- W empik go
Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza - ebook
Parweniusz z rodowodem. Biografia Tadeusza Dołęgi-Mostowicza - ebook
Mimo że Tadeusz Dołęga-Mostowicz, najpoczytniejszy polski pisarz XX wieku, był człowiekiem niezwykle towarzyskim, o jego życiu wiedzieliśmy do tej pory zaskakująco mało, a to, co wiedzieliśmy, opierało się bardzo często na niesprawdzonych plotkach, pogłoskach, tworach zawodnej pamięci i niezawodnej zawiści współczesnych. W książce niniejszej znajdzie czytelnik zweryfikowaną badaniami źródłowymi sylwetkę człowieka o ogromnym uroku osobistym, kochającego życie i lubiącego ludzi, jednej z najpopularniejszych gwiazd masowej wyobraźni swoich czasów, a także bardzo świadomego swych celów artysty wyznaczającego kierunki rozwoju polskiej kultury popularnej.
Spis treści
SPIS RZECZY
Rozdział I Porwanie
Rozdział II Legenda i plotka
Rozdział III Dwa strzały w serce
Rozdział IV Dwie wyprawy na podbój stolicy
Rozdział V To ten pobity
Rozdział VI Narodziny pisarza
Rozdział VII Kariera i kariera
Rozdział VIII Dziecko szczęścia?
Rozdział IX Lojalny zdrajca
Rozdział X Antyfeminista, feminista, skandalista
Rozdział XI Parweniusz z rodowodem
Rozdział XII „Musi być uważany za szkodliwego”
Rozdział XIII Odrzucony scenariusz
Rozdział XIV Z „Wieczoru” do „Czerwoniaka”
Rozdział XV Od Trzech serc do Profesora Wilczura
Rozdział XVI Filmowiec
Rozdział XVII Gorące lato
Dodatek
Podziękowania
Przypisy
Indeks osób
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1089-7 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Porwanie
8 września 1927 roku późnym wieczorem Tadeusz Mostowicz wracał z dziennikarskiego dyżuru w redakcji „Rzeczpospolitej”. Mieszkał w nowej, pięknej kamienicy przy alei Grójeckiej 44, w mieszkaniu wuja, Zygmunta Rytla, wybitnego wynalazcy, mechanika, dyrektora Warszawskiej Spółki Akcyjnej Budowy Parowozów. Na Szpitalnej 12, w redakcji, zostawał do późna, kiedy musiał napisać felieton na następny dzień albo zrobić korektę porannego wydania. Jechał wtedy tramwajem numer 8. Ochota, przyłączona do Warszawy ledwie przed dziesięcioleciem, intensywnie się teraz rozbudowywała: przy placu Narutowicza właśnie zakończono wznoszenie neoromańskiego kościoła Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny, a po przeciwnej stronie powstawał monumentalny Dom Centrali Akademickiej Bratniej Pomocy nazwany „Akademikiem”. Aleja Grójecka, przy placu Narutowicza wciąż wyłożona nierównym brukiem i słabo oświetlona nielicznymi elektrycznymi latarniami, kawałek dalej w stronę warszawskich rogatek zamieniała się w nieutwardzoną szosę, podczas deszczów błotnistą, w dni upalne wzbijającą spod kół przejeżdżających aut i furmanek tumany kurzu.
Siedmiu na jednego
Na placu Narutowicza Mostowicz wysiadł z tramwaju i znalazł się po nieparzystej stronie ulicy. Kiedy zbliżył się do skraju chodnika i zaczął przechodzić przez jezdnię, dwa stojące nieopodal auta ruszyły w jego kierunku. Po Warszawie, a zwłaszcza po jej obrzeżach, jeździło wtedy niewiele samochodów, a ich kierowcy uważali nierzadko, że ograniczenia szybkości oraz inne przepisy ruchu drogowego stworzono dla dorożek, a nie dla nich, i że to pieszy powinien uważać, aby nie dostać się pod koła. Redaktor Mostowicz cofnął się na chodnik, czekając, aż rajdowcy przejadą. Jednak oba auta gwałtownie skręciły w lewo, przecięły aleję Grójecką i z piskiem opon zahamowały tuż przy nim, blokując mu przejście. Wyskoczyło z nich kilku rosłych mężczyzn, którzy zaczęli okładać go pałkami, zanim zaskoczony dziennikarz zdołał w jakikolwiek sposób zareagować.
Mostowicz, choć był wówczas człowiekiem niespełna trzydziestoletnim, sprawnym i wysportowanym, nie miał większych szans z siedmioma pałkarzami. Szybko stracił przytomność i osunął się na bruk, a wtedy napastnicy sprawnie chwycili go za ręce i nogi i wrzucili na podłogę jednego z samochodów. Drugie auto zawróciło w kierunku śródmieścia, a pierwsze, z nieprzytomną ofiarą przytrzymywaną przez trzech pasażerów tylnej kanapy, skręciło w przeciwną stronę, w kierunku rogatki.
Krzyki napadniętego i jego oprawców zaalarmowały pełniącego nieopodal służbę posterunkowego Józefa (lub Michała) Kobusa (Kobuza); ten podbiegł do ruszającego samochodu i dał rozkaz zatrzymania się, ale kierowca ani myślał słuchać. Kobus wskoczył więc na stopień auta, jednak został zepchnięty na bruk Grójeckiej. Zdarzenie widziało także kilkoro spóźnionych przechodniów, niektórzy z nich starali się dostrzec nieoświetlone (wbrew przepisom) tablice rejestracyjne i zapamiętać numery. Mimo że całe zajście przebiegło błyskawicznie, bo od momentu zajechania Mostowiczowi drogi do chwili, gdy samochód z ofiarą i porywaczami zniknął w mroku, minęła może minuta, niektórym z nich udało się odczytać pojedyncze litery i cyfry.
Na granicy miasta, na skrzyżowaniu alei Grójeckiej z ulicą Opaczewską, znajdowała się rogatka i posterunek, na którym policjanci kontrolowali przejeżdżające auta. Także pędzącemu buickowi policjant dał znak do zatrzymania się, ale kierowca tylko zwiększył prędkość. Nocne ciemności i dym wydobywający się z rury wydechowej przysłoniły numery rejestracyjne auta. Ze strażnicy wybiegli pozostali dyżurujący policjanci, ale zobaczywszy odjeżdżający wóz, spojrzeli po sobie porozumiewawczo i nie wszczynali już telefonicznego alarmu. Tego buicka doskonale przecież znali i wiedzieli, że ich koledzy na pewno nie będą go ścigać...
Leżący w samochodzie Mostowicz, mimo że ledwo odzyskał przytomność i nie stawiał oporu, został zakneblowany i unieruchomiony wykręcaniem rąk i kopniakami. W końcu, może po półgodzinie szaleńczej jazdy, auto zatrzymało się na skraju lasu. Mostowicz został wyciągnięty i wrzucony do rowu, a napastnicy, których razem z kierowcą było pięciu, znów zaczęli okładać swoją ofiarę pałkami. Ewidentnie znęcali się nad bezbronnym człowiekiem, chcąc mu zadać jak najwięcej bólu.
Teraz dopiero zdezorientowany, zaskoczony Mostowicz zrozumiał, dlaczego został napadnięty, napastnicy krzyczeli bowiem, że biją „za pisanie o Marszałku”.
W końcu jeden z pałkarzy dał znak, że wystarczy. Grożąc Mostowiczowi rewolwerami, bandyci zmusili go do wejścia do lasu, po czym, przechwalając się dobrze wykonaną robotą i ciesząc, że pobity długo zapamięta nauczkę, wsiedli do samochodu i odjechali. Kiedy Mostowicz usłyszał warkot motoru, powoli wyszedł na szosę krakowską, gdzie zobaczył sznur oświetlonych naftowymi i karbidowymi lampami furmanek ciągnących w kierunku Warszawy. Była pierwsza w nocy, piątek, dzień targowy i liczni podwarszawscy gospodarze jechali z warzywami, owocami i nabiałem, aby przed świtem zająć dobre miejsca na bazarach i placach handlowych przy Grójeckiej. Jeden z woźniców, zapewne skuszony obietnicą dodatkowego zarobku, zgodził się zabrać zakrwawionego, ledwie żywego pasażera i około godziny czwartej nad ranem dowiózł go do domu przy Grójeckiej 44.
Honor, kastet i pałka
Krewni skatowanego dziennikarza natychmiast wezwali lekarza i rano powiadomili o zdarzeniu redakcję „Rzeczpospolitej”; dopiero jej pracownicy po południu, zapewne po dłuższych naradach, powiadomili prokuraturę. Prokurator Świątkowski wraz z zastępcą, podprokuratorem Mieczysławem Siewierskim, niezwłocznie zlecił przeprowadzenie czynności śledczych policjantom z XXIII komisariatu przy ulicy Grójeckiej 32, tego samego, w którym służył posterunkowy Kobus próbujący zatrzymać buicka napastników. Redakcyjni koledzy Mostowicza bardzo szybko skontaktowali się z dziennikarzami z zaprzyjaźnionych i niezaprzyjaźnionych gazet. Jeszcze tego samego dnia o napadzie huczała cała Warszawa. Tadeusz Mostowicz był przecież jedną z najmocniej świecących gwiazd polskiej publicystyki, jego błyskotliwe felietony z opozycyjnej, chadeckiej „Rzeczpospolitej”, podpisywane inicjałami T.M. lub pseudonimem C. Hr. Zan, od dwóch lat żywo komentowano nie tylko w stolicy. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, od zamachu majowego i przejęcia władzy przez marszałka Piłsudskiego i koterię jego fanatycznych zwolenników, która sama ochrzciła się sanacją (czyli „uzdrowieniem”), artykuły redaktora Mostowicza miały coraz ostrzejszy, antysanacyjny charakter. Młody publicysta ze szczególnym uporem domagał się wyjaśnienia losów aresztowanych i przetrzymywanych bez sądu generałów Wojska Polskiego, którzy podczas zamachu majowego opowiedzieli się przeciwko zamachowcom po stronie legalnych władz: Tadeusza Rozwadowskiego, Juliusza Malczewskiego, Bolesława Jaźwińskiego i, zaginionego już na zawsze, Włodzimierza Zagórskiego.
Mało było chyba w dziennikarskim środowisku ludzi, którzy mieliby wątpliwości co do politycznego charakteru bestialskiego napadu, zwłaszcza że w całym kraju dochodziło do „ostrzegawczych” naruszeń nietykalności cielesnej opozycyjnych dziennikarzy. Z reguły kończyło się na otoczeniu ofiary przez gromadę zbirów, wyzwiskach, szturchaninie albo policzkowaniu.
Ale coraz częściej zdarzały się też przypadki brutalnego, aż do nieprzytomności, katowania ludzi polityki i pióra. 1 października 1926 roku nad ranem uzbrojona w rewolwery i kastety kilkunastoosobowa banda, złożona między innymi z umundurowanych oficerów Wojska Polskiego oraz żandarmów z emblematami służbowymi, wdarła się do mieszkania endeckiego ekonomisty i publicysty, urzędującego posła i byłego ministra skarbu, Jerzego Zdziechowskiego. Napastnicy pobili go do nieprzytomności, a w pokoju, w którym została zalana krwią ofiara, odpalili jeszcze granat łzawiący. W śledztwo, jak głosiły oświadczenia dla prasy, zaangażował się osobiście minister spraw wewnętrznych, generał Felicjan Sławoj-Składkowski, jednak nie przyniosło ono żadnego rezultatu, choć nieoficjalnie powtarzano nazwiska oficerów, którzy mogli wziąć udział w napadzie, między innymi tego, któremu najbardziej mogło zależeć na uciszeniu Zdziechowskiego. Poseł był w sejmie inspiratorem działań zmierzających do odrzucenia projektu budżetu zaproponowanego przez pozamachowy rząd, w związku z czym sam marszałek Piłsudski, teraz nie tylko wódz swojego obozu, naczelny wódz Wojska Polskiego, ale i premier rządu, miał dawać wyraz swojego niezadowolenia. Czy to Marszałek wydał rozkaz pobicia posła? – spekulowano. Czy też była to „prywatna” inicjatywa jego fanatycznych wielbicieli w korpusie oficerskim, oburzonych, że ktoś ma czelność denerwować wskrzesiciela niepodległej ojczyzny? A może to już sprawa państwowa, może w wojsku, w żandarmerii, istnieje specjalna komórka, której zadaniem ma być uciszanie niepokornych parlamentarzystów metodami nieparlamentarnymi?
28 marca 1927 roku w Katowicach czterej napastnicy uzbrojeni w okute żelazem drewniane pałki pobili do nieprzytomności Władysława Zabawskiego, publicystę i redaktora naczelnego dziennika „Polonia”, blisko związanego z chadecją i Wojciechem Korfantym (który był także współwłaścicielem „Rzeczpospolitej”). Zabawski do końca życia pozostał inwalidą. Trzech z czterech napastników udało się ująć tuż po napadzie – okazało się, że są to młodzi robotnicy, byli powstańcy śląscy, a teraz wielbiciele Piłsudskiego, sanacji, działający ze świadomej lub nieświadomej inspiracji sanacyjnego wojewody śląskiego Michała Grażyńskiego, który na Śląsku przedstawiał się jako najwierniejszy realizator wizji Marszałka. Przed policją zeznali, że ich czyn miał motywacje polityczne, jakby byli pewni (słusznie zresztą), że będzie to potraktowane jako poważna okoliczność łagodząca. Skazano ich na niedługie kary pozbawienia wolności za „czynne znieważenie” Zabawskiego, a ich rychłe wyjście na wolność opozycyjni dziennikarze odczytywali jako wyraźne ostrzeżenie. Siedziba redakcji „Polonii” musiała się wkrótce zamienić w twierdzę, ponieważ kilkakrotnie wrzucano do niej bomby.
Z kolei we Lwowie nieznani sprawcy pobili redaktora „Słowa Polskiego” Romana Kordysa, a w Krakowie w równie tajemniczych okolicznościach pobity został redaktor „Głosu Narodu” Jan Matyasik. Stanisław Strzetelski, redaktor naczelny informującego na bieżąco o sprawie Mostowicza endeckiego dziennika „ABC”, który wcześniej był naczelnym „Rzeczpospolitej”, przyjmował Mostowicza do pracy i zachęcał do ostrej publicystyki, także miał osobiste doświadczenia z „obrońcami honoru”. We wrześniu 1921 roku do redakcji endeckiej „Gazety Porannej” (zwanej dwugroszówką) weszło dwóch posłów z popierającego ówczesny rząd Wincentego Witosa PSL „Wyzwolenie”: Juliusz Poniatowski (później m.in. sanacyjny wicemarszałek Sejmu i wielokrotny minister rolnictwa) i Kazimierz Bagiński (notabene dziesięć lat później bezprawnie uwięziony w twierdzy brzeskiej i tam bestialsko pobity). Obaj, pokazując numer gazety z wyjątkowo według nich haniebnym antyrządowym artykułem, spoliczkowali głównego publicystę gazety Antoniego Sadzewicza, mającego skądinąd opinię paszkwilanta; próbującym ich zatrzymać pracownikom redakcji zagrozili rewolwerami. Sprawcy, jako że przysługiwał im immunitet poselski, pozostali bezkarni. Strzetelski na łamach „Rzeczpospolitej” potępił ten akt agresji i podał w wątpliwość honor polityków napadających we dwóch na jednego, osłaniających się rewolwerami i immunitetem. Poseł Poniatowski w odpowiedzi wyzwał Strzetelskiego na pojedynek – jako obrażonemu przysługiwała mu możliwość wyboru broni i zdecydował się na szable. Nawet życzliwi Poniatowskiemu twierdzili, że było to mało szlachetne, bowiem jako były oficer Legionów wyćwiczony w szermierce miał przewagę nad przeciwnikiem, także weteranem, ale walczącym jako szeregowiec karabinem, w dodatku inwalidą, niewidomym na jedno oko. 14 grudnia odbył się pojedynek, podczas którego Poniatowski zadał Strzetelskiemu dwie niegroźne dla życia rany, co zapewne miało być aktem wyjątkowej wielkoduszności, bo pozwoliło zakończyć walkę.
Do pariasów polskiego życia politycznego: działających nielegalnie komunistów, niepodległościowców ukraińskich i białoruskich czy działaczy chłopskich niezwiązanych z parlamentarnym ruchem ludowym, oficerowie czy cywilni pałkarze nie musieli się fatygować w charakterze znanych lub nieznanych sprawców, mogli bić ich do nieprzytomności bezkarnie i w majestacie państwa – także przed zamachem majowym – na komisariatach Policji Państwowej, w strażnicach Korpusu Ochrony Pogranicza czy na posterunkach żandarmerii. Gdy jednak ofiarami byli znani powszechnie działacze czy publicyści opozycji mającej swoją reprezentację parlamentarną, swoje gazety, zwolenników wśród wielkomiejskich czy ziemiańskich elit, wtedy protestowali dziennikarze, interpelowali parlamentarzyści. Tak było i teraz: sprawa Mostowicza rozpaliła środowisko ludzi prasy i polityki, którzy głośno domagali się wyjaśnień, choć po tylu już doświadczeniach raczej byli sceptyczni co do możliwości odnalezienia, a tym bardziej ukarania winnych. Napad na znanego dziennikarza, któremu przecież powiedziano wprost, że katowany jest „za pisanie o Marszałku”, odczytywano powszechnie jako kolejną demonstrację brutalnej siły, bezwzględności i bezkarności piłsudczyków, dążących do zdobycia nie tylko dyktatorskiej władzy w państwie, ale i „rządu dusz”.
Najbardziej wiarygodną relacją z wydarzeń, bo najświeższą i którą mógł zweryfikować sam Mostowicz, wydaje się artykuł Czy nowy terror?, który ukazał się 10 września w porannym wydaniu „Rzeczpospolitej” i został w całości przedrukowany w bratnim (mającym w dużej mierze wspólną z tą gazetą redakcję) dzienniku „ABC” z tego samego dnia, a potem także w innych centrowych i prawicowych pismach. Niepodpisany autor stworzył relację z wydarzeń po rozmowie z ofiarą napaści. Oczywiście mocno poobijany, ale jednak przytomny i dochodzący do siebie Mostowicz mógł pomylić pewne szczegóły wydarzenia, wydaje się jednak mało prawdopodobne, żeby dotyczyło to kwestii najważniejszych, takich jak czas i miejsce zdarzenia, liczba użytych przez napastników samochodów czy okoliczności uzyskania ratunku. Artykuł warto przytoczyć w całości:
Zorganizowane napady bandytów politycznych na dziennikarzy i polityków od jakiegoś czasu ustały na gruncie warszawskim. Oto jednak zaszedł wypadek, który każe wnioskować, iż wchodzimy w nowy okres pałkowego terroru. Przebieg świeżego napadu był następujący:
Onegdaj, dn. 8 bm. o godz. 11.30 wieczorem, współpracownik naszego pisma redaktor T. Dołęga-Mostowicz, powracając do domu przy ul. Grójeckiej 44, w pobliżu tegoż został napadnięty przez 7 zbirów uzbrojonych w pałki.
Grad uderzeń padł tak niespodziewanie, że red. Mostowicz, który zresztą nawet laski nie nosi przy sobie, nie mógł wcale myśleć o obronie.
Ulica była pusta na przestrzeni około 200 m. Nie mogło być zatem mowy o ucieczce, gdyż napastnicy, rozporządzający dwoma samochodami, tak je ustawili w chwili napadu, że tworzyły kąt, którego jedyne wyjście zagradzała grupa siedmiu pałkarzy.
Toteż w niespełna minutę red. Mostowicz, ogłuszony ciosami, padł na bruk. Napastnicy, wykazując niezwykłą sprawność, wrzucili go do samochodu osobowego torpedo, którego marki nie udało się ustalić. Nadmienić należy, że samochód był luksusowy, przykryty brezentową budą, lakierowany na czarno lub też na ciemne bordo.
Auto ruszyło pełnym gazem drogą grójecką w kierunku Okęcia i dalej. Red. Mostowicz odzyskał przytomność wówczas już, kiedy auto było wśród pól. Leżał na spodzie samochodu, przygniatany kolanami napastników, którzy wykręcali mu ręce, kopali nogami i w ogóle znęcali się nad nim. W usta porwanemu wtłoczono knebel z chustki do nosa.
Niebawem auto stanęło na skraju lasu (jak się później okazało, sękocińskiego) i wszyscy pasażerowie auta, łącznie z szoferem w liczbie pięciu, po wypchnięciu swojej ofiary do pobliskiego rowu poczęli bezlitośnie go bić kijami, jednocześnie krzycząc:
„A nie będziesz tak pisał o Marszałku! Dziś ty dostałeś, jutro inni!”.
Nadjeżdżające drogą fury spłoszyły napastników, którzy pod groźbą rewolwerów zmusili red. Mostowicza, ledwie trzymającego się na nogach, do wejścia do pobliskiego lasu. Jeden z pałkarzy przechwalał się przy tym głośno, że pobity „najmniej 6 godzin nie ruszy ręką ani nogą”. Potem samochód zawrócił w kierunku Warszawy. Przepowiednia zbira nie sprawdziła się, gdyż skatowany już po kilkunastu minutach resztkami sił dowlókł się do szosy, skąd go do Warszawy zabrała jedna z przejeżdżających furmanek wieśniaczych. Do Warszawy red. Mostowicz przybył dopiero o godz. 4.30 nad ranem.
Zawiadomiona o bestialskim napadzie prokuratoria poleciła odpowiednim władzom policyjnym wszczęcie natychmiastowego śledztwa celem ujawnienia sprawców napaści. Ofiara napadu, red. Mostowicz, był w ciągu dnia przesłuchany przez władze śledcze. Poddał się on również oględzinom lekarskim.
A dziennik „ABC” z tegoż 10 września informował, że oględziny, przeprowadzone przez doktora Łozińskiego,
wykazały: 9 dużych guzów na głowie; na całym ciele, szczególnie na ramionach, podskórne zakrwawione sińce; zmiażdżenie końca dużego palca lewej ręki, z którego zdarto paznokieć; krwawiące podrapanie twarzy itd. Papierośnica srebrna, którą red. Mostowicz miał w tylnej kieszeni, jest od uderzeń zupełnie pogięta, ubranie i kapelusz podarte.
W sprawie Mostowicza zebrał się i wystosował potępiające sprawców pismo Syndykat Dziennikarzy, interpelował też marszałek senatu Wojciech Trąmpczyński. Redakcje gazet opozycyjnych, od socjalistycznego „Robotnika” po nacjonalistyczny „Głos Narodu”, niemal jednogłośnie określiły napad jako haniebny, dostrzegając w nim znak zdziczenia obyczajów politycznych; domagały się również rzetelnego śledztwa, wskazania i ukarania sprawców, kimkolwiek by oni byli, jakiekolwiek mieliby polityczne koneksje i afiliacje. Nawet żydowski „Nasz Przegląd” nie widział żadnych usprawiedliwień dla pobicia dziennikarza jawnie antysemickiej gazety:
Oburzający napad, którego ofiarą padł red. Mostowicz, musi wywołać zgodny odruch najostrzejszego potępienia. Pod tym względem stanowisko całej prasy powinno być całkowicie jednomyślne. Nie ma żadnej okoliczności łagodzącej dla tych haniebnych metod walki. Dokąd zajdziemy, jeśli kij stanie się „ostatnim argumentem polemicznym”?
Do jednomyślnego potępienia było wszak daleko. Gazety popierające sanację samo pobicie trochę potępiały, trochę usprawiedliwiały, a trochę bagatelizowały. Bulwarówka „Przegląd Wieczorny” tak opisała obrażenia ofiary napadu: „Policja, badając p. M., miała możność stwierdzenia, że istotnie ma on lekkie zadrapania za uchem, kilka guzów i uszkodzony palec u ręki”. Redaktor piłsudczykowskiego „Głosu Prawdy” nazwał wydarzenie „wypadkiem dziennikarza”. O wiele dalej poszedł jego kolega z dziennika wojskowego, „Polski Zbrojnej”, który zatytułował swój felieton o sprawie Siewcy chamstwa i sugerował, że jednym z tych siewców jest sam Mostowicz, który teraz zbiera, co sam zasiał.
Czy jednak – pytał, wpadając we wzniosłe tony – winni tu wyłącznie tylko napastnicy? Chcielibyśmy zapytać przy tej sposobności, czy część winy nie spada na tych, którzy takie brutalne samosądy prowokują swą działalnością? Od dłuższego już czasu na tle pewnego tajemniczego „zniknięcia” wywiązała się na łamach części dzienników ostra kampania przeciwrządowa. Rozumiemy wybornie, iż w łonie społeczeństwa wszyscy nie mogą żywić tych samych poglądów; uznajemy też najzupełniej prawo krytyki posunięć rządowych, przysługujące tzw. opinii społecznej. Chcielibyśmy jednak podkreślić, iż są różnice pomiędzy uczciwą, rzeczową krytyką, formułowaną bez nienawiści, a płynącą przede wszystkim z ukochania ziemi ojczystej, której najwyższego dobra każdy z nas pragnąć powinien, między taką więc twórczą krytyką a zwalczaniem czegoś czy kogoś napastliwym, urągliwym i tchnącym nade wszystko nienawiścią, gdzie zatraca się już zupełnie sam cel, a chodzi głównie o wydobycie zewnętrznych efektów. Gdy do tak pojętej hecy dziennikarskiej przymierza się nadto chamstwo publicystów, którzy z wrodzonego temperamentu, czy też wskutek braku życiowego wyrobienia, wolą operować nie szpadą, lecz cepem i kłonicąˮ– jakiejże broni użyć mają ci, którzy by się owej dziennikarskiej hecy pragnęli przeciwstawić?
Do jazgotu informacyjnego wokół pobicia dziennikarza „Rzeczpospolitej” przyczyniła się Polska Agencja Telegraficzna; w jej komunikacie, przedrukowanym później przez wiele gazet pozawarszawskich, których redakcje nie miały bezpośrednich kontaktów z „Rzeczpospolitą”, podano, że ofiarą napadu padł redaktor Mostowski.
Tajemnica czarnego buicka
Tymczasem komendant ochockiego komisariatu, podkomisarz Henryk Machlejd, działał bardzo sprawnie i chętnie na bieżąco informował dziennikarzy o postępach śledztwa. Przede wszystkim jego podwładni odnaleźli i przesłuchali świadków zdarzenia, mieszkańców ulicy Grójeckiej, dzięki czemu dowiedzieli się, że samochód, którym wywieziono dziennikarza pod Sękocin, to czarny buick o typie nadwozia torpedo z dużym kufrem z tyłu, że miał rejestrację z literami BL oznaczającymi województwo białostockie, ale używanymi także do oznaczania aut z województwa poleskiego. Zeznania świadków różniły się co do układu znaków na tablicach rejestracyjnych, ale powtarzały się w nich cyfry: 9, 0, 6, 2. To było już bardzo dużo. Wszystkich aut osobowych na kresach północno-wschodnich było tyle, że mógłby je zliczyć przeciętny uczeń szkoły powszechnej. Ile było wśród nich ciemnych luksusowych buicków z nadwoziem typu torpedo i z takimi cyframi na tablicach?
Już 10 września w porannych wydaniach gazet pojawiła się informacja, że śledczym udało się ustalić rzecz sensacyjną: czarny buick torpedo z kufrem z tyłu o numerach BL 9602 to auto państwowe, należące do Urzędu Wojewody Poleskiego i użytkowane przez samego wojewodę Jana Krahelskiego. Śledczy sprawdzili, że kiedy Mostowicz został porwany i pobity, wojewoda Krahelski akurat od kilku dni przebywał w stolicy, do której przyjechał z Brześcia swoim służbowym samochodem. Tak wysokiego dygnitarza prokuratorzy nie śmieli po prostu wezwać na przesłuchanie, poinformowali więc o tym odkryciu ministra sprawiedliwości, Aleksandra Meysztowicza. Minister nie był piłsudczykiem, lecz politykiem wywodzącym się z kół ziemiańsko-konserwatywnych, z którymi Piłsudski od razu po zamachu majowym zawarł sojusz w zamian za sejmową i pozasejmową przychylność, oferując im, oprócz zaniechania reform rolnych, między innymi to właśnie ministerialne stanowisko. Meysztowicz, jak w rozmowie z dziennikarzem Jerzym Rawiczem wspominał wiele lat później prokurator Siewierski, „przewidywał, że mogą być przeszkody, dlatego uprzedził prokuratora Sądu Apelacyjnego i mnie, żeby nie zwracać na to uwagi, nie przerażać się cudów, lecz konsekwentnie zdążać do celu, którym miało być wykrycie sprawców”.
Prokurator Siewierski pojechał pociągiem do Brześcia.
Przyjęty przez wojewodę – wspominał – powiedziałem mu żartobliwie, że mam dane, że to on pobił Dołęgę-Mostowicza, po czym wyjaśniłem, skąd takie przypuszczenie. Cóż się okazało? Krahelski powiedział mi, że ilekroć przyjeżdża do Warszawy, zostawia wóz w garażach Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na drugim podwórzu pałacu Zamoyskich, róg Świętokrzyskiej i Nowego Światu. W dniu napadu na Dołęgę-Mostowicza rzeczywiście był w stolicy. W Warszawie wojewoda nie używał samochodu, a po załatwieniu spraw, co trwało zazwyczaj dwa do trzech dni, wracał samochodem do Brześcia. Moje kolejne pytanie dotyczyło kierowcy. Czy sam mógł wziąć samochód? Co to za człowiek? Okazało się, że kierowca nie mógł brać i rzeczywiście nie brał wozu bez zezwolenia szefa, natomiast przesłuchany przeze mnie przypomniał sobie następujący szczegół: gdy mył wóz przed powrotnym wyjazdem do Brześcia, zwrócił uwagę na fakt, że numer jest przykręcony w nieco innym miejscu i że na karoserii w okolicach tarczy z numerem jest rysa. Ktoś musiał odkręcić numer pod nieobecność kierowcy i potem go z powrotem przykręcić.
Prokurator Siewierski wrócił do Warszawy i udał się do garażu MSW przy Nowym Świecie. Tam wśród innych samochodów zobaczył... czarnego buicka o typie nadwozia torpedo. Okazało się, że jest to auto służbowe samego komendanta głównego policji, pułkownika Janusza Jagrym-Maleszewskiego. Siewierski wraz z prokuratorem okręgowym stawił się przed Maleszewskim, który jednak, usłyszawszy o bardzo poważnych poszlakach wskazujących na to, że jego auto zostało użyte w głośnej sprawie porwania redaktora Mostowicza, zareagował zupełnie inaczej niż wojewoda Krahelski. „Wsiadł na nas – wspominał Siewierski – według systemu: «Co panowie sobie myślą», «na co panowie sobie pozwalają», co odniosło taki skutek, że mój towarzysz przestraszony wycofał się”.
Siewierski, pewien poparcia ministra Meysztowicza, kontynuował jednak śledztwo, nadzorował pracę policjantów, którzy teraz już bardziej wstrzemięźliwie komunikowali się z przedstawicielami prasy. Przesłuchani funkcjonariusze, którzy w noc napadu pełnili dyżur na rogatce przy Opaczewskiej, zeznali, że w pędzącym buicku rozpoznali samochód komendanta głównego policji.
A co z drugim samochodem, tym, który zajechał Mostowiczowi drogę i z którego także wysypali się napastnicy, ale który po wepchnięciu Mostowicza do buicka nie brał już udziału w dalszych wypadkach? „Goniec Częstochowski” podał informację, że samochód ów był taksówką. Dziś brzmi to zabawnie – napastnicy, najprawdopodobniej policjanci, zatrzymali taksówkę, którą udali się na miejsce akcji specjalnej. Ale tak wtedy bywało, policja nie dysponowała wieloma samochodami, a te, które miała, bardziej niż do legalnych czy nielegalnych akcji były potrzebne do wożenia dygnitarzy. Trzy miesiące później trzej sprawcy (którzy najprawdopodobniej brali też udział w pobiciu Mostowicza), dwaj cywile i jeden policjant mundurowy, porwało sprzed domu, wywiozło i pobiło opozycyjnego pisarza i publicystę Adolfa Nowaczyńskiego. Użyli do tego właśnie taksówki, której właściciel otrzymał stuzłotową premię.
„Psychoza zamaskowanej czerezwyczajki”
Otoczony troskliwą opieką lekarzy i rodziny, Mostowicz szybko dochodził do siebie. I do redakcji „Rzeczpospolitej” na Szpitalnej, i do mieszkania na Grójeckiej posłańcy znosili naręcza kwiatów i pudła łakoci opatrzone listami oraz biletami wizytowymi obywateli chcących wyrazić pobitemu współczucie i zadeklarować solidarność. Ten już w sobotę 10 września znalazł siły, aby przyjąć kilka dziennikarskich i politycznych delegacji, a we wtorek 13 września zasiadł do pisania felietonu, który ukazał się następnego dnia w porannym wydaniu „Rzeczpospolitej”:
ZDZICZENIE
Trzeba, koniecznie trzeba całym wysiłkiem walczyć niestrudzenie z tą dziką psychozą zakonspirowanej czerezwyczajki, jaka raz po raz daje znać o sobie w barbarzyńskich samosądach, chamskich napadach, w argumentach kija, pięści czy kuli. Argumenty te na szczęście nikogo nie przekonają, a działanie ich jest wręcz odwrotne. Traktować je należy jak wierzgnięcie konia czy ugryzienie psa i nie o te zewnętrzne objawy choroby chodzi, lecz o jej istotę. Właśnie o tę psychozę samowoli, psychozę zbydlęcenia moralnego, psychozę konspiracji podnoszonej w niezdrowej atmosferze pustych, bezideowych głów do godności idei. W tym jest groza sytuacji. Panowie przywódcy obozu, na dnie którego tworzą się warstwy bandytów politycznych, sami zapewne nie zdawali sobie sprawy, że ich mafijny system organizacji musi zrodzić hańbiącą ich samych samowolę rozwydrzonych bezkarnością elementów nieodpowiedzialnych. Twierdzono, że artykuły moje odznaczały się specjalnie wrogim ustosunkowaniem się do osoby marszałka Piłsudskiego. Nieprawda. Występuję w nich zawsze i występować do śmierci będę przeciw temu, że nie zabrania o autorytet swego imienia opierać się grupie, czy grupce, której tego prawa nie dał, ale której też go nie odmówił. Sam marszałek Piłsudski swoim lapidarnym stylem nazwał tych ludzi „wszami, które go gryzą”. Nie tylko gryzą, lecz kompromitują rząd, podrywają autorytet władzy, wstyd przynoszą Polsce! Jedni widzą największe dobro w tym, że marszałek Piłsudski rządzi, wolno jest wszakże innym być przeciwnego zdania lub widzieć w tych rządach różne błędy i błędy te wskazywać, a do takich właśnie błędów należy stan rzeczy, w którym opryszki polityczne, pojęcia zresztą niemające o politycznych stosunkach, rzucają się z kijami na człowieka w obronie... marszałka Piłsudskiego. Takie metody, taki chorobliwy stan rzeczy potępi każdy uczciwy obywatel, a nie znajdzie się też publicysta, który by ustał w walce z tą groźną psychozą i jej rozsadnikami.
C. HR. ZAN.
Mostowicz powrócił teraz do regularnego publikowania felietonów podpisanych tym pseudonimem, jakby chciał dowieść napastnikom, że ich starania o uciszenie go się nie powiodły.
Już 14 września rano wraz z prokuratorem Siewierskim pojechał autem pod las sękociński i wskazał miejsce, w którym został wyrzucony z samochodu do rowu i powtórnie pobity. I tu śledczym przyszła z pomocą pogoda: w dzień i noc napadu padał deszcz, ale rano wyszło słońce i nie padało przez kilka dni. W błocie pozostały więc zaschnięte ślady opon czarnego buicka, z których policyjni technicy zrobili odlewy. Pasowały one do opon auta komendanta głównego policji. Ale, oczywiście, o tym dziennikarze nie zostali poinformowani. Siewierski nie informował o tym także Maleszewskiego. Trudno się dziś domyślić, co o sprawie wiedział sam Tadeusz Mostowicz. Do opinii publicznej przedostało się wcześniejsze ustalenie śledztwa, że wóz, którym go wywieziono, należał do wojewody Krahelskiego i choć żaden oficjalny komunikat tego nie potwierdzał, w Warszawie szumiało od plotek i domysłów.
Konspiratorzy dawnych i nowych czasów
Prokurator Siewierski, teraz już zupełnie pewien, którym samochodem wywieziono Mostowicza, sprawdził jeszcze książkę wyjazdów w garażu MSW. Prowadzono ją bardzo skrupulatnie i był w niej także wpis, że w czasie napadu i porwania redaktora auta używał porucznik Bolesław Kusiński. Siewierski zażądał przesłuchania oficera, który przyszedł na nie wyraźnie już uprzedzony, czego będzie ono dotyczyć. Potwierdził, że wyjeżdżał wozem komendanta w czwartkowy wieczór i że wrócił w piątek nad ranem, jednak zaprzeczył, że brał udział w porwaniu i pobiciu dziennikarza i że miał coś wspólnego z zamianą tablic rejestracyjnych w samochodzie wojewody Krahelskiego. Odmówił dalszych zeznań, twierdząc, że autem jechał nie na Grójecką, ale pod Piaseczno, w sprawach, o których nie może nic powiedzieć, aby nie narażać na szwank honoru oficerskiego. Na tym skończyło się pierwsze przesłuchanie Kusińskiego. Następnego Siewierski już nie przeprowadził, ponieważ, jako że podejrzany był oficerem, przełożeni polecili mu przekazanie sprawy prokuraturze wojskowej.
Bolesław Kusiński, choć w policji służył już od ponad roku, do biura przychodził nie w policyjnym, ale w wojskowym mundurze i kazał się tytułować nie komisarzem, lecz porucznikiem. Przed I wojną światową w zaborze rosyjskim należał do konspiracyjnej Polskiej Organizacji Wojskowej, regularną służbę wojskową zaczął już w 1914 w Legionach, gdzie stał się fanatycznym wielbicielem Piłsudskiego. Brał też udział w wojnie polsko-bolszewickiej, gdzie dosłużył się stopnia porucznika, potem został w wojsku, ale kiedy jego rówieśnicy z Legionów błyskawicznie awansowali jako oficerowie liniowi, on musiał przyzwyczaić się do dwóch gwiazdek oraz do pracy w nudnej intendenturze i administracji. Na pewno nie wyróżniał się błyskotliwością. Kiedy w 1924 roku powstał Korpus Ochrony Pogranicza, Kusiński został tam przydzielony jako oficer kontrwywiadu, co oznaczało, że musiał teraz zajmować się między innymi przesłuchiwaniem złapanych na wschodniej granicy przemytników, uciekinierów ze Związku Sowieckiego i do Związku Sowieckiego, członków band rabunkowych czy w ogóle wszelkich osób podejrzanych, i wyszukiwać pośród nich szpiegów, dywersantów, komunistycznych emisariuszy. Praca ta wymagała od oficera raczej twardej pięści i braku skrupułów w jej używaniu niż subtelnych zdolności analitycznych, jednak kiedy w 1926 roku zwycięscy stronnicy Piłsudskiego przejmowali państwowe instytucje, stwierdzili zapewne, że Kusiński ma teraz wystarczające kwalifikacje, aby można było go oddelegować do pracy w policji.
W polskiej Policji Państwowej służyło wciąż wielu funkcjonariuszy wywodzących się z policji i służb cywilnych państw zaborczych, ludzi „wiernych służbie”, którym prasa, nie tylko piłsudczykowska, insynuowała brak patriotyzmu, proniemieckie czy prorosyjskie sentymenty, wciąż żywe kontakty z przedwojennymi kolegami zaangażowanymi teraz w prace służb wrogich Polsce państw. Jednak piłsudczycy chcieli przede wszystkim sprawić, że w policji – podobnie jak w wojsku – najwyższym nakazem będzie osobista wierność czy nawet uwielbienie wobec marszałka Piłsudskiego, co przełoży się na bezwzględną lojalność wobec jego obozu politycznego. Dlatego w październiku 1926 roku, kiedy ministrem spraw wewnętrznych został generał Felicjan Sławoj-Składkowski, a komendantem głównym policji pułkownik Janusz Jagrym-Maleszewski (obaj byli legioniści i fanatyczni piłsudczycy), delegowano z wojska do policji co najmniej kilkunastu oficerów, którzy mieli pełnić tam funkcję piłsudczykowskich komisarzy politycznych: rozpoznawać nastroje funkcjonariuszy, przygotowywać grunt do wymiany kadr czy, jak tego dowodzi sprawa pobicia Mostowicza, przygotowywać i przeprowadzać „akcje specjalne”, których funkcjonariusze o tradycyjnym etosie służbowym nie chcieliby się podjąć. Wśród tych oficerów znalazł się i Bolesław Kusiński. Jak twierdzi historyk policji Krzysztof Halicki, Kusiński został teraz szefem istniejącej już przed zamachem majowym tajnej organizacji policjantów-piłsudczyków „Srebrna róża”, której celem była infiltracja i podporządkowanie policji Marszałkowi.
Kim byli pałkarze towarzyszący Kusińskiemu? Tuż po odzyskaniu niepodległości walki między partiami odbywały się nie tylko, i chyba nawet nie przede wszystkim w sejmie i w senacie czy też na łamach prasy, ale także na ulicy. PPS-owcy niejednokrotnie musieli czynnie przeciwdziałać napadom bojówek komunistycznych czy endeckich na swoje wiece, zebrania, lokale partyjne, dlatego organizowali własne bojówki. Po zaprzysiężeniu prezydenta Gabriela Narutowicza w 1922 roku pepeesowskie grupy zbrojne, używając broni palnej, noży i kastetów, wręcz uratowały życie kilku socjalistycznych posłów, których endecy chcieli zlinczować. Jednak milicjanci PPS-u podejmowali także akcje zaczepne, od demolowania lokali endeckich czy rozbijania komunistycznych demonstracji pierwszomajowych, po dokonywane niemal bez maskowania się morderstwa, jak choćby zabójstwo działacza komunistycznego Wiktora Białego 3 sierpnia 1924 roku podczas wiecu poparcia dla strajkujących robotników z Zagłębia Dąbrowskiego.
Szefem warszawskiej milicji PPS był Józef Łokieć zwany też Łokietkiem, konspirator i bojowiec zasłużony już podczas powstania 1905 roku, działacz związkowy pełniący wysokie funkcje w partii, doktor farmacji i... gangster, który dorobił się romantycznej legendy. Legenda ta ożyła ostatnio dzięki Szczepanowi Twardochowi, który w powieści Król stworzył wzorowaną na Łokietku postać Radziwiłka. Łokietek uczynił sobie źródło utrzymania (być może, jako oddany pepeesowiec, dzielił się z partią) z wymuszania haraczy od warszawskich tragarzy – ludzi z samego dna proletariatu, niemających innego majątku niż własne plecy, na których w mieście, gdzie wynajęcie człowieka było tańsze niż owies dla konia, dźwigali meble przeprowadzających się lokatorów, zaopatrzenie sklepów i targowisk, produkty warszawskiego rzemiosła z fabryczek na dworce kolejowe. Tragarzy było w Warszawie mnóstwo, a ich stawki głodowe, jednak Łokietek (który z racji swojego stylu bycia i autorytetu w środowisku przestępczym zwany był Rebe) nie znał dla swoich „podopiecznych” litości, na opornych bądź spóźniających się wysyłał egzekutorów z kastetami, nie cofał się i przed morderstwem. Tajemnicą poliszynela była współpraca Łokietka z policją, zwłaszcza po zamachu majowym. Warszawscy policjanci przymykali oko na kryminalną działalność pana doktora, nierzadko ratowali jego chłopców z opresji, dostarczali mu informacji o konkurencyjnych gangach, a w zamian za to mogli liczyć (oprócz oczywistych prezentów i zwrotów kosztów) na usługi Łokietka przy sprawach wymagających nierutynowych działań. Takich właśnie jak porwanie i pobicie dziennikarza.
W Warszawie jeszcze długo po zdarzeniu plotkowano o osobistym udziale Łokietka w pobiciu Mostowicza, czego dziś już nie sposób potwierdzić ani wykluczyć. Łokietek nieraz osobiście katował niemogących się bronić ludzi i zdaje się, że lubił tę robotę. Z drugiej strony jednak jego pozycja w światku przestępczym była chyba zbyt wysoka, żeby osobiście angażował się w pobicie w sprawie, która nie dotyczyła go bezpośrednio. Prokurator Siewierski w rozmowie z Jerzym Rawiczem podejrzewał, że wśród pomocników Kusińskiego 8 września byli dwaj podwładni Łokietka z milicji i gangu, a jednocześnie zawodowi agenci policji, ci, którzy trzy miesiące później, wspólnie z umundurowanym policjantem, porwali i bestialsko pobili endeckiego pisarza i publicystę Adolfa Nowaczyńskiego: Franciszek Sieczko i Jędrzej Kowalski.
O pierwszym z nich wiemy sporo: z zawodu piekarz, w młodości wyemigrował do Ameryki, tam zapewne przystąpił do miejscowych gangów; w 1916 roku w Filadelfii napadł na kasjera fabrycznego, zamordował go i zrabował 8000 dolarów. Poszukiwany listami gończymi zbiegł do Kanady, a po wojnie znalazł się w Warszawie i przystąpił do milicji PPS. Tam wielokrotnie z bronią w ręku – czy to z browningiem, czy z kastetem, czy z okutą żelazem laską – brał udział w akcjach obrony socjalistycznych wieców i lokali, wielokrotnie też rozbijał demonstracje komunistów i endeków. Wiemy też, że w tym samym czasie uczestniczył w krwawych walkach frakcyjnych PPS, że obrabował związkową kasę, a być może brał także udział w morderstwie swojego towarzysza partyjnego Franciszka Ciesielskiego, sekretarza Związku Zawodowego Robotników Piekarskich. Był także wykonawcą wyroków sądów kapturowych. Sądów przestępczych czy partyjnych? Warszawska milicja PPS była przed zamachem majowym tak mocno spleciona ze światem przestępczym, że nie da się dziś określić, które z egzekucji dokonywanych przez Sieczkę miały charakter czysto kryminalny, a które także polityczny. Splot ten jest tym bardziej trudny do rozplątania, że Sieczko był także agentem policji, a co najmniej od maja 1926 jej zawodowym funkcjonariuszem. Po zamachu majowym został dodatkowo osobistym ochroniarzem samego marszałka Piłsudskiego!
O życiowych dokonaniach Jędrzeja Kowalskiego wiemy dużo mniej, tyle tylko, że podobnie jak Sieczko był jednocześnie ideowym socjalistą i sadystą katującym proletariuszy opierających się płaceniu haraczy. Jednocześnie był oddanym milicjantem PPS, honornym gangsterem i agentem, a później wywiadowcą policji politycznej. Człowiekiem z narażeniem życia ratującym towarzyszy partyjnych przed napadami endeckich i komunistycznych bojówek i bojówkarzem napadającym na spotkania partyjne politycznych konkurentów.
Honor oficerski
W kierowanej, a zapewne i obmyślonej w szczegółach przez Kusińskiego akcji pobicia dziennikarza wzięli więc udział specjaliści od bicia bezbronnych ludzi, ale z pewnością nie specjaliści od zacierania śladów. Kusiński wiedział, że na rogatkach Warszawy dyżurują policjanci zapisujący numery rejestracyjne i zamiana tablic samochodów miała zapewne w zamyśle odsunąć podejrzenie od rzeczywistych sprawców. Tablice zmieniono jednak po partacku, skoro przykręcono na powrót w innym miejscu i jeszcze zarysowano karoserię buicka wojewody Krahelskiego. Jednak użycie do wywiezienia ofiary poza Warszawę dobrze wszystkim stołecznym funkcjonariuszom znanego auta komendanta głównego policji świadczy albo o bezbrzeżnej głupocie i braku policyjno-bandyckiego profesjonalizmu oficera-pałkarza, albo o istnieniu jakiegoś, niekoniecznie misternego, planu. Może sprawcy chcieli, żeby było wiadomo, i żeby nie można było tego dowieść, że w porwaniu brała udział policja, a akcja była zatwierdzona bardzo wysoko. Bardziej wiarygodna wydaje się jednak pierwsza możliwość.
Kiedy Siewierski prowadził śledztwo, zapewne jeszcze nie wiedział o roli Sieczki i Kowalskiego w tej sprawie, nie wiadomo, czy już dochodziły do niego głosy o związku ze sprawą Łokietka. Wiedział jednak o Kusińskim i wydawałoby się, że rozszyfrował, kto jest mózgiem operacji (jakiejkolwiek byłby on jakości), więc kwestią czasu jest poznanie nazwisk pozostałych pałkarzy. Wezwał wobec tego Kusińskiego na przesłuchanie. Ten nie mógł się wyprzeć, że wziął z garażu samochód pułkownika Jagrym-Maleszewskiego. Zapisu w książce wyjazdów nie dało się usunąć. Jednak, jak już wspominałem, Kusiński zaprzeczył swojemu udziałowi w porwaniu i pobiciu dziennikarza, a także w podmienieniu tablic rejestracyjnych. Siewierski próbował naciskać – także za pośrednictwem Jagrym-Maleszewskiego, jednak o przebiegu sprawy zdecydowały czynniki wyższe. Prokurator dowiedział się od przełożonych, że skoro w sprawie narażony jest honor oficerski, śledztwo przejmuje prokuratura wojskowa, a proces toczyć się będzie przed sądem wojskowym. Siewierski przekazał więc sprawę. O tym, że sąd wojskowy uwierzył Kusińskiemu i sprawę umorzył, dowiedział się z kolejnej dotyczącej porwania Mostowicza interpelacji marszałka senatu Wojciecha Trąmpczyńskiego.
Jednak legalista minister Meysztowicz sporządził po wszystkim raport, który przekazał premierowi, marszałkowi Piłsudskiemu. Były w nim wszystkie ustalenia śledztwa, łącznie z nazwiskami sprawców, w tym dwóch osobiście znanych Marszałkowi: Kusińskiego i Sieczki. Czy Piłsudski go przeczytał, tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że numer „Rzeczpospolitej”, w którym w notce pod tytułem Ohyda poinformowano o raporcie (ale też nie mamy pewności, na ile rzetelnie), został z tego właśnie powodu skonfiskowany w całości. Komisariat Rządu (któremu podlegał cenzor) skierował do prokuratury wniosek o pociągnięcie do odpowiedzialności karnej redaktora gazety za „rozpowszechnianie jawnie kłamliwych wiadomości wywołujących niepokój ogólny”.Przypisy bibliograficzne
Informację o tym, że Mostowicz został napadnięty po wyjściu z tramwaju, podał „Głos Narodu” 1927, nr 247.
„Rzeczpospolita” 1927, nr 251.
„ABC” 1927, nr 250.
„Nasz Przegląd” 1927, nr 251.
„Polska Zbrojna” 1927, nr 249.
Jerzy Rawicz, Doktor Łokietek i Tata Tasiemka. Dzieje gangu, Warszawa 1968, s. 242–243.
Tamże, s. 244.
Tamże.
„Goniec Częstochowski” 1927, nr 209.
„Rzeczpospolita” 1927, nr 256.
Krzysztof Halicki, Policja polityczna w Polsce w okresie międzywojennym, Wywiad i kontrwywiad wojskowy w II RP, t. I, red. T. Dubicki, Łomianki 2010, s. 295–313. Niestety, nie udało mi się odnaleźć innych informacji na temat tej organizacji.
Ohyda, „Kurier Poranny” 1928, nr 4.
Jerzy Rawicz, Doktor Łokietek..., s. 208.
https://plus.polskatimes.pl/na-wlasny-rachunek-losy-tworcy-dyzmy-tadeusz-dolega-mostowicz/ar/12452670 (dostęp: 10.11.2018).
„Gazeta Wyborcza”, 10 października 2018.
Justyna Kobus, Kariera Nikosia Dyzmy, „Wprost”, 22 lutego 2002.
Jarosław Górski, Męska rzecz, Warszawa 2011, s. 106.