyk­nął je­ne­rał.

– Po­wiedz mi za­raz unte­ro­fi­ce­ro­wi, niech cię za­pi­szą do la­za­re­tu i od­wra­ca­jąc się po dwa­kroć za­wo­łał jesz­cze.

– Pa­szoł, pa­szoł.

Gdy­by się był chciał przy­pa­try­wać, jak ten jego roz­kaz speł­nio­nym zo­stał i jak nie po żoł­nier­sku od­wró­cił się Ka­rol, był­by nie­za­wod­nie po­znał w nim zbie­ga, ale w tej­że chwi­li za­bi­te de­ska­mi okno jed­nej celi, po nad któ­re wy­glą­da­ła wy­wa­bio­na krzy­kiem gło­wa bla­da ja­kie­goś bie­da­ka, za­ję­ło jego uwa­gę i nowy obu­dzi­ło gniew. Po­czął ma­chać rę­ka­mi na więź­nia, któ­ry nie są­dząc się po­strze­żo­nym, nie­dość ry­chło mu umknął z przed oczów. A chcieć wy­glą­dać w dzie­dzi­niec jest już zbrod­nią w cy­ta­de­li. Cały ten ha­łas obu­dził na­wet straż ze­wnętrz­ną bra­my, przez któ­rą Ka­rol miał wła­śnie z wia­drem prze­cho­dzić. Żoł­nierz sta­nął mu z bro­nią na dro­dze, a gdy nad­szedł po­czął go śmie­jąc się za­cze­piać.

– Ot szczę­śli­wiec, szep­tał po ci­chu, ot! przy­najm­niej so­bie od­pocz­niesz w la­za­re­cie, dru­gi gdy­by się i pro­sił, to go tam nie do­pusz­czą, a temu tro­chę gęba spu­chła i pój­dzie się w łóż­ku wy­le­gać! ot szczę­śli­wiec!

Przy­po­mniaw­szy so­bie, ze mu w ra­zie ta­kiej za­czep­ki ka­za­no tyl­ko ręką mach­nąć, Ka­rol użył tego środ­ka i po­wo­li na­ku­li­wa­jąc się po­wlókł.

Te­raz, nie li­cząc spo­tkań po­dob­nych pierw­szym, już był po za war­ta­mi sroż­sze­mi, ale go nie­po­ko­iło to, że ofi­cer, z któ­rym się ze­tknął w ko­ry­ta­rzu zda­wał się iść do jego celi. Tem­bar­dziej było to praw­do­po­dob­nem, że owa roz­rzu­co­na nie­kon­sty­tu­cyj­nie sło­ma po­wód do od­wie­dzin dać mo­gła.

Bądź co bądź na­le­ża­ło się spie­szyć bo alarm mógł być dany i cy­ta­de­la za­mknię­tą nim się wię­zień wy­mknął za ostat­nią bra­mę. Ka­rol więc po­sta­wiw­szy wia­dro za pło­tem, spiesz­niej­szym kro­kiem skie­ro­wał się ku zda­la sto­ją­ce­mu żoł­nie­rzo­wi, któ­re­go są­dził być To­masz­kiem.

Gdy go świe­że owia­ło po­wie­trze i ja­śniej­szy dzień oto­czył, gdy po za sobą zo­sta­wił ry­gle i war­ty, Ka­rol ja­koś się uczuł swo­bod­niej­szym. Jed­nak iść mu nie było ła­two, nogi drża­ły jesz­cze i w gło­wie się krę­ci­ło, czuł szum w uszach i ja­sne płat­ki la­ta­ły mu przed oczy­ma, szedł mi – mo to, ale zbli­ża­jąc się do mnie­ma­ne­go To­masz­ka po­znał, że to był wca­le kto inny.

Żoł­nierz ten za­czął do nie­go mó­wić, ale Ka­rol sło­wa jed­ne­go nie umie­jąc po ru­sku mu­siał zno­wu tyl­ko ręką mach­nąć i szedł da­lej. Snu­ło się po sze­ro­kich dzie­dziń­cach żoł­dac­twa bez mia­ry ale nig­dzie twa­rzy To­masz­ka do­strzedz nie mógł. Do­syć do­brze po­wierz­chow­no­ścią swą uda­jąc cho­ro­bę ze spusz­czo­ną gło­wą szedł tak da­lej wię­cej się kie­ru­jąc in­stynk­tem, niż zna­jo­mo­ścią miej­sca. Wca­le bo­wiem nie pa­mię­tał któ­rę­dy go wprzód pro­wa­dzo­no wśród wszyst­kich tych gma­chów bez cha­rak­te­ru ni­czem się nie od­zna­cza­ją­cych i sty­lem urzę­do­wym ko­szar po­bu­do­wa­nych. Za­błą­dzić było nad­zwy­czaj ła­two, Ka­rol pa­mię­tał tyl­ko na to, żeby iść cią­gle w jed­nym kie­run­ku. Ja­koż, choć nie naj­prost­szą dro­gą i nie spo­tkaw­szy nig­dzie To­masz­ka, któ­ry nań cze­kał gdzie­in­dziej, wy­szedł na ostat­ni po­dwó­rzec pro­wa­dzą­cy do mo­stu. Szczę­ściem cze­ka­ją­cy nań u dru­giej bra­my To­masz, po­strzegł go ja­koś, po­znał i, gdy się już Ka­rol nie spo­dzie­wał spo­tkać na­pę­dził w dro­dze. W kil­ku sło­wach oznaj­mił mu na­tych­miast Ka­rol, że praw­do­po­dob­nie w krot­ce alarm dany być może, bo z po­wo­du byt­no­ści plac­ko­men­dan­ta i roz­rzu­co­nej sło­my zda­wa­ło się, że tam po – sła­no ofi­ce­ra. To­ma­szek prze­lę­kły był moc­no, ale uka­zaw­szy dro­gę Ka­ro­lo­wi ka­zał mu da­lej iść sa­me­mu, gdyż on dla nie­po­zna­ki i ra­to­wa­nia Ni­ki­fo­ra mu­siał się za­trzy­mać. A choć­by alarm zro­bio­no, spo­dzie­wał się, że dla tego umknąć po­tra­fi, byle raz Ka­rol był bez­piecz­ny.

