- promocja
Pasażerowie - ebook
Pasażerowie - ebook
Wyobraźmy sobie las, który nie należy do świata geografii. Jest dziurą w wyobraźni, słowem na końcu języka. Szaman prowadzi tam zagubionych, wspólnie idą do lasu po pomoc. Szaman odnajduje pewien gatunek liany, tnie tyle, ile potrzeba, gotuje z niej wywar, pozwala pić. Pasażerowie kładą się na ziemi, dają się ponieść jego mowie. Pojawiają się obrazy, a w nich ukryty przekaz. Coś mówi. Nie wiadomo, skąd mówi, ale mówi do środka, do samego sedna człowieka, do duszy. Wywar nazwano ayahuascą, lianą duszy albo duchów.
Ta książka to wciągający, psychodeliczny, erudycyjny zapis osobistej podróży do świata rytuałów i w głąb Amazonii, krainy pociągających i niezgłębionych tajemnic brutalnie przeoranej przez kolonializm. Mateusz Marczewski snuje historię ayahuyaski, jej głębokiego i prawdziwego znaczenia, a rozważania o jaźni i śmierci przeplata z opowieścią o wciąż rozwijającej się turystyce i ludziach Zachodu, którzy traktują wywar nie jako metodę na poszerzenie świadomości, lecz jako egzystencjalne remedium.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-972-2 |
Rozmiar pliku: | 5,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Harley Rustad _Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach_
Bartek Sabela _Wędrówka tusz_
Jamie Bartlett _Królowa kryptowaluty. Historia miliardowego cyberprzekrętu_
Małgorzata Nocuń _Miłość to cała moja wina. O kobietach z byłego Związku Radzieckiego_
Roman Husarski _Kraj niespokojnego poranka. Pamięć i bunt w Korei Południowej_ (wyd. 2)
Bartosz Józefiak _Wszyscy tak jeżdżą_
Tomáš Forró _Gorączka złota. Jak upadała Wenezuela_
Douglas Preston, Mario Spezi _Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy_
Piotr Lipiński _Wasilewska. Czarno-biała_
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska _Nowy Uzbekistan_
Taina Tervonen _Grabarki. Długi cień wojny w Bośni_
Katarzyna Kobylarczyk _Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci_
Jacek Hołub _Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach_ (wyd. 2)
Anna Bikont _Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu_
Jelena Kostiuczenko _Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji_ (wyd. 3)
Barbara Demick _Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej_ (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki _Ojczyzna moralnie czysta. Początki_ HIV _w Polsce_
Kate Brown _Czarnobyl. Instrukcje przetrwania_ (wyd. 2)
Amos Oz _Na ziemi Izraela_ (wyd. 2)
Marta Wroniszewska _Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce_ (wyd. 2)
Sam Knight _Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość_
Katarzyna Kobylarczyk _Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty_ (wyd. 2)
Paweł Smoleński _Izrael już nie frunie_ (wyd. 6)
Piotr Lipiński _Bierut. Kiedy partia była bogiem_ (wyd. 2)
Derek Scally _Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem_
Kalina Błażejowska _Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych_ (wyd. 2)
Murong Xuecun _Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu_
Bradley Hope _Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi_
John Treherne _Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos_
Maciej Wasielewski _Jutro przypłynie królowa_ (wyd. 3)
Bartosz Panek _Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach_
Jacek Hołub _Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu_
Marcelina Szumer-Brysz _Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji_ (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki _Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie_
W serii ukażą się m. in.:
Katarzyna Bednarczykówna _Masz się łasić. Mobbing w Polsce_
Anna Maziuk _Niedźwiedź szuka domu_PIES, KTÓRY OBUDZIŁ
Będę liczył, żeby się nie zgubić.
Raz.
