- W empik go
Parafijanka. Tom 2 - ebook
Parafijanka. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 275 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Minęło kilka tygodni.
Nadchodziła jesień, ta straszna jesień, najsmutniejsza w chwili swego początku, gdy zżółkłe liście drzew szpecą już w parkach przed chwilą wygracowane ulice, gdy oko przez luki w klombach platanów i świerków, dostrzega złote słońcem olśnione, ale już puste i jak złoto bezmyślne niwy, gdy wiatr bawi się podnoszeniem tumanów kurzu, mieszając proch z liśćmi i przenosząc je z miejsca na miejsce.
A tej jesieni właśnie, tego jej zwiastunku wsród skwarnych i słonecznych dni, nienawidził Homel.
Twierdził on, iż jak w życiu tak w naturze przejścia tylko były przykremi, iż jak jesień głęboka, stercząca gołymi drzew konarami, przerażająco smutna szarością ziemi i nieba, była znośną, tak też i znośnem było życie ludzkie dojrzałego wieku.
Ale nienawidził zmian pór roku. Nienawidził szczególnie przejścia z lata w jesień
Czyżby dla tego, że mu ono przypominało własne owo zbliżające się przejście, które go jak zmora dręczyło.
Chyba nie dla tego tylko. Jego artystyczna dusza nie lubiła wszystkiego, co przypominało znikomość i marność człowieka, wszystkiego, co zmierzało do starości, do tego ostatniego końca, zamykającego nieraz tyle fantazyi pychy, zapału, szumu w czterech deskach dość silnie zbitych, by wytrzymać przez jakie sto lat ciśnienie pewnego guantum prochu On nie lubiał, gdy był jeszcze młodym, gdy widmo dojrzałości, będącej zwiastunem starości, jeszcze go nie straszyło, nie lubiał i wiosny.
Skoro zwykł ją zwiastować koncert milijona instrumentów najświetniejszej na świecie orkiestry, wygrywającej pierwszą od stworzenia świata operę – wiosnę, Homel zapadał w tak potężną melancholiję, iż długo sądził, że w jednym z jej paroksyzmów będzie miał dość siły, by odebrać sobie życie.
Z czasem zmieniła się ta choroba w wręcz przeciwną wieczną tęsknotę za wiosną. Ale nie ustąpiła sama – przeniosła tylko swój Paroksyzm na tę właśnie chwilę, którą w naturze bocian tak wybornie chwyta i za znak odlotu uważa.
I gdy jeszcze nieraz żniwa spóźnione zra – szają potem czoła, gdy przed słońcem kryją się stworzenia, Homel tęskni za latem jakby go już nie byto i nie pojmuje większości ludzi, którzy, jak on, nie trapią się faktem, że mimo lata czuć już jesień.
I teraz byłby może zapomniał o Janinie, o tym "studenckim romansie", jak go nazywała hrabina, gdyby lato, lato pełne, zupełne trwać dalej mogło.
Ale, gdy mu bociany ucichły z lipy, gdy w parku coraz robiło się widniej od luk przejrzystych w klombach i szpalerach, gdy przed jego czwórką, gdy powoził, wiatr igrał podnosząc jakieś młynki i trąbki kurzu, Homel popadł w swą chorobę.
A tej chorobie od lat towarzyszyły godziny zadumy w fotelu, błędne wodzenie wzrokiem po niezatrzymujących go niczem pejzażach, strasznie smutne myśli w duszy, tworzące wprawdzie powieści, ale też i tworzące coraz głębszą przepaść między nim a światem, takim jakim był i jakiego nic zmienić nie mogło
Wtedy hrabinę zwykle wysyłał za granicę by jej nie zasmucać swym widokiem, by, módz swobodniej cierpieć tem cierpieniem, na które niema lekarstwa, bo pochodzi z zastanowienia nad tem, nadczem natura człowiekowi zabroniła się zastanawiać.
Ale Homel prawom natury się nie poddał.