Zbieg więc po­spie­szył ku mo­sto­wi ale w chwi­li gdy się do nie­go zbli­żał po­sły­szał za sobą, nie­zmier­ny krzyk, ha­łas, a w krot­ce po­tem bi­cie w bęb­ny. Nie moż­na już było wąt­pić, że uciecz­kę jego od­kry­to. W isto­cie ta roz­rzu­co­na sło­ma wcze­śniej da­le­ko zdra­dzi­ła go niż się spo­dzie­wa­no. Plac­ko­men­dant czło­wiek nie­zmier­nie do form przy­wią­za­ny cho­ciaż na miej­scu wiel­kiej z tego hi­sto­ryj nie ro­bił, za do­zwo­le­nie mnie­ma­ne­go owe­go prze­ście­ła­nia łóż­ka więź­nio­wi sro­gą dał na­ga­nę ofi­ce­ro­wi od stra­ży. Ofi­cer po­biegł na­tych­miast spraw­dzić rzecz na miej­scu i ode­bra­ne ła­ja­nie z li­chwą od­dać swo­im żoł­nie­rzom. Wpadł tedy groź­ny i zbu­rzo­ny do izby pod nu­me­rem czter­na­stym, a po­strze­gł­szy w po­mro­ku, niby le­żą­ce­go na łóż­ku więź­nia po­czął go na­przód lżyć i krzy­czeć aby na­tych­miast wsta­wał. Sło­ma, mniej da­le­ko sza­nu­ją­ca mo­skiew­skie uka­zy niż lu­dzie, ja­koś się nie ru­szy­ła. Ofi­cer znie­cier­pli­wio­ny raz i dru­gi tar­gnął owe­go le­żą­ce­go na łóż­ku bał­wa­na, a gdy i to nie po­mo­gło, kop­nął go nogą. Je­den z bu­tów nie dość do­brze przy­twier­dzo­nych do tap­cza­na upadł na pod­ło­gę. Na ten wi­dok mo­skal, któ­ry na­wet przy­pu­ścić nie umiał moż­li­wo­ści po­po­dob­ne­go wy­pad­ku, naj­zu­peł­niej osłu­piał. Miej­sce z któ­re­go but wy­padł ster­cza­ło sło­mą, ofi­cer pchnął, po­tem rzu­cił się na łóż­ko i cała ta mo­zol­nie uło­żo­na po­stać oka­za­ła mu się bar­dzo nie­zgrab­ną kupą, star­tej sło­my i odzie­ży. Przy­tom­niej­szy może czło­wiek, był­by na­tych­miast wy­le­ciał i za­alar­mo­wał stra­że, ale mo­skal był tak roz­gnie­wa­ny – wście­kły, że nim mu na myśl przy­szło, wy­biedz w ko­ry­tarz i go­nić za zbie­giem, po­czął z za­ja­dło­ścią znę­cać się nad sło­mą, roz­ry­wać i dep­tać odzież, rzu­cać bu­ta­mi i na piec, pluć, ła­jać i t… p.

Wy­czer­paw­szy do­pie­ro wszyst­kie te środ­ki, nie­co pierw­szą jego za­ja­dłość uspo­ka­ja­ją­ce, wy­le­ciał, i nic ni­ko­mu nie mó­wiąc po­biegł w prost do ko­men­dan­ta. Po dro­dze choć mnó­stwo lu­dzi spo­ty­kał a wszy­scy wy­raź­nie wy­pi­sa­ny gniew wi­dzie­li na jego twa­rzy, ni­ko­mu nic nie po­wie­dział, ko­men­dan­ta nie za­stał w domu, po­szedł więc go jesz­cze szu­kać, po­tem gdy go zna­lazł tak był prze­lę­kły i roz­gnie­wa­ny, że nie ry­chło przy­szedł do sło­wa. Za­czął mó­wić tam­tem go nie mógł zro­zu­mieć , na­osta­tek do­my­śliw­szy się już o co cho­dzi­ło, po­dob­nie jak pierw­szy osza­lał ze zło­ści. Ka­zał się pro­wa­dzić pod nu­mer czter­na­sty, a przy­szedł­szy tam uległ nie­szczę­śli­wej po­ku­sie, nie ma­jąc kogo bić, roz­ru­ca­nia i dep­ta­nia tego, co na zie­mi zna­lazł. Ofi­ce­ra od­da­no na­tych­miast pod areszt, war­ty po­od­mie­nia­no i po­aresz­to­wa­no, a do­pie­ro po­tem, wy­sła­no roz­ka­zy za­mknię­cia cy­ta­del­li nie wpusz­cza­nia i nie wy­pusz­cza­nia ni­ko­go.

Gdy ude­rzo­no w bęb­ny Ka­rol był na mo­ście, do­syć spo­koj­nym kro­kiem zbli­żył się do ostat­niej stra­ży, mi­nął ją i wprzód już ostrze­żo­ny nie po­szedł w kie­run­ku uli­cy Za­kro­czym­skiej, ale wprost przed sie­bie. Na­cią­ga­ły gę­ste chmu­ry i cho­ciaż wie­czór nie był póź­ny do­syć się zro­bi­ło ciem­no; w od­da­li za po­chy­ło­ścią wzgó­rza po­strzegł Ka­rol do­roż­kę i do­my­ślił się, że ona na nie­go cze­ka­ła.

Czu­jąc, że go na­tych­miast go­nić będą w wiel­kiej był nie­pew­no­ści czy mun­dur, któ­ry miał na so­bie, zrzu­cić czy go za­trzy­mać; mógł on go zdra­dzić, ale mógł w pew­nym ra­zie obro­nić. Tu już po­trze­ba było in­stynk­tu po­dyk­to­wa­ne­go przez opatrz­ność, gdy chce oca­lić lub zgu­bić czło­wie­ka. Ka­rol wy­ro­zu­mo­wał so­bie, że w każ­dym ra­zie mun­dur był nie­bez­piecz­nym. Obej­rzaw­szy się iż go żoł­nierz ze stra­ży ani w koło nikt wi­dzieć nie może, spiesz­nie zwlokł z so­bie tę odzież rzu­cił ją pod mo­stek i zo­stał w jed­nym sur­du­cie, Czap­kę miał w kie­sze­ni. Wy­ko­naw­szy to po­biegł co­spiesz­niej do do­roż­ki w któ­rej zda­la już po­znał Mło­ta. Do­ści­gł­szy jej rzu­cił się we­wnątrz czu­jąc, że mu sił brak­nie.

W isto­cie ta jed­na go­dzi­na trwo­gi i nie­pew­no­ści tak go zła­ma­ła, że dłu­go do sie­bie przyjść nie mógł. Na koź­le za­miast do­roż­ka­rza po­strzegł dru­gie­go z przy­ja­ciół, któ­ry ski­nie­niem gło­wy go po­wi­taw­szy za­ciął ko­nie i spiesz­nie ru­szy­li do mia­sta okrą­ża­jąc je bo się na pro­stej dro­dze pew­nej spo­dzie­wa­li po­go­ni. W isto­cie wy­sła­no ją, ale tak nie ry­chło, że gdy się żoł­nier­stwo roz­bie­gło z roz­ka­zem za­trzy­my­wa­nia wszyst­kich na dro­dze od cy­ta­del­li, oni już byli w środ­ku mia­sta, gdzie ich wśród mnó­stwa po­wo­zów nie­po­dob­na było wy­szu­kać. Przez cały czas, gdy w czwał le­cie­li do mia­sta, bo wol­niej do­pie­ro w Je­ro­zo­lim­skich ale­jach je­chać za­czę­li, mimo ca­łe­go swe­go męz­twa, Ka­rol sło­wa prze­mó­wić nie mógł. Po czę­ści przy­czy­ną tego znę­ka­nia było na­wet fi­zycz­ne osła­bie­nie i dwu­dnio­wy głód, bo nic w usta wziąć nie mógł przy­go­to­wu­jąc się do tego sta­now­sze­go kro­ku. Młot da­le­ko do­świad­czeń­szy od nie­go i wię­cej prze­wi­du­ją­cy pusz­cza­jąc się z do­roż­ką na prze­ciw przy­ja­cie­la nie za­po­mniał o bu­tel­ce wina, któ­rej część gwał­tem mu pra­wie wy­pić ka­zał. To je­śli nie do­da­ło siły przy­najm­niej roz­bu­dzi­ło go nie­co. Na­tu­ral­nie po­je­cha­li z nim nie na daw­ne jego miesz­ka­nie ale do ta­kie­go domu na Tam­ce, gdzie ni­ko­mu na myśl przyjść nie mo­gło po­szu­ki­wać zbie­ga.