Obejmowali się czule jak po dalekiej podróży. Wynurzali się z wąskich ulic przedmieść, podjeżdżali _motocarros_, schodzili po trzech stopniach do małej sali, właściwie pokoju wymalowanego na biało. Grała muzyka, więc podrygiwali, muzyka zrobiła się głośniejsza i już się kręciło, tłum się kołysał, kobiety mocno pachniały kwiatami, mężczyźni ocierali pot z czoła i wyciągali dłonie do stolika z alkoholami. Ciężkie tyłki wirowały lekko, przestrzeń gęstniała od okrzyków i krótkich zawołań. Nakręcali się ruchem i ocieraniem, udami kobiet, wypiętymi brzuchami mężczyzn, łysinami i skośnymi oczami jak u kotów. Spojrzeniami pełnymi słońca. Dzieci poruszały się niczym nakręcone zabawki. Rączki szły w górę i w bok, pracowały rytmicznie jak u starych, z płynnością, jakiej nie da się nauczyć. Płynęli. Mali i duzi, nieforemni, zwarci w jedno. Rozstawiono statywy, montowano mikrofony, mężczyźni rozpinali guziki spoconych koszul, odsłaniały się piersi, łańcuszki i tatuaże. Zjeżdżały kolejne _motocarros_, na widok nóg na schodach zaczynano klaskać. Dłonie wciągały wchodzących przez próg, znów się witano, znów chwytano plastikowe kubki, polewano, kubki leciały na ziemię. Wracano do kręgu. Przyjechał samochód, muzycy nieśli bębny i gitary, pchali się między ludźmi. Potrącani stawiali sprzęty i ciągnęli kable. Wzmacniacz strzelił i wtedy zgasło światło. Ryknęli jednym wspólnym krzykiem w ciemności, w zapachu kwiatów i potu. W ciszy przeszli w śmiechy i rozmowy, rwane pojedyncze słowa, znów buchnęła muzyka i weszły werble, ich metaliczny chrzęst był jak chrzęst opiłków. Bęben pracował mocnym biciem serca, od którego wszystko wydawało się jeszcze bardziej obce.
Dałem od siebie akrylowe farby kupione w sklepie o szklistej witrynie, wybrane spośród innych produktów oświetlonych punktowymi światłami. Szyba witryny lśniła i tamto miasto zdawało się pochodzić z innej opowieści. W sklepie chciało się kupić arkusze papieru milimetrowego, rapidografy i aluminiowe linijki z drewnianym uchwytem, japońskie stalówki, kasety z szeregiem naostrzonych ołówków. Wszystko było wyraźne i mocne. Ołówek 2B – miękki, niemal maślany, B – idealny do rysowania konturu, HB – ostry, 2H – jak igła. Dałem od siebie farby, ale po tym jak wręczyłem je na powitanie, od razu zniknęły. Dzieci przynosiły kwiaty, gospodarz odbierał kwiaty, te kwiaty wydawały się mięsiste, agresywne w swojej naturalności, pełne obrzydliwej pychy pośród tych ludzi, w tym wirującym ruchu, do którego nie można było się dostać. Farb, które dałem, nie było, jedyna możliwość nawiązania kontaktu zniknęła gdzieś, schowano ją na zapleczu, w kuchni, i znów byłem sam.
Trzeba było wyjść przed dom. Na zewnątrz głosy zlewały się w jednolity hałas. Z każdym krokiem dudniło ciszej, w końcu dudnienie zgasło i już była wieś. Biedne domki ciągnęły się rzędami, nocą. Pomysłowość domów wybudowanych najtańszym sposobem wydawała się piękna. Pylista ulica też była piękna. Na skrzyżowaniu rozległa się już cisza kompletna, niemal dźwięcząca. Pies w oddali zawył, gdzieś daleko terkotał motocykl, ale oprócz tego tylko ziemia spękana pod nogami i te domki. Wydawało się, że samotność jest na wyciągniecie ręki. Trzeba było to nazywać, żeby się nie zgubić. Trzeba to było jakoś opanować.