I cierpiał też z powodu głupich żółkniejących liści od milijonów lat o jednej i tej samej porze na milijonach milijonów drzew.
Oddawna zbadał lekarstwo na tę chorobę, którą się po dyletancku zajmuje medycyna.
Oddawna wiedział, iż tak jak naturze, trzeba człowiekowi, będącemu jej cząstką, bezustannie pracować, bezustannie w szalonym, nieustającym na sekundę wirze, będącym prawem kuli ziemskiej i każdego robaczka, obracać się i męczyć.
Ale cóż go mogło? co mogło zmusić jego indywidualizm do wzięcia udziału w szalonej, wirowej, bezmyślnej może, ale siłą praw natury narzuconej wszystkim i wszystkiemu pracy?
Natura śpieszyła się do jesieni, do którejby się może nie śpieszyła, gdyby jej nie było pilno do wiosny. Bocian dążył do Egiptu, bez którego możeby się obszedł, gdyby swych dzieci drogi tej nauczyć nie musiał. Chłop nie myślał o cudach, które z latem tracił, bo siał zboże, do dojrzenia tych cudów jak najprędzej potrzebujące.
– Ha, ha, ha!– zaśmiał się Homel, bujając na rocking – chair'ze z oczami wlepionemi w sufit werandy, przylegającej do jego sypialni.Śmiał się. On nie miał celu. On był w świecie anomaliją, w naturze pasożytem, w zdrowych pojęciach trutniem. A natura nie znosi takich buntowników i karze go za to chorobą, na którą lekarzom nie data lekarstwa, dając im zioła na skiry i suchoty, gangreny i rozkłady.
On to rozumiał. I dumaj, coby mogł wymyślić takiego, coby go porwało w szalone obroty kota, pędzonego światem i każdym człowiekiem, coby mu pozwoliło nie zastanawiać się codzień nad krokiem naprzód zrobionym wszystkiego, co go otaczało.
Gdyby się nad tem nie zastanawiał, nie byłby chory. Gdyby wciąż nie słyszał tego cichego i tą cichością swoją potężnego zegara, bijącego sekundy niemal, jakim jest natura, toby ozdrowiał. Gdyby pędzony naprzód a zmordowany nie oglądał się co chwila za siebie, toby nie wiedział, co traci, a nie przewidywał, gdzie zajdzie, i nie analizował, po co idzie.
Ale cóżby go tak mogło naprzód gnać? Co? Zaśmiał się i zaraz spoważniał
No! zapewne! były rzeczy, które robiły z ludzi kółka, szalenie się dokoła osi obracające i równocześnie, jak ziemia i gwiazdy, określające kręgi,'mniej lub więcej foremne owale i elipsy. Były takie rzeczy. Walka o byt u tych, co ten byt nie uważali, jak on, za figiel olbrzymiej potęgi natury, nie znający żadnego innego celu, prócz tego, który każe miliardom mrówek poruszać od świtu do nocy mrowiskiem. Sława, dla tych, którzy sobie nie zdawali sprawy, że ta choćby byta tak wielką, jak Homera, nie zdoła przetrwać więcej jak parę tysięcy lat, znaczących mniej niż sekundę na zegarze wszechświata, nie mającego końca i początku.
………………………………….
Urwał. Już nieraz te myśli na wszystkie strony obracał, a zawsze z tym samym wynikiem. Zaczął bujać się na krześle To bujanie niezmiernie utrudniało zagłębianie się ducha w celach i wynikach rzeczy.
Tak było i tak być musiało. Wiele rzeczy na świecie można było zmienić, ale więcej nie ulegało niczemu, tylko pochodowi wskazanemu przez prawa natury. Do tych ostatnich należał i charakter człowieka.