Ja­dwi­ga, któ­rej Ka­rol wi­nien był swe oswo­bo­dze­nie, po­mi­mo sta­rań Mło­ta pra­gną­ce­go ukryć przed nią dzień uciecz­ki i oszczę­dzić jej strasz­li­we­go nie­po­ko­ju, do­wie­dzia­ła się, czy prze­czu­ła ko­cha­ją­cem ser­cem nie­wie­ściem tę strasz­ną chwi­lę w któ­rej się roz­strzy­ga­ły losy naj­droż­sze­go jej czło­wie­ka. Ciot­ka we wszyst­kie te za­bie­gi nie była wta­jem­ni­czo­ną, ale tego dnia wi­dząc Ja­dwi­gę bla­dą prze­cha­dza­ją­cą się nie­ustan­nie po sa­lo­nie, wy­glą­da­ją­cą przez okna, drżą­cą na sze­lest naj­mniej­szy, bie­gną­cą ku drzwiom za każ­dem ich otwa­rze­niem, mu­sia­ła się cze­goś do­my­ślać. Na próż­no chcia­ła ją ro­ze­rwać roz­mo­wą, Ja­dwi­ga od­po­wia­da­ła mo­no­syl­la­ba­mi, wes­tchnie­nia­mi a czę­sto ta­kie­mi sło­wy, któ­re tyl­ko do­wo­dzi­ły, że my­ślą gdzie­in­dziej była.

– Ale co ci to jest moje dziec­ko? spy­ta­ła jej nie­spo­koj­na, czyś ty cho­ra? czy się co sta­ło?

a ta­isz coś przedem­ną. Wi­dzę po to­bie choć­byś ukryć chcia­ła, że ci coś jest, to mnie go­rzej nie­po­koi niż naj­więk­sza bie­da, bo się do­my­ślam gor­szych może rze­czy niż są w isto­cie.

Na to py­ta­nie Ja­dwi­ga od­po­wie­dzia­ła, że nic nie ma, że się ni­cze­go do­my­ślać nie trze­ba, ale ciot­ka zna­jąc ją do­brze po­trzę­sa­ła gło­wą nie­do­wie­rza­ją­co.

Przed wie­czo­rem jesz­cze na­de­szło kil­ka osób, po­waż­ny hr. Al­bert, Edward, Hen­ryk Gros i ci tak­że wszy­scy od razu do­my­śli­li się, że coś cię­ży­ło na ser­cu bied­nej Ja­dwi­dze. Zmu­szo­na ukry­wać nie­po­kój, zwy­kle żywa, wpa­dła te­raz w ja­kiś ro­dzaj roz­go­rącz­ko­wa­nia, któ­ry ją czy­nił sto­kroć po­wab­niej­szą jesz­cze.

Zim­ny na po­zór hr. Al­bert na ten raz był w exta­zie, za­po­mniał eko­nom­ji po­li­tycz­nej, wzdy­chał i zbie­ra­ło mu się na po­ezją z któ­rą jak z rzad­kim go­ściem sam nie wie­dział co zro­bić.

Ja­dwi­ga wy­po­wia­da­ła przed nim całe swe wy­zna­nia wia­ry, wprost prze­ciw­ne jego prze­ko­na­niom, ale jej za­pał i unie­sie­nie tak były wiel­kie, za­raź­li­we, że na­wet Al­bert na małą chwi­lecz­kę uczuł w so­bie jak­by sła­bost­kę do na­wró­ce­nia. Po­wrów­ny­wał ją do Sy­bil­li Do­mi­ni­ki­na z cze­go Gros uśmie­chał się, bo mię­dzy tym sław­nym obra – zeru, któ­ry ko­pje tak roz­po­wszech­ni­ły po świe­cie, a Ja­dwi­gą, nie było naj­mniej­sze­go po­do­bień­stwa. Ale za­cny eko­no­mi­sta, któ­ry sztu­ki pięk­ne za nie­pro­duk­cyj­ny zby­tek uwa­żał, nie wie­le się zaj­mo­wał ma­lar­stwem i gdy o nim mó­wił, czę­ste w tem ro­dza­ju po­peł­niał błę­dy. Roz­mo­wa była bar­dzo wy­so­ko na­stro­jo­ną a Ja­dwi­ga oczów ze drzwi nie spusz­cza­ła. Otwo­rzy­ły się one w resz­cie i wszedł roz­pło­mie­nio­ny Młot, któ­ry umyśl­nie nadał swej twa­rzy wiel­ki wy­raz try­um­fu, aby pierw­szem wej­rze­niem na nią po­znać było moż­na, że z do­brą no­wi­ną przy­cho­dził. Ja­dwi­ga po­rzu­ciw­szy wszyst­kich po­bie­gła ku nie­mu i usły­sza­ła jak jej szep­nął:

– Uda­ło się.

– Wol­ny?

– Wol­ny.

– A więc ju­tro wy­jeż­dża za­pew­ne?

– Jak­to wy­jeż­dża? do­kąd? spy­tał Młot.

– Prze­cież musi ucie­kać za­gra­ni­cę? Młot uśmiech­nął się zży­ma­jąc ra­mio­na­mi.

– On? za nic w świe­cie nie opu­ści mia­sta. Po­wia­da, że dla tego tyl­ko zgo­dził się na uciecz­kę aby tu, gdzie jest naj­po­trzeb­niej­szy pra­co­wać.

– Ale tu co chwi­la wy­śle­dzić i zła­pać go mogą!

Młot spu­ścił gło­wę.

– Już chy­ba pani go prze­ko­nasz że rów­nie po­ży­tecz­nie może spra­wie słu­żyć za gra­ni­cą; ja, się tego nie po­dej­mu­ję.

– Nie­wiem czy i ja tego po­tra­fię do­ka­zać, ale mo­żesz pan być pew­nym że nad tem pra­co­wać będę usil­nie, gdy­bym go tyl­ko wi­dzieć mo­gła.

Młot uśmiech­nął się i spoj­rzał na nią z dziw­nym wy­ra­zem, któ­ry Ja­dwi­gę za­sta­no­wił i prze­stra­szył. Zda­wa­ła się bo­wiem od­ga­dy­wać z jego wej­rze­nia jak­by to wi­dze­nie się z Ka­ro­lem, o któ­rem wąt­pi­ła, było nad­spo­dzie­wa­nie bli­skiem. Nie mo­gła tego zro­zu­mieć, nie przy­pusz­cza­ła bo­wiem żeby Gliń­ski, wa­żył się w tej chwi­li zaj­rzeć do domu w któ­rym go naj­prę­dzej szu­kać mo­gli. Prze­lę­kła się pra­wie gdy Młot wska­zał jej oczy­ma drzwi na pra­wo do bocz­ne­go po­ko­ju wio­dą­ce. Z po­śpie­chem po­bie­gła ku nim i w pro­gu już uj­rza­ła Ka­ro­la sto­ją­ce­go przy sto­le nad al­bu­mem tak spo­koj­ne­go jak gdy­by po­wra­cał z ja­kiejś za­ba­wy. Twarz jego wy­mi­zer­nia­ła i zmie­nio­na była je­śli być może pięk­niej­szą te­raz bo po­waż­niej­szą i su­row­szą. Spo­koj­ny ja­kiś wy­raz smut­ku ob­le­wał ją całą; na ustach był pół uśmiech ci­chej re­zy­gna­cji, któ­ra z wy­so­ka pa­trzy na drob­ne świa­ta ucie­chy i bóle.