Więc po kolei. Ściana domu przypominająca kolorem rzekę w ostatnich momentach słońca jak farba Azo Orange. Od pojedynczych lamp było żółto w kolorze Primary Yellow. Buda zaparkowanego _motocarro_ jak krew kury albo tusz do pieczątki w kolorze Primary Magenta. Okiennica w kolorze Phthalo Blue, łodzi wyciągniętej na brzeg, szlifowanej do gołej stali i malowanej podłużnymi pociągnięciami pędzla. Wieś się otwierała, pojawiały się kolejne piaszczyste przecznice i wysokie, zbite w gęstwinę drzewa. Ich kolor: Emerald Green. W sklepie, małym baraku, było ciemniej. Telewizor migotał kolorem Greenish Blue numer pięćset pięćdziesiąt siedem, oczy sprzedawczyni – Burnt Umber czterysta dziewięć – patrzyły znudzone. Kupiłem butelkę wody i ruszyłem z powrotem, ociągając się, żeby jeszcze nie wchodzić w ich odrębność, która teraz wydała mi się pokryta kolorem siedemset osiem Payne’s Grey. Ale Payne’s Grey ogarniał nawet domy. Domy, tak jak wszystko, tonęły pod szarością. Sklepik, ostatni przyczółek bezpieczeństwa, został w tyle, zrobił się mały, coraz mniejszy, więc z przodu zostało tylko zupełnie ciemne Oxide Black o numerze siedemset trzydzieści pięć.
W końcu po schodach w dół do siedemset trzydzieści pięć. Do tłumu z przepraszającą miną. I znów stanie pod ścianą w tym wirującym, spoconym tłumie, wśród włosów i gorąca. Wtedy stamtąd, spomiędzy ciał, spomiędzy ramion, spomiędzy zapachu kobiet, z tego kluczenia i wzajemnego obijania się, z krzyków i miękkich ruchów, wyłoniło się oko. Kocie, męskie, świdrujące, patrzące. To było oko nieruchome. Trwałe, mocne oko. Wiedziałem, kto to jest.
Niepozorny człowieczek legenda wyciągał ludzi w Yarinacocha z objęć wirusa. Wyrywał ich śmierci, nie dbając o sterylność dłoni, nie zakładał maski, chodził między ciałami, które znoszono do opuszczonych budynków, i podawał wywar _matico_. Gotował ten wywar i go podawał. Całe noce, miesiące. Dołączali do niego inni widzący ciemność zbierającą się wokół osady, nad garem lekarstwa nazwali się Comando Matico. Banda Metysów, rdzennych, lokalnych świętych, banda szaleńców skaczących w ciemność bez masek. Ludzie padali jak muchy, ciała słabły, a oni kazali przyprowadzać do siebie chorych. Rodziny niosły ciała na noszach, wieziono je w _motocarros_, wiotkie, osłabione układano rzędami i podawano wywar. Śpiewali przy tym pieśń _matico_, modlitwę, czar i lekarstwo w jednym. Napisali ją nad chorymi, pieśń doraźną, która urodziła się z samej sytuacji. Więc śpiewali. Podawali wywar, pochylali się nad ciałami, okrywali je prześcieradłami, Yarinacocha żyła jak dawniej, ludzie budzili się i zajmowali się swoimi sprawami, ale wieś szła w pieśni. Słońce przesuwało się po niebie, wieczorem wracali do swoich domów i szli spać, ale wszystko działo się w pieśni. I tak umierali. Nikt nie prowadził statystyk, dzieciaki uniesione działaniem Comanda malowały na ścianach budynków strzykawki i przekreślały te strzykawki ciężkimi maźnięciami pędzla. Pisały „»nie« szczepionkom”. Byli sami. Z bezsilności śpiewali pieśń, ona wychodziła z ich ust, z ich trzewi, i szła do innych, mówiąc, że nie są sami. I tak w kółko, do ostatniego potrzebującego. Śpiewanie niemal bezgłośne, przez zaciśnięte zęby. Wołanie opuszczonych do opuszczonych.
I dwa.
Las nie należy do świata geografii. Jest dziurą w wyobraźni, słowem na końcu języka, którego nie można z siebie wypuścić. Bezsensowną zbitką liter, za którą nic się nie kryje, negatywem słowa albo ciszą po wypowiedzianym słowie. Niby porządek geografii, ale jednak byt pozbawiony formy, któremu nadano nazwę, żeby móc go oswoić.
Traktowanie lasu jako przestrzeni geograficznej to błąd, Humboldt chciał go zamknąć w rysunkach, wędrował po lasach i oparty o drzewa szkicował te włosy, brody, piszczele, cienkie siatki żył, rzęsy i rzęski, myśląc, że rysuje prawdę. U Humboldta cała natura działa w zgodzie z parametrami, które są ważniejsze od krzewów, drzew i skał. A przecież to oszustwo. Las nie wygląda w ten sposób. Las nie wygląda w żaden sposób. Nie wywoła się języka, który mógłby las złapać tak, jak można złapać motyla. Las działa we wszystkie strony jednocześnie, ale przede wszystkim w głąb. Nie da się tego zrozumieć, posługując się wiedzą szkolną. W szkole uczeń rozpoznaje i nazywa figury. Punkt, prosta, półprosta, odcinek. Uczy się geometrycznego rozumienia przestrzeni. Jest w tym filozofia, bo uczeń rozpoznaje proste i odcinki prostopadłe, przyswaja ideę równoległości, a potem samodzielnie rysuje pary odcinków równoległych, pojmując, że to, co równoległe, nigdy się nie zetknie. Uczy się mierzyć, czyli określać długość z dokładnością do jednego milimetra, bada kąty, kształci się w używaniu ekierki, rozpoznaje kąt prosty, ostry i rozwarty, żeby przejść do kwadratu, który odsłania przed nim niemal erotyczną tajemnicę zamkniętej przestrzeni, jej wewnętrznej dynamiki. Na końcu pojawia się koło. Może tylko ono pasuje do lasu. Koło działa w głąb. Ma obwód i centrum.
Dziczenie przebiega powoli. Gałęzie omiatają twarz, dłoń szuka oparcia, rozgarnia liście i potem już stoi się w zieleni bez słów. Od działania lasu słowa gasną. Nie ma się nic więcej do powiedzenia. Wędruje się lasem, ale i tak idzie się w sobie. Nie trzeba nawet zamykać oczu. Idzie się w śpiewie ptaków, wysokim i unoszącym się falowaniu ich głosu. Zimne i ciepłe strumienie powietrza przewalają się poziomymi płaszczyznami. Zimne wychodzą z wilgotnych zagłębień w ziemi i są jak pręty chłodu, niemal namacalne.
Kiedy nie wiedzieli, co zrobić albo jak się zachować, szli do lasu po pomoc. Odnajdywali pewien gatunek liany, cięli tyle, ile było potrzeba, i gotowali. Potem pili wywar. Kładli się na ziemi i dawali się ponieść mowie wywaru. Otwierała się szersza perspektywa, pojawiały się obrazy, a w nich ukryty przekaz. Coś mówiło. Nie wiadomo, skąd mówiło, ale mówiło do środka, w głąb, do samego sedna człowieka, do duszy. Nazywali ją ayahuascą, lianą duszy albo duchów.
Pierwsi misjonarze, którzy przybyli do zachodniej Amazonii, szli przez osady z monstrancją, pokazując rdzennym technikę jednania się z czymś, co nazywali Bogiem. Dla zachęty organizowali religijne performanse, coś jak msze polowe. Przynosili na klepisko między chatami krzyż i kazali się modlić. W zamian dawali jedzenie i ubrania. Tyle wystarczyło, żeby rdzenni po tysiącach lat kulturowej ciągłości zaczęli modlić się do czegoś, czego nie ma. W całej historii podboju Amazonii to właśnie wydaje się najdziwniejsze. Bezwład rdzennych wobec spektaklu tak umownego, że aż trudno w niego uwierzyć. Ale picia wywaru z liany nie porzucili.
Historyk José Chantre y Herrera, badając watykańskie archiwa, znalazł pierwsze jezuickie relacje z obrzędu. Szaman czekał, aż mieszkańcy osady się zejdą, a kiedy rozmowy zgasły, wypił wywar. Jezuici stojący w oddaleniu przyglądali się siedzącym na ziemi ludziom. Oglądali skupienie obserwujących i próbowali zrozumieć, w jaki sposób ten niepozorny człowiek potrafi rozciągnąć swoją władzę na całą społeczność. Obserwowali go uważnie, śledząc każdy jego ruch, bo w jego działaniu ukryty był klucz do opanowania umysłów całej wsi, wsi sąsiednich, w końcu całego lasu. Syn Boży zmarły na krzyżu miał być wszędzie.
Kiedy szaman uznał, że skupił już na sobie uwagę ludzi, dał znak dłonią, że można zacząć obrzęd. Potem wróżył. W transie powtarzał: „Słuchaj, słuchaj”. Coraz bardziej nerwowo recytował niejasne zdania. Mówił: „Nie zrobię tego, co mi mówisz”, „Nie posłucham cię”. Nikt z zebranych nie rozumiał mowy duchów. Wybuchła panika. Szaman próbował uspokajać tłum, ale potem znów brał łyk i znów mówił, zupełnie odłączony: „Nie chcę słuchać tego, co mówi głos”.
Jezuici opisali rytuał jako czarnoksięski. Uznali, że przez czarownika przemawiał sam diabeł. Całość podsumowali jako wielkie oszustwo, które miało pomieszać rdzennym w głowach. Ale ludzie rozchodzili się do domów pełni nadziei.
W XVIII wieku misjonarz Pablo Maroni, również jezuita, powstrzymał się od negatywnego komentarza. W regionie rzeki Napo i jej dopływu Aguarico trafił na podobny obrzęd. To również była ayahuasca. Stwierdził zwięźle, że liana odurza, przynosi wizje, a czasem nawet odbiera życie. Jak podaje Herrera, inny misjonarz, spływający w XVII wieku rzeką Marañón, szerzej opisał kult rośliny: „Wszystkie rdzenne grupy, nawet Indianie przebywający w misji, mają własnych czarowników i kłamców, którzy zajmują się wróżbiarstwem. Ponieważ Indianie są z natury ciekawi, nieśmiali i podejrzliwi, konsultują się z nimi często, gdy coś im się przytrafia. Interesuje ich powód nieszczęścia. Chcą wiedzieć, kto spowodował epidemię lub przykry wypadek, wyjaśnić tego rodzaju wątpliwości. Każdy z wróżbitów posiada własną metodę pracy. W niektórych społecznościach wycofują się do chat w lesie, gdzie w odosobnieniu prawdopodobnie poszczą, przyzywają diabła i obłaskawiają go zaklęciami, nakazując, żeby przyszedł, rozmawiał z nimi i objawił to, czego mają nadzieję się dowiedzieć. Gdy wróżbita przebywa w odosobnieniu, kooperując z diabłem, mieszkańcy wioski nie podchodzą do jego chaty. Wierzą, że złośliwa siła potrafi rozgniewać się, a nawet zabić. Pozwalają sobie jednak szpiegować. Badają z daleka, czy wróżbita krzyczy, czy dużo mówi, czy wykonuje gesty człowieka, który bardzo się trudzi. Jeśli opuszcza chatę, zwykle rozgląda się, czy jest obserwowany. Czasem biega oszołomiony i zdezorientowany. Po wszystkim wraca do wsi tą samą drogą, upewniając się, że ludzie we wsi słyszą jego nadejście. Już z daleka daje wyraźne znaki, że nadchodzi, tak aby mieszkańcy wioski czekali na jego słowa. Po upływie kilku dni przekazuje informacje otrzymane od diabła. Zwykle skierowane są przeciwko jego wrogom lub przeciwko tym, którzy okazali się źródłem nieszczęścia. A jeśli odpowiedź jest niewystarczająca, dopowiada, interpretując mowę tej siły, diabła, rośliny według własnego uznania, zgodnie z tym, co ujawnił czas, jaki minął od powrotu z odosobnienia”.