Jeżeli co, to tenże mógł być porównany z rwącą rzeką, której koryto utworzyły okoliczności, potoki, góry, łąki, a nie zmieniały żadne siły, żadne kataklizmy Czasem, czasem, bardzo rzadko sama rzeka zmieniała to tu, to ówdzie łożysko. Miało to miejsce z Wisłą pod Krakowem, która raz, w piętnastym wieku rozgniewała się na tamę, jaką baby sobie ufundowały dla wygodniejszego prania bielizny i zwróciła w bok swe wody, oddzielając od zamku, wille magnatów i dworaków i robiąc im tem najniepospolitszego figla.
Zdarzało się coś analogicznego i z charakterami ludzkimi. Jakaś błahostka wyrzucała je z koryta, gdy żadna siła byłaby tego może nie dokazała.
Bujał się coraz wolniej i myslał dalej w tym sensie.
…………………………….
– Ha! – westchnął.
Janina mu stanęła w oczach. Gdyby ona tu była blisko, w Ujazdowie, choćby dalej…
Janina!
I bieguny fotelu już nie uderzały o kamienną posadzkę. Hrabia zadumany, rozmarzony nie czul, że pochłonięty cały myślami nie miał dość siły, by się huśtać dalej
Sądził był nie dawno, że może obraz tej kobiety zatrze się w jego wyobraźni, że pozostając w jego pamięci jak miłe, pełne wdzięku wspomnienie, zostawi w niej tyle śladu, ile zostawiła w niej śliczna głowa Madonny Sykstyńskiej, w której się, będąc młodzikiem, poprostu kochał i wysiadywał przed nią dniami całymi.
Tymczasem tęsknota się wzmagała
…………………………….
Długo dumał, gdy nagle znów bujanie krzesła zdradzało nawał gwałtowniejszych myśli.
Wszakże on nie był studentem, by się poddać tej miłości, by się zgodzić na ten platoniczny romans, urwany przesądami parafianskimi.
Gdy mu mówiła o Warszawie, gdy wyraźnie zjechanie się tam miała w myśli, czyż przypuszczała, że on będzie na to rendezvous grzecznie czekał sześć miesięcy lub więcej?
Uspokoił się nieco. Ale czyż co innego było możliwem? Gdyby go była uprosiła do tej Bonarki, czy byłby tam pojechał? Nie!
Czuł, iż pierwsze jego po Ujazdowie spotkanie się z Janiną, musiało być etapem w ich romansie, szczególnie, jeżeliby to spotkanie miało charakter schadzki. W Bonarce pod okiem mównego i rubasznego Tadeusza, nie widział możliwości prowadzenia dalej tego flirtu
Nie znał tej Bonarki, ale zdawało mu się, że ją znał doskonale. Był pewny, że się nie mylił. Otóż nie mogł sobie wystawić mniej odpowiednich do flirtu desek, niż deski takich Bonarek wogóle, a takich Bonarek z Tadeuszem Bonarem w szczególe. Zresztą bałby się nawet Janinę tam widzieć. Któż wie, jakby mogła tracić na nieodpowiednim jej tle. Raz widział arcydzieło w dziwacznych ramach i wziął je za oleodruk, on poznający dobry i oryginalny pędzel pod dziesięcioma warstwami wernikswu i dziesięcioma pokładami kurzu i brudu.
Janina w Bonarce mogła tracić, a pocóż miała tracić w jego wyobraźni, dla jego choćby teraźniejszości i wspomnień, kobieta, która mu może oddała ostatni męski namiętny pocałunek. Taki pocałunek, to klejnot.
Wiktor Hugo mówił wszakże, opisując już starca, żyjącego wspomnieniami. "Redemandez cet áge, on I'on ne dormait pas. Se dire, qu'on était bien malheureux, bien triste, Bien fou, que maintenant on respire, on existe Et, plus vieux de dix ans, s'enfermer tont un jour Pour relire avec pleurs quelques lettres d'umonr!"
To był więc klejnot i wartości jego on zmniejszać nie myślał.
Ale czyż ona seryo sądziła, że on czekać będzie sześć miesięcy, aż jej się uzbiera sprawunków, opłacających wyjazd do Warszawy?