Ja­dwi­ga pod­bie­gła ku nie­mu wy­cią­ga­jąc dłoń drżą­cą.

– Na Boga, za­wo­ła­ła, go­dzi­łoż się to? go­dzi­ło, przy­cho­dzić tu­taj gdzie lada 'nie­roz­trop­na szcze­bio­tli­wość czło­wie­ka zdra­dzić was może?

– Dro­ga pani, od­parł z uczu­ciem przy­by­ły, sta­rym oby­cza­jem po­wra­ca­ją­cy z nie­wo­li nie­śli swe kaj­da­ny by je za­wie­sić przed oł­ta­rzem, jam już prze­jeż­dża­jąc przed ko­ścio­łem wes­tchnął z wdzięcz­no­ścią do Boga, ale mi na­le­ża­ło przyjść tu jesz­cze do mo­jej wy­ba­wi­ciel­ki, aby jej po­wie­dzieć choć to jed­no sło­wo dzię­ki. W tem jed­nem sło­wie, wierz mi pani, za­my­ka się wie­le; wdzięcz­ność, uwiel­bie­nie, cześć, wresz­cie uczu­cie na któ­re może słów nie ma w ję­zy­ku.

– A ja, czy mam, czy nie mam do tego pra­wo, na­przód się z pa­nem kłó­cić będę. Co za myśl? jak moż­na było na chwi­lę przy­pu­ścić aże­by tu po­zo­stać? Pan po­wi­nie­neś, pan mu­sisz na­tych­miast ucie­kać. Nie po­wiem że ja tego żą­dam bo cóż by to zna­czy­ło? ale przy­ja­cie­le pana, ci co go ce­nić umie­ją żą­da­ją, pro­szą, zmu­szą.

– Prze­pra­szam pa­nią, rzekł Ka­rol sta­now­czo, to być nie może; nie mów­my na­wet o tem.

Gdy­by cho­dzi­ło o oca­le­nie mnie, dla tego aże­bym gdzieś z za­gra­nic kra­ju pa­trzał na to co się tu­taj dzie­je z za­ło­żo­ne­mi rę­ka­mi, nig­dy­bym się był nie wa­żył na tę strasz­li­wą uciecz­kę. Je­że­lim to uczy­nił to tyl­ko aże­by po­wró­cić do pra­cy, dzie­ląc wszyst­kie jej nie­bez­pie­czeń­stwa.

– Ale zli­tuj się pan! zważ, że lada prze­cho­dzeń co cię po­zna na uli­cy może mi­mo­wol­nie zdra­dzić, a wów­czas.

– Wów­czas spo­tkać mnie to może co każ­de­go in­ne­go spo­koj­nie prze­cho­dzą­ce­go uli­cą, rzekł Ka­rol. Dziś wszy­scy je­ste­śmy wi­no­waj­ca­mi w ich oczach; nie ma od­ku­pie­nia bez ofia­ry. A gdy uzna­je­my jej po­trze­bę go­dził się po­cią­gać do po­świę­ce­nia dru­gich oszczę­dza­jąc sie­bie? Ja­dwi­ga za­mil­kła, sze­lest ja­kiś prze­ra­ził ją, prze­mó­wi­ła tyl­ko z uczu­ciem.

– Idź pan, idź, boję się, po­mó­wi­my o tem jesz­cze, ale na Boga ukryj się, i oszczędź swym przy­ja­cio­łom sro­gich ka­tu­szy któ­re już raz prze­cier­pie­li…

Ka­rol wy­su­nął się na­tych­miast, a Ja­dwi­ga we­szła na salę z tak zmie­nio­ną twa­rzą, że Al­bert któ­ry z nią mó­wił przed chwi­lą, mimo nie­wiel­kiej prze­ni­kli­wo­ści, ja­kąś ta­jem­ni­cę w tem od­krył.

– Gdy­bym pani nie miał za jed­ną z tych ka­pła­nek praw­dy, któ­re nig­dy w płasz­czu fał­szu nie cho­dzą, rzekł­bym że pani ukry­wasz ja­kąś nie­zmier­nej wagi ta­jem­ni­cę, z tą nie­zręcz­no­ścią uczci­wych lu­dzi, u któ­rych mi­mo­wol­nie wszel­kie wra­że­nie wy­try­ska czo­łem i oczy­ma; przed chwi­lą by­łaś pani dziw­nie nie­spo­koj­ną i roz­go­rącz­ko­wa­ną, te­raz zda­jesz się być ma­je­sta­tycz­nie szczę­śli­wą…..

Ja­dwi­ga z uśmie­chem spoj­rza­ła na nie­go, – Czy pan są­dzisz, rze­kła, że na czło­wie­ku tyl­ko ogrom­ne dozy szczę­ścia i bólu tak się wy­ra­zi­ście ob­ja­wia­ją, czę­sto ho­me­opa­tycz­na kro­pel­ka, wspo­mnie­nie, na­dzie­ja, prze­czu­cie tak zmą­cą fi­zjo­gnom­ją czło­wie­ka, jak naj­strasz­liw­szy ura­gan ser­decz­ny.

– Tak, od­parł Al­bert, ale dzie­je się to zwy­kle na tych le­ciut­kich wo­dach, któ­re lada wie­trzyk po­ru­sza, głę­bię oce­anu sto­ją spo­koj­ne czę­sto przy wi­chrze na­wet. A pani w mo­ich oczach oce­anem je­steś.

– Zli­tuj się hra­bio, gdy­by nas kto z boku sły­szał, my­ślał­by że po­wta­rza­my sce­nę z Mo­lie­row­skich Les pre­cieu­ses ri­di­cu­les. Po­wiem panu szcze­rze że te wiel­kie wra­że­nia któ­reś czy­tał na mo­jej fi­zjo­nom­ji nie­raz i ja znaj­do­wa­łam u mo­ich przy­ja­cio­łek, otóż po głęb­szem zba­da­niu przy­czyn oka­zy­wa­ło się że roz­pacz ro­dził stłu­czo­ny gar­nu­szek, a exta­zę mu­śli­no­wa su­kien­ka.

– Wszyst­ko to praw­da, rzekł Al­bert, ale pani ra­nie tem nie oba­ła­mu­cisz. Nie je­stem wiel­kim fi­zjo­no­mi­stą, ale pani tak trud­no, na­wet po­boż­ne wy­rzec kłam­stwo, że przy­siągł­bym iż rzecz jest wiel­kiej wagi.

