- W empik go
Paryż, miłość i fiołki - ebook
Paryż, miłość i fiołki - ebook
— Bonne nuit, Januszu! I ty baw się dobrze. Dzisiaj taka piękna, księżycowa noc… Dlatego uważaj, żebyś nie przepadł na zbyt długo w objęciach jakieś zjawiskowej paryskiej divy…
"Paryż, miłość i fiołki" to niebanalna historia miłosnych zawirowań w samym sercu francuskiej stolicy. Miasto zakochanych otwiera przed czytelnikiem swoje tajemnice, tworząc niezwykły klimat fiołkowego romansu.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-927-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie spieszył się na spotkanie z Juliettą. On nigdy się nie spieszy na spotkania z kobietami, nawet najbardziej zjawiskowymi. Przywykł, że czekają na niego. Od czasu, gdy podbił prestiżowe rynki czytelnicze po obu stronach oceanu (począwszy od The New York Times Book Review, poprzez Russian Publishing House Ltd., na paryskim Flammarionie kończąc) — nic i nikt nie jest wart jego wyścigów i ekscytacji. Pełne zblazowanie materiału.
Ciemnobrązowego jeepa zaparkował na rogu rue de la Paix i Daunou. Stąd tylko rzut beretem do Tuleries. Nobliwe szesnastowieczne ogrody pamiętające czasy Katarzyny Medycejskiej to jego stałe miejsce przechadzek. Lubi w otoczeniu unikatowych klombów karmić się blaskiem jesiennego paryskiego słońca. „Grand soleil” — jak tu mówią. Jego promienie są wystarczająco ciepłe, by w jesienne dni umożliwić spacer w rozchełstanym płaszczu, i wystarczająco łagodne, aby dać ukojenie zmęczonym oczom, szczególnie w takich chwilach jak teraz: po wielogodzinnych cyklach pod obstrzałem oślepiających jupiterów i wszechobecnych monitorów. Sesja nagraniowa dla France Télévisions, którą przed godziną zakończył, przebiegła w zasadzie sprawnie, a od strony medialnego warsztatu — mógłby nawet rzec: wzorcowo. Caterine Fille — pani redaktor, z którą menedżerską współpracę nawiązał jeszcze w okresie warszawskiego boomu — i tu znakomicie wspomagała go, współorganizując performance i trzymając pieczę nad namolnymi dziennikarzami, konferencjami, solówkami i tym całym tak przez niego uwielbianym medialnym budyniem. „Dobrze, że jej bałkański temperament bez pudła rezonuje z francuską impertynencją i fantazją… — skonstatował. — Wie jak i kiedy usadzić klienta, z kim zagadać, komu przesłać czarujący uśmiech, kogo zbyć dobrym słówkiem, a gdy trzeba, nawet z kim pójść na kawę. W każdej sesji z żabojadami odwala za mnie koncertowo kawał roboty. I o to chodzi!”.
Szedł wzdłuż bulwaru nad Sekwaną, do której dotarł po kilkuminutowym spacerze. Ogrody Tuleries, rozciągające się wzdłuż prawego nabrzeża, od zawsze były znakomitym terenem nie tylko dla samotnych spacerowiczów, takich jak on. Również dla wielu zakochanych par, których widok zawsze koił jego duszę i oczy. Tak jak i teraz. Oto patrzy na całującą się parę staruszków i zastanawia się, czemu tyko w Paryżu to taki zwykły i naturalny obrazek, jak przysłowiowe zielone klomby. Czy tylko za sprawą magii miasta? Czy może magii miłości samej w sobie, która w kultowym entourage’u nie chce znać wieku, płci, nie ma uprzedzeń, jest tolerancyjna, wyrozumiała, wspaniałomyślna i zawsze zmysłowa, gdy prawdziwa… „Będę się musiał kiedyś nad tym głębiej zastanowić — pomyślał. — Może napiszę netowisko? Miałbym już nawet tytuł: «Miłość, Paryż i motyle»… No tak, hehe, trochę trywialny… Nic nie szkodzi — uśmiechnął się i do siebie, i jednocześnie do kolejnej całującej się pary, tym razem nastolatków. — Czytelnicy miłują się w trywialnych tytułach”.
Po chwili rozmyślania nad świeżo kreowanym projektem, wybrał dalszą trasę spaceru, kierując się na most Pont Royal. To stąd wiedzie jego ulubiona trasa do ukochanej przez niego, ale i chyba przez wszystkich pisarzy świata, szóstej dzielnicy Paryża. Przechodząc przez zabytkową przeprawę, spojrzał w szary nurt niespecjalnie spiętrzonej o tej porze Sekwany. Wiele lat temu z tego samego mostu, dokładnie z tego miejsca, w którym teraz stoi (drugie przęsło od strony Tuleries), rzucił w kotłujące fale obrączkę ślubną, ostatecznie pieczętując koniec nieudanego małżeństwa. „Ciekawe, czy jeszcze połyskuje ciemnym złotem z zamulonego dna? — I pochylił się, i spojrzał z zaciekawieniem w mętną wodę. — Nie, nic nie widać, nic nie połyskuje… Pewno rzeka potoczyła niechcianą obrączkę hen, do morza…”.
Gdy przeszedł na drugą stronę Sekwany, znów zaczął rozmyślać o współpartnerce biznesowej — redaktor Fille. „Pracowita kobieta i lubię ją. Bo że cenię zawodowo — to oczywiste. Może nawet to, co do niej czuję, to coś więcej niż sympatia profesjonalisty do profesjonalistki?” — zastanawiał się. I gdy tak dumał pogrążony w spekulacjach, zdążył dotrzeć pod markizy café „Les Deux Magots” — kultowej paryskiej kawiarni, słynącej z popularności wśród literackiej i intelektualnej elity Paryża. Tacy jak on, Janusz Babicki, którym nieobca jest historia europejskiej kultury, wiedzą, że kawiarnia ta była kuźnią talentów wielu prześwietnych intelektualistów, żeby wspomnieć tu tylko o Jean-Paulu Sartrze, Simonie de Beauvoir, Erneście Hemingwayu, Albercie Camus, Pablu Picasso i… od niedawna Januszu Babickim. „Chyba byłoby to dobre miejsce, aby kiedyś zaprosić tu «moją Kasię» i ugościć? — zastanawiał się całkiem serio… — Gdybyż jeszcze rzadziej nosiła te olbrzymie czarne okulary (spod których kompletnie nie widać jej zmysłowych, a często rozbawionych życiem ocząt) i gdyby ten jej dekolt (zapewne odsłaniany tylko dla męża) nie był chowany tak skrycie — może warta byłaby grzechu, a przynajmniej osobistego zainteresowania i poświęcania prywatnego czasu?… Tak! Chyba będę musiał nad tą moją menedżerką popracować”. I uśmiechnął się do swych myśli chytrze i z przekąsem.
„Panie Babicki! — odezwało się alter ego. — Toć się waćpan nie zagalopuj. Przypominam: nie mieszaj pan biznesu z prywatnymi aferami. Waćpan jest profesjonalista czy Casanova?”.
„A nie mogę być jednym i drugim?…” — w ukorzeniu, choć także z odrobinką czupurności, zripostował.
„Basta! Babicki! Po amory, waść, pod inny adres…”.
„No dobrze, już dobrze. Nie musisz pouczać. Wszakem Babicki…”.
Ustępując miejsca na chodniku młodej mieszanej parze pchającej przed sobą olbrzymi dziecięcy wózek („Czyżby w środku trojaczki!? A jakże! I wszystkie, jak tatuś: w jasnoczekoladowej karnacji”) — mimowolnie odwrócił twarz na boczną flankę, dostrzegając po drugiej stronie bulwaru Saint-Germain butik z kwiatami. Widział go już z daleka. Teraz jednak prezentuje się przed nim w całej okazałości. Stoi tu chyba od niedawna. Są jeszcze ślady po pospiesznym montażu. Wbrew utartym opiniom, na paryskich ulicach kwiaciarni nie napotykasz często. Jest ich tu wielokroć mniej niż w innych europejskich miastach — o Moskwie, albo nawet Warszawie nie wspominając, bo te każdą inną stolicę europejską biją na głowę. Tym bardziej, widząc tu kolorową, pstrząca się w tęczy chatkę — postanowił przyjrzeć jej się z bliska.
Z bliska nie była jednak niczym specjalnym: ot, wymalowana drewniana weranda z małą różowo-fioletową przybudówką pod rachitycznym, acz bezpiecznym stalowym zadaszeniem. Urzekła go za to nazwa wykaligrafowana fikuśnymi (rzekłbyś „zalotnymi”) literami. Oto na drewnianej tabliczce w kształcie fiołkowych płatków inskrypcja „Ta chéri chouchou”. „Jak by to przetłumaczyć? — zastanowił się… — Może: «Twój słodki kociaczek»? Wszystko jedno. Ale skoro przekonują mnie, że kociaczek, i mój, to muszę obejrzeć” — skonkludował z szelmowskim uśmiechem i bezzwłocznie przeszedł na drugą stronę bulwaru, by zastukać do rozkwieconej chatki.
Nie potrzebował. Na dźwięk jego kroków, zza różowej werandy upstrzonej naręczami kwiatów wysunęła się młoda dziewczyna o miłym, słodkim obliczu. W prawej ręce trzymała kobiałkę z kilkoma bukietami kolorowych fiołków, lewą wspierała się o wiklinowy stolik. Sądząc po jej zamkniętych oczach i wiszącej przy okienku białej laseczce, była osobą niewidomą.
Janusz Babicki znieruchomiał. Nigdy dotąd nie zdarzyło mu się spotkać ślepej kwiaciarki, o tak słodkim obliczu i na dodatek samotnie gospodarzącej w przybytku.
Słodka dziewczyna wyciągnęła z kobiałki jeden z małych bukietów i nieśmiało kierując go w jego stronę, uśmiechnęła się sympatycznie.