………………………………….
Obruszył się i nogi opuścił na ziemię. Oblicze jego wyrażało pracę mózgu.
Ale od czegóż on był człowiekiem intelligentnym, sprytnym, jeśliby nie potrafił wymyślić czegoś, coby go z Janiną połączyło, ot, teraz, jak najprędzej, by przerwać tę chorobę, jaką z każdem zbliżeniem się je – sieni, przebywał. Takie widzenie jej przerwałoby ten spleen i wyleczyło go może, ba jak teraz, od Ujazdowa dotąd żył jej wspomnieniem, takby dalej po zobaczeniu jej, mógł znów żyć wrażeniem pierwszego, a nadzieją przyszłego spotkania.
Uderzył się po czole.
Gdzież on podział głowę, by nie wiedzieć, że tylko widzenie Janiny mogło go utrzymać przy życiu, jak go jej poznanie quasi chwilowo do życia powołało.
Ale gdzież on podział swój spryt, by teraz, ot, na poczekaniu, jak muzyk znajduje właściwe klawisze pod palcami, nie znaleść sposobu widzenia Janiny.
Człowiek rzeczywiście nabywa z wiekiem jedne, a traci drugie zdolności. Gdyby miał lat dwadzieścia i dwa, czyżby nie znalazł sposobu widzenia się z Janiną, on, który, pod oczami mężów nieraz…czegóż on nie robił? Dziś temu się sam dziwił.
Od kilku tygodni się mordował nad wykomponowaniem czegoś, coby…Każdy student, znalazłby to, jak muzyk klawisze, dawno był pod palcami. A on…Pobladł, pobladł jak w przestrachu.
A więc on się starzał, starzał niedostrzegalnie, ale starzał bez wątpienia okrutnie, tracił dawne zdolności, inwentywność, tracił stopień namiętności, który tęż rodził, tracił oryginalność pomysłów. A gdyby ją odzyskał, toby może się spostrzegł, iż stracił odwagę ich wykonania.
Starzał się. – Oczy mu wysunęły się ze źrenic, brwi podniosły, nozdrze rozwarły, wargi zacisnęły.
Postarzał się! – Pokochał, był pokochanym, ale już kochać nie umiał, już mijał ścieżki i drogi, któremi miłość chadzać lubi, już nie dostrzegał gwiazd, które jej wśród nocy świecą.
– Postarzałem…. szepnął i bezmierny smutek okrył jego oblicze i bezwładnym ruchem opuścił się na krzesło, rozbujałe pod zmianą położenia jego ciała
…………………………..
Wtem weszła pani Wanda. Bystrem spojrzeniem objęła męża. Znała go, jak każda żona zna małżonka. Ona może go mniej znała, bo charaktery w rodzaju Homla usuwają się pod niejednym względem drobiazgowej, trafnej, ale zawsze zbyt realistycznej obserwacyi kobiet. Odgadują one wszystkie mężczyzn słabości i namiętności, ale nie chwytają tych, których źródłem wyobraźnia. Ta bowiem u kobiet rzadko się w pełni rozwija. Artystycznych dusz one nigdy nie poznają do dna, bo ich nigdy nie zrozumieją dobrze. Hrabina czuła, iż sprytowi jej małżonek często się uchyla. Uważała to za rodzaj "wyprowadzenia w pole". Winę tego przypisywała nie właściwym okolicznościom, tylko podstępnemu sprytowi Homla i to stanowiło jedną więcej, w danych chwilach, do niego urazę.
Ale tym razem nie tkwiła ona w jej myśli, bo oblicze jej pogodne i spokojne, nie zdradzało najmniejszego niepokoju. Z chwilą wyjazdu pani Bonar, zupełna harmonija powróciła między małżonkami, a zadumy były zbyt pospolitymi gośćmi na czole hrabiego, by miały budzić obawy lub zazdrość pani Wandy. Przyzwyczaiła się do nich, gdy spostrzegła iż wszelka z niemi walka była bezowocną.