Długo nikt z białych przybyszów nie odważył się wypić wywaru. Ale jeden człowiek pił. Nazywał się Manuel Villavicencio. Był geografem, urodzonym w Ekwadorze potomkiem hiszpańskich kolonizatorów. Pracował nad książką prezentującą Ekwador jako krainę pełną możliwości. Chciał ją wydać i wysłać do Europy, żeby pokazać tamtejszym potencjalnym inwestorom możliwości, jakie oferuje Nowy Świat. W połowie XIX wieku, w trakcie jednej z wypraw, gdy zbierał materiały i rysował mapy, zapuścił się na południowo-wschodnie rubieże kraju, na dzikie pogranicze z Peru.
W miarę lektury opisy stają się coraz bardziej liryczne. Odnosi się wrażenie, że z każdym dniem wędrówki piękno natury coraz bardziej dotyka Villavicencia. W końcu skupia się na poszczególnych gatunkach drzew i roślin, więc gdy czytamy jego relację, wydaje nam się, że wędrujemy fantazją Villavicencia, jego halucynacją. Wreszcie autor mija ostatnie przyczółki cywilizacji. W osadach domów zbitych z desek przesuwa się błotnymi alejami pomiędzy szpalerami budynków. Lasy są siwe. Promienie słońca przedzierają się przez niskie chmury. Wszystko wydaje się stalowe. Biali i rdzenni żyją w specyficznej symbiozie. Jeden rdzenny, proszony o oddanie długu za kupioną tkaninę, odpowiada filozoficznie, że pieniądze zostaną zwrócone, kiedy na tej tkaninie urodzi się potomek, który dojrzeje i zacznie zarabiać. Villavicencio wędruje dalej i w końcu dociera do społeczności rdzennych. Za jedyny ubiór służą im kawałki kory rozbijane pałkami na miazgę, od czego kora staje się miękka jak tkanina. Żyją w stanie nieustannej wojny. Villavicencio notuje, że we wsiach, w których się pojawia, ludzie boją się zasnąć, bo obawiają się ataków, a pomiędzy chatami poruszają się z włóczniami w dłoniach. Nie wyjaśnia, skąd taki poziom zagrożenia. Mogła być to kwestia słynnego stanu pierwotnej dzikości, ale niewykluczone, że winni byli biali. Fundowane osady i wyręby pod plantacje wypędzały z domów całe wsie, które wędrując, osiedlały się na ziemiach innych grup.
W jednej osadzie Villavicencio był świadkiem obrzędu picia wywaru. Widząc odurzonych Záparo, uznał, że ma do czynienia z silnym narkotykiem zdolnym przejąć władzę nad pijącym. Zanotował, że substancja stymuluje układ nerwowy, bo zaraz po przyjęciu wywaru, jak relacjonowali pijący, pojawiają się zawroty głowy, a potem przychodzi poczucie unoszenia się w powietrzu. Rdzenni opowiadali również, że pod działaniem wywaru oglądają dalekie pejzaże, lasy pełne owoców i dziką, piękną przyrodę. Pojawiają się ptaki, które śpiewając, przekazują im różne prawdy.
Potem robi się gorzej. Wraz z upływem czasu malownicze pejzaże rozmywają się, opada kolejna zasłona i przed pijącym pojawiają się bestie gotowe rozerwać człowieka na strzępy. Agresywne zwierzęta wychodzą z mroku, wypełniając wizję przerażeniem, ale i czymś jeszcze, mową, przekazem, komunikatem, którego sens, z początku niejasny, domaga się wyjaśnienia, jakby tam, na dnie omamu, snu, halucynacji, kryła się jakaś cenna informacja do odszyfrowania. Dla Záparo nie była to halucynacja, ale druga część życia, ta ukryta, ważna, być może ważniejsza, pełna olśnień, wglądów i rozwiązań, których poszukiwali. Czasem wpadali w stan przypominający obłęd. Rzucali się po klepisku albo wygrażali zebranym. Villavicencio zapisał, że łