- W empik go
Paryski lipiec - ebook
Paryski lipiec - ebook
Czwórka przyjaciół: Michael, Hans, John i Alvaro, wyjeżdża na wakacje do Paryża, by uczcić zakończenie studiów i zasmakować życia nocnego. Tymczasem w stolicy Francji trwa ostatni dzień szczytu klimatycznego. Nic nie wskazuje na to, że rządy największych państw zmienią swoje podejście do ratowania Ziemi. Przewodniczący senatu, Jean, opracowuje bezkompromisowy plan, który pod płaszczykiem walki o klimat ma na celu odbudowę francuskiego imperium i ustanowienie nowego ładu. Upozorowany atak terrorystyczny stanie się początkiem końca bezpiecznej i spokojnej Europy, którą bohaterowie uważali za swój dom. Każdy z nich będzie musiał wkrótce odpowiedzieć sobie na pytanie, ile warto poświęcić w imię wyznawanych idei i czy da się walczyć ze złem, jednocześnie po nie sięgając…
Największej blokady dla zdobywania wolności i równości praw, wyzwalania ludzkich istnień nie stanowią ci najzagorzalsi przeciwnicy, wrogowie tej szczytnej idei, ale ci zwykli, umiarkowani ludzie. Owszem, popierają nasze idee, ale bezprzytomnie przywiązani są do porządku, do niesprawiedliwego prawa. Nie pochwalają naszych metod, mimo że są pokojowe. […] Rozwój, wolność i równość praw przynoszą ludzie, którzy mają odwagę uporczywie zabiegać o lepsze jutro, o ludzką godność dla każdego, bez wyjątku.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-978-9 |
Rozmiar pliku: | 932 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Absurdem jest dzielić ludzi na dobrych i złych. Ludzie są albo czarujący, albo nudni”.
_Oscar Wilde_
Do niewielkiego pomieszczenia, które znajdowało się na końcu korytarza, weszli minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii wraz z ambasadorem Brazylii oraz z sekretarzem obrony Stanów Zjednoczonych. W środku siedzący za biurkiem, zniecierpliwiony Jean Popullard długo wyczekiwał swoich znamienitych gości. Pełnił on funkcję przewodniczącego senatu oraz – nieformalnie – francuskiego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Nie było to oficjalne spotkanie. Pracował nad swoim planem miesiącami. Dyplomaci rozsiedli się wygodnie na skórzanych sofach, z kolei Jean wstał i usiadł na skraju biurka, a następnie stanowczym głosem powiedział:
– Słuchajcie, jako że mamy niewiele czasu z powodu napiętego grafiku, przejdę od razu do rzeczy. Czasy są nieciekawe, a klimatolodzy czy też ekolodzy, czy jak tych ludzi nazwiemy, straszą nas tymi mrocznymi wyobrażeniami przyszłości. Możliwe, że mają rację. Jednakże nie ma co się oszukiwać, że oni znajdą rozwiązanie. Musimy podjąć konieczne działania, aby nasze państwa nadal trwały i w spokoju się rozwijały.
– Z tym za wiele nie zrobimy. Widać to po szczycie. Każdy z każdym jest pokłócony albo chce grać tylko na swoją kartę – odpowiedział mu brazylijski ambasador.
– Dodajmy do tego te ciągłe strajki, protesty i inne manifestacje. Dzieciaki myślą, że wpadły na złoty plan, ale tak to w ogóle nie działa. Obywatele non stop mają o coś pretensje. Chyba zapominają, że są tylko wyborcami i tu się kończy ich rządzenie – zażartował amerykański sekretarz obrony.
– Co masz na myśli, Jean? – zapytał spokojnie brytyjski dyplomata.
– Problem niekontrolowanego przyrostu światowej populacji i negatywnych zmian klimatycznych jest nieunikniony, ale ja dam wam gotowe rozwiązanie. Trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Wystarczy wzbudzić strach i przerażenie, które wszechwładnie ogarnie ludzi. Stwórzmy fikcyjnego wroga, aby bezproblemowo sterować ich strachem, a to wszystko w imię zmian klimatycznych. Dobrze wiecie, kiedyś było prosto. Każdy znał swoje miejsce i tym się zajmował w swoim życiu, co należało do jego obowiązków, a teraz? Teraz każdy umie czytać i pisać, każdy próbuje dostać się do władzy, chce jej więcej. Kiedyś tylko paru arystokratów, możnowładców miało takie możliwości. Trzeba przywrócić ten stary ład, bo świat zaczyna wariować. Nasze państwa, którym zarzuca się nadmierną produkcję dwutlenku węgla, muszą dokładnie w tym momencie zacząć działać. Ten szczyt klimatyczny to nasz ostatni znak. Kongres wiedeński był wydarzeniem cudownym, bo uporządkował europejski ład na lata, a każdy bunt zdławiał i tłamsił. My zrobimy to samo, ale na skalę światową. Czas przywrócić imperia i ład – skwitował Jean.
– Jean, plan jest zbyt śmiały i nierealny. Na arenie międzynarodowej zostaniemy wyalienowani i nasze działania szybko ustaną, a rząd zostanie całkowicie zmieniony – stwierdził Brytyjczyk.
– Jak sobie wyobrażasz coś takiego? Każdy z nas ma mnóstwo problemów, z którymi trzeba się uporać. Nie mówiąc o nadszarpnięciu reputacji, na co nie wszyscy mogą sobie pozwolić – dodał gość z Brazylii.
– Panowie, moi stronnicy rozmawiają z wieloma krajami na wszystkich kontynentach. Jeśli blisko dwadzieścia państw świata, najpotężniejszych narodów, będzie współpracować na tym polu, to kto nam zabroni? Każde państwo zyska nowe tereny, będzie można ogłosić sukces i zamieść krajowe problemy pod dywan. Podbitą ludność wykorzysta się, jak za dawnych dobrych czasów. Tam zredukuje się ujemne szkody dla klimatu, zmusi się ich do przejścia na nasz atom i odnawialne źródła energii, a nasze bogatsze kraje będą mogły rozwiązać uciążliwe kłopoty na swoim podwórku – oznajmił Francuz.