Usiadła na swojem miejscu, które stanowił duży fotel, umieszczony w kącie werandy przy ścianie i płóciennej portierze, ukrywającej jedno prząsło bocznej kolumnady.
Poruszyła kilka tematów, które hrabia zbywał lakonicznemi odpowiedziami, nie przestając się huśtać i wytężająco nad tym samym przedmiotem myśleć.
– O czem że tak myślisz?
Homel się obudził i po pauzie dopiero odparł:
– O niczem…..
– O niczem? Nie rozumiem, jak można myśleć o niczem.
– Jest to najprzyjemniejsza rozrywka myśli, to jej odpoczynek….. Zresztą….. ludzie, co nie umieją myśleć o niczem, nie potrafią myśleć i o czem.
Pani Wanda zaśmiała się wesoło.
– Dwa paradoksy w kupie… Myśleć o niczem jest absurdum, bo jest niemożliwem…
Hrabia, który byłby w zwykłym trybie życia i usposobienia swego, przedmiot ten rozmowy – podniósł i obszernie usiłował żonie udowodnić, że o niczem myśleć można, tym razem upuścił go
Huśtał się dalej.
Pani Wanda po chwili wtrąciła.
– Miałam dziś list od Kolońskiej.
– Od Ko…lońskiej? – podchwycił Homel ziewając.
– Wziąłeś dziś na ziewanie…?
– Nie…..
– Myślałam. Odkąd tu siadłam…
Homel się otrząsnął. On ziewał i nie wiedział o tem. On, primo, ziewać nie lubił, bo ziewanie było rzeczą starą i nie artystyczną. Secundo, nie lubił być złapanym na jednej z częstych swoich absencyj umysłowych.
– Widocznie… to powietrze na mnie tak działa Tak nie znoszę tej pory.
– Nie rozumiem, jak można nie znosić tak cudownego czasu. Cicho, ciepło…
– Ależ jesień czuć.
– Ja jej nie czuję.
– Widać ją!
– Nie widzę… Hrabia się zirytował.
– Nie wolno tak być bezczujną osobie pewnej sfery…
– Czyżby osoby tej pewnej sfery miały mieć wszystkie twoją chorobę nie znoszenia trzystu dni w roku. Ah! Dajże mi pokój. To wiatr, to parno, to słońce rzuca jakie ukośne promienie, to światła, w których park traci, to…
– Więc nie widzisz, nie widzisz na prawdę – podchwycił Homel – że słońce o te porze inaczej oświeca wszystko? Przypatrz się temu klombowi brzeziny! Widzisz? W czerwcu, lipcu, śmieje się on do słońca i mieni, jakby lita srebrem na zielonej kanwie materya. Patrzże dzisiaj, jak chora zieloność.. gdzieniegdzie popstrzona srebrnemi i czarnemi plamami, cała nie jak dawniej drżąca, tylko wiatrem poturbowana.
Pani Wanda przypatrywała się uważnie mężowi. Czy on udawał, czy też jemu rzeczywiście ta różnica w tej brzezinie taka sprawiała przykrość?
– No zapewne – rzekła – musi być różnica. Od tego są pory roku. Wszystko się zmienia. Zaręczam ci, że i ja i ty, od maja zmieniliśmy się także.
Homel westchnął i umilkł. Zapędził się w tym opisie różnicy kolorytu brzeziny i nie dowiedział się, co pisała Kolońska. Pytać o to nie mógł, bo łatwoby obudził przypuszczenie w sercu żony, że jeszcze sezonu Ujazdowskiego nie zapomniał. A wszakże Mańcia, proszona przez niego, by go uwiadomiła o wizytach pani Bonar w Warszawie, odpowiedziała była: "napiszę w listach do Wandy…" Może i w tym liście co było?
– Więcej listów nie miałaś?
– Nie.
……………………….
– W dziennikach nic nowego nie było?
– Nic!
……………………….
Wstał zdenerwowany. On przecież musiał ten list, treść jego mieć. Wszakże Kolońska nie pisała wiadomości mu potrzebnej w gołych słowach. Musiała ją zgrabnie ukryć, domyślną dla niego tylko zrobić. Ta doniosła dla niego, nad wyraz interesująca rzecz w liście Mańci, mogła się wydać jego żonie czemś niezrozumiałem lub banalnem.
Zwykle poczta przychodziła przy nim w halli, zwykle Wanda zostawiała ją na stole przez dzień cały. Dziś właśnie dla tego, że on miał we wszystkiem szalony pech przyszła, gdy on brał spóźnioną kąpiel, a nie widział jej na stole. Zabrała ją więc do siebie. Kiedyż on się dowie?
Hrabina zaś równocześnie myślała tak. Nic nie pyta, co pisze Mańcia. Więc jej nie dawał zlecenia tego? Czy zapomniał o niem? Więc to rzeczywiście mogło być to tylko. Jeśli to tylko to było, to winną była powtórzyć. Ale co jej trzymało język na wodzy? Dla czego powtórzenie to przychodziło jej po prostu trudno. To musiało mieć jakieś psychiczne znaczenie. Oh! ona miała instynkt, który ją nigdy nie mylił. Kobietom nic nie można wierzyć.
"On n'est trabie que parses amies." A kiedyś w tych dniach, przeczytała wyborny aforyzm: "Nigdy ci tyle nie zrobią złego dziesięciu nieprzyjaciół, co jeden przyjaciel. " Zresztą przyjaźń Mańci? Cóż to było? Wszakże ona samo jej opowiadała, jak ukrywała przed księżną Gucia fredeny księcia Fryderyka. Chwaliła się: "Gdyby nie ja dawnoby się byli rozwiedli… "
Mańci nic wierzyć nie mogła. Zresztą, wszelkie zlecenia tak były niewłaściwe jej mężowi.
Nigdy ich nikomu nie dawał. Szczególnie Kolońskiej. Co to więc było?……
No dobrze! Ale, jeśli go nie powtórzy, to się nic nie dowie. A tak, może coś z miny jego wymiarkuje, może……?
– Ah! – zawołała – Mańcia pisze, że książka, o którą ją prosiłeś, będzie dopiero w końcu tego miesiąca w Warszawie.
Hrabiemu krew do głowy uderzyła, a nogi pod nim zadrżały. Czemprędzej rzucił się w fotel i spojrzał w oczy żonie, która nie spuszczała zeń wzroku.
– Książka.… – bąknął głuchym od wzruszenia głosem.
– Cóż to za książka?
Hrabia cierpiał, kłamać nie umiał, a usposobienie jego, wolne przedewszystkiem, nie znosiło przymusu.
– Nie pamiętam. O iakąś książkę ją prosiłem.. Musieliśmy mówić o jakiejś… – jąkał się.
Pani Wanda prawie była pewną, iż tu nie o książkę chodzi. Tryumfująca z udanego fortelu, powodzeniem taktyki uszczęśliwiona, wykrzyknęła:
– Un livre qui vous fait rougir! ha! ha! Homla oczy zaiskrzały od wściekłości. Chciał wybuchnąć. Cóż za myśli, przypuszczenia bezlogiczne? Chciałby zdruzgotać kobietę, która……
Przecież nie był studentem… Purpurowy już otwierał usta. Opanował się. Jeśli pokaże złość w nim się gotującą, był stracony, a przynajmniej straconą była ta droga komunikacyi.
Odetchnął głęboko, uśmiechnął się.
– Bawisz mnie! Odkąd przemieniłaś się w kobietę zazdrosną, jesteś nieporównana, piramidalna! ha! ha! Byle co jest ci pobudką, budzącą cię ze spokojnego dolce farniente. Byłabyś niezrównaną żoną mężczyzny, któryby ci dawał przyczyny zazdrości. Prześcignęłabyś pod tym względem wszystkie najhistoryczniejsze dotąd okazy niewieście… ha! ha! ha!… c'est colossal…
Zmienił ton i kończył.
– Ależ przypominam sobie! Chodzi o drugą część romansu, który mi pożyczyła i który nosi tytuł.
– Janina! ha! ha!
Hrabia pobladł i zdumiał. To ostatnie uratowało go, że nie wpadł w furye.
On zawsze czołem bił przed wszystkiem, co było olbrzymie. A ta domyślność wydawała mu się olbrzymią. Chwilę zastanowił się nad potęgą uczucia zazdrości u kobiet. Nad tym przedmiotem postanowił pomyśleć. To było studium. Ale studium schodziło na drugi plan w obec katastrofy, która go spotykała. Został odgadnięty. Pierwsza wiadomość, przychodząca tą drogą, niszczyła sama drogę. Mniejsza o to, ale potem jak on z tej wiadomości skorzysta? I to musiał odłożyć na poźniej. Tu trzeba było odpowiedzieć, zacząć odpowiedzią mozolną pracę obalenia przypuszczeń, które jakby gmach w jednej chwili stanęły w wyobraźni żony.
Tonem łagodnym, modulacyi genialnej i politowania pełnym rzekł:
– Tu deviens folie, ma chère amie.
Było to najczęstsze zakończenie, gdy Homel postanawiał nie mówić więcej w danym wypadku.
Pani Wanda znała je. To też, jak gdyby nic między nimi nie zaszło, podchwyciła:
– Ale dalej pisze…
– Kto?
– Kolońską. Żebyś jej dotrzymał to, coś jej obiecał. Cóżeś ty jej obiecał?
– Ach! nieszczęście! – odparł Homel – Belizara!
Nastąpiło milczenie. Oboje się zatopili w zadumie, trwającej z pół godziny. Hrabia zdawał się myśleć wytężająco. To przypomnienie Belizara ocalało go. Belizar wydawał mu się być deską ratunku, której się chwycić był powinien, chcąc sobie zapewnić nową drogę po katastrofie zniszczenia jednej za pierwszem jej użyciem. Gdyby potrafił Belizara skłonić do żeniaczki, toby się umotywowały i wyjazdy do Warszawy i wiadomości dlań w listach od Mańci. I otworzyłyby się może i nowe drogi…. Jeśli nie ożenienie Belizara, to żenienie go, stawało się koniecznością. Stawało się koniecznością ze wszystkich względów, ze względu jego stosunków do Janiny, do żony, do Mańci, do Warszawy, do Bonara, do wszystkiego. Belizar, żeniący się z Kolońską, odnawiał quasi Ujazdów, przenosząc jego arenę do stolicy. Motywował jego wyjazdy, znajdowanie się jego między Mańcią a Janiną, ściąganie tej ostatniej do miasta. Belizar, żeniący się, robił niemożliwe rzeczy możliwemi, najdziwaczniejsze kombinacye i postępki, naturalnymi.
Wypieki pojawiły się na policzkach Homla. Galopował wyobraźnią, która tworzyła powieści i która w tej chwili rozwijała romans o bohaterach mu znanych, o scenach konsekwentnych. Już, już z nieprzepartą logiką powieściopisarza widział wszystko ułożone. Belizara skłonionego, jesień i zimę zajęte, wszystko rzucone w rozpęd wypadków, mających przynieść za sobą i sprzyjające mu okoliczności, których dziś by nie odgadł.
Zerwał się i zawołał:
– Ja dziś jadę do Belizara.
Hrabina wytrzeszczyła zdziwiony, a zarazem rozbawiony wzrok. Ona nie poznawała męża chwilami
– Cóż się stało?
– No! obiecałem to Mańci!
– Co obiecałeś?
– Że Belizar się ożeni.