Paryska przygoda panny Martin - ebook
Paryska przygoda panny Martin - ebook
Diana Martin ukończyła ekskluzywną pensję. Teraz, zgodnie z oczekiwaniami rodziny, powinna wyjść za mąż. Jednak ona widzi swą przyszłość inaczej. Z entuzjazmem przyjmuje propozycję od redaktora magazynu dla kobiet, by pisać reportaże z Paryża. Oszołomiona miastem, wytwornym towarzystwem i wystawą światową, chętnie korzysta z rad i pomocy Williama, kuzyna najlepszej przyjaciółki. William czuwa nad jej bezpieczeństwem i ratuje ją z groźnej opresji. Zakochana w nim Diana chciałaby wierzyć, że to dowód gorącego uczucia, ale boi się zapytać, a jeszcze bardziej - usłyszeć odpowiedź. Na szczęście jest rezolutną panną i wie, jak opanować lęk…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-5572-1 |
Rozmiar pliku: | 723 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiosna 1888, szkoła dla młodych dam panny Grantley
– Za rok będę słynną pisarką – obwieściła panna Diana Martin. Leżała na trawie w towarzystwie dwóch najbliższych przyjaciółek i patrzyła na chmury przemykające po błękitnym kwietniowym niebie. Już tylko kilka dni dzieliło je od ukończenia szkoły; wyłącznie dlatego pozwolono im na popołudniowy piknik bez opieki w szkolnym parku.
– Jak chcesz to zrobić, Di? – zdziwiła się lady Alexandra, córka księcia, najmilsza, najbardziej nieśmiała i najpiękniejsza ze wszystkich dziewcząt na pensji panny Grantley. – Przecież nie ma żadnych wielkich pisarek. Poza tym to musi być trudne. Wszyscy wiedzą, kim jesteś, i ciągle na ciebie patrzą. O ile w ogóle ktoś kupi twoją książkę. Ja bym się czuła okropnie.
– Och, Alex – zaśmiała się Emily Fortescue, najrozsądniejsza z całej trójki. – Ty się czujesz okropnie, nawet kiedy patrzy na ciebie mysz, ale będziesz się musiała do tego przyzwyczaić. W końcu jesteś córką księcia i wyglądasz jak anioł. Kiedy zadebiutujesz w towarzystwie, wszyscy będą na ciebie patrzeć.
Twarz Alexandry, o pięknej różanej cerze pod srebrzystoblond włosami, zaczerwieniła się mocno.
– Proszę, Em, nie przypominaj mi o tym. Chciałabym zostać tutaj na zawsze. Żeby zawsze było tak jak teraz.
Diana doskonale rozumiała, co Alexandra ma na myśli. Dzień był piękny, słońce świeciło mocno, trawa przypominała aksamit, wietrzyk niósł zapach wiciokrzewu. Solidny ceglany budynek szkoły majaczący w oddali sprawiał wrażenie, jakby strzegł ich bezpieczeństwa.
Jej również było tu bardzo dobrze. Nauczyciele uczyli je rozmaitych rzeczy – geografii, matematyki i filozofii, a także francuskiego, malowania akwarelą, muzyki i tego, jak należy dygać przed królową. Ponieważ założycielka szkoły była córką słynnego kolekcjonera rzadkich książek, miały do dyspozycji jedną z najlepszych bibliotek w całym kraju. Diana znajdowała tu dzieła, które przenosiły ją w inny świat – poezję, powieści i sztuki teatralne. Wiedziała, że nie jest ładna – była za chuda, kończyny miała zbyt długie, a włosy zbyt rude – ale tu czuła się sobą. W domu rodziców zawsze wydawała się sobie niezgrabna i nie na miejscu, ale pannie Grantley udało się to zmienić, przynajmniej na jakiś czas.
A poza tym spotkała tu Emily i Alexandrę. Ich przyjaźń zawiązała się bardzo szybko, już pierwszego dnia, kiedy siedziały obok siebie na oficjalnym obiedzie w wielkiej, przytłaczającej sali. Żadna z nich nie miała siostry, więc zostały duchowymi siostrami. Razem uczyły się w bibliotece, szeptały ze sobą przed snem, dzieliły się czekoladkami, spacerowały po ogrodach, zwierzały się sobie z marzeń i nadziei. A teraz koniec szkoły zbliżał się jak rozpędzony pociąg, który miał je zanieść w nieznaną przyszłość. To było przerażające, ale również podniecające.
Alexandra z pewnością wyjdzie za mąż. Była bardzo piękna i jako córka księcia z pewnością znajdzie sobie jakiegoś księcia, o ile wystarczy jej odwagi, żeby się do niego odezwać. Była bardzo nieśmiała i dlatego rodzice wysłali ją do szkoły – mieli nadzieję, że tu wyjdzie ze skorupy i znajdzie przyjaciółki.
Emily, córka zamożnego kupca z Brighton, mogła wyjść za bogatego właściciela fabryki, znajomego ojca, albo prowadzić własne interesy. Była inteligentna, silna, dzielna. Mogła dokonać wszystkiego.
Diana na razie nie miała pojęcia, co chciałaby robić w życiu. Jej ojciec był szanowanym dyplomatą, dość zamożnym, ale nie przesadnie bogatym. Już dawno wystąpił ze służby wojskowej, która kiedyś zawiodła go do Indii i Afryki Południowej. Diana wiedziała, że rodzice spodziewają się, że szybko wyjdzie za mąż. Za jakiegoś wiejskiego dżentelmena, może duchownego, gdyby pochodził z dobrej rodziny, albo nawet za oficera, jakim był kiedyś jej ojciec.
Choć po szkole panny Grantley krążyło wiele cudownie romantycznych francuskich powieści, które dziewczęta pochłaniały z równym zapałem jak czekoladki, perspektywa małżeństwa przerażała je wszystkie. Zdawało się, że w chwili zamążpójścia dama musi porzucić wszelkie swoje ideały. Diana wiedziała, że nie jest wystarczająco bystra, żeby poprowadzić własny biznes tak jak Emily. Jedyną rzeczą, jaką naprawdę kochała i która przenosiła ją w inne, obce i piękne światy, było pisanie opowieści. Panna Merrill, która uczyła literatury, powiedziała jej, że ma rzadki dar tworzenia słowami sugestywnej atmosfery. Diana niezbyt dobrze grała na harfie, dodawanie liczb większych niż trzycyfrowe przychodziło jej z trudem, granice państw nieustannie jej się mieszały i nie pamiętała, kto powinien siedzieć obok kogo przy obiedzie, ale potrafiła pisać całkiem nieźle.
Oparła się na łokciu, patrząc na przyjaciółki. Bez kapeluszy i bez butów, wystawiały twarze do słońca. Rozpuszczone kasztanowe włosy Emily rozsypały się po trawie. Panna Merrill wygłosiłaby im kazanie, gdyby mogła to zobaczyć! Diana wsunęła luźny kosmyk w złotorudy warkocz.
– Istnieją wielkie pisarki – zauważyła. – Jane Austen. Albo pani Gaskell.
– I Charlotte Bronte – dodała Emily. – Są także te wszystkie anonimowe powieści, które Ann Parkinson przywozi z Paryża. Jest wiele pisarek, chociaż mało która jest tak dobra jak ty, Di.
Policzki Diany zaróżowiły się – może od słońca, a może pod wpływem komplementu. Lubiła słuchać pochwał, ale gdy już je słyszała, nie miała pojęcia, jak się zachować.
– Chcesz napisać taką książkę jak te francuskie? – zaciekawiła się Alexandra.
– Nie wiem. – Diana przypomniała sobie treść tych przemycanych książek. Pełne były żywych opisów bali, sukien, pocałunków, ucieczek i skandali. Czytało się je bardzo przyjemnie, ale Diana lubiła również bardziej realistyczne światy, pełne głębokich prawd, jakie znajdowała u George Eliot i Thackeraya. – Chyba chciałabym napisać coś takiego jak pan Dickens. Coś, co mogłoby zmienić świat albo w każdym razie oderwać ludzi na chwilę od kłopotów i dać im odrobinę radości, jak powieści panny Austen.
– To możesz zrobić, będąc po prostu sobą – stwierdziła Alexandra. – Nigdy w życiu nie śmiałam się tyle co przy tobie.
– To tylko dlatego, że przy nauce dobrych manier za każdym razem przewracam się i pokazuję halki.
– Robisz to tylko dlatego, że my się wtedy śmiejemy – stwierdziła Emily. – Inaczej usnęłybyśmy z nudów na tej okropnej lekcji ze starą panią Percell. Ale przecież widziałyśmy, jak tańczysz wieczorem walca.
Diana musiała przyznać, że to prawda. Gdy panna Merrill, opiekunka ich piętra i nauczycielka literatury, poszła już spać, dziewczęta często urządzały sobie tańce. Rąbek szlafroka służył za tren sukni, gdy udawały, że tańczą z księciem w wielkiej sali balowej. Obracały się wokół własnej osi, aż w końcu, krztusząc się ze śmiechu, padały na podłogę, a potem zjadały ukryte zapasy ciastek.
Ale wciąż trudno jej było zachować równowagę przy dyganiu. Na tych lekcjach najbardziej podobało jej się to, że uczono je, co należy założyć na różne okazje towarzyskie. Diana z zapałem przeglądała paryskie magazyny mody i szkicowała własne pomysły na suknie i kapelusze w czasie, gdy powinna czytać Cycerona. Te wyobrażone suknie zwykle nosiły później bohaterki jej opowiadań. Pisała o młodych damach podobnych do jej przyjaciółek, o kobietach, które miały zmienić świat.
– Nawet jeśli zdarza ci się potknąć, nikt nie ubiera się lepiej niż ty – stwierdziła Alexandra i dotknęła skomplikowanego kwiatowego haftu na jasnoniebieskim rękawie muślinowej sukni przyjaciółki. Suknia miała marszczone ramiona i wąską spódnicę. Miejscowa krawcowa uszyła ją według projektu Diany zgodnego z najświeższą modą.
Diana usiadła na trawie i wpatrzyła się w pokryte trawą wzgórza, czerwone i żółte rabaty kwiatowe, kort tenisowy, z którego niosły się śmiechy ubranych na biało dziewcząt. Słońce odbijało się w oknach budynku. Było tu pięknie, ale Emily i Alexandra miały rację: wkrótce będą musiały opuścić szkołę. Co się potem z nimi stanie?
– Bez względu na to, co się wydarzy – powiedziała w nagłym przypływie lęku – nie możemy stracić ze sobą kontaktu.
Alexandra sięgnęła po ich dłonie. Między bursztynowymi oczami Emily pojawiła się zmarszczka. Usiadła obok Diany.
– Oczywiście, że zawsze pozostaniemy w kontakcie – powiedziała. – Przecież jesteśmy siostrami i musimy się wspierać podczas tego okropnego przyszłorocznego sezonu. Wyobraźcie sobie tylko te wszystkie potworne herbatki i przyjęcia, dyganie przed królową spowitą w czerń…
– Albo jeszcze gorzej, przed księciem Walii – zaśmiała się Alexandra. – Mój kuzyn Chris mówi, że książę próbuję łapać damy za pośladki, jeśli nie odsuną się wystarczająco szybko.
– Alexandro! – zawołała Emily. – To chyba najodważniejsze słowa, jakie wypowiedziałaś w życiu. Ale skoro pan Blakely tak twierdzi, to musi być prawda.
Christopher Blakely, kuzyn Alexandry, był członkiem Marlborough House Set, grupy skupionej wokół księcia Walii. Uwielbiał wyścigi konne, sale koncertowe, grę w karty i piękne mężatki. Był przystojnym bon vivantem, nosił goździk w butonierce oraz laski ze złotą gałką. Wszystkie dziewczęta rumieniły się i chichotały, gdy pojawiał się w szkole w dniach odwiedzin. Zdarzało się to często, był bowiem ulubionym krewnym Alex. Diana również go lubiła. Chris miał styl i poczucie humoru i nie sposób było traktować go poważnie. Był zupełnie inny niż jego starszy brat, sir William Blakely, który wydawał się ucieleśnieniem powagi i odpowiedzialności. Pracował w gabinecie spraw zagranicznych i rzadko odwiedzał kuzynkę w szkole. Mówiono, że wkrótce wyjedzie do Indii. William miał lśniące czarne włosy, głębokie czarne oczy, był wysoki, szczupły i zawsze nosił doskonale skrojone ubrania. Z pewnością był przystojny, ale również milczący i rzadko się uśmiechał. Wydawało się, że przez cały czas uważnie wszystkich obserwuje. Diana czuła się przy nim jak głupia gąska. Miała wrażenie, że te ciemne oczy widzą zbyt wiele.
Odsunęła od siebie te myśli. I tak zapewne już nigdy więcej nie zobaczy Williama Blakely’ego. Mumbaj leży bardzo daleko, a ona miała na głowie poważniejsze zmartwienia, na przykład co będzie robić po skończeniu szkoły.
– Gdzie są twoi kuzyni, Alex? – zapytała Emily, zwracając twarz do słońca. – Pora już na herbatę.
– Chyba poszli łowić ryby w jeziorze albo coś w tym rodzaju – wymruczała Alex sennie. – Na pewno mamy jeszcze mnóstwo czasu do herbaty. Nie jestem w stanie się teraz ruszyć. Czuję się cudownie rozleniwiona.
– Ja chyba muszę się ruszyć – odrzekła Diana – bo inaczej nigdy stąd nie odejdę! Może pójdę coś narysować. Powinnam dołożyć kilka pejzaży do mojej teczki na lekcje rysunku, bo na razie mam tam tylko szkice kapeluszy i sukien.
Sięgnęła po szkicownik i krętą ścieżką między drzewami wyszła za teren piknikowy. Wkrótce zupełnie zatraciła się w pracy. Światło nad jej głową zmieniało się, ale Diana nie zauważała upływu czasu. Dopiero gdy usłyszała głośny plusk i okrzyk, obróciła się ze zdziwieniem i spojrzała na jezioro.
Na porośniętym mchem brzegu stało dwóch mężczyzn. Jednym był Christopher, kuzyn Alex. Ze śmiechem próbował wepchnąć drugiego do jeziora, zachęcany okrzykami kilku innych osób, które już chlapały się w wodzie. Mężczyzną, którego próbował wepchnąć, był jego brat William. Przy ich pierwszym spotkaniu Diana nie była w stanie wydobyć z siebie głosu, gdy na nią spojrzał. Była pewna, że w ogóle nie zwrócił na nią uwagi, choć ona z pewnością zauważyła jego. Teraz też obronnie pochyliła głowę, chociaż tamci nie patrzyli w jej kierunku.
William Blakely wyglądał zupełnie inaczej niż poprzednio. Był bez żakietu. Mokra biała koszula opinała się na jego umięśnionych ramionach. Ciemne włosy miał potargane, a twarz rozjaśnioną uśmiechem, mimo to wydawał się skupiony i opanowany. Diana nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Lekko popchnął Chrisa, który wpadł do wody. William wybuchnął śmiechem i jego wyrazista, przystojna twarz zupełnie się zmieniła. Z uśmiechem wydawał się młodszy i promienny jak słońce. Diana sięgnęła po szkicownik i szybko narysowała jego portret. Jeszcze nigdy nie spotkała tak fascynującego mężczyzny.
Ale zanim zdążyła skończyć rysunek, rozległ się dzwonek przywołujący na herbatę i mężczyźni podnieśli głowy. Diana musiała wrócić do szkoły, zanim ktoś zauważy jej nieobecność. Szybko zamknęła szkicownik, podniosła się i obejrzała przez ramię. William Blakely patrzył w jej kierunku ze zmarszczonym czołem. Ruszyła biegiem i zatrzymała się dopiero na trawniku przy szkole.
Dzwonek znów zadźwięczał, sygnalizując koniec pikników. Tenisiści zebrali rakiety i wrócili do budynku. Przyjaciółki Diany zbierały szklanki i talerze. Diana otrzepała spódnicę ze źdźbeł trawy.
– Wszystko będzie dobrze – powiedziała do przyjaciółek, ale również do siebie. – Bo zawsze będziemy miały siebie nawzajem.Rozdział pierwszy
Wiosna 1889
Bal u księżnej Waverton, Londyn
– Skoro już wróciłeś z Indii, jakie masz teraz plany, Williamie? – zapytał ojciec, Harold Blakely, siedzący przy kolacji u szczytu stołu. – W gabinecie pewnie są zadowoleni, że znów mogą korzystać z twojego doświadczenia, ale ty pewnie nie będziesz miał ochoty siedzieć za biurkiem zbyt długo. Ja sam, gdy jeszcze tam pracowałem, zawsze niecierpliwie wyczekiwałem kolejnego zadania.
Matka Williama nawet nie podniosła wzroku znad talerza.
– Wszyscy doskonale pamiętamy te lata – mruknęła. – William ma mnóstwo czasu, żeby się zastanowić, co chce robić dalej. W każdym razie udało mu się wrócić cało z tego kraju pełnego jadowitych owadów.
Harold z grymasem przywołał lokaja i kazał sobie dolać wina.
– Dużo ostatnio pracowałeś, Williamie. Szkoda, że nie można tego powiedzieć o twoim bezużytecznym bracie. Christopher przypomina swoją matkę. On również nie ma żadnego kierunku w życiu.
Beatrice tylko westchnęła i pogrążona w myślach, wpatrzyła się w okno zasłonięte draperiami. Była taka, odkąd Will pamiętał. Z niechęcią pomyślał, że podczas jego nieobecności nic się w domu nie zmieniło. Odkąd pamiętał, rodzice na przemian kłócili się albo zapadało między nimi lodowate milczenie. Ulgę przynosiły tylko długie, tajemnicze wyjazdy ojca związane z pracą. Wówczas Beatrice znów zaczynała się śmiać. Ale jej jasna, delikatna uroda z czasem przywiędła i śmiech rozbrzmiewał coraz rzadziej, a gdy synowie podrośli, skarżyła się przed nimi na samotność i zmarnowaną młodość.
Teraz wciąż apatycznie grzebała widelcem w talerzu. Harold pił wino. William miał ochotę wziąć matkę za rękę i uśmiechnąć się, ale z doświadczenia wiedział, że jej dłoń byłaby zimna jak u ducha.
– Gdzie jest Christopher? – zapytał Harold w przestrzeń.
– Gdzieś w pobliżu – odpowiedziała Beatrice niejasno. – Wybierasz się razem z nim na bal do mojej siostry, Williamie?
– Tak. Mieliśmy się spotkać przy kolacji, a później pojechać do Wavertonów.
On sam również się zastanawiał, gdzie zniknął Chris. Zamierzał zmyć bratu głowę za to, że zostawił go samego z rodzicami, choć z drugiej strony nie mógł go za to winić.
– Nie ma z niego żadnego pożytku – mruknął Harold. – Nie może się nawet wybrać na bal do księcia, który jest jego krewnym. Niektórzy ludzie gotowi byliby oddać rękę za takie zaproszenie. Ten chłopak dostał wszystko na tacy i wszystko marnuje.
William zignorował te słowa i uśmiechnął się do Beatrice.
– Może wybierzesz się z nami, mamo? Ciotka z pewnością bardzo chętnie się z tobą zobaczy. Alex mówiła, że nie odwiedzałaś ich od początku sezonu.
Beatrice spojrzała na niego z zaskoczeniem.
– Na bal? Och, nie. Tam będzie tłum. Nie mogę. Moje nerwy…
– Przecież to rodzina – parsknął Harold. – Słaba krew. Z wyjątkiem ciebie, Williamie, w każdym razie taką mam nadzieję. Więc co zamierzasz robić w Anglii?
William sięgnął po kieliszek z winem, starając się zapanować nad emocjami.
– Jeszcze niczego nie postanowiłem. W biurze zdecydują, gdzie jestem potrzebny.
– Naturalnie. Z pewnością przyniesiesz nam powody do dumy. Brakuje mi tej pracy – westchnął Harold. – Może tymczasem znalazłbyś sobie żonę i założył dom, w którym mógłbyś przyjmować gości. Na dłuższą metę to najlepszy sposób nawiązywania kontaktów.
Na wzmiankę o małżeństwie Beatrice ożywiła się nieco.
– O tak, Williamie. Byłoby doskonale, gdybyś się ożenił. Podobno w tym sezonie pojawiło się bardzo wiele ładnych dziewcząt. Moja siostra z pewnością będzie zadowolona, mogąc cię z nimi zapoznać.
William rozejrzał się po ponurej jadalni o ścianach wyłożonych bordowym jedwabiem. Złote draperie tłumiły wszystkie dźwięki, z ciemnych portretów patrzyli na nich odlegli przodkowie. Nawet tapicerka starych, rzeźbionych mebli zdawała się opowiadać o nieszczęśliwych, samotnych latach pełnych goryczy. Z pewnością nie miał ochoty odtwarzać takiego życia i unieszczęśliwiać jakiejś kobiety tak, jak ojciec unieszczęśliwił matkę.
– Nie jestem jeszcze gotów na taki krok, ale, gdy się na to zdecyduję, ty, mamo, i ciotka Waverton dowiecie się o tym pierwsze.
Zanim rodzice zdążyli odpowiedzieć, drzwi otworzyły się i do jadalni wtoczył się Chris. Jasne włosy miał potargane, krawat na wpół rozwiązany. Rzucił wszystkim krzywy uśmiech.
– Dobry wieczór wszystkim Blakelym! – Pochwycił kieliszek matki i osuszył go do dna. – To co, Will, idziemy na ten bal?
Lady S–T ubrana była w żółtą suknię...
Nie, nie żółtą. Złocistą.
...złocistą suknię z tafty i aksamitu ozdobioną atłasowymi bukiecikami w kolorze wrzosowym, oliwkowym i beżowym, naszywaną na dole w kwiatowy wzór perłami i złotymi koralikami.
Diana jeszcze raz przyjrzała się sukni i dopisała w notesie ostatnie szczegóły.
Mniejsza tiurniura opadająca z tyłu w zakładkach naszywanych koralikami, zgodnie z nową modą na węższe spódnice.
Lady Smythe–Tomas, młoda, zamożna wdowa, była szeroko znana jako jedna z najlepiej ubranych kobiet w Londynie i dzisiaj, na najwspanialszym balu sezonu, również nie rozczarowała. Czy ta suknia pochodziła z House of Worth? Z pewnością tak, uznała Diana. Świadczył o tym misterny koralikowy haft i niezwykła kombinacja kolorów bukiecika.
Spojrzała na własną suknię, stosowną dla debiutantki kreację z jasnoróżowej organdyny, ozdobioną tylko maleńką falbanką z białej koronki przy krótkich bufiastych rękawkach. Naszyjnik z perełek był w porządku, ale wianek z różowych pączków róż nie pasował do jej rudych loków. Jaki ten strój był nudny! Gdyby mogła pojechać do monsieur Wortha w Paryżu, popatrzeć na jego szkice, poczuć w palcach tkaniny – chłodne atłasy i miękkie aksamity, wybrać jakiś śmiały własny projekt... Westchnęła. Poczułaby się jak w raju. Ale jeśli uda jej się dobrze opisać suknie, ten sen może się ziścić.
Tymczasem robiła, co mogła. Siedziała w kącie na jednym z najpopularniejszych wydarzeń towarzyskich londyńskiego sezonu i obserwowała wszystko dokoła. Każda z dam starała się prześcignąć inne i pojawić się w najpiękniejszej, najmodniejszej i najbardziej wyjątkowej sukni oraz najbardziej olśniewającej biżuterii.
Mogła to robić, o ile tylko matka jej nie przyłapie. Ostrożnie wyjrzała przez trejaż obwieszony gardeniami i białymi różami, za którym się schowała. Sala balowa księcia i księżnej Waverton, rodziców Alexandry, była jedną z największych w Londynie, a księżna nigdy nie szczędziła kosztów na urządzanie przyjęć. Sala przypominała szkatułkę z biżuterią. Na suficie lśniły kryształowe kandelabry, złocone krzesła i sofy błyszczały jak klejnoty tancerzy. Trejaże obwieszone kwiatami zmieniały pomieszczenie w ogrodową altanę. Księżna stała pod własnym wielkim portretem pędzla pana Sargenta, ubrana w granatową aksamitną suknię ozdobioną tiulem haftowanym w gwiazdki i półksiężyce. W jej diademie błyszczał słynny szafir przywieziony z Indii. Z uprzejmym uśmiechem witała kolejnych gości. Jej mąż zapewne ukrywał się w pokoju karcianym. Księżna i książę Walii, którzy mieli się tu pojawić, bo księżna była matką chrzestną Alexandry, jeszcze nie przybyli. Alex również nigdzie nie było widać. Zapewne schowała się gdzieś, tak jak jej ojciec. Na szczęście nie było widać również matki; Diana na razie była bezpieczna.
Jeszcze raz spojrzała na suknię lady Smythe–Tomas, która śmiała się, odrzucając do tyłu złocistą głowę i leniwie poruszając wachlarzem z rudobrązowych piór. Zawsze wyglądała, jakby od środka rozświetlało ją niewidzialne słoneczko. Doskonale nadawałaby się na bohaterkę książki. Ale bohaterki powieści, szczególnie takich, jakie krążyły między dziewczętami w szkole panny Grantley, nigdy nie były świadome własnej urody, natomiast lady Smythe–Tomas doskonale wiedziała, że jest piękna. Jej fotografie często pojawiały się na wystawach sklepów razem z fotografiami pani Langtry oraz lady Warwick. Wszystkie trzy te damy pilnie podążały za wszelkimi nowinkami w modzie.
– Co takiego piszesz, Diano Martin? Nie wygląda to jak karnet balowy – odezwał się wysoki głos za jej plecami. Drgnęła i obróciła się w tę stronę, pewna, że to matka. Nie miała teraz ochoty wysłuchiwać kolejnego kazania o tym, że powinna przestać pisać i poszukać sobie odpowiedniego męża. Miała już dziewiętnaście lat. Prawie dwadzieścia! Traciła kolejne szanse!
Ale to nie była matka, tylko kuzyn Alexandry Christopher Blakely ze swoim falsetem, który tak dobrze mu służył w amatorskich spektaklach teatralnych. Na widok przerażenia na jej twarzy wybuchnął śmiechem i jego zielone oczy zabłysły. Może zresztą błyszczały od szampana, który trzymał w ręku. Diana była pewna, że to nie pierwszy kieliszek tego wieczoru. Chris znany był w mieście z tego, że uwielbiał dobrą zabawę.
– Christopher! Wystraszyłeś mnie śmiertelnie. Myślałam, że to moja matka.
– Nic się nie bój. Właśnie widziałem ją w pokoju karcianym. Gra w pikietę. – Wychylił szampana, wysunął głowę z kryjówki i skinął na lokaja, po czym zdjął z tacy dwa pełne kieliszki i podał jeden Dianie.
– Och – szepnęła, patrząc na musujący złocisty płyn. Może to właśnie szampan był inspiracją dla koloru sukni lady Smythe–Tomas. Musiała to zamieścić w opisie. – Nie powinnam.
– Nikomu nie powiem – uśmiechnął się, opierając się o trejaż. – Ciotka wydała mi ścisłe instrukcje. Mam się ograniczyć do dwóch kieliszków przed kolacją.
Diana uśmiechnęła się, gdy sobie przypomniała, co się zdarzyło ostatnim razem, kiedy księżna wydała herbatę na cześć księżnej Alexandry. Chris ściągnął duży, bogato zdobiony kapelusz z głowy jednej z dam dworu księżnej i dał wspaniały recital piosenek wodewilowych, a także przemycił do herbaty trochę rumu. To było bardzo zabawne, choć zupełnie nieodpowiednie dla debiutantek.
– A który to już kieliszek?
– Czwarty. Ale one są bardzo małe.
Diana roześmiała się, wsunęła notes do torebki i podniosła kieliszek do ust. Szampan był niebiańsko słodki i rozkosznie musował na języku.
– Wszyscy mówią, że książę ma doskonale zaopatrzoną piwniczkę.
– Z pewnością za te pieniądze dziesięć rodzin mogłoby się utrzymać przez cały rok – mruknął Chris.
Nieco zaniepokojona, spojrzała na niego znad brzegu kieliszka. W towarzystwie krążyły pogłoski, że Chris sporo stracił na wyścigach konnych. Wcześniej sądziła, że to zwykłe plotki, ale jeśli rzeczywiście miał kłopoty?
– Chris, jeśli potrzeba ci pieniędzy…
– Wyratujesz mnie swoim posagiem? – skrzywił się komicznie.
Roześmiała się i ostentacyjnie mu się przyjrzała. Z ciemnozłotymi włosami, zielonymi oczami i wiecznym uśmiechem na twarzy był przystojny, a także bardzo pogodny i zawsze skory do żartów. Rozumiała, dlaczego wzdychało do niego wiele debiutantek. Pochodził z dobrej rodziny i choć nie czekała go żadna kariera, był bratankiem księżnej, kuzynem jej przyjaciółki i nawet rodzice Diany mogliby go zaakceptować. Ona jednak widziała w nim tylko przyjaciela, który potrafił ją rozbawić. Pomagał jej i Alex ukrywać się na przyjęciach i przynosił jej szampana, choć debiutantki powinny pić tylko sok lub lemoniadę. Inaczej niż przy jego bracie, przy Christopherze nie rumieniła się i nie zaczynała się jąkać.
– Jest tu wiele dziewcząt, które mają lepsze posagi niż ja. Ale chyba nie musisz się martwić o takie rzeczy?
– Oczywiście, że nie. A co tam zapisujesz w notatniku? Skandaliczne sekrety, które udaje ci się podsłuchać? Jesteś szpiegiem?
Znów się roześmiała i potrząsnęła głową.
– Nie zawracaj sobie tym głowy, Chris, to by cię w ogóle nie zainteresowało. Zresztą czy nie powinieneś tańczyć? Twoja ciotka z pewnością się spodziewa, że wypełnisz swój kawalerski obowiązek.
– A jak sądzisz, dlaczego ja też się ukrywam? Na razie nie ma tu żadnej damy, która warta byłaby tańca, z wyjątkiem Emily, a jej karnet jest już pełny.
Diana zauważyła Emily na parkiecie. Ubrana w jasnozieloną sukienkę, tańczyła z jakimś wicehrabią. Jako córka zamożnego kupca winnego z Brighton nigdy nie znalazłaby się w sali balowej Wavertonów, ale miało to być przyjęcie Alex, dlatego zaproszono jej szkolne koleżanki. Emily, która kochała tańczyć i tryskała dobrym humorem, była rozchwytywana, a sądząc po zawartości piwniczki księcia, wino jej ojca również zdobyło uznanie.
Diana przeniosła wzrok z przyjaciółki na Christophera i zaskoczył ją wyraz jego oczu. Czyżby błyszczała w nich tęsknota? Zaraz jednak ten błysk zniknął i Chris znów się zaśmiał.
– Słyszałaś, że William wrócił z Indii?
Zamrugała, zdziwiona tą nagłą zmianą tematu.
– Mówisz o twoim bracie?
– Tak, o sir Williamie. Matka teraz najchętniej zwracałaby się do niego tytułem. Otrzymał godność rycerską w wieku zaledwie dwudziestu ośmiu lat za służbę Jej Wysokości. – Zdjął z tacy kelnera kolejny kieliszek szampana. – To szczęściarz. Wrócił w samą porę, żeby wysłano go do Paryża.
– Do Paryża? Naprawdę? – W ostatnich tygodniach cały Londyn mówił o nadchodzącej wystawie światowej w Paryżu. Wielka żelazna wieża Eiffla, tureckie wioski, pawilony z dziełami sztuki, pokaz amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Podobnie jak wszyscy inni, Diana szalała na punkcie opowieści o wystawie. Jeśli będzie miała odrobinę szczęścia, być może zobaczy ją na własne oczy. Próbowała odpędzić od siebie wizję Williama Blakely’ego, który idzie obok niej brzegiem rzeki z uśmiechem w ciemnych oczach. To się na pewno nigdy nie zdarzy, niemniej ta fantazja była piękna.
– Co tam może robić dyplomata? – zdziwiła się. – Zjeść lunch w kawiarni na szczycie wieży Eiffla? Przekazywać listy królowej innym monarchom? Dosiąść konia na pokazie Dzikiego Zachodu?
– Nie mam pojęcia – zaśmiał się Christopher. – William nie chce pisnąć ani słowa. Jest tu gdzieś, ale pewnie nie tańczy ani nie gra w karty, tylko pracuje. On zawsze pracuje.
Na drugim końcu sali Diana zauważyła matkę.. Wysokiej, o majestatycznej figurze Lavinii Martin trudno było nie zauważyć. Włosy miała przedwcześnie posiwiałe, a na dzisiejszy wieczór założyła złocistobrązową atłasową suknię naszywaną koralikami.
– Och, nie. Zdaje się, że moja matka skończyła już swoją partię pikiety – westchnęła.
– W takim razie zatańczmy. W ten sposób obydwoje wypełnimy swój obowiązek i unikniemy kazania.
Skinęła głową. I tak już udawało jej się ukrywać zdumiewająco długo. Odstawiła pusty kieliszek i przyjęła dłoń Chrisa. Grano akurat szybką, żywą polkę. Wirując w tańcu, zauważyła Alex, która w końcu się pojawiła. Stała obok matki, która szeptała do niej coś przez zaciśnięte zęby. Piękna suknia z białego tiulu i jasnobłękitnego atłasu doskonale pasowała do jej anielskiego typu urody i złotych, zaczesanych do góry włosów. Alex miała wianek z czerwonych róż i pereł, a na szyi potrójny sznur pereł z dużą rubinową zapinką. Diana zauważyła jednak, że przyjaciółka nie wygląda na szczęśliwą. Ze spuszczonym wzrokiem przygryzała usta i kiwała głową, obracając w palcach rączkę wachlarza. Diana miała ochotę do niej podejść, ale Christopher znów ją obrócił i straciła przyjaciółkę z oczu, zauważyła za to ostatnią osobę, jaką chciałaby tu spotkać – lorda Thursby’ego. Nie widziała go już od kilku dni, od herbatki, którą wydała matka, i miała nadzieję, że wyjechał z Londynu, tymczasem był tu i rozmawiał z jedną z przyjaciółek księżnej, markizą znaną ze swoich brylantów oraz farbowanych na rudo włosów. Zarumieniona markiza wskazywała na jego pierś wachlarzem. Thursby podobał się kobietom i Diana rozumiała, dlaczego. Był przystojny, miał gęste jasne włosy, niebieskie oczy, śmiały wąs i nosił doskonale skrojone ubrania. Był również czarujący i miał dobre koneksje jako krewny lorda Lansdowne’a, wicekróla Indii. Właśnie dzięki temu pojawił się po raz pierwszy u jej rodziców na kolacji. Przyjechał do Londynu na sezon towarzyski, zaopatrzony w list od wicekróla, i wypytywał jej ojca o czas spędzony w Indiach. Mówiono, że lord Thursby również chciałby tam trafić. Spodobał się rodzicom i zaprosili go znowu. Szczególnie polubiła go matka; śmiała się z jego żartów i uważnie obserwowała, Thursby’emu zaś wyraźnie spodobała się Diana. Dokładał wysiłków, by siedzieć obok niej przy herbacie i na wieczorkach muzycznych, przynosił jej napoje w teatrze podczas antraktu, uśmiechał się, nawet dotykał jej ręki i wspominał, że wygląda jak tycjanowska bogini. Na początku pochlebiało jej to, że przystojny i rozchwytywany mężczyzna szuka jej towarzystwa i komplementuje włosy, które zawsze uważała za swoje przekleństwo. Potem jednak coś się zmieniło; Diana właściwie nie wiedziała, co i kiedy. Być może chodziło o to, że nigdy o nic jej nie pytał, snuł tylko barwne opowieści o swoim życiu i przyszłej karierze. Komplementował jej włosy, suknie, nawet grę na pianinie, choć wiedziała, że pomimo wszelkich wysiłków nauczycieli w szkole panny Grantley gra dość kiepsko. Siadał coraz bliżej i dotykał jej coraz śmielej. Przed balem przesłał jej nawet bukiecik, który Diana zupełnym przypadkiem zapomniała zabrać ze sobą.
Czuła się przy nim dziwnie niespokojna i miała ochotę uciec, tak jak w tej chwili. Jeszcze jej nie zauważył, ale rozglądał się dokoła nad głowami tancerzy.
– Och, nie – szepnęła i pociągnęła Chrisa dalej w przeciwnym kierunku.
– Co się stało? – zdziwił się.
– Jest tu ktoś, z kim w tej chwili wolałabym nie rozmawiać.
– Niechciany adorator? To brzmi interesująco. Któż to taki? Może powinienem go wyzwać na pojedynek? Mogę to zrobić, jeśli nie jest zbyt duży i silny.
Diana roześmiała się.
– Chodzi o tego człowieka, który w tej chwili rozmawia z markizą, przyjaciółką twojej ciotki. Nie wyzywaj go jeszcze. Nie zrobił nic złego, przysłał mi tylko kwiaty i komplementował moje nieistniejące talenty muzyczne, ale jakoś nie potrafię go polubić.
Chris popatrzył w tę stronę ze zmarszczonym czołem.
– Thursby? Naprawdę? Ma jakieś plany inwestycji w Indiach. Obiecał, że nam o tym opowie.
Czyżby właśnie dlatego Thursby ostatnio tak często pojawiał się w jej domu? Takie inwestycje zwykle okazywały się chybione.
– Chris, chyba nie zamierzasz w to wejść?
– Wydaje się to zupełnie proste. Thursby twierdzi, że wydatek z całą pewnością wkrótce zwróci się podwójnie.
– Nie sądzę…
Muzyka przestała grać. Zatrzymali się pośrodku parkietu obok Emily i jej partnera. Emily wyglądała bardzo ładnie. Policzki miała zaróżowione, bursztynowe oczy błyszczały. Diana zazdrościła jej sukienki. Emily wychowywała się tylko z ojcem i mogła w znacznym stopniu sama decydować o twojej garderobie. Jasnozielona sukienka wykończona rozetkami z czarnego aksamitu, do tego czarne i zielone pióra we włosach sprawiały, że wydawała się bardziej elegancka i wyrafinowana niż inne dziewczęta w ich wieku.
– Ach, Di, jaki wspaniały bal – westchnęła. – I doskonała orkiestra!
– Mówisz tak tylko dlatego, że jesteś tu najlepszą tancerką i potrafisz znaleźć rytm w każdej melodii – stwierdził Christopher.
– Podobnie jak ty – zaśmiała się Emily. – Zatańczymy, Chris? Pokażemy im, jak się tańczy szkockie melodie?
Christopher ujął jej ramię i poprowadził do tańca. Diana rozejrzała się. Matka siedziała w rzędzie złoconych krzeseł przy ścianie i plotkowała z dwiema przyjaciółkami. W drugim końcu sali, za kwiatowymi dekoracjami, dostrzegła lorda Thursby’ego i naraz poczuła się jak w pułapce między dwiema potęgami, z którymi nie miała ochoty jeszcze się mierzyć. Pod wpływem impulsu odwróciła się i wybiegła z sali przez najbliższe boczne drzwi. Znalazła się w niedużym holu. Na szczęście panował tu spokój, tylko kilka osób szeptało do siebie i popijało szampana. Zbiegła po schodach na niższe piętro. Znajdował się tu pokój karciany, sala bilardowa oraz duży salon, w którym urządzono garderobę dla dam. Ze środka dobiegały chichoty. Mogła tam wejść, ale naraz zapragnęła zostać sama i posłuchać własnych myśli.
Większość londyńskich domów, włącznie z domem jej rodziców przy Cavendish Square, była niewielka i wąska, ale Waverton House miał cztery rozległe piętra. Zeszła jeszcze niżej i przez szparę w uchylonych drzwiach zauważyła bibliotekę. Doskonale. Panowała tu głęboka cisza. Diana przeszła wzdłuż półek z książkami, spoglądając na złocone tytuły na skórzanych grzbietach i na wiszące nad nimi obrazy. W niszy przy oknie osłoniętym draperią stał stolik, a na nim leżały najświeższe gazety. Spojrzała na nagłówki: wszystkie pisały o paryskiej wystawie.
Drgnęła z wrażenia, gdy usłyszała jakiś głos.
– Proszę, wysłuchaj mnie. Chyba jesteś mi winny przynajmniej tyle po tym wszystkim, co między nami zaszło?
Głos kobiety był cichy i natarczywy, słychać w nim było tłumione łzy. Dochodził z korytarzyka przy bibliotece i przybliżał się z chwili na chwilę. Diana wstrzymała oddech. Może ten ktoś pójdzie dalej.
– Lauro, to było dawno – odpowiedział mężczyzna, z trudem maskując znużenie. – Nie ma sensu do tego wracać.
– Dlaczego? Teraz wszystko się zmieniło i może być jeszcze lepiej. Tak bardzo za tobą tęskniłam.
Ku przerażeniu Diany głosy nie oddalały się. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi i bez zastanowienia skryła się za ciężką aksamitną draperią.
– Powinniśmy wrócić do sali – powiedział mężczyzna cichym, spokojnym i opanowanym głosem. Dianę przeszyło współczucie dla tej kobiety. – Żadne z nas nie chciałoby wywołać skandalu.
– Naturalnie, że nie, ale teraz już nie grozi nam paskudna sprawa sądowa, tak jak to było z Bertiem, księciem Walii, i Aylesfordami. Obydwoje jesteśmy wolni – odrzekła kobieta słodko. – Drogi Willu, nie pamiętasz już tych niebiańskich dni w Beresford Hall? Teraz mogłoby tak być przez cały czas.
Wbrew sobie Diana poczuła zaciekawienie. Brzmiało to jak wątek z jednego z francuskich romansów, które dziewczęta ukradkiem pożyczały sobie w szkole panny Grantley. Ostrożnie wyjrzała zza skraju draperii. Para stała w świetle lampy przy rzeźbionym kominku. Kobietą była lady Smythe–Tomas; zaciskała palce na klapach marynarki mężczyzny. Diana poznała ją po kolorze sukni i złocistych lokach i zdziwiło ją, że tak piękna kobieta musi błagać mężczyznę o uwagę, choć wcześniej zdawało się, że wszyscy padają jej do stóp.
Ale kim był ten mężczyzna? Z pewnością musiał być bardzo atrakcyjny. Z narastającą ciekawością odsunęła nieco draperię, żeby zobaczyć jego twarz, po czym westchnęła i natychmiast zasłoniła usta dłonią.
To był sir William Blakely. Ze swoimi czarnymi włosami i nieprzeniknionymi brązowymi oczami stanowił doskonały kontrapunkt do złocistej, słonecznej urody lady Smythe–Tomas. Gdyby Diana miała obsadzać role w teatralnym spektaklu, z pewnością dobrałaby ich w parę. Ale przecież sir William był poważny i bardzo oddany swojej pracy. Może jednak nie zawsze? Przypomniała go sobie roześmianego nad jeziorem, w mokrej koszuli, pełnego młodości i wigoru. Z pewnością stać go było na namiętny romans.
– Lauro, nie możemy do tego wrócić – powiedział spokojnie, w pełni opanowany. Diana nie rozumiała, dlaczego dama nie dała mu jeszcze w twarz za to opanowanie.
– Dlaczego? Czy już nie uważasz, że jestem piękna?
– Oczywiście, że jesteś. Świadczą o tym twoje zdjęcia na wszystkich wystawach sklepowych. Zasługujesz na kogoś lepszego niż mężczyzna zaabsorbowany pracą.
– Ale w tym też mogłabym ci pomóc! Każdy dyplomata potrzebuje pani domu. – Z uwodzicielskim uśmiechem wygładziła palcami klapę jego żakietu. – No i jest jeszcze to…
Wspięła się na palce, próbując go pocałować, udało jej się jednak tylko musnąć ustami jego usta, bo sir William odsunął ją stanowczo na odległość ramienia.
– Muszę wracać do wszystkich.
– Dlaczego? – Lady Smythe–Tomas wydęła usta. – Może obiecałeś walca jakiejś młodej, słodkiej debiutantce? Mam nadzieję, że nie chodzi o lady Lammington? Zawsze chciała mieć cię dla siebie!
– Bo wkrótce ktoś zauważy moją nieobecność. Twoją też. Proszę, Lauro, bądź rozsądna.
– Dobrze – powiedziała kojąco i powiodła palcem po jego ramieniu. – Ale tylko pod warunkiem, że zgodzisz się wypić ze mną herbatę w tym tygodniu.
– Odkąd wróciłem do Londynu, jestem bardzo zajęty.
– Wpadnij tylko na chwilę. Jeśli potrzebujesz przyzwoitki, możesz przyprowadzić ze sobą swojego brata.
– Nie, Lauro – powiedział bardzo stanowczo i dodał coś tak cicho, że Diana nie usłyszała. Lady Smythe–Tomas jednak uspokoiła się. Rozległo się skrzypnięcie drzwi i znów zapadła cisza. Poszli sobie.
Może słusznie go oceniła wtedy, gdy odwiedził szkołę panny Grantley. Był niewiarygodnie przystojny, ale chłodny i onieśmielający. Jednak skoro kiedyś połączył go romans z kobietą taką jak lady Smythe–Tomas, to musiał wiedzieć, czym jest namiętność. Ludzie są dziwni, pomyślała Diana. Łatwiej uchwycić ich charakter w fikcyjnych opowiadaniach niż w prawdziwym życiu.
Poczekała jeszcze chwilę i wysunęła się z kryjówki, po czym odkryła, że nie jest sama. Sir William stał przy kominku i przymrużonymi oczami wpatrywał się w puste palenisko. Podniósł głowę i spojrzał na nią z wyraźnym zdumieniem. Speszona, upuściła torebkę i pochyliła się szybko, by ją podnieść.
– Panno Martin.
Odważyła się na niego zerknąć. Był równie przystojny jak przed rokiem, ale zmienił się. Twarz miał wyzłoconą indyjskim słońcem, oczy pogrążone w cieniu. Przez to wydawał się jeszcze bardziej intrygujący.
– Co pani tu robi?
– Ja... chciałam tylko zaczerpnąć świeżego powietrza i... – Bezradnie rozejrzała się po bibliotece. Na lekcjach etykiety w szkole panny Grantley nie było mowy o tym, jak należy się zachować w podobnej sytuacji. Diana czuła złość na sir Williama za to, że tak bezceremonialnie odtrącił kobietę, która najwyraźniej żywiła do niego głębokie uczucie. Lektura romantycznych powieści powiedziała jej, jak musiała się poczuć lady Smythe–Tomas. Była również głęboko zażenowana, że przyłapano ją na podsłuchiwaniu, i jednocześnie miała ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem.
– Czytałam o Paryżu – odrzekła słabym głosem.
– O Paryżu? – W jego oczach błysnęło zdziwienie.
– O wieży, o wystawach sztuki, o tureckim suku. Ale pan na pewno sam o tym wszystkim wie.
– Rzeczywiście. Rozumiem, dlaczego czytanie gazet mogło się pani wydawać bardziej atrakcyjne niż zatłoczona sala balowa. Ale dlaczego się pani ukryła?
– Po prostu trafiłam tutaj. Wydawało mi się, że biblioteka jest pusta, i przez chwilę rzeczywiście tak było.
– Tak po prostu pani tu trafiła? – zapytał z powątpiewaniem.
– Tak. W domu pańskiej ciotki łatwo pobłądzić, chociaż wydaje się, że pan zna tu każdy zakamarek.
– Jak sama pani zauważyła, czasem szuka się odrobiny spokoju. – Przysunął się bliżej i Diana zauważyła, że jego oczy nie są czysto brązowe. Migotały w nich złociste i zielone plamki; przypominały pierwotną puszczę.
– Pewnie matka pani szuka, panno Martin.
Diana odwróciła głowę i mocno zacisnęła dłonie na fałdach spódnicy.
– Pewnie tak. Mam nadzieję, że... cóż, może... chyba nie musi pan nikomu wspominać, że mnie pan tutaj znalazł?
Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu.
– Chyba nie. A pani może mi się odwdzięczyć tym samym.
Diana zarumieniła się jeszcze mocniej.
– Nie znam osobiście lady Smythe–Tomas i nie mam ochoty o niej plotkować.
– Dziękuję. To była pewna nieszczęsna sprawa, już dawno nieaktualna – powiedział równym głosem, ale jego dłoń powędrowała do węzła krawata.
– Z pewnością tak. – W nagłym przypływie odwagi dodała: – Powinien pan jej okazać odrobinę serca. Wydawała się bardzo przygnębiona.
Uśmiechnął się z wyraźnym zaskoczeniem.
– Jestem pewien, że szybko jej to przejdzie.
Diana jednak miała wątpliwości.
– Dziękuję. – Ku jej zdumieniu wyciągnął do niej rękę, jakby chciał przypieczętować układ. Dotknęła jego dłoni. Uścisnął ją mocno. Skinęła głową i poszła do drzwi.
Z ręką na klamce obejrzała się jeszcze. Sir William patrzył za nią. Stał pogrążony w cieniu, z rękami splecionymi na plecach.
– Może jednak ocenia ją pan nieco niesprawiedliwie – powiedziała pod wpływem impulsu. – Wydaje się, że nie jest jej pan obojętny.
– Och, panno Martin, obawiam się, że niewłaściwie pani zrozumiała tę sytuację.
– Doprawdy? Jestem młoda i nie znam świata tak jak pan, ale nie jestem zupełną ignorantką.
– Tego nie powiedziałem – uniósł brwi. – Była pani w szkole panny Grantley razem z moją kuzynką, prawda? Alexandra twierdzi, że jest pani bardzo inteligentna.
– To moja bliska przyjaciółka. Dobrze sobie radziłam tylko we francuskim i w tenisie. Ale dużo czytam, a lady Smythe–Tomas... wydaje się, że bardzo jej się pan podoba.
Jego śmiech miał nieoczekiwanie ostre zabarwienie.
– Och, panno Martin, sądzę, że można tak to ująć.
– No cóż – powtórzyła Diana z wrażeniem, że naraz zabrakło jej słów. – Dziękuję za to, że mnie pan nie wyda.
Szybko uciekła za drzwi. Zatrzymała się dopiero na drugim końcu korytarza i głęboko odetchnęła. Przymknęła oczy i znów zobaczyła jego uśmiech i intrygujące spojrzenie. Cóż za niezwykły mężczyzna. Doskonale rozumiała, dlaczego tak wyrafinowana dama jak lady Smythe–Tomas mogła ulec jego urokowi.