– Jean, nieoficjalnie otrzymasz poparcie Stanów Zjednoczonych dla twojego pomysłu – oznajmił z uśmiechem na twarzy sekretarz stanu.
– Nie tak prędko. Właściwie to oferujesz nam wojnę, tłumienie buntów i być może ludobójstwo w imię jakiegoś klimatycznego imperializmu? Mamy wierzyć, że jest to dla dobra świata? – zapytał z niedowierzaniem ambasador Brazylii.
– Wierzcie, w co chcecie. Czas przywrócić system, który działał z powodzeniem przez dziesiątki lat. Potrzebujecie odpoczynku od problemów społecznych, rasizmu i innych narzekań w waszych krajach. Chcecie rządzić do końca swojej kadencji czy może ją przedłużyć i sprawować swoje funkcje, jak kiedyś królowie, dekadami? – Jean zasadzał ziarno niepewności w umysłach dyplomatów.
– Tak, ale są jakieś granice. Nie możemy tak po prostu najechać na inne państwa czy strzelać do protestującej ludności. – Westchnął brytyjski minister.
– Ujmę to w ten sposób. Był kiedyś w historii rok bez wojny? Może za czasów dinozaurów. Sęk w tym, żeby wojna była gdzieś tam, a nie u nas w domu. Powiem brutalnie – wojna jest napędem rozwoju. Chodzi tu przede wszystkim o to, że dla dobra naszych państw możemy kontrolować ten chaos, jeżeli go sami zorganizujemy. Te słabsze kraje i tak w końcu upadną. Są biedne, niechętne do wprowadzania odnawialnych źródeł energii. Brakuje im pieniędzy w zasadzie na wszystko, więc potrzebna jest nasza interwencja, a to pociągnie za sobą nasz zysk ekonomiczny i polityczny. Zaprowadzimy spokój i porządek w tych zapalnych, rewolucyjnych zakątkach świata. Te ziemie i tak należą do nas. Nie macie się czym przejmować. Indie, Niemcy czy Japonia są z nami na pokładzie. Ktoś wam powie, że istnieją jakieś granice? Nie w tym przypadku. Granica jest tam, gdzie ją narysujesz. Wróg musi bać się mroku, a ktoś ich do tego strachu powinien zmusić. Nadszedł czas, aby ściągnąć rękawiczki i ubrudzić sobie ręce, panowie. Terroryści byli, są i będą. Te biedne państwa, nieradzące sobie z rzeczywistością, to nasi wrogowie. W swoim podejściu do klimatu, do przyszłości są radykalne, więc trzeba być jeszcze brutalniejszym od nich. Zagrażają nam wszystkim. To, że my wybierzemy swoich wrogów, określimy miejsce i czas, gdy dokona się zmiana granic, jest już tylko wisienką na torcie. Wspaniałe kraje, które są w naszym układzie, nie ryzykują kompletnie nic. Francja spowoduje, że działania w Afryce, na naszej pierwszej scenie w tej wojnie, będą usprawiedliwione, przez co zyskają poparcie na arenie międzynarodowej. Dalej sytuacja potoczy się z górki – skwitował z błyskiem w oczach Jean, rozwiewając tym samym wątpliwości rozmówców.
– Brazylia dołączy do porozumienia, jeżeli Francja i kraje Europy wykonają pierwszy krok – zastrzegł ambasador.
– A prawa człowieka, Jean, co z nimi? – dopytywał nieprzekonany minister spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii.
– Patrząc na historię twojego kraju, dziwne jest, że zadajesz to pytanie. Karta Praw Człowieka jest taka sama jak karta menu w restauracji. Co jakiś czas pojawia się coś nowego; po kilka razy jest zmieniana. Napiszemy swoją, przecież argument siły jest trudny do obalenia. Macie tylko czekać na sygnał od francuskiego rządu. Powtórzę raz jeszcze, że nic nie ryzykujecie – odparł Jean.
W niedużym pomieszczeniu dało się słyszeć gromki wybuch śmiechu dyplomatów. Wszyscy przystali na pomysł francuskiego polityka i wyczekiwali na dalsze instrukcje. Nieformalny doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego osiągnął kolejny sukces na drodze swojego wieloetapowego planu. Każdy z przedstawicieli państw biorących udział w tym spotkaniu udał się w stronę swoich przedstawicielstw dyplomatycznych, a podekscytowany Jean musiał czekać, aż zjawi się premier Francji z informacjami na temat dalszych postępów w realizacji programu. Aubert Montedie pospiesznie wparował do pokoju i oznajmił zmęczonym głosem:
– Właśnie wracam ze spotkania z przedstawicielami Chin, Rosji, Australii i Republiki Południowej Afryki. Wszyscy w zniecierpliwieniu oczekują na dalsze wskazówki oraz na rozpoczęcie głównej fazy planu. Z tego, co się dowiedziałem, to Korea Południowa, Iran oraz Kanada są z nami. Jak poszło twoje spotkanie?
– Przynosisz mi świetne wiadomości, druhu. Brazylia, Wielka Brytania i Stany Zjednoczone właśnie zameldowały się na pokładzie zwanym klimatycznym imperializmem – odpowiedział roześmiany Jean, po czym dodał: – Polska, Włochy, Hiszpania, Arabia Saudyjska i Izrael są już na naszym wycieczkowcu. Pozostaje tylko Meksyk, Indonezja, Turcja oraz Egipt i mamy komplet.
– Nie myślałem, że aż tak łatwo będzie ich przekonać. Najwyraźniej każdy potrzebuje sukcesu. Tak, jak powtarzałeś.
Wyciągnąłeś nie tę kartę, to przetasuj talię i zagraj inną – powiedział uradowany Aubert. – Nigdy nie spodziewałem się, że przyjdzie nam żyć w takich czasach, że będziemy musieli podejmować kontrowersyjne, ale jakże potrzebne decyzje.
Francuski doradca zaczął się zastanawiać, po czym w porywający sposób odpowiedział premierowi Francji:
– Dobrze wiesz, że całe ryzyko spoczywa na naszych barkach. Gdy odniesiemy sukces, a odniesiemy, to wtedy oni się do nas przyłączą. Spójrz na to jednak z innej strony. Mamy tylko dwa wyjścia. Albo skolonizować Układ Słoneczny i opuścić zniszczoną Ziemię, która za setki milionów lat czy nawet więcej przestanie istnieć, albo spowolnić czy zminimalizować do zera skutki zmian klimatu i przy okazji wybrać się w podróże w kosmos. Chcemy, aby kolonizacja wszechświata doszła do skutku jak najwcześniej, a jednocześnie wolimy, aby nieunikniony proces zniszczenia Ziemi przebiegał jak najwolniej. Teraz, w tej drugiej opcji, to ciągłe wołanie o zatrzymywanie i zapobieganie temu procesowi i te śmieszne próby, te partackie pomysły nie działają. Trzeba wyhodować odpowiednio duże jaja i podjąć konieczny krok, aby nasza ukochana Francja nadal żyła na tej planecie. Nie widzę wspaniałej francuskiej flagi powiewającej na trującym powietrzu w postapokaliptycznym świecie na zniszczonej Ziemi. Odbudujemy imperia, odzyskamy blask chwały, a tam, gdzie nie będzie możliwe zaprowadzenie potrzebnych zmian, to dokonamy nieuniknionej zagłady całych miast. Natura poradzi sobie z tym problemem sama.
– Święte słowa, przyjacielu. To jest dobry czas, żeby opić nasze dotychczasowe sukcesy – oznajmił Aubert.
Panowie, zadowoleni z wykonanej dotychczas tytanicznej pracy, wzięli kieliszki szkockiej whisky do rąk i triumfalnie się nimi stuknęli. Wyszli razem ze skromnego pokoju i udali się w stronę głównej sali, w której niedługo miał przemawiać prezydent Francji, będący gospodarzem tegorocznego szczytu klimatycznego.
– Wiesz co, Aubercie? Zadziwia mnie, oj, zadziwia mnie naprawdę fakt, że Frank wierzy w te swoje słowa. Dobra praca, razem możemy więcej, trzeba wspomóc finansowo słabsze państwa i klimat się poprawi. Przecież to stek bzdur i bibelotów. Tymczasem on w to głęboko wierzy, jak te nastolatki. Czasem dziwię się, że on zdołał wygrać prezydenckie wybory.
– Cóż, w końcu to ty go wyniosłeś na piedestał władzy. Wiesz, jak to z nim jest. Zawsze brakowało mu polotu, tego zmysłu politycznego. Zazwyczaj robi to, co mu powiemy i to jest dla nas kluczowe. Niestety, ale według mnie, on za bardzo chce tych zmian klimatycznych w formie, jaką proponują naukowcy, przez co nie zgodzi się na nasz plan. Nawet jeśli jakimś cudem powie tak, bo go sprytnie przekonasz, to w końcu przypomni mu się jego sumienie i ze wszystkiego się wycofa – odparł premier Francji.
– Nie martw się, Aubercie. Jestem piekielnie dobrze przygotowany na najgorszy wariant.
W takiej atmosferze przebiegały obrady szczytu klimatycznego w Paryżu. Na oficjalnej części przemawiali utytułowani naukowcy z całego świata, a nieprawdomówni politycy prezentowali stanowiska swoich rządów w sprawie wynurzających się z potoku dyskusji pomysłów dotyczących rozwiązań problemów ekologicznych. Była to część, którą z nadzieją śledziły miliony ludzi na obu półkulach. Ważniejsza okazała się jednak część nieoficjalna, prowadzona za kulisami, bez zbędnych fleszy aparatów i dociekliwych pytań dziennikarzy. Tam odbywała się prawdziwa polityka, której celem była zmiana oblicza globu.ROZDZIAŁ II
„Ze wszystkich moich przyjaciół jestem jedynym, jaki mi pozostał”
(Publiusz Terencjusz Afer)
Długo trwające obrady szczytu klimatycznego odbywającego się w ogromnym Grand Palais, którego szklana kopuła wyróżniała się na tle Paryża, dobiegły końca. Po ogłoszeniu wyników prezydent Francji jak najszybciej opuścił to miejsce. Był z nim jego oddany pomocnik, pełniący funkcję przewodniczącego senatu oraz nieoficjalnego doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. Udali się w stronę wyjścia z wielkich hal wystawowych, a następnie w kierunku długiej kolumny samochodów. Formacja GSPR zabezpieczała rutynowe przemieszczanie się prezydenta. Składali się na nią doświadczeni członkowie kontrterrorystycznej jednostki żandarmerii GIGN i kontrterrorystycznej jednostki policji RAID. Szef ochrony GSPR otrzymał potwierdzenie, że na zewnątrz jest czysto i głowa państwa może bez przeszkód opuścić przeszkloną halę. Ukazał mu się widok kilku czarnych, opancerzonych samochodów peugeot 5008. Do jednego z nich wsiadł pospiesznie prezydent wraz ze swoim starszym współpracownikiem, po czym auto pojechało niecały kilometr w stronę klasycystycznego Pałacu Elizejskiego.
Siedząc wygodnie we francuskim samochodzie, prezydent spytał się swojego podwładnego:
– Ktoś ciebie zaskoczył podczas tych obrad?
– Nie, Frank. Zdaje mi się, że każdy kraj postąpił według wcześniej wytyczonej ścieżki. Pokazali się, jak to zawsze mają w swoim zwyczaju. To była dobra okazja do robienia biznesu – odpowiedział mu jego najbliższy doradca.
– Dosyć szybko obdarli mnie ze złudzeń, że ten kluczowy szczyt to coś więcej niż tylko pokaz dla ludzi, a szkoda… – odrzekł smutnym głosem prezydent Francji.
– Daj spokój. Na tym właśnie polega pociągający urok polityki. Każdy rozgrywa swój własny mecz i strzeże swojej bramki. Zagrali na czyste konto, nie tracąc za dużo. Już dojechaliśmy, trzeba cię przygotować na orędzie do narodu – zarządził przewodniczący.
Obaj panowie wyszli z opancerzonego wozu i udali się do siedziby głowy państwa, aby prezydent mógł za kilkanaście minut przemówić do swoich obywateli.
Pałac Elizejski to miejsce, w którym od czasów osiemnastego wieku mieszkało wiele znamienitych postaci sprawujących władzę. Przebywała tu niezbyt lubiana Madame Pompadour – metresa króla Francji Ludwika XV. To właśnie w tym budynku podpisywał akt abdykacji Napoleon Bonaparte po przegranej bitwie pod Waterloo. Była to oficjalna, prezydencka rezydencja. W tym też miejscu za parę minut miał wygłosić przemówienie do narodu czterdziestosześcioletni prezydent Francji.
Staż polityczny prezydenta wynosił zaledwie pięć lat, jego prezydentura trwała już trzy. François de Florence był charyzmatyczną osobą. Zaskarbił sobie przychylność ludu, gdyż pojawił się znikąd jako prosty obywatel, żyjący wśród nich. Podczas całej kampanii prezydenckiej przebywał w otoczeniu Francuzów, przechadzając się ulicami Paryża i innych miast czy wsi, rozmawiając z mieszkańcami o swoich ideach na rozwój państwa, a także wysłuchując ich argumentacji i pomysłów, co dla wyborców było nowością. Mówił szczerze i zrozumiale, a jego przekaz trafiał do każdego człowieka. Wygrał miażdżącą przewagą nad pozostałymi kandydatami. Otrzymał aż siedemdziesiąt cztery procent głosów. Chciał zmienić Francję na lepsze, odbudować jej wiodącą rolę w Europie, ale meandry zakulisowej polityki szybko sprowadziły go na ziemię. Czuł się trochę zagubiony i niekiedy tęsknił za swoim dawnym, spokojnym życiem.
Nie znał zbyt wielu polityków, a jego najwierniejszym sojusznikiem w tym francuskim, politycznym Koloseum był bezkompromisowy przewodniczący senatu. Jean Popullard – pięćdziesięcioośmioletni weteran sceny politycznej – od ponad trzydziestu lat aktywnie uczestniczył w życiu państwa. Zajmował niejeden ministerski stołek, a dodatkowo był wieloletnim posłem w Zgromadzeniu Narodowym. Ten całkowicie wyłysiały, starszy człowiek wiedział najwięcej o polityce we Francji i był najgroźniejszym przeciwnikiem dla każdego zaangażowanego w nią człowieka. Mówiono, że ma haka na każdą osobę, dlatego też regularnie na przestrzeni lat otrzymywał różne posady mimo zmian wśród rządzących. Wykreował on postać Franka, jak mawiał na prezydenta Francji, i sprawił, że jego kampania osiągnęła sukces. Miał na niego duży wpływ i często zdarzało się, że prezydent podejmował decyzje według jego wskazówek i pomysłów. To Jean wskazał mu adekwatnego kandydata na stanowisko premiera Francji. Następnie, sterując tym ostatnim, wybrał wszystkich ministrów na poszczególne resorty w rządzie. Stał się dyrygentem tej orkiestry. W ten sposób coraz bardziej zacieśniał się polityczny pierścień wokół nieświadomego prezydenta.
Pierwszy raz, odkąd François zasiadł za sterem statku o nazwie Francja, groziło mu widmo utraty wpływów i nieprzedłużenia jego prezydenckiej kadencji. Obaj panowie nie chcieli się rozstawać z władzą. Tym zagrażającym dla nich zjawiskiem był szczyt klimatyczny, w trakcie którego pełnili funkcję gospodarzy. Wiedzieli, że wynik obrad sprawi zawód wyborcom. Kolejna porażka na tej płaszczyźnie mogła sporo kosztować elity polityczne. Kiedyś musiał pojawić się znak stop. Nie wszystko mogło ujść płazem. Tym razem miał się obudzić gniew ludu. Tylko jeden z nich widział w tej porażce drogę do sukcesu.
– Już czas, Frank – powiedział Jean. – Wiesz, zrób show jak zawsze. Daj im nadzieję, że tak łatwo nie odpuścisz, ale pamiętaj, co było ustalane na szczycie. Nie przeholuj z tematem, bo narobimy sobie dodatkowych kłopotów.
Ten łysiejący, stary wyjadacz miał na myśli tajny aneks, który został zawarty za kulisami przez najważniejszych przywódców państw świata. Sygnatariuszami tego paktu było dwadzieścia państw, które znajdowały się w czołówce emisji dwutlenku węgla: Chiny, Stany Zjednoczone, Indie, Rosja, Japonia, Niemcy, Korea Południowa, Iran, Kanada, Arabia Saudyjska, Brazylia, Meksyk, Indonezja, Republika Południowej Afryki, Wielka Brytania, Australia, Włochy, Turcja, Francja i Polska, a do tego dochodziły ważniejsze państwa regionu, takie jak Hiszpania, Egipt, Etiopia, Nigeria i Izrael. Dla bezpieczeństwa ich wszystkich nie został on nigdzie spisany. Ustalono, że pierwszy akt dotyczy obywateli państw członkowskich. W razie problemów z nasilającymi się protestami, strajkami czy zalążkami rewolucji sojusznicze rządy pomogą sobie w zwalczaniu tych zjawisk. Utrzymanie władzy i kontroli nad społeczeństwem było ich priorytetowym punktem po obradach. Politycy nie byli krótkowzroczni i zdawali sobie sprawę, że niepowodzenie szczytu klimatycznego wzburzy ludność świata, która stanie się gotowa do działań przeciw władzy. Wszystkie najważniejsze głowy państw, niezależnie od formy ustroju politycznego, w którym rządziły, zgodziły się na zbrojne użycie siły wobec protestujących. Inne kraje miały pod żadnym względem im nie przeszkadzać w takim postępowaniu. Zobowiązały się wspierać je wywiadowczo i służyć im pomocą wedle ich możliwości. Dla zmylenia opinii publicznej i mediów pozwalano rządom wyrażać swoje niezadowolenie z powodu użycia siły przeciwko obywatelom w jakimś państwie. Z kolei planowano nie dopuszczać do większych, oficjalnych działań przeciwko krajom, które miały kłopoty ze społeczeństwem. Ponadto ustalono, że drugim aktem będzie zapowiedziana ze strony Francji iskra, która rozpali beczkę prochu i zezwoli na podjęcie zbrojnych interwencji na terenie słabszych państw. Miejsce na idealne preludium widziano na terenach Czarnego Lądu. Tam miały upaść pierwsze kraje. Chciano zastosować siłowe rozwiązanie, które zmusiłoby do zniszczenia szkodliwej energetyki, uruchomić zinstytucjonalizowaną machinę, dzięki której zniknąłby problem przeludnienia. Imperialny kolonializm wracał do korzeni. W końcu każdy lubił dzielić tort na kawałki. Można było otrzymać największy z nich.
– Dobra, Jean, idziemy do gabinetu. Jestem gotów i wygłoszę to przemówienie. Nie ma żadnego powodu, by to odwlekać. Jestem dobrej myśli. Wierzę w nasz naród.
Obaj mężczyźni udali się w stronę gabinetu, gdzie czekała ekipa zajmująca się scenerią i montażem przemówienia. Wszystko było przygotowane. Prompter był ustawiony idealnie naprzeciw mównicy, aby prezydent doskonale widział napisy. François przeważnie wolał mówić od siebie, prosto z serca, ale czasem inne rozwiązania były korzystniejsze, szczególnie w stresujących sytuacjach. Mowę pisał w trakcie szczytu, zdając sobie sprawę, że finał obrad nie będzie pozytywny.
– Za minutę jesteśmy na wizji, panie prezydencie – powiedział Mathieu Luno, szef wiadomości w prywatnej stacji TF10, który propagował rząd i był sowicie opłacany przez Jeana. Propaganda szerzona nie z publicznej, państwowej France Télévisions wydawała się wiarygodniejsza.
– Dalej, Frank, idź i zajmij już swoje miejsce. Mowa jak każda inna. Wyobraź sobie, że składasz życzenia bożonarodzeniowe dla rodaków – powiedział zachęcająco Jean.
Prezydent, uśmiechając się przez chwilę, odrzekł:
– Oby to było tak proste, jak mówisz. Jean, jak wyglądam? Muszę dobrze wypaść przed kamerą.
– Wyglądasz jak Napoleon Bonaparte podczas koronacji na cesarza – zażartował jego doradca i obaj się roześmiali. – Już czas, Frank, powodzenia.
Frank skinął porozumiewawczo głową i stanął za mównicą. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że musi tę klimatyczną porażkę jak najlepiej opakować i sprzedać ją wzburzonym obywatelom Francji.
– Panie prezydencie, uwaga, za pięć sekund wchodzimy na wizję – powiedział kamerzysta i palcami odliczał ostatnie sekundy przed prezydencką przemową do narodu.
François de Florence wychowywał się w Nicei. Jego rodzice prowadzili lokalną restaurację i często im pomagał. Był uczynnym i niesprawiającym problemów chłopcem. Nie wyróżniał się na tle rówieśników. Lubił pograć w piłkę nożną z kolegami i czytać przygodowe książki. Od najmłodszych lat nie okazywał zainteresowania ani polityką, ani życiem publicznym. Gdy przekroczył wiek umożliwiający głosowanie w wyborach, wypełniał swój obywatelski obowiązek, nie pomijając żadnych głosowań, chociaż nie była to jego ulubiona rozrywka i nie przykładał do tego dużej wagi.
Uczył się dość dobrze; na jego świadectwach nigdy nie widniała ocena niższa od trójki. Sprawnie przechodził z klasy do klasy. Bliskość Włoch i ich kultury wpłynęły na jego zamiłowanie do obcych języków. W szkole poznał angielski i hiszpański. Rozwijał ich znajomość, a wybierając się na studia, poszedł na upragnioną filologię włoską. Po studiach rozpoczął naukę języka niemieckiego i postanowił zrobić doktorat w Paryżu, gdzie opisał dzieje ziem francuskich, które były pod panowaniem włoskim i pod wpływami tamtejszej kultury. Wykładał na Uniwersytecie Sorbońskim, gdzie zaskarbił sobie uznanie i przychylność studentów lubiących go za jego rzetelną pracę. Zawsze starał się odpowiedzieć na wszystkie pytania swoich uczniów, a jeśli nie potrafił tego uczynić, to szukał potrzebnych informacji i na następnych zajęciach rozpoczynał od wyjaśniania problemów, które zostały poruszone w trakcie poprzednich wykładów.
Jednym z tych pobierających nauki był syn Jeana, Damien, który studiował tam drugi kierunek. Jean, słysząc opowieści swojego dziecka na temat znakomitego profesora uczelni, udał się do François, aby poznać go osobiście. Po pierwszej minucie rozmowy zrozumiał, że znalazł godną osobę na fotel prezydencki. Miał przed sobą człowieka, na którego mógłby przede wszystkim wpływać i któremu mógłby doradzać jako szara eminencja, znająca politykę od podszewki. Szczerość, otwartość i łatwość w zdobywaniu sympatii dla swojej osoby była tym, czego Jean szukał w kandydacie na prezydenta. Frank był więc idealną osobą na to miejsce. Przekonanie go do wystartowania w wyścigu o fotel prezydencki było czasochłonne, jednak odwołanie się do potrzeb narodu i możliwości nowych doświadczeń językowych, a także wielu służbowych podróży ostatecznie przekonały uczelnianego wykładowcę. Współpraca François i Jeana rozpoczęła się błyskawicznie i nie zwalniała ani na chwilę podczas kampanii wyborczej. Niemal każdego dnia się widywali; działali, aby poprawiać wizerunek kandydata na prezydenta i zdobyć przewagę nad pozostałymi politykami, ubiegającymi się o najwyższe stanowisko w państwie.
Prezydent Francji, François de Florence, rozpoczął przemówienie.
– Drodzy rodacy! Jako prezydent Francji, gospodarz szczytu klimatycznego, człowiek obiecujący zmianę w postępowaniu z niebezpiecznie zmieniającym się klimatem, a przede wszystkim jako mieszkaniec tej malowniczej planety, pragnę was poinformować o przebiegu obrad. Historia naszego wspaniałego świata sięga tysięcy lat. Od zarania dziejów człowiek był istotą skazaną na stawianie czoła licznym przeszkodom i utrudnieniom. Każdy z nas w takich sytuacjach nie raz, nie dwa, niezależnie od tego, jak bardzo próbowaliśmy tego uniknąć, popełniał błędy. Nie każdą z tych pomyłek dało się naprawić; być może części z nich można było uniknąć. Jest to naturalne dla naszego ludzkiego gatunku i mamy tego pełną świadomość. Jednak, gdy cały świat, nie pojedynczy kraj, ale każdy naród razem z innymi narodami popełnia ogromny, świadomy błąd, który może niekorzystnie zadecydować o najbliższych latach, to mówimy o całkowitej klęsce – klęsce ludzkości, klęsce naszego pokolenia. Próbowałem ze wszystkich sił wpłynąć na szanownych przywódców państw, aby wreszcie ten szczyt klimatyczny zmienił kolizyjny kurs globalnej polityki w sprawie naszej planety. Postulowałem zmiany w polityce energetycznej, budowę elektrowni jądrowych, międzynarodową współpracę na rzecz wspomagania biednych państw świata, aby właśnie tam dofinansowywać projekty elektrowni atomowych. Kierowała mną najszczersza troska o regiony na kuli ziemskiej objęte eksplozją demograficzną, gdzie ludziom będzie trzeba zapewnić tanią energię niezbędną do życia. Tam trzeba działać proekologicznie już dziś! Przenosząc masę fabryk i przemysłu do najuboższych państw, chwalimy się niskimi emisjami gazów cieplarnianych w krajach wysoko rozwiniętych. To ten fałsz i zakłamanie polityki proekologicznej chciałem zmienić. Chciałem obudzić cały świat, poruszyć każde serce i sumienie, a także podjąć współpracę, pomagając tam, gdzie jest to najbardziej potrzebne. Jednocześnie w odpowiednim tempie odchodzilibyśmy od substancji szkodliwych dla Ziemi. Marzyłem, że zapewnimy wsparcie dla każdego kraju, który by tego potrzebował… I poniosłem porażkę. Zawiodłem tych, którzy wierzyli w powodzenie mojej misji. Niestety państwa, które są znacznie potężniejsze od Francji, których wpływy widać na każdym kontynencie, zadecydowały inaczej. Ich sojusznicy, ci mniejsi i więksi, wiernie stanęli za swoimi partnerami. Ze strachu popierano nawet swoich najzacieklejszych wrogów. Osamotnionej grupie państw, której liczba nie przekraczała czterdziestu, gdzie znalazła się także Francja, nie udało się zwyciężyć. Trzydzieści siedem suwerennych krajów głosowało za zmianami w podejściu do klimatu i za natychmiastowym rozpoczęciem licznych przeciwdziałań. Czterdzieści osiem państw wstrzymało się od głosu, a sto osiem było przeciwnych zmianom, które mogłyby uzdrowić naszą Ziemię i ustabilizować sytuację klimatyczną na naszej planecie. Obywatele Francji! Dziś Dawid przegrał z Goliatem. Wielu z was jest zawiedzionych tym rezultatem i macie ku temu słuszne powody. Straciliście wszelkie zaufanie do rządów, polityków, mechanizmów władzy i prawa. Ale nie traćcie nadziei. Przecież to wy nią jesteście dla naszej planety. Dziś przegraliśmy bitwę, ale jutro wy, moi rodacy, możecie pokazać, że walka o naszą Ziemię nie osłabła i nie zmalała. Płomień w waszych sercach i sumieniach ciągle się żarzy. Nie pozwólcie, by zgasiły go krople rozpaczy i porażki. Niech idea koniecznych zmian klimatu i ratowania planety przetrwa w waszych umysłach. Niech się ona odzwierciedla w naszym działaniu. Francjo, nie poddawaj się!
Kamerzysta odliczał palcami sekundy do zejścia z wizji. Prezydent ze sztucznym uśmiechem patrzył w stronę kamery, a gdy jej operator skończył odliczanie, zszedł z mównicy i udał się w kierunku Jeana.
– Chodźmy do mojego gabinetu, Jean – powiedział niepewnym tonem.
Jean milcząco poszedł za prezydentem, maskując swoją wściekłość z powodu przemówienia swojego szefa. W głębi duszy przeczuwał, że Frank obejmie taką drogę, ale był temu kompletnie przeciwny i nie zamierzał bezczynnie patrzeć na to, co wyprawia jego protegowany.
François usiadł wygodnie w swoim skórzanym fotelu za biurkiem, wyciągnął kubańskie cygaro i zapalił. Po czym rzekł do swojego przyjaciela:
– Też chcesz jedno?
Jean skinął twierdząco głową. Zapalił cygaro, zasiadł naprzeciw prezydenta i od razu powiedział:
– Co to, kurwa mać, było, Frank? Dobrze wiesz o tajnym porozumieniu. Miałeś ich uspokoić i dać nadzieję na to, że w przyszłości się coś zmieni, a nie kazać im protestować i walczyć o swoje, jak już władza nic nie potrafi zrobić. Doskonale wiesz, czym to grozi.
– Nie przesadzaj, Jean – odpowiedział Frank. – Przynajmniej mówiłem szczerze. Nie zamierzam przeciwstawiać się protestom obywateli, gdy są słuszne. Niech walczą o swoje, skoro polityków obchodzi tylko kasa i wygoda. Jeżeli nie potrafią podjąć potrzebnych kroków w imię większego dobra, to może obywatele wreszcie pokażą, jak powinna wyglądać słuszna polityka. Czas to uświadomić rządom świata, bo od dawna nie patrzymy na znaki ostrzegawcze, tylko prujemy przed siebie z maksymalną prędkością, jak nam się żywnie podoba.
– Zgoda, Frank, ale to już jest przeszłość. Nie odwrócimy losu szczytu, więc zajmijmy się utrzymaniem przy władzy i skupmy się na dobrym starcie wyborczym na drugą kadencję. Po co nam kolejne kłopoty?
– Właśnie to robię, Jean. Uważam, że nasze wsparcie dla protestów pokaże nas z dobrej strony i nie utracimy zaufania społeczeństwa. Poza tym, nie chcę być zapamiętany jako zły prezydent czy ten, który brutalnie rozprawiał się z własnym ludem. Nie obchodzi mnie tajny aneks i nie zamierzam się do niego stosować. Nie jestem zadowolony z faktu, że dałem się tobie przekonać i się na niego zgodziłem.
Rozzłoszczony Jean lekko podniesionym głosem odparł:
– Chyba muszę ci otworzyć oczy. Inni mogą się do niego stosować. I co wtedy zrobisz? Wystarczy przeczekać chwilę i ten problem sam się rozwiąże. Mamy stacje telewizyjne, radio i gazety, które są zawsze po naszej stronie i pomogą nam odmienić spojrzenie na problem klimatu w społeczeństwie. Ludzie szybko uwierzą, że jest jeszcze dużo czasu i w przyszłości nadejdą potrzebne zmiany, a my nadal będziemy przy władzy i będziemy mieć w kieszeni drugą kadencję. Zresztą w naszym kraju nie brakuje problemów, a klimat obchodzi tylko dzieciaków. Nie utrudniaj nam tych działań.
– Jean, dobrze wiesz, o co chodzi z tym tajnym porozumieniem. Po prostu USA, ich sojusznicy czy też inne kraje chcą mieć większą kontrolę w regionie. Pod pretekstem strajków, które być może sami wywołają, będą chcieli oddziaływać na politykę danych państw. Tylko o to w tym chodzi. My jesteśmy bezpieczni, a ja nie zamierzam wspierać protestów w innych krajach i mieszać się do ich polityki.
Jean już wiedział, że prezydent zamierza wspierać protesty, które będą we Francji. W ten sposób będzie jawił się jako przywódca ludu, który poprze swoich obywateli w walce o ich idee, w tym o zmiany na świecie. Jeana interesowała władza i utrzymanie się przy niej, a niekoniecznie zapisanie się na kartach historii jako ratownik planety. Od pewnego czasu spodziewał się, że jego protegowany zacznie wymykać się spod jego wpływów, ale nawet na tę konkretną sytuację miał diaboliczny plan.
– Ale klimat nikogo nie obchodzi. Nadchodzi nowa era. Kiedy będzie to ważne, my już będziemy na emeryturze. Zajmijmy się utrzymaniem starego ładu. Można raz do roku zrobić coś dla klimatu i nikt nie będzie na nas źle spoglądał.
– I mamy być rozliczani przez pryzmat krótkowzroczności i braku reakcji na zmieniające się czasy? Jean, przecież władza to nie wszystko. Gdzie twoje idee, honor czy twoja czysta, ludzka cnota? Trzeba zacząć działać i to już. Na emeryturze będziesz odpoczywał z uśmiechem na ustach, że dzisiejszy dobrobyt jest zasługą naszych działań.
– Dzięki temu nie utrzymamy się przy władzy. Nie brakuje nam elektrowni atomowych, a wywieramy presję na inne państwa. To zupełnie wystarcza. Zresztą parlament jest zmienny, tak jak poparcie obywateli. Utrzymujmy pewne pozory, to będziemy nietykalni. Oczywiście, szczyt prawa jest często szczytem zła, ale nie wtedy, gdy my go tworzymy i nim kierujemy. Spokojnie, Frank, zadbajmy o reelekcję, a wtedy zajmiemy się też klimatem. Honorem się nie nakarmisz.
– Wolę mieć czyste sumienie, a nie układać się z innymi państwami. Na pewno trzeba to przemyśleć; nie można się spieszyć z decyzją. Sądzę, że pojawienie się na strajku powinno utrzymać mój dobry wizerunek wśród obywateli – odpowiedział z namysłem prezydent Francji.
– Frank, przynajmniej wiesz, jak się czuł Philippe Pétain w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku. Od tej decyzji, którą niedługo podejmiesz, zależy twoja dalsza kariera w tym świecie – ostrzegał Jean.
– Był w o wiele gorszej sytuacji. My z nikim nie toczymy wojny. Nie oceniam go całkowicie negatywie, poświęcił swój własny honor dla ratowania ojczyzny. Był bezinteresownie i w pełni świadom swoich złych czynów. Ja jestem gotów poświęcić się i swoją karierę, byle doszło do potrzebnych zmian na tej planecie. Teraz jest na to najwyższy czas.
– Muszę się przejść i przemyśleć to, Frank. Za duże ryzyko towarzyszy twojemu działaniu, przez co możesz nas wszystkich narazić na utratę władzy i publiczne zhańbienie.
– Dobrze, Jean. Jeszcze wszystko może się zdarzyć.
– Zgódź się chociaż na to, abym postawił w stan gotowości wojsko i policję. Zrobimy to na pokaz. Powiemy, że odbywają się manewry, podczas których ćwiczą ważne zadania z zakresu ochrony strategicznych miejsc i obrony naszej stolicy. Niech inne kraje wiedzą, że trzymamy się ustalonego planu – rzekł lekko przygaszonym, ale udawanym tonem Jean.
– Masz moją zgodę. Tylko pamiętaj, nie mogą wyjść na ulicę i do nikogo strzelać. Nie chcę być tyranem.
Jean wstał i podał rękę prezydentowi, a kiedy był już w drzwiach, usłyszał:
– Hej, Jean. Dzięki, że tu jesteś. Zawsze mogę liczyć na ciebie i na twoje zdanie – powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy i pełną szczerością François.
– Tylko się nie przyzwyczajaj, panie prezydencie. W tym świecie nie sposób komuś ufać – odrzekł mu Jean i obaj panowie zaczęli się głośno śmiać.
Jean Popullard urodził się w politycznej rodzinie. Traktowano go surowo, a w domu panowała żelazna dyscyplina. Zasady, które tam obowiązywały, były zgodne z protokołem dyplomatycznym i należało się do nich stosować. Od małego wychowywano go na wielkiego polityka. Wywodził się z rodziny konserwatywnej, której każdy członek piastował urzędy państwowe. Od czasów drugiej wojny światowej ród Popullardów dzierżył stery władzy. Jego dziadek był wieloletnim działaczem politycznym, posłem, ministrem i założycielem konserwatywnej partii, która z różnymi wynikami dostawała się do Zgromadzenia Narodowego. Z kolei jego ojciec, Edgard Popullard, był premierem państwa przez dwie kadencje i miał ogromny wpływ na ówczesnego prezydenta Francji. Meandry polityki były wpajane Jeanowi, odkąd ten zaczął się wysławiać. Polityka, jej sekrety i zasady postępowania stały się tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie w tej rodzinie.
Jean w młodości był przebiegłym chłopcem, zdolnym do manipulacji i rządzenia innymi. Potrafił wpływać na decyzje nieświadomych rówieśników i mieć wśród nich posłuch. Jak każdy w jego rodzinie ukończył słynną École Nationale d’Administration, uczelnię paryską, która kształciła służbę cywilną Francji. Miał też inny cel w życiu. Chciał najbardziej wyróżnić się z rodziny i zaimponować ojcu, stając się pierwszym prezydentem z tego rodu. Prezydent Popullard – to było jego marzenie.
Przebywanie w rządach i na scenie politycznej zostało mu wpojone podczas studiów. Jego ojciec, widząc, że syn nie daje sobie rady na uczelni i grozi mu wyrzucenie z listy studentów jako pierwszemu z rodu Popullardów, wziął go pewnego razu na wycieczkę do Stanów Zjednoczonych. Udali się do politycznego centrum kraju, Waszyngtonu, gdzie senior w odpowiednim miejscu przekazał synowi pewne życiowe wartości. W trakcie przechadzki po parku weszli do Mauzoleum Abrahama Lincolna. Patrząc na wielki posąg szesnastego prezydenta tego kraju, Edgard rzekł do syna:
– Wiesz, co powiedział ten pan przed nami? „Jeśli chcesz pozyskać innego człowieka dla swojej sprawy, zacznij od przekonania go, że jesteś jego prawdziwym przyjacielem”.
– Nie rozumiem, ojcze – odparł młody Jean.
– Widzisz, synu, w polityce nie chodzi o to, żebyś był oddany jakiejś idei. Oczywiście trzeba jakąś mieć, ale można ją realizować, dopiero będąc u władzy. Zanim trafisz na sam szczyt, musisz zrobić wszystko, aby jak najdłużej być na scenie politycznej. Nie ma znaczenia, w jakiej partii jesteś i jakie są twoje poglądy. Trzeba pokornie przemierzać drogę do samej władzy, bo tam możesz zdziałać coś więcej, tam twój głos zaczyna się naprawdę liczyć. Będziesz musiał uciec się do różnych zagrań. Jednym z nich jest chociażby zdrada, która, uwierz mi, jest pozytywna. To tylko my źle ją postrzegamy, gdy dopuszczamy się jej względem własnego państwa albo jak oglądamy romansidła w telewizji – zażartował Edgard. – Ważne, byś uważnie słuchał i notował wszystko to, co mówią politycy o innych. Żebyś miał na nich haki, znał ich słabe punkty i umiał je wykorzystać w odpowiednim czasie. Musisz wiedzieć, co myślą o różnych osobach i jak myślą. Kłamstwo i manipulacja to twoi najwięksi przyjaciele. Nie przywiązuj się do nikogo i nikomu nie ufaj. Wtedy nikt ciebie nie zaskoczy, a droga do władzy będzie stać otworem.
– Ale jak to wszystko robić, tato? – zapytał Jean.
– Kłamstwo jest bardzo proste. Patrz prosto w oczy, jak je mówisz. Twoje spojrzenie musi być chłodne i przekonujące. Budź podziw, uznanie i strach u innych. Jak być tak przebiegłym? Czytaj pomiędzy wierszami i pytaj, ale zadawaj pytania w sposób naturalny i niewymuszony, to często sami się odkryją i wyjawią ci jakieś sekrety. Nie zatrzymuj się w kłamstwie, ale pamiętaj je dokładnie. Nie możesz się mylić. Często formułuj kłamstwa na zasadzie zasłyszanych plotek i opowieści albo jakichś domysłów, które podchwycą inni. Ludzie z wielką ochotą już sami będą podążać tym tropem.
– A manipulacja? Ty potrafiłeś sterować prezydentem. Wpłynąć na decyzje paru kolegów to przecież nie to samo.
– To już w miarę potrafisz. Sprawiaj wrażenie, że jesteś ich sojusznikiem, najwierniejszym przyjacielem. Popierasz taką osobę i jej mocno kibicujesz. Mówiąc i schlebiając jej, wpleć jedno, dwa zdania, które są twoją rzeczywistą intencją. Musisz je dobrze opakować. Wtedy taka osoba z uśmiechem na twarzy sama wykona to, na czym tobie zależało, a ty nadal będziesz dla niej zaufanym sojusznikiem.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_