Ja­dwi­ga zwró­ci­ła roz­mo­wę na inny przed­miot, gdy w tem otwo­rzy­ły się drzwi i Edward któ­ry był wy­szedł przed go­dzi­ną po ja­kąś książ­kę wró­cił z nią do sa­lo­nu z fi­zjo­nom­ją czło­wie­ka któ­re­mu pil­no jest wiel­ką wy­po­wie­dzieć no­wi­nę.

– Prze­pra­szam, rzekł do Ja­dwi­gi, żem tak nie­pręd­ko po­wró­cił, na­przód dla tego że Qu­ine­ta ani u Gre­bet­ne­ra ani u Se­ne­wal­da nie zna­la­złem, ist­nym przy­pad­kiem zna­lazł się u Na­tan­so­na, po­wtó­re żem się ze­tknął mi­mo­wol­nie z ja­kąś dziw­ną hi­stor­ją, któ­rą w tej chwi­li z ust do ust po­da­ją so­bie po mie­ście. Są­dzę że to jest baj­ka, bo wia­do­mo ile ich te­raz krą­ży, ale za­pew­ne osnu­ta na ja­kimś rze­czy­wi­stym wy­pad­ku.

– Cóż to jest? spy­ta­ła Ja­dwi­ga.

– Jak­by po­wieść z ty­sią­ca nocy. Wia­do­mo co to jest cy­ta­de­la, tym­cza­sem mó­wią że z niej uciekł ja­kiś waż­ny po­li­tycz­ny wię­zień naj­dziw­niej­szym w świe­cie spo­so­bem, że za­bił pil­nu­ją­ce­go żoł­nie­rza, prze­brał się w jego odzież, wy­szedł nio­sąc reszt­ki obia­du i szczę­śli­wie umknął.

Ja­dwi­ga za­ru­mie­ni­ła się moc­no, ale za­ję­ta Qu­ine­tem ze spusz­czo­ną gło­wą, nie dała po so­bie po­znać wzru­sze­nia. Czu­ła że wzrok Al­ber­ta mu­siał jej szu­kać, a może od­gad­nąć wszyst­ko.

Edward z dzie­cin­ną wie­lo­mów­no­ścią po­wta­rzał co tyl­ko sły­szał na uli­cy; nie­do­rzecz­ne i po­two­rzo­ne szcze­gó­ły uciecz­ki, przy­pusz­cze­nia wzglę­dem więź­nia i t… p.

Szczę­ściem było już dość póź­no i go­ście po­wo­li się roz­cho­dzić za­czę­li, zo­sta­wu­jąc Ja­dwi­gę sam na sam z ciot­ką. Łzy ra­do­ści dłu­go wstrzy­my­wa­ne rzu­ci­ły się jej z oczów, a po­czci­wa cio­cia wi­dząc pła­czą­cą przy­wle­kła się do niej, nie mo­gąc zro­zu­mieć po­wo­du. Na jej na­le­ga­nia Ja­dwi­ga od­po­wie­dzia­ła tyl­ko:

– Nie py­taj, mó­dl­my się, je­stem szczę­śli­wa!…. Może nie po­trwa szczę­ście – ale w tej chwi­li ser­ce mam prze­peł­nio­ne! mó­dl­my się!!

Cały ciąg rzą­dów mar­gra­bie­go był sze­re­giem omy­łek wy­ni­kłych z zu­peł­nej nie­zna­jo­mo­ści sta­nu kra­ju; nie mógł on po­znać go sam przez się, bo z nim nig­dy nie był w ści­ślej­szych sto­sun­kach, jak wie­lu jesz­cze po­dob­nych mnie­ma­nych mę­żów sta­nu, uczy­nił so­bie wy­obra­że­nie fał­szy­we od któ­re­go wiel­ka za­ro­zu­mia­łość od­stą­pić mu nie do­zwa­la­ła. Po­chleb­cy ota­cza­ją­cy go nie mie­li od­wa­gi wy­pro­wa­dzić z błę­du. Mar­gra­bia nie do­pusz­cza­jąc aby się mógł my­lić, sys­tem swój prze­pro­wa­dzał co­raz ostrzej w prze­ko­na­niu że nim kraj po­ko­na. We­dług nie­go garść re­wo­lu­cjo­ni­stów, so­cja­li­stów, de­mo­kra­tów, ter­ro­ry­zmem pa­no­wa­ła nad Pol­ską, po­trze­ba ją było, si­mi­lia si­mi­li­bus, ter­ro­ry­zmem też zwy­cię­żyć. W pa­ła­cu Brüh­low­skim łu­dzo­no się na­wet, że de­spo­tyzm mar­gra­biow­ski skut­ko­wał, upa­try­wa­no szczę­śli­we symp­to­ma­ta, ra­cho­wa­no licz­bę po­więk­sza­ją­cych się cy­lin­drów na gło­wach, uwa­ża­no co­raz więk­szą ciż­bę na­wró­co­nych, na po­nie­dział­ko­wych wie­czo­rach. Tem­cza­sem wszyst­ko spiesz­nie le­cia­ło ku nie­unik­nio­ne­mu wy­bu­cho­wi. Po­wiedz­my tu praw­dę że praw­dzi­wi mo­ska­le któ­rzy rów­nie nie­cier­pie­li Wie­lo­pol­skie­go jak Po­la­cy, a za­zdro­ści­li mu chwi­lo­wej wła­dzy, po­ciesz­nie bar­dzo po­są­dza­jąc go na­wet o sto­sun­ki z re­wo­lu­cjo­ni­sta­mi, ja­śniej wi­dzie­li rze­czy i ka­ta­stro­fę prze­wi­dy­wa­li za­wcza­su. Pil­no im było sa­mym, za­ka­saw­szy rę­ka­wy, wziąć się do ka­tow­skie­go rze­mio­sła, ob­li­zy­wa­li się do okru­cień­stwa i łu­pie­ży. Dziw­ne bo za­praw­dę było po­ło­że­nie i kra­ju i rzą­dzą­cych w tej chwi­li przej­ścia, któ­rą na­zwać moż­na pa­no­wa­niem Wie­lo­pol­skich.

Na cze­le wiel­ki ksią­że ma­rzą­cy po ci­chu o se­cun­do­ge­ni­tu­rze, ma­leń­kim Tro­ni­ku, fun­do­wa­niu dy­na­stji, dwo­rze, etc… ale, oba­wia­ją­cy się Pe­ters­bur­ga i sta­ra­ją­cy ukryć swe bło­gie na­dzie­je. Ro­bio­no już na­wet tron po­zło­ci­sty, któ­ry gdzieś bron­zow­nik po­ka­zy­wał cie­ka­wym w Pa­ry­żu; wiel­ka księż­na pró­bo­wa­ła przy­pusz­czać do po­ca­ło­wa­nia ręki z ca­łym ce­re­mon­ja­łem uży­wa­nym po kró­lew­skich dwo­rach; no­wo­na­ro­dzo­ne­go syna chcia­no ochrzcić tak aby jego imie w po­trze­bie na pol­skie się dało prze­ro­bić; na­zwa­no go Wa­cła­wem, a mam­kę ubra­no w ko­lo­ry na­ro­do­we!! Z tej jed­nak fan­ta­zji do­syć śmiesz­nej, na­ród wca­le nie my­ślał ko­rzy­stać, kil­ka lat wprzó­dy może by się było to wszyst­ko ob­ró­ci­ło in­a­czej, te­raz pół­środ­ki były jak cie­pła woda w cho­ro­bie gwał­tow­ne­go po­trze­bu­ją­cej le­kar­stwa. Choć wiel­ce jest rze­czą wąt­pli­wą czy ksią­że szcze­rze był ze swo­im men­to­rem, men­tor wszak­że pew­nie się tych za­chcia­nek do­my­ślał, a może się z nich uśmie­chał. W Pe­ters­bur­gu i Mo­skwie ja­kimś in­stynk­tem zda­wa­no się prze­czu­wać zdra­dę któ­rej jesz­cze nie było, i nie­gdyś po­pu­lar­ny Kon­stan­ty, po­wo­li zszedł na znie­na­wi­dzo­ne­go. W tych lu­dziach któ­rych so­bie mar­gra­bia wy­brał do współ­dzia­ła­nia, szu­ka­jąc ra­czej po­słusz­nych na­rzę­dzi niż wiel­kich zdol­no­ści, nie­zna­lazł on bez­wład­nych słu­żal­ców ja­kich się mieć sjio­dzie­wał. Co było za­cniej­sze­go mię­dzy nie­mi a ja­śniej wi­dzą­ce­go, opie­ra­ło się, sta­ra­ło od­wró­cić groź­ną przy­szłość, gdy na­czel­nik, z upo­rem lu­dzi ma­łych któ­rzy­by ra­dzi za wiel­kich ucho­dzić, parł się ni­czem nie zra­żo­ny da­lej. Śle­po­ta męża sta­nu była praw­dzi­wie nie­po­ję­tą; ale okrą­żo­ny ko­łem wy­bra­nych przez sie­bie zwo­len­ni­ków, nig­dy po za nie okiem nie się­gnął, nig­dy się nie do­my­ślił, po­peł­nia­jąc ol­brzy­mie błę­dy, że się mógł omy­lić.

Uspo­so­bie­nia kra­ju, je­śli nie zu­peł­nie to naj­bli­żej przy­najm­niej uosa­biał pan An­drzej. In­try­ga, tego czło­wie­ka re­pre­zen­tu­ją­ce­go mi­łość oj­czy­zny w spo­sób wca­le nie re­wo­lu­cyj­ny, spo­koj­ny i god­ny, za­pra­gnę­ła usu­nąć, po­zbyć go się. Kto zna kraj, przy­zna że od­da­le­nie Za­moy­skie­go, któ­ry swą po­wa­gą ha­mo­wał go­rącz­kę, mło­dzie­ży, po­słu­ży­ło wię­cej re­wo­lu­cji, niż rzą­do­wi. Trze­ba ta­kiej nie­zna­jo­mo­ści cha­rak­te­rów i za­wzię­to­ści jak mo­skiew­ska, aby w panu An­drze­ju re­wo­lu­cjo­ni­stę upa­trzyć. Mar­gra­bia rów­nie go źle znał, a w do­dat­ku za­zdro­ścił mu po­czci­wie za­pra­co­wa­nej sła­wy i wzię­to­ści. Zda­ło mu się, że po­cią­gnąw­szy już ku so­bie kil­ku lu­dzi z daw­nych przy­ja­ciół i współ­pra­cow­ni­ków Za­moy­skie­go, resz­tę tak­że zmu­si przyjść do sie­bie gdy go nie sta­nie.

Gdy mar­gra­bia ob­sta­wio­ny żan­dar­ma­mi, zmu­szo­ny sie­dzieć jak wię­zień i jak wię­zień jeź­dzić, ma­rzył o po­ko­na­niu kra­ju osta­tecz­nie ra­chu­jąc na tę pro­skryp­cją nie­god­ną któ­ra się zwa­ła bran­ką, kraj tym­cza­sem choć wi­dział jak strasz­li­wą była wal­ka co go cze­ka­ła, czuł ją nie­unik­nio­ną. Wie­lu my­śla­ło że zwy­cię­że­ni pad­nie­my, ale w tej ostat­niej ofie­rze była ta wiel­ka myśl, iż le­piej jest aby dzie­sięć wie­ko­wa Pol­ska roz­la­ła się w krew, niż roz­sy­pa­ła w gnój.

Gdy w pa­ła­cu Brüh­low­skim ma­rzo­no, za­chę­ca­no i przy­mu­sza­no do za­ba­wy, pro­pa­go­wa­no zrzu­ce­nie ża­ło­by, mó­wiąc za­wsze o gar­st­ce bu­rzy­cie­li i nie­przy­ja­ciół po­rząd­ku, ci co istot­ne na kraj mie­li wpły­wy, wie­dzie­li sami jak cięż­ko było wy­wal­czyć po­wstrzy­ma­nie wy­bu­chu. Wiel­ka wpraw­dzie licz­ba lu­dzi doj­rzal­szych znaj­do­wa­ła, że na­le­ża­ło cze­kać, roz­wią­zać wprzó­dy kwe­stję wło­ściań­ską, osta­tecz­nie przy­go­to­wać się le­piej i zu­żyt­ko­wać tę chwi­lę ro­zej­mu dla za­opa­trze­nia się w siły; ale ostat­nie wy­pad­ki, ucisk, upo­ko­rze­nia ty­sią­cz­ne zro­dzi­ły już uczu­cie tak sil­ne i nie po­ha­mo­wa­ne, że ro­zu­mo­wa­nie prze­wa­gi nad niem mieć nie mo­gło. Całe dzia­ła­nie tych co sta­li u ste­ru ogra­ni­cza­ło się na zy­ski­wa­niu cza­su, na ha­mo­wa­niu nie czem in­nem jak obiet­ni­cą wal­ki. Tym­cza­sem w prze­wi­dy­wa­niu jej po­trze­ba było dzie­ło zjed­no­cze­nia na­ro­du, któ­re w zwy­kłych wa­run­kach wy­ma­ga­ło by wie­ku, sta­rać się speł­nić w krót­kiej chwi­li, jaka jesz­cze dzie­li­ła od śmier­tel­ne­go boju; było więc bar­dzo wie­le do czy­nie­nie­nia i lu­dzie tacy jak Ka­rol czyn­ni a nie­ustra­sze­ni, na­der spra­wie byli po­trzeb­ni. Już w tym cza­sie czyn­no­ści re­wo­lu­cyj­ne z po­cząt­ku in­stynk­to­wo z róż­nych ognisk kie­ro­wa­ne, po­czę­ły się sku­piać w jed­no, i ta cu­dow­na or­ga­ni­za­cja któ­ra mia­ła się stać rzą­dem na­ro­do­wym, sie­cią lu­dzi do­brej woli ogar­nia­ła kraj cały. Ła­two się do­my­ślić po­wo­dów dla któ­rych dziś jesz­cze nie wie­le w tem przed­mio­cie daje się po­wie­dzieć.

Chwy­ta­my tyl­ko jed­ną stro­nę ob­ra­zo­wą tej hi­stor­ji któ­rej skre­śle­nie sta­no­wić bę­dzie kie­dyś wiel­kie dla dzie­jo­pi­sów za­da­nie.

W pierw­szych chwi­lach po swem uwol­nie­niu, choć zmu­szo­ny ukry­wać się i lę­kać co­dzien­nie o sie­bie, Ka­rol uczuł całe szczę­ście swo­bo­dy, po głu­chej ci­szy i bez­czyn­no­ści wię­zie­nia ruch i ży­cie były dlań ro­sko­szą. Zmie­niw­szy nie­co fi­zjo­nom­ją, ostrzy­że­niem i ogo­le­niem na nowy spo­sób, z nie­co ostróź­no­ści mógł prze­su­wać się po War­sza­wie a do czy­nie­nia zna­lazł tak wie­le iż chwi­li nie miał wol­nej. Choć wię­zie­nie jego nie trwa­ło dłu­go zdu­miał się prze­ko­naw­szy jak da­le­ce po­ło­że­nie w tym krót­kiem zmie­ni­ło się cza­sie, mu­siał parę dni po­świę­cić na oce­nie­nie zmian ja­kie tu za­szły. W cza­sach re­wo­lu­cyj­nych czę­sto ty­dzień je­den prze­kształ­ca fi­zjo­nom­ję dzia­ła­czów i wy­ja­śnia rze­czy wprzód jesz­cze ciem­ne i nie zro­zu­mia­łe.

W chwi­li gdy na­ród miał do wal­ki wy­stą­pić, szło bar­dzo o to aby ani u ste­ru, ani w jego ło­nie nie roz­ry­wa­ły się siły wła­sne w prze­ciw­nych kie­run­kach. Za­da­nie było nie małe. Wy­znać przed sobą mo­że­my że­śmy nig­dy zbyt­nią zgo­dą i śle­pem nie grze­szy­li po­słu­szeń­stwem. Oba­wa była wiel­ka aby i te­raz czyn się nie roz­cze­pił pod róż­ne­mi prze­wod­ca­mi na czę­ści. Ka­rol był du­szą tej gar­ski w któ­rą wma­wiał zgo­dę i jed­ność jako wa­run­ki nie­zbęd­ne w chwi­li wal­ki.

Przez kil­ka dni nie uka­zał się on nig­dzie tak był za­ję­ty, a Ja­dwi­ga mu­sia­ła szu­kać spo­so­bu ja­kie­goś wi­dze­nia się z nim, bez na­ra­że­nia go na nie­bez­pie­czeń­stwo. Nie cier­pli­wa na­pi­sa­ła do nie­go słów kil­ka pro­sząc aby o go­dzi­nie pią­tej wie­czo­rem znaj­do­wał się w oko­li­cy bo­ta­nicz­ne­go ogro­du gdzie i ona na prze­chadz­kę przy­być mia­ła. Przy­nie­sio­no jej od­po­wiedź, że Ka­rol na umó­wio­ne miej­sce przy­bę­dzie.

Lud­ność war­szaw­ska zwłasz­cza od cza­su jak ogród Sa­ski i Kra­siń­ski obię­ty zo­stał przez po­li­cją i żan­dar­mów, do­syć licz­nie w pięk­ne wie­czo­ry uczęsz­cza­ła w sta­re te i pięk­ne ale, na któ­rych daw­niej po­pi­sy­wać się lu­bio­no z naj­pięk­niej­sze­mi w mie­ście ekwi­pa­ża­mi. Te­raz naj­wię­cej tu było pie­szych szu­ka­ją­cych cie­niu i chło­du w swo­bod­niej­szem miej­scu choć i tu nie zby­wa­ło na wi­do­kach draż­nią­cach. Ale wzdłuż ubra­ne były w roz­sta­wio­nych zręcz­nie po­li­cjan­tów, a że dro­ga ta wio­dła do wiel­kok­sią­żę­cej re­zy­den­cji Ła­zien­kow­skiej, czę­sto ją prze­bie­ga­ły to po­wo­zy je­ne­ra­łów z to­wa­rzy­szą­cy­mi im stra­ża­mi, to od­dzia­ły woj­ska, to owe na­resz­cie or­sza­ki wiel­kie­go księ­cia i mar­gra­bie­go tak wy­mów­nie do­wo­dzą­ce ich po­pu­lar­no­ści.

Wiel­ki Ksią­żę jeź­dził zwy­kle w po­wo­zie od­kry­tym, oto­czo­ny cze­re­dą żół­tych i kar­ma­zy­no­wych, jak tu­li­pa­ny, Czer­kie­sów któ­rzy na ma­łych ko­ni­kach po­chy­le­ni na­przód ga­lo­po­wa­li przed, przy i za po­wo­zem. Ciż sami jeź­dzi­li zwy­kle za wiel­ką księż­ną, któ­rej cu­dac­kie stro­je nie­zbyt wy­twor­ne­go sma­ku, mi­mo­wol­nie oczy zwra­ca­ły. Wca­le in­a­czej wy­glą­dał ekwi­paż mar­gra­biow­ski; czar­na ka­re­ta a l'epreu­ve de la bom­bę, wy­bi­ta bla­chą, za­przę­żo­na szpar­kie­mi koń­mi si­we­mi, pę­dzą­ca nad­zwy­czaj szyb­ko i oko­lo­na ca­łym huf­cem si­nych żan­dar­mów, któ­rzy na cięż­kich ko­niach le­d­wie za nią po­dą­żyć mo­gli. Na wi­dok tej tak zwa­nej si­nej chmu­ry, po­czci­wy lu­dek war­szaw­ski sta­wał, przy­pa­try­wał się i uśmie­chał. W isto­cie wy­glą­da­ło to na or­szak więź­nia sta­nu a nie męża sta­nu. Cza­sem prze­le­ciał alee po­je­dyń­czy ko­zak z de­pe­sza­mi (któ­ry wca­le nie przy­po­mi­nał owe­go ko­za­ka w Mar­ji Mal­cze­skie­go) i tego ści­ga­ły cie­ka­we oczy jak­by się chcąc do­my­ślić co tam wiózł na pier­siach w to­reb­ce skó­rza­nej. Po­mi­mo waż­no­ści tej chwi­li twa­rze prze­chod­niów ja­śnia­ły po­go­dą jaką daje he­ro­icz­na re­zy­gna­cja.

Oko­ło pią­tej Ja­dwi­ga, do­braw­szy so­bie nie­za­wad­ną to­wa­rzysz­kę prze­chadz­ki, nie mło­dą, nie­ład­ną ale świę­tą i po­czci­wą pan­nę Emmę…. po­je­cha­ła pro­stą do­roż­ką w alee, po­rzu­ci­ła ją na Ale­xan­drow­skim pla­cu, a sama z bi­ją­cem ser­cem po­szła upa­tru­jąc Ka­ro­la. Zja­wił się on wkrót­ce, do­syć zmie­nio­ny dla ob­cych oczów by go nie ła­two po­zna­ły, ale dla Ja­dwi­gi za­wsze tem sam co był. Przy­wi­ta­li się z tem lek­kiem po­mię­sza­niem któ­re zdra­dza uczu­cie we­wnętrz­ne, a Ja­dwi­ga pierw­sza roz­po­czę­ła roz­mo­wę pra­wie od tego na czem ją prze­rwa­ła pierw­sze­go wie­czo­ra. Od uwol­nie­nia Ka­ro­la w cią­głym była nie­po­ko­ju i oba­wie o nie­go. Czu­ła się w obo­wiąz­ku przy­ło­żyw­szy do oswo­bo­dze­nia na­mó­wić ko­niecz­nie aby się z kra­ju od­da­lił.

– Dla tego tyl­ko, ode­zwa­ła się, ko­niecz­nie z pa­nem wi­dzieć się chcia­łam żeby jesz­cze i jesz­cze na­le­gać o jego wy­jazd. Mam do tego nie­ja­kie pra­wa….

– Ale wiem, że pani z nich nie ze­chcesz ko­rzy­stać, rzekł Ka­rol. Może so­bie po­chle­biam, ale zda­je mi się że tu na coś je­stem po­trzeb­ny;

nie go­dzi się my­ślić o so­bie gdy wszy­scy i z wszyst­kiem co mamy, obo­wią­za­ni je­ste­śmy słu­żyć wiel­kie­mu dzie­łu wy­jarz­mie­nia oj­czy­zny. Czy­ta­łaś pani za­pew­ne pa­mięt­ni­ki Be­nve­nu­to Cel­li­ni i przy­po­mnisz so­bie tę chwi­lę jego ży­cia gdy od­le­wał ar­cy­dzie­ło któ­re dziś zdo­bi Log­gię Flo­renc­ką. Po­strzegł, że mu bra­kło krusz­cu na wy­peł­nie­nie for­my po­są­gu i zniósł wszyst­ko co miał w domu na­wet śre­bra i kosz­tow­no­ści, aby nie­mi swój utwór wy­peł­nić. My­śmy jak on dzi­siaj wszy­scy, i ży­cia na­sze i skar­by rzu­cić po­win­ni w to ogni­sko z któ­re­go ma wy­nijść dzie­ło świę­te – Pol­ska!

– To praw­da, od­po­wie­dzia­ła Ja­dwi­ga, ale zda­je mi się że­śmy te skar­by nie dar­mo wy­rzu­cać po­win­ni? Cóż z tego przyj­dzie Oj­czy­znie gdy pan tu mar­nie zgi­niesz, a tam za gra­ni­cą mógł­byś pra­co­wać po­ży­tecz­nie i dłu­go!

– Prze­pra­szam pa­nią ale zna­ni sie­bie do­brze i wiem jak mi wie­le wa­run­ków brak­nie do dzia­ła­nia gdzie in­dziej. Za mało znam kra­je obce gdy tu w na­szym w skrom­niej­szej ale nie mniej waż­nej ro­bo­cie, czu­ję się na mo­jem miej­scu. Ta cze­ladź, do któ­rej prze­ma­wiam jej ję­zy­kiem, wie­rzy mi i słu­cha mnie. Może to duma ale mi się zda­je, że ja tu je­stem po­trzeb­ny.

– Ja temu nie prze­czę, od­par­ła Ja­dwi­ga, pan wszę­dzie mo­żesz być uży­tecz­nym i po­trzeb­nym ale ten miecz Da­mo­kle­sa cią­gle wie­szo­ny nad gło­wą!!

– Pani, rzekł Ka­rol, by­ło­by to strasz­li­wem w isto­cie gdy­bym miał na­dzie­ję wyj­ścia cało z tych wy­pad­ków, ale to być nie może. Każ­dy z nas z góry uczy­nił ofia­rę ży­cia i już się z nie­mnie dro­ży, my­śląc tyl­ko aby je sprze­dać za jak naj­więk­szy okup dla dro­giej oj­czy­zny. Przy­po­mnisz pani kie­dyś sło­wa moje? – nie­god­ni Moj­że­sze pro­wa­dzim do tej zie­mi obie­ca­nej któ­rej nig­dy oglą­dać nie bę­dzie­my. Zgi­nie­my nie wiem jak, jed­ni na szu­bie­ni­cach, dru­dzy po wię­zie­niach, inni w boju i mę­czar­niach, ale mu­sie­my po­gi­nąć aby śmier­cią praw­dzie od­dać świa­dec­two!

– Smut­ne to i strasz­ne sło­wa, wzdy­cha­jąc rze­kła Ja­dwi­ga. Czu­ję­ca­łą ich wiel­kość, po­dzi­wiam bo­ha­ter­stwo a po­mi­mo to tak bym chcia­ła pana oca­lić, tak z tą my­ślą po­go­dzić się nie mogę!!

Ja­koż, mó­wi­ła da­lej Ja­dwi­ga, sta­ra­ła go się prze­ła­mać i jak się to tyl­ko szcze­rym lu­dziom tra­fia uzna­ła się sama w koń­cu zwy­cię­żo­ną, śpu­ści­ła gło­wę, za­my­śli­ła się i za­koń­czy­ła sło­wy:

– Do­brze więc, dzie­ku­ję panu, opie­ra­jąc się wska­za­łeś mi dro­gę któ­rą i ja pójść po­win­nam. Przy­zna­ję się że jako sła­ba ko­bie­ta ma­rzy – łam o oso­bi­stej przy­szło­ści: Ka­że­cie się jej wy­rzec, skła­dam ją na ofia­rę. Od dziś i ja sama i wszyst­ko co mam, niech słu­ży tyl­ko wiel­kiej spra­wie kra­ju; ko­bie­ta, nie na­ra­żam się na ta­kie nie­bez­pie­czeń­stwo jak wy, ale się żad­ne­go nie ulęk­nę.

I po­da­ła mu rękę a w oczach jej łza bły­sła.

Mo­wi­li po­tem o wie­lu rze­czach prócz o so­bie, nie była to roz­mo­wa ko­chan­ków, bo mi­łość im oboj­gu zda­wa­ła się świę­to­krodz­ką kra­dzie­żą gdy tyl­ko o kra­ju my­ślić i kraj ko­chać się go­dzi­ło. Ale mimo mil­cze­nia ja­kie na­ka­zy­wa­ła przy­zwo­itość czu­li obo­je tę wiel­ką ro­skosz zbli­że­nia, roz­mo­wy, za­mia­ny my­śli, któ­ra bę­dąc nie­win­ną jest wszak­że tak sil­ną dla serc nie ze­psu­tych jak gdy­by nad nią żad­nej więk­szej nie było; spoj­rze­nie, uśmiech, sło­wo star­czą na dłu­gie go­dzi­ny roz­my­slań i przy­po­mnień.

Mó­wi­li­śmy już jak nie zra­żo­nym pre­ten­den­tem pan­ny Ja­dwi­gi był Edward, kie­dy go na­wet to co na­zy­wał jej czer­wo­no­ścią od strę­czyć do­tąd nie mo­gło. Szu­kał on wszel­kich moż­li­wych spo­so­bów aby się do niej przy­bli­żyć. I te­raz wi­dząc jak je­cha­ła w alee po­chwy­cił za­raz do­roż­kę aby za nią po­go­nić. Tra­fem jed­nak pę­dząc za nią do­je­chał aż do Bel­we­de­ru, tu do­pie­ro na myśl mu przy­szło, że może być w Bo­ta­nicz­nym ogro­dzie; od­pra­wił więc do­roż­ka­rza i pu­ścił się w po­goń pie­szo.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: