Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Park Marconiego. Komisarz Erik Winter. Tom XII - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Park Marconiego. Komisarz Erik Winter. Tom XII - ebook

Dwunasty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Erik Winter znajduje ciało zamordowanego mężczyzny. Trup ma plastikową torbę naciągniętą na głowę. Przy zwłokach leży oddarty kawałek kartonu, a na nim namalowana grubym pędzlem litera.

Ofiar wciąż przybywa. Za każdym razem ciała opatrzone są kawałkiem kartonu z jedną literą. Winter usiłuje poskładać elementy układanki, aby odczytać słowo-przesłanie. Nie ustaje też w poszukiwaniu powiązań między zamordowanymi osobami. Czy zdoła dociec prawdy?

Åke Edwardson jeden z czołowych przedstawicieli szwedzkiej szkoły kryminału, powraca z nową, dwunastą już powieścią serii o komisarzu Winterze.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7578-3
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

KOMI­SARZ POLI­CJI KRY­MI­NAL­NEJ ERIK WIN­TER poczuł zapach wio­sny. Znów nad­cho­dzi, chwała na wyso­ko­ści. Nagle odczuł radość, jak ktoś, kto już myślał, że zapo­mniał, jak to jest. Szedł przez Kung­stor­get i zro­bił nawet kilka tanecz­nych kro­ków. Cho­ciaż nie, nie zro­bił, miał zamiar, ale coś go powstrzy­mało. Może paczka, którą niósł pod pachą. Miał w niej łopatkę jagnięcą, kilka cobur­ge­rów i puszkę sar­deli. Szedł do domu. Miał być sam, cho­ciaż czło­wiek sto­jący przy kuchni ni­gdy nie jest sam. Będzie nacie­rał jagnię­cinę zio­łami i czosn­kiem i popi­jał whi­sky, ale tylko szkla­neczkę. Czło­wiek mający pod ręką szkla­neczkę whi­sky rów­nież ni­gdy nie jest sam.

Była już szó­sta po połu­dniu, ale wciąż widno. Samo w sobie było to powo­dem do rado­ści. Pomy­ślał o Angeli, Elsie i Lilly. Jesz­cze trzy mie­siące i ich rodzina będzie już na zawsze razem.

W gór­nej kie­szonce jego mary­narki zawi­bro­wał tele­fon. Wyjął go, spoj­rzał na wyświe­tlacz i przy­ło­żył do ucha. Head­set to nie dla niego, słu­chawki nie byłyby dobre na szumy uszne señora Win­tera. Na to nic nie jest dobre, nawet naj­lep­sza whi­sky, nawet Col­trane.

– _Hola!_ – powie­dział.

– Jak wesoło to powie­dzia­łeś! – zauwa­żyła.

– Bo mi wesoło.

– Bar­dzo mnie to cie­szy.

– Mnie też.

– Tak cię sły­chać, jak­byś był na dwo­rze.

– Zgad­nij gdzie.

– Kung­stor­get?

– Zga­dłaś.

– Szkar­ła­cica?

– Nie.

– Wątro­bianka?

– Bli­sko, ale to nie to.

– Jagnię­cina.

– To nawet nie było pyta­nie – zauwa­żył.

– A u nas pada – powie­działa.

– Do Göteborga przy­szła wio­sna.

– To się ciesz.

– Nie powie­dzia­łaś tego tak, jak­byś się cie­szyła.

– A kto powie­dział, że ja się cie­szę?

– Ty, dopiero co.

– To było chwi­lowe.

– Angelo, co się dzieje?

– Sama nie wiem.

– Prze­cież nie­długo się zoba­czymy.

– Za trzy mie­siące – powie­działa.

– No co ty opo­wia­dasz, zoba­czymy się wcze­śniej.

– Prze­ko­namy się.

– To zabrzmiało naprawdę nie­po­ko­jąco.

– Coś się sta­nie, Eriku, a ty znik­niesz.

– Zniknę?

– Zapad­niesz się w sie­bie.

Jeśli rze­czy­wi­ście stało się to tu, w tym miej­scu, musiało to być w nocy. Do tego mniej wię­cej spro­wa­dzała się opi­nia leka­rza sądo­wego. Pia E:son Fröberg powie­działa to Eri­kowi Win­te­rowi na krótko przed świ­tem. Stała w krza­kach na małym skwerku przed domem kul­tury w dziel­nicy Frölunda. Po dru­giej stro­nie, w otwar­tym tunelu, znaj­do­wał się przy­sta­nek tram­wa­jowy. Wła­śnie wyje­chały pierw­sze tram­waje. Wszę­dzie dookoła beton i szkło, stary beton i nowy.

Win­ter przy­glą­dał się postaci leżą­cej na ziemi. Ofie­rze. Męż­czyź­nie, to aku­rat było widać, bo spodnie i kale­sony miał ścią­gnięte poni­żej kolan, a geni­ta­lia odsło­nięte. Ręce zwią­zane na ple­cach, kostki nóg zwią­zane sznur­kiem. Na gło­wie foliowa torba, zaci­śnięta na szyi. Nachy­lił się, żeby przez nie­bie­ską folię spoj­rzeć na pro­fil zmar­łego. Jego twarz wyglą­dała tak, jakby była pod wodą. Pamięć Win­tera wyko­nała skok w cza­sie. W dwie sekundy wró­cił do wyda­rzeń sprzed dwóch lat i do zama­za­nego obrazu, który miał przed oczami, gdy jego ciało opa­dało na dno, ku śmierci. Ale nie umarł wtedy, stoi tu, a jedyną pamiątką po tym, że otarł się o śmierć, jest nie­ustanny szum w uszach, jak szum wzbu­rzo­nego morza. Ten męż­czy­zna na ziemi jest już bar­dzo daleko od życia. Lekarka chyba powie­działa coś o trau­mie i jesz­cze coś, czego nie dosły­szał. Pod folią była krew, na pewno krew, cho­ciaż w nija­kim świe­tle pada­ją­cym z nija­kiego nieba wyda­wała się raczej czarna niż czer­wona. Spoj­rzał w górę. Nic tam nie było. Znów spoj­rzał w dół.

– Musiał chyba być nie­przy­tomny, kiedy mu nacią­gano torbę na głowę – powie­dział.

Pia Fröberg nie odpo­wie­działa.

– Ina­czej jed­nej oso­bie byłoby chyba trudno – cią­gnął.

– Chcesz powie­dzieć, że sam to zro­bił? – powie­działa, odwra­ca­jąc się do niego. Nie uśmie­chała się. Czarny humor.

– To bar­dzo wąt­pliwe – odparł. Ze znaj­du­ją­cego się poni­żej tunelu powiało chło­dem.

Wpa­try­wał się w literę leżącą na zwło­kach: wiel­kie czarne R. Napi­sano je ręcz­nie na bia­łym, pośpiesz­nie i krzywo oddar­tym kawałku pudełka, chyba od tortu. Wyglą­dało, jakby zostało zapi­sane ze zło­ścią, gniew­nym pocią­gnię­ciem gru­bego pędzla. Kon­tury tro­chę się roz­lały, jak to czarne na twa­rzy nie­bosz­czyka pod folią. Ta folia wygląda jak szyba, pomy­ślał, jak szyba, przez którą teraz może patrzeć, jakby to był jakiś przy­wi­lej. Naszło go zna­jome paskudne prze­czu­cie, że jesz­cze będzie to oglą­dał. Wiatr zawi­ro­wał w tunelu i wró­cił do niego. Zgi­nie w tym wie­trze.

– Facet naj­wy­raź­niej lubi torty – ode­zwał się komi­sarz Fre­drik Hal­ders. Zespół docho­dze­niowy zebrał się na pierw­szej odpra­wie.

– Który facet? – spy­tał komi­sarz Ber­til Ring­mar.

– To nie jest zabawne – powie­działa inspek­tor Aneta Dja­nali. – Ani tro­chę.

– Taki czarny humor – odparł Hal­ders.

– To chyba rze­czy­wi­ście było pudełko po tor­cie – ode­zwał się Win­ter. – Öberg już spraw­dza.

– No pro­szę – odparł Hal­ders.

– Ile takich pude­łek może krą­żyć po mie­ście? – zasta­na­wiała się inspek­tor Gerda Hof­f­ner.

– Tyle samo co tor­tów – odparł Hal­ders. – Nawia­sem mówiąc, mój stary był cukier­ni­kiem.

– No to prze­słu­chasz cukier­ni­ków – stwier­dził Win­ter.

– Żar­tu­jesz?

– Taki czarny humor.

Gerda Hof­f­ner się zaśmiała.

– Widzę, że ktoś tu ma poczu­cie humoru – zauwa­żył Hal­ders.

– To nie jest zabawne – powtó­rzyła Aneta.

– Fakt. To mor­der­stwo rze­czy­wi­ście nie jest zabawne – powie­dział Win­ter.

Niebo za oknem było błę­kitne, błę­kitne jak nie­skoń­czo­ność i tak samo odwieczne. Była w nim odpo­wiedź, samotny, roz­pacz­liwy krzyk z prze­szło­ści. Prze­szłość to bar­dzo długa wyprawa do pie­kła, pomy­ślał Win­ter. Odwró­cił się od okna, kiedy Ring­mar zapu­kał w otwarte drzwi.

– _Per­messo?_

– Oczy­wi­ście, wejdź, Ber­tilu.

Ring­mar wszedł do pokoju i usiadł w fotelu naprze­ciw biurka. Win­ter na­dal stał przy oknie. Słońce świe­ciło mu w plecy, ale było tak samo zimne jak wiatr na dwo­rze.

– Co my tu mamy? – spy­tał Ring­mar.

– Zemstę – odparł Win­ter.

– Za co?

Win­ter nie odpo­wie­dział. Zza okna dobiegł jakiś odgłos. Poli­cjant się odwró­cił. Prze­le­ciały trzy czarne ptaki, krzy­czały coś w niebo.

– Zemstę za co? – powtó­rzył Ring­mar.

– Za coś, co się stało w prze­szło­ści – odpo­wie­dział Win­ter. Już był gotów do tej roz­mowy. To była ich metoda. Wymiana luź­nych myśli i sko­ja­rzeń, które mogłyby ich popro­wa­dzić wstecz, a potem do przodu.

– W odle­głej prze­szło­ści? – spy­tał Ring­mar.

– Nie­zbyt odle­głej.

– Dzie­sięć lat?

– Mniej – powie­dział Win­ter.

– Zemsty za coś, co się stało nie­dawno?

– Tak.

– Zemsty za prze­moc?

– Tak.

– Na kobie­cie innego męż­czy­zny?

– Tak.

– Na męż­czyź­nie innego męż­czy­zny?

– Nie.

– Mogło tak być.

– Ow­szem.

– Mogło też być cał­kiem co innego.

– Tak – odparł Win­ter. – I to jesz­cze daw­niej.

– Wię­cej niż dzie­sięć lat temu – powie­dział Ring­mar. – Co się wtedy stało?

– Coś, czego nie da się zapo­mnieć – odparł Win­ter.

– Zamor­do­wany miał goły tyłek – przy­po­mniał Ring­mar. Zamor­do­wanym był nie­jaki Robert Hall, pobity do nie­przy­tom­no­ści, a potem udu­szony foliową torbą, co może nale­ża­łoby uznać za akt miło­sier­dzia.

– Został powa­lony jakąś pałką, bo to był jedyny spo­sób – zauwa­żył Ring­mar.

Win­ter przy­tak­nął.

– Hall nie nale­żał do męż­czyzn drob­nej postury – dodał Ring­mar.

– A my szu­kamy gościa drob­nej postury? – spy­tał Win­ter.

– Może kobiety?

– Nie.

– Nie?

– Nie, nie szu­kamy kobiety, w każ­dym razie nie jako sprawcy.

– _Cher­chez la femme_ – powie­dział Ring­mar. – Tak czy ina­czej.

– Myśla­łem, że trzeba raczej iść za pie­niędzmi.

– Też.

– Nie cho­dzi o pie­nią­dze – zaopo­no­wał Win­ter.

– Tylko o gniew.

– Wielki gniew.

– Dla­czego wła­śnie tam?

– Bo to jedyne miej­sce, gdzie nie było ich widać – stwier­dził Win­ter.

– To była zapla­no­wana zbrod­nia?

– Odpo­wiedź brzmi: tak.

– W takim razie zabójca mieszka nie­da­leko – powie­dział Ring­mar.

– Nie­ko­niecz­nie – uznał Win­ter.

– Mieszka nie­da­leko – powtó­rzył Ring­mar.

– Pocze­kamy, zoba­czymy.

– Na co?

– Na następną ofiarę.

Win­ter poje­chał z powro­tem na Mar­co­ni­ga­tan i zapar­ko­wał na połu­dnie od torów tram­wa­jo­wych. Zmierz­chało, beton wyglą­dał jak pokryty matową błoną. Wysiadł z samo­chodu. Grupa uczniów, gim­na­zja­li­stów, zeszła po scho­dach domu kul­tury i zatrzy­mała się przy poli­cyj­nej taśmie. Nie widział dokład­nie ich twa­rzy, ale i tak wie­dział, że są zafa­scy­no­wani tym, że to nie film ani powieść kry­mi­nalna. Nauczy­ciel pró­bo­wał ich pogo­nić, może do szkoły, ale dzie­ciaki nie prze­sta­wały się wpa­try­wać w funk­cjo­na­riu­szy w faj­nych czar­nych skó­rach. Może któ­ryś się zgo­dzi dać auto­graf. Tech­nicy kry­mi­na­li­styki, ryjący z tyłu jak śmie­cia­rze, nie byli już tak szy­kowni.

Tor­sten Öberg pod­niósł wzrok. Spoj­rzał na sto­ją­cego nad nim Win­tera.

– Cał­kiem przy­zwo­ite ślady.

– Czego? – spy­tał Win­ter.

– Butów.

– Aha.

Öberg wstał. Nie­dawno dostał ofi­cjalny awans na szefa wydziału tech­nicz­nego, któ­rym nie­ofi­cjal­nie kie­ro­wał od wielu lat. Jakby urósł. Zro­bił się pra­wie tak wysoki jak Win­ter.

– Cią­gnął go kilka metrów po ziemi, w krzaki.

– Aha.

– Ude­rze­nie w poty­licę.

– Pia powie­działa, że tylko jedno.

– A potem nacią­gnął mu ten kap­tur.

– Przed­tem ścią­gnął Hal­lowi spodnie.

– Powie­dzia­łeś to tak, jak­byś miał do tego oso­bi­sty sto­su­nek.

– Co takiego?

– Ścią­gnął Hal­lowi spodnie.

– No to ścią­gnął ofie­rze spodnie – powie­dział Win­ter.

– Nie. Wydaje mi się, że naj­pierw wło­żył mu torbę na głowę. Zresztą nie wiem. Trzeba będzie zro­bić wizję lokalną, odtwo­rzyć to cho­ler­stwo. Ale myślę, że chciał się upew­nić, że facet nie żyje.

Win­ter nic nie powie­dział.

– O czym myślisz, Eriku?

– O sza­leń­stwie – odparł Win­ter.

– W jego piśmie jest agre­sja – stwier­dził Öberg.

– Co jesz­cze da się o tym powie­dzieć?

– To litera R.

– Znam alfa­bet – powie­dział Win­ter.

– Została nama­lo­wana ener­gicz­nie – dodał Öberg. – To jedyne, co mogę powie­dzieć.

– Potrzeba nam wię­cej liter – stwier­dził Win­ter.

– To życze­nie?

– Nie, sza­leń­stwo.ROZDZIAŁ 2

2

ROBERT HALL MIESZ­KAŁ w dziel­nicy Järnbrott, nie­zbyt daleko od miej­sca, gdzie zna­le­ziono jego ciało i gdzie praw­do­po­dob­nie został zamor­do­wany.

Miesz­ka­nie skła­dało się z dwóch pokoi z kuch­nią. Okna i prze­szklone drzwi w kuchni i dużym pokoju wpusz­czały mnó­stwo świa­tła. Padało od pół­nocy. Win­ter wyszedł na bal­kon i spoj­rzał na dwa stare korty teni­sowe, nie­wiel­kie boisko do piłki noż­nej i budynki, które wyglą­dały na szkołę. No oczy­wi­ście, to Frölundaskolan. Boisko ma znik­nąć, tak sły­sza­łem. Mają zagę­ścić. Za dużo prze­strzeni i świa­tła, no i trawy, oczy­wi­ście z wyjąt­kiem boiska.

Robert Hall był roz­wie­dziony, jego była żona miesz­kała z dziećmi w Borås. Nie­da­leko ucie­kła, pomy­ślał Win­ter, wcią­ga­jąc do płuc powie­trze pełne wio­sny i życia. Sąd powie­rzył Lin­nei Hall wła­dzę rodzi­ciel­ską nad dwoj­giem ich wcho­dzą­cych w wiek doj­rze­wa­nia dzieci, synem i córką. W tam­tej chwili nie pamię­tał ich imion. Matka jako jedyna opie­kunka, to oczy­wi­ście coś zna­czy. Aneta już wyru­szyła do Borås. Ni­gdy tam nie byłam, powie­działa na poran­nej odpra­wie. Boże, ode­zwał się Hal­ders, jak to moż­liwe? Mają tam zoo i inne rze­czy.

Win­ter usły­szał, że w szkole dzwoni dzwo­nek. Ni­gdy nie lubił tego dźwięku. Koja­rzył mu się z bra­kiem wol­no­ści – jak wszystko, co się wią­zało ze szkołą. Nawet dzwo­nek na prze­rwę nie dawał mu poczu­cia wol­no­ści, nawet ten pod koniec dnia, bo wie­dział, że jutro znów zadzwoni na lek­cje. Nie było wyj­ścia, tak miało wyglą­dać całe jego dzie­ciń­stwo i mło­dość, a potem doro­słość i sta­rość. Zro­zu­miał to wcze­śnie, aż za wcze­śnie. Cza­sem zadzwoni na prze­rwę, dzwo­nek cho­lerny, ale zawsze zadzwoni na lek­cję. Może nawet jego decy­zja, żeby zostać poli­cjan­tem, wzięła się stąd, że wtedy była szansa, iż nie będzie tkwił w czte­rech ścia­nach.

Ale tak naprawdę był tylko jeden spo­sób, żeby osią­gnąć spo­kój ducha. Spo­sób Roberta Halla. W dodatku Hall był nauczy­cie­lem. Może jest w tym nawet jakaś sym­bo­lika, pomy­ślał Win­ter, patrząc na dzieci wybie­ga­jące ze szkoły, szybko jak cho­lera. Za dużo prze­kli­nam, pomy­ślał, ale skoro to robię w myślach, to może wcale nie jest prze­kli­na­nie. Prze­cież zostaje mię­dzy mną a mną.

Sły­szał tech­ni­ków Öberga. Krę­cili się po miesz­ka­niu. Szu­kali zarówno rze­czy waż­nych dla śledz­twa, jak i nieważ­nych, przy czym te dru­gie mogły się oka­zać roz­strzy­ga­jące. Miesz­ka­nie wyglą­dało cał­kiem schlud­nie, gdy weszli z For­dem i Brat­tlin­giem. Posprzą­tane i uła­dzone, jakby Hall spo­dzie­wał się nie­długo wró­cić, ale wszystko pouty­kał na miej­sca, na wypa­dek gdyby ktoś przy­szedł przed nim. Nic podej­rza­nego, przy­naj­mniej jak do tej pory, ale wystar­czy włą­czyć kom­pu­ter i czło­wiek prze­staje się dzi­wić. Zakon­nice mają ścią­gnięte por­nosy z księżmi, a biskupi z zakon­ni­cami. Można tam zna­leźć nie­wy­obra­żalne wręcz paskudz­twa, choćby nagra­nia z festi­wali tańca ludo­wego i dys­ku­sji lite­rac­kich. Kie­dyś natra­fił na kom­plet dwu­dzie­stu dorocz­nych festi­wali szwedz­kiej pio­senki plus eli­mi­na­cji do nich z ostat­nich lat.

Było to dość szo­ku­jące prze­ży­cie.

Wszedł z powro­tem do miesz­ka­nia.

Ring­mar wyszedł z kuchni.

– Facet lubił porzą­dek – zauwa­żył.

– Nauczy­ciel – powie­dział Win­ter.

– A co to ma do rze­czy?

Win­ter nie odpo­wie­dział. Na sto­liku przed kanapą leżał sto­sik ksią­żek. Spoj­rzał na leżące na wierz­chu pięk­nie wydane dzieło o Göteborgu – daw­niej i dziś.

– Mam ją – powie­dział Ring­mar.

– Jesteś tam? – spy­tał Win­ter.

– Co?

– Wymie­nili cię w tej książce?

– Wyko­pa­li­ska nie się­gnęły jesz­cze tak głę­boko – odparł Ring­mar.

– Więc będzie wię­cej.

– Na razie kopiemy płytko – powie­dział Ring­mar.

– Czyli koło mnie – zauwa­żył Win­ter.

– Jesteś przy­gnę­biony?

– Tro­chę. Naszło mnie, kiedy sta­łem na bal­ko­nie.

Ring­mar wyj­rzał przez okno. Słońce świe­ciło ośle­pia­jąco.

– Szkoła, już rozu­miem.

– Chyba każ­dego ogar­nia melan­cho­lia, kiedy prze­cho­dzi koło szkoły – powie­dział Win­ter. – Zwłasz­cza jeśli to jego dawna szkoła.

– Nie melan­cho­lia, tylko nie­na­wiść – odparł Ring­mar.

– To cie­kawe.

– Bar­dzo nor­malna reak­cja.

– A więc ktoś nie­na­wi­dził Roberta Halla.

– Nauczy­ciele bywają nara­żeni na wiele rze­czy, ale nie­czę­sto są mor­do­wani.

– A on został zamor­do­wany za coś.

– Nie­wła­ściwy czło­wiek w nie­wła­ści­wym miej­scu.

– Nie, to on miał być ofiarą – powie­dział Win­ter.

– Za co?

– Za coś, co zro­bił kie­dyś.

– W mło­do­ści.

– Co to zna­czy mło­dość?

– Dwa­dzie­ścia parę lat.

Ring­mar prze­szedł przez pokój i wyj­rzał przez okno. Win­ter podą­żył za jego spoj­rze­niem. Teraz było tam pusto: żwir, trawa i szkoła.

– To boisko do piłki ma znik­nąć – ode­zwał się Ring­mar.

– Wiem, sły­sza­łem.

– Tak jak boisko na Mar­co­niego.

– Tak?

– Już go nie ma. Zbu­do­wali tam halę ze sztucz­nym lodo­wi­skiem. Cał­kiem nie­da­leko stąd. Kurde, o tam! Widać stąd.

– Gra­łem na tym boisku – powie­dział Win­ter.

– Coś ty?

– Fin­ter BK. Pod­ją­łem wtedy ostat­nią próbę. Mia­łem trzy­dzie­ści pięć, może trzy­dzie­ści sześć lat. Kolana nie wytrzy­mały.

– Ja się wcze­śnie wyco­fa­łem – powie­dział Ring­mar. – Zro­zu­mia­łem, że nie mam dość talentu. Nie mia­łem nawet wielu kon­tu­zji.

– No tak, lepiej skoń­czyć wcze­śniej.

– Czego uczył Hall?

– Gim­na­styki. I szwedz­kiego.

– Wszystko, czego czło­wie­kowi potrzeba – zauwa­żył Ring­mar.

– Ale nie pozwo­liło mu to prze­żyć. Nie sądzę, żebym dał radę prze­słu­chać wszyst­kich jego kole­gów.

– No to nie rób tego. Eriku, odpuść. Nie wszy­scy nauczy­ciele są łaj­da­kami. Powi­nie­neś o tym z kimś poga­dać. O innych spra­wach też.

– To jest na końcu mojej listy.

– A co jest na początku? – spy­tał Ring­mar.

– Wolał­byś nie wie­dzieć.

– Ty ni­gdy nie pój­dziesz na żadną tera­pię, prawda?

– Ależ pójdę.

– Jak mi to udo­wod­nisz?

– Spo­so­bem bycia.

– Trzeba wielu lat, żeby się stać innym czło­wie­kiem – powie­dział Ring­mar.

– No to udo­wod­nię ci, przed­sta­wia­jąc rachunki. Wystar­czy.

– Prawda, że to cho­ler­nie kosz­towne – odparł Ring­mar.

– Droż­sze od naprawdę dobrej sło­do­wej whi­sky.

– Nie­moż­liwe.

– Ja cho­dzi­łem do tera­peuty aż do chwili, kiedy już mnie nie było stać. Bir­gitta ode­szła, a Mar­tin zaczął świ­ro­wać. To było wtedy.

– Przy­kro mi – powie­dział Win­ter.

– Że co?

– Że nie było cię stać na kon­ty­nu­owa­nie tera­pii.

– Może byłem bli­ski prze­łomu.

– Może ten prze­łom nawet nastą­pił.

Ring­mar nie odpo­wie­dział. Odwró­cił się do Win­tera.

– Dla­czego Hall? – spy­tał.

– I to jest pyta­nie – odparł Win­ter. – Na któ­rym był miej­scu?

– Wła­śnie.

– To samo z literą.

– Tak.

– Tu nie ma żad­nej chro­no­lo­gii.

– Nie ma.

– Wia­do­mość nie zaczyna się na R.

– Nie zaczyna.

– Ale może się tak zaczy­nać.

– Może.

– Hall został zamor­do­wany jako pierw­szy, bo miał być pierw­szy. To coś zna­czy.

– Tak.

– Albo i nie.

– Nie ma zna­cze­nia.

– Ale ma.

– Tak.

– Ma zwią­zek z Hal­lem.

– Tak.

– Nie będzie jedyny. Jaką mamy pew­ność, że tak będzie?

– Dość sporą.

– A skąd?

– Przez tę literę.

– Ona może zna­czyć cokol­wiek.

– To począ­tek jakiejś wia­do­mo­ści albo śro­dek, albo koniec, ale to jest wia­do­mość.

– Zabójca nie chciał, żeby wiatr ją zwiał – przy­po­mniał Win­ter. – Przy­piął mu agrafką do koszuli.

– Chyba prze­sa­dził – zauwa­żył Ring­mar.

– Nie, dopil­no­wał, żeby litera nie znik­nęła, cho­ciaż sam wolał zna­leźć się jak naj­da­lej od tego miej­sca.

Aneta minęła zjazd na lot­ni­sko Lan­dvet­ter. Przez chwilę nawet się zasta­na­wiała, czy nie skrę­cić, nie wsu­nąć się na prawy pas, a potem poje­chać dłu­uugim skrę­tem w górę i na pro­stą pro­wa­dzącą do ter­mi­nali, potem zapar­ko­wać, wejść do hali odlo­tów i kupić bilet na pierw­szy z brzegu lot. Ilu ludziom prze­mknęła przez głowę taka myśl? Można tak zro­bić? Są bilety do kupie­nia? Jeśli tak, to zna­czy, że świat stoi otwo­rem. A w nim Afryka. Od lat nie była w Waga­dugu. Tata wciąż tam jest, w swoim bia­łym domku. Dru­żyna z Bur­kina Faso doszła w zeszłym roku do finału afry­kań­skich mistrzostw w piłce noż­nej. Tata na pewno wrzesz­czał wtedy jak wariat, z butelką _dôlo_¹ w ręce. W każ­dym razie Fre­drik darł się jak opę­tany, kiedy w ćwierć­fi­nale Bur­kina Faso strze­liła gola dru­ży­nie Togo.

Nie­prawda, że ni­gdy nie była w Borås. Prze­jeż­dżała tędy wiele razy, cho­ciaż ni­gdy się nie zatrzy­mała. Auto­strada prze­cięła mia­sto na pół. Kie­dyś myślała, że coś takiego może się zda­rzyć w jakimś afry­kań­skim mie­ście, tu ni­gdy.

Zatrzy­mała się przy sta­cji ben­zy­no­wej pod auto­stradą i spoj­rzała na mapę. Lin­nea Hall miesz­kała na połu­dniu. Trzeba prze­je­chać przez mia­sto. Ruszyła ostroż­nie. Tam mogą być nie­wi­domi kie­rowcy, jakiś Ray Char­les za kie­row­nicą auto­busu. Szwedz­kie mia­sto śred­niej wiel­ko­ści to nie fraszka. Prze­jeż­dża­jąc albo, jak teraz, wjeż­dża­jąc, zawsze była przy­gnę­biona, jakby przy­po­mi­nało jej to o śmierci, o bez­sen­sow­nej wędrówce przez ziem­skie kra­iny prze­cięt­no­ści. Ja nie jestem prze­ciętna, pomy­ślała, ja jestem inna. Nikt nie jest prze­ciętny. Może w dro­dze do domu wsiądę do samo­lotu, który zabie­rze mnie w wielki świat. Wszy­scy mogli­by­śmy to zro­bić.

Zapar­ko­wała przed jed­no­ro­dzin­nym domem z lat pięć­dzie­sią­tych, na swój prze­ciętny spo­sób nawet dość wdzięcz­nym.

Kobieta otwo­rzyła drzwi, zanim zdą­żyła wejść na schodki pro­wa­dzące do domu. Ubrana w dżinsy i swe­te­rek robiony na dru­tach, chyba wła­sno­ręcz­nie. Miło. Jasne włosy, kar­na­cja w pro­mie­niach słońca biała jak śnieg. Aneta czuła, że słońce pada jej na plecy. Było cie­pło, naj­cie­plej­szy jak dotąd dzień roku.

– Pani Agneta? To pani?

– Tak, Aneta.

– Słu­cham?

– Wła­ści­wie Aneta.

– Ach tak?

– Na poro­dówce pomy­lili się w pisowni – powie­działa. Lin­nea Hall się nie uśmiech­nęła.

– Można wejść? – spy­tała Aneta.

– Jak to się stało? – spy­tała Lin­nea Hall.

Nie zabrzmiało to jak pyta­nie. Zresztą nie patrzyła na Anetę, tylko na znaj­du­jący się tro­chę dalej sta­dion pił­kar­ski. Aneta nie mogła sobie przy­po­mnieć nazwy dru­żyny z Borås. Fre­drik jej mówił, że nie­dawno coś wygrała.

– Można wejść? – powtó­rzyła.

– Co on zro­bił? – spy­tała Lin­nea Hall. Aneta zatrzy­mała się w pół kroku.

– Co pani ma na myśli?

– To, co mu się stało. Musiał coś zro­bić, żeby na to zasłu­żyć.ZAPACHY O ZMIERZCHU…

0

ZAPA­CHY O ZMIERZ­CHU są nie do wytrzy­ma­nia. Sie­dzi wtedy w domu przy zamknię­tych oknach i obser­wuje przez szybę, jak tamci na dole cie­szą się życiem, chłopcy i dziew­czynki, męż­czyźni i kobiety, koty i psy, i ptaki. A on sie­dzi w domu, boli go głowa. Ten ból ni­gdy nie prze­cho­dzi. Nie jest w sta­nie znieść wody, szumu fal. Ni­gdy tam nie wró­cił, ni­gdy. Nie znosi gło­sów, choć sły­szy je, jakby to się stało wczo­raj, pijane, gło­śne i złe.

_Gdzie jesteś?_

_Coś tu mamy._

_Chodź, to zoba­czysz._

Było wtedy pra­wie ciemno, księ­życ zaszedł za chmurę. Stał na rogu domu, na lewo od wej­ścia. Za każ­dym razem, gdy do tego wraca w myślach, to wła­śnie tak, cią­gle do tego wraca, nie­ustan­nie.

Wła­śnie w takiej sytu­acji czło­wiek potrze­buje pomocy, myśli, patrząc na jakąś mamę z dziec­kiem, któ­rzy zni­kają w sło­necz­nej mgle nad Frölunda torg. Mnie nikt nie pomógł, nikt nic nie wie­dział, żaden dobry czło­wiek nie wie­dział.

Pła­cze. Coraz czę­ściej mi się to zda­rza, pła­czę jak dziew­czyna, pomy­ślał. Cie­szę się, że nikt tego nie widzi. Nikt mi nie wytłu­ma­czył, co zna­czą słowa „cie­szyć się”. Muszę być wesel­szy, myśli. To się zbliża, czuję, wiem, już pra­wie jest tutaj.

Mruga, ledwo co widzi, woda zalała mu oczy. To jak pły­wać w wodzie. Pró­bo­wa­łem się potem uto­pić, myśli.

Znów patrzy i już nie pła­cze. Nie­długo tam zej­dzie. Teraz się zaczyna. Świa­tło nad pla­cem jest brudne i lep­kie po dłu­gim dniu.ROZDZIAŁ 3

3

USIA­DŁY NAPRZE­CIWKO SIE­BIE w wyjąt­kowo jasnym salo­nie. Aneta w głę­bo­kim, aż za głę­bo­kim fotelu. Dzieci były w szkole. Ze wszyst­kich stron napie­rała wio­sna. Tak to odczu­wała Aneta. Napie­rała, jakby to było coś nie­wła­ści­wego. Albo ozna­czało koniec cze­goś. Jasne świa­tło dnia przy­nio­sło coś nowego, zwłasz­cza do tego domu. Mąż nie był jego czę­ścią. Nie był czę­ścią niczego, bo prze­szedł już na tamtą stronę, a na całym świe­cie nie ma nikogo, kto by wie­dział, gdzie to jest. Ja nawet nie chcę wie­dzieć, pomy­ślała.

Robert Hall musiał zro­bić coś złego, żeby zasłu­żyć na śmierć. Tak powie­działa od razu na wstę­pie jego była żona. Co on jej zro­bił?

W jej oczach było coś, czego Aneta nie widy­wała u osób będą­cych w żało­bie, wła­ści­wie ni­gdy nie widziała. To na pewno nie żałoba. Doj­dziemy do tego, może nawet pod­czas prze­słu­cha­nia. To ważne. Bar­dzo ważne.

– Mówiła pani, że widocz­nie zro­bił coś takiego, że zasłu­żył na śmierć – powie­działa Aneta.

– Musiał coś takiego zro­bić – odparła Lin­nea Hall.

Z jej twa­rzy nie dało się wyczy­tać, co się kryje za tymi zaska­ku­ją­cymi sło­wami.

– Pro­szę mi to wyja­śnić.

– Robert nie był miłym czło­wie­kiem – powie­działa Lin­nea Hall.

– Pro­szę mówić.

– Od czego zacząć?

– Jak pani uważa.

– Od jego naro­dzin?

– Aż tak źle? – spy­tała Aneta.

– Nie pyta pani, dla­czego w takim razie wyszłam za niego? Dla­czego mie­li­śmy ze sobą dzieci?

– Była pani zako­chana.

– To ma być pyta­nie?

– Co on pani zro­bił?

Lin­nea Hall mil­czała. Jej spoj­rze­nie powę­dro­wało na dwór. Było tam prze­raź­li­wie jasno, jaśniej niż kie­dy­kol­wiek w tym roku. Potem popa­trzyła na Anetę.

– Gdyby nie dzieci, nie poszła­bym na pogrzeb.

– Pro­szę mówić – powtó­rzyła Aneta. Jak długo można, trzeba zada­wać otwarte pyta­nia.

– O czym?

– Dla­czego pani uważa, że musiał zasłu­żyć na śmierć.

– Czy to aż tak nie­zwy­kłe?

Aneta kiw­nęła głową. Mogło to zna­czyć tak albo nie, albo może. Zasłu­żyć na śmierć? To tak jakby zasłu­żyć na to, żeby się nie uro­dzić. Wła­śnie tak. Dla nie­któ­rych cały sens życia polega na tym, żeby się ni­gdy nie uro­dzić. Ludz­kość pono­si­łaby wtedy mniej­sze koszty. Miliony ludzi mogłyby się wła­ści­wie nie uro­dzić. Doty­czyło to rów­nież złych czar­nu­chów z kraju, z któ­rego pocho­dziła. Tata czę­sto tak mówił, a mimo to tam wró­cił. Tu rzą­dzą biali, zło jest rów­nie jaskrawe, a skrzy się tak samo pięk­nie.

– Musiał coś zro­bić – powtó­rzyła Lin­nea Hall.

– Na przy­kład?

– Nie wiem.

– Co mógł zro­bić?

– Skrzyw­dzić kogoś – odparła.

– Jak?

Pani Hall mil­czała. Zasta­na­wiała się, a może roz­pa­mię­ty­wała. Coś prze­mknęło po jej twa­rzy, i nie był to pro­mień słońca.

– Muszę się dowie­dzieć cze­goś wię­cej – powie­działa Aneta. – Zacznijmy od waszego mał­żeń­stwa. Dla­czego się roz­wie­dli­ście?

– On… Robert… był czło­wie­kiem gwał­tow­nym. Gro­ził mi. Dzie­ciom też.

– W jaki spo­sób?

– Gwał­towny – odpo­wie­działa.

– Bił was?

– Nie…

– W jaki spo­sób wam gro­ził?

– Jesz­cze gorzej.

– Nie rozu­miem.

– Nie bił… ale był straszny. – Spoj­rzała na Anetę. – Nie wiem, jak to wytłu­ma­czyć.

– Niech pani spró­buje.

– Sta­wał się… nie tyle kimś innym… był taki, jaki był od początku.

– Jaki był od początku?

– Straszny.

– W mło­do­ści też?

– Myślę, że tak.

– Wie pani na ten temat coś wię­cej?

– Wła­ści­wie nie.

– A jed­nak coś pani wie.

– Wydaje mi się, że coś zro­bił i nie mógł się od tego uwol­nić. Nosił to w sobie, a to coś nie odpusz­czało, i wyła­do­wy­wał się na innych. Nic o tym nie wie­dzia­łam. W każ­dym razie nie wtedy, kiedy się pozna­li­śmy. Był… pełen uroku, chyba tak to trzeba nazwać. Jak każdy psy­cho­pata.

– Chce pani powie­dzieć, że był psy­cho­patą?

– Może to złe słowo. Ale nie dało się z nim żyć.

– Kiedy się roz­wie­dli­ście?

– Cztery lata temu.

– A kiedy się ostat­nio widzie­li­ście?

– Nie widzie­li­śmy się od roz­wodu.

– A dzieci?

– Raz w ciągu czte­rech lat – odparła, wykrzy­wia­jąc usta, niby w uśmie­chu, ale ten uśmiech wyglą­dał jak gry­mas. – Ale chcą iść na pogrzeb. Dzieci bywają zabawne.

Zabawne, pomy­ślała Aneta. Dziwne szwedz­kie słowo. W zasa­dzie może zna­czyć wszystko i odno­sić się do każ­dej sytu­acji. W szwedz­kim jest wiele dziw­nych słów. Jak­by­śmy się nie umieli zde­cy­do­wać, co chcemy powie­dzieć.

– Kon­tak­to­wa­li­ście się przez tele­fon?

– Nie.

– A w jaki spo­sób?

– Prze­cież mówię, że się nie kon­tak­to­wa­li­śmy!

Lin­nea Hall powie­działa to pod­nie­sio­nym gło­sem. Aneta się zdzi­wiła, bo do tej pory była spo­kojna, chłodna, opa­no­wana. Może to prze­jaw despe­ra­cji. Albo lęku.

To lęk, pomy­ślała Aneta. Wła­śnie to ma w oczach. Lęk. Czują go zarówno kobiety, jak i męż­czyźni. Wszy­scy odczu­wają strach.

– Kiedy odszedł z pracy?

– Poli­cja nie wie?

– A pani wie?

– To się nie mogło udać – powie­działa Lin­nea Hall. – On nie potra­fił utrzy­mać żad­nej pracy.

– Pani też jest nauczy­cielką – powie­działa Aneta.

– Tak, tak się pozna­li­śmy.

– Ach tak?

– Nie ma nic do doda­nia. Wyle­ciał z pracy, ze szkoły.

– Co się stało?

– Ni­gdy się tego nie dowie­dzia­łam.

Lin­nea Hall wstała. Aneta na­dal sie­działa. Zro­biła błąd, sia­da­jąc w tym fotelu. Poczuła się ocię­żała, jakby nie mogła jasno myśleć.

– Muszę iść do szkoły po Tyrę – wyja­śniła Lin­nea Hall. – Zawsze ją odbie­ram po lek­cjach.

– Czy byłaby pani w sta­nie zabić byłego męża? – spy­tała Aneta.

– Nie.

– Dla­czego?

– Nie zna­la­zła­bym w sobie tyle siły. Zresztą nie rozu­muję w ten spo­sób. Ni­gdy.

– Odczuwa pani żal?

– Po nim?

– Tak.

– Żal mi, że stało się, jak się stało. Z nim, ze mną, z nami. Z naszą rodziną. Ale nie bra­kuje mi go. Od bar­dzo dawna nie było mię­dzy nami nic, do czego można by tęsk­nić.

– Czy mąż miał jakie­goś bli­skiego kolegę?

– On się nie chciał z nikim zada­wać – odparła. – Trzy­mał się z dala od innych ludzi, a w naszym zawo­dzie tak nie można. Mia­łam wra­że­nie, że stara się trzy­mać z dala od sie­bie samego.

– Od sie­bie samego?

– Od sie­bie daw­nego i od tego, kim się stał.

W tym się zawiera wszystko, pomy­ślała Aneta. W końcu go dopa­dło.

– Jak… co się stało? – spy­tała Lin­nea Hall.

– Co takiego?

– Jak, w jaki spo­sób… został zamor­do­wany?

– Dla­czego chce pani wie­dzieć?

– Co w tym dziw­nego?

– Dla­czego chce pani to wie­dzieć?

– To była gwał­towna śmierć?

– Tak.

– Już samo to wiele mówi, prawda?

– Co pani ma na myśli?

– W jaki spo­sób ludzie giną. Jakie życie, taka śmierć. Uła­twi wam to śledz­two, prawda? I dotar­cie do sprawcy.

Win­ter otwo­rzył drzwi miesz­ka­nia Roberta Halla. Na pod­ło­dze leżały gazety i koperty, ale niczego nie ruszał. Zosta­wił to ludziom Öberga.

W dużym pokoju spoj­rzał w okno, nie było w nim żalu­zji. Zoba­czył tram­waj, kawa­łek domu kul­tury, wiel­kie par­kingi wokół placu, nowe domy i stare domy. Krzaki pod domem kul­tury. Miej­sce zbrodni.

Ile razy Hall mógł stać przy tym oknie i patrzeć na to samo? Coś mu kazało pójść w to miej­sce, ostat­nie w jego życiu.

Odwró­cił się. W pokoju stały tan­detna kanapa, fotel i sto­lik. Odniósł wra­że­nie, że Hall kupił je uży­wane. Całość wyglą­dała bied­nie. Na znisz­czo­nym par­kie­cie leżał szma­ciany chod­nik. Szma­ciany chod­nik to dobre słowa. Chyba oglą­dał film pod tym tytu­łem, a może czy­tał książkę? Szma­ciany chod­nik. Szma­ciana lalka. Nie można powie­dzieć, żeby dużo czy­tał. To zbyt męczące, wymaga wewnętrz­nego spo­koju. W książ­kach jest za dużo odpo­wie­dzi, które by go tylko roz­draż­niły. I tak wszystko go draż­niło. Na przy­kład to, że Angela nie zadzwo­niła rano. Musiał usły­szeć jej głos, głosy dzieci. Źle spał. Poprzed­niego wie­czoru nie pił whi­sky. Sie­dział z lap­to­pem na kola­nach i robił pro­jekty ze szkła i betonu. Ład­nie wyszło. Wresz­cie coś stwo­rzył.

W kie­szeni na piersi zawi­bro­wała komórka. Zwró­cił uwagę, że jest wyjąt­kowo zimno, jakby po śmierci Halla jego miesz­ka­nie zwol­niło obroty. Spoj­rzał na wyświe­tlacz. Naresz­cie.

– Cześć – powie­dział.

– Gdzie jesteś?

– W domu ofiary mor­der­stwa. Jeśli można to jesz­cze nazwać domem.

– Zna­leź­li­ście już coś?

– Nic nie usta­li­li­śmy – powie­dział. – Poza tym, że facet żył bar­dzo zwy­czaj­nie i bied­nie.

– Jak więk­szość ludzi – zauwa­żyła.

– A co ty o tym wiesz?

– Mam rzu­cić słu­chawką?

– Już nie ma słu­chawki – powie­dział. – Dzi­siaj są inne czasy.

Roz­łą­czyła się. Roz­legł się sygnał wyłą­czo­nej, nie, rzu­co­nej słu­chawki. Jak zwy­kle szu­miało mu w uszach, w prze­strzeni mię­dzy uszami, mię­dzy Oce­anem Lodo­wa­tym a Oce­anem Sło­necz­nym. Wybrał numer i cze­kał, wsłu­chu­jąc się w tin­ni­tusa² zmie­sza­nego z zakłó­ce­niami sfe­rycz­nymi. Jedno i dru­gie to samo gówno. W tym sen­sie był czę­ścią wszech­świata, cho­ciaż cho­ler­nie małą.

W końcu ode­brała.

– Prze­pra­szam – powie­dział.

– Ty w ogóle nie wiesz, jak to jest – powie­działa.

– Ale co?

– Widzisz? Nie wiesz nawet, o czym mówię.

Zasta­no­wił się. Porząd­nie.

– No, Eriku, o czym ja mówię?

– O sobie i o mnie.

– Mówię o naszej rodzi­nie.

– Latem będziemy już razem. Na zawsze, na wieki wie­ków.

– Jeśli masz zamiar iro­ni­zo­wać, to zaraz znów rzucę tak zwaną słu­chawką.

– Ja nie iro­ni­zuję.

– Elsa powie­działa dziś, że nie chce się stąd wypro­wa­dzać, bo nie chce zosta­wić babci Siv.

Ale Siv nie żyje. Jego matka nie żyje od ponad mie­siąca. Jak to się mówi, spo­częła w pokoju obok Bengta, na pięk­nym cmen­ta­rzu, z jed­nej strony osło­nię­tym przez białe góry, z dru­giej zaś, niżej, przez lśniące zło­tem i sre­brem morze. Piękne miej­sce.

– Rozu­miem – powie­dział.

– Nie, to ja rozu­miem – odparła.

– Co takiego?

– Pró­buję cię rozu­mieć. Zawsze sta­ram się cie­bie rozu­mieć.

– Ty jedyna rozu­miesz – powie­dział.

– Mówisz to wszyst­kim kobie­tom?

– Chcesz się pokłó­cić? – spy­tał. – Prze­cież my się nie kłó­cimy. Uni­kamy tego. Kłó­ce­nie się z part­ne­rem jest drob­no­miesz­czań­skie. My nie robimy takich rze­czy, my nale­żymy do wyż­szej klasy śred­niej.

– Zawsze musisz robić uniki – powie­działa. – A ja znów mam paskudne prze­czu­cie.

Wie­dział, co ma na myśli. To poważna sprawa. Nie można tego lek­ce­wa­żyć.

– Nie zro­bię nic głu­piego – zapew­nił ją.

– Mówisz to za każ­dym razem, co rok i co mie­siąc.

– Nie pójdę ni­gdzie sam i nie zro­bię nic głu­piego – powtó­rzył.

– Mie­siąc temu o mało nie zgi­ną­łeś – przy­po­mniała mu.

– Gdyby nie jeden z two­ich podej­rza­nych, już byś nie żył.

– Wiem.

– Stąd nie mam nad tobą żad­nej kon­troli – powie­działa.

– Nie­długo będziemy razem – odparł.

– A jeśli nie wró­cimy do domu?

– Angelo, ja tego nie sły­sza­łem.

– Sły­sza­łeś.

Musi się z tego jakoś wymi­gać. Ni­gdy mu się nie uda jej prze­ko­nać. To dla­tego nie­któ­rzy męż­czyźni ucie­kają się do pię­ści, skraj­nej formy komu­ni­ka­cji, gdy słowa oka­zują się nie­wy­star­cza­jące, a ni­gdy nie są wystar­cza­jące.

– Mógł­bym poroz­ma­wiać z Elsą?

– Poszła do _mer­cado_ z Marią i Lilly.

– Poroz­ma­wiamy wie­czo­rem – powie­dział. – Muszę poga­wę­dzić z dziew­czyn­kami.

– Zanim się napi­jesz whi­sky – odparła i się roz­łą­czyła.

Wpa­try­wał się w wyświe­tlacz, jakby ocze­ki­wał, że tele­fon ożyje, ale w uszach miał syczącą ciszę. Wło­żył iPhone’a do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki i znów spoj­rzał na pokój. Pod ścianą stał wielki ponury tele­wi­zor. Pilot leżał na sto­liku. Odtwa­rzacz DVD stał na pod­ło­dze obok tele­wi­zora. Żad­nego zawra­ca­nia głowy jakimś sto­łem czy rega­łem. Gene­ral­nie żad­nych tego rodzaju nie­po­trzeb­nych rze­czy. Wszedł do sypialni. Poje­dyn­cze łóżko i nie­wiele wię­cej. Cho­dził ostroż­nie w folio­wych ochra­nia­czach na buty, niczego nie doty­kał.

Na chy­bo­tli­wym sto­liku przy łóżku stał stary kom­pu­ter. W powie­trzu uno­sił się kurz. Mie­nił się w świe­tle wpa­da­ją­cego przez niczym nie­osło­nięte okna słońca.

Kuch­nia była duża, solidna, z prze­sta­rzałą kuchenką elek­tryczną, ogromną zamra­żarką i lodówką. Nikt już nie zapeł­nia zamra­ża­rek. Ludzie nie kupują pół krowy, całego pro­siaka ani jagnię­cia, nie robią prze­two­rów, nie pichcą z wypie­kami na twa­rzy.

Kuchenny stół pocho­dził zapewne z tego samego źró­dła co pozo­stałe meble w miesz­ka­niu. Krze­sła też. Całe miesz­ka­nie wyglą­dało jak to życie, które na dobre się nie zaczęło, a już się skoń­czyło. Zawsze w takich sytu­acjach nacho­dziły go te myśli.

Komórka drgnęła, zaczęła go dra­pać w pierś. Wyjął ją. Była rów­nie zimna jak jego dłoń w tym wyzię­bio­nym miesz­ka­niu.

– Słu­cham cię, Ber­tilu.

– Gdzie jesteś?

– W miesz­ka­niu Halla.

– To się znów stało – powie­dział Ring­mar.

Od pierw­szego mor­der­stwa upły­nęło pięć dni.ROZDZIAŁ 5

5

PIERW­SZE PRO­MIE­NIE KWIET­NIO­WEGO SŁOŃCA padły na sie­dzą­cych w prze­wiew­nej salce kon­fe­ren­cyj­nej, i to wcale nie był żart. Kwie­cień, drugi mie­siąc pierw­szego kalen­da­rza rzym­skiego. Słowo _apri­lis_ pocho­dzi od _apri­cus_, co zna­czy sło­neczny, albo _ape­rire_, co zna­czy otwo­rzyć, albo od oby­dwu. Win­ter zapa­mię­tał jesz­cze jedną moż­li­wość: że od Etru­sków, zna­nych z posęp­nych cere­mo­nii pogrze­bo­wych, będą­cych śmier­tel­nym zagro­że­niem dla żałob­ni­ków. Chciałby poje­chać do Rzymu, prze­spa­ce­ro­wać się z rodziną po Via Nomen­tana, zaczy­na­jąc od Porta Pia. Tyle lat tam nie był, a one ni­gdy.

Jako komi­sarz rzym­skiej poli­cji kry­mi­nal­nej pod­le­gał jedy­nie Juliu­szowi Ceza­rowi, zamor­do­wa­nemu w 44 roku przed naszą erą. Niby sprawa z głowy, bo Bru­tus uciekł na wschód, ale dla niego oso­bi­ście – Eri­cusa Petrusa Hiber­numa – sytu­acja nie przed­sta­wiała się zbyt korzyst­nie. Nie pomo­gło tłu­ma­cze­nie, że Cezar ode­słał straż przy­boczną, pre­to­ria­nów, z któ­rych poży­tek był dopiero dzie­więć­dzie­siąt lat póź­niej, gdy zabili pomy­lo­nego Kali­gulę, ale co mu do tego.

– Eriku!

– Hm?

– Śpisz?

W spoj­rze­niu Anety było chyba roz­ba­wie­nie, ale wyglą­dała na zmę­czoną, miała pod­krą­żone oczy. Nawet Aneta się sta­rzeje, pomy­ślał. Czy to moż­liwe?

– Śnię na jawie – odparł.

– O czym?

– O Rzy­mie, o mie­ście Rzym.

– Czy nasza sprawa ma coś wspól­nego z Rzy­mem? – spy­tał Hal­ders. Sie­dział obok Anety. – Czy sprawca pocho­dzi z Rzymu?

– Bar­dzo moż­liwe – powie­dział Win­ter, wsta­jąc. – Aneto, pro­szę bar­dzo.

– Jak już mówi­łam – ode­zwała się, rzu­ca­jąc Win­te­rowi jesz­cze jedno spoj­rze­nie – była żona Roberta Halla powie­działa, że od czte­rech lat nie miała z nim żad­nego kon­taktu. Podobno był kie­dyś w Borås odwie­dzić dzieci, ale szcze­gó­łów nie znam. One były u niego w Göteborgu, w miesz­ka­niu przy Norra Drag­spels­ga­tan. Tyra ma jede­na­ście lat, a Tobias trzy­na­ście. Już ich wstęp­nie prze­słu­cha­łam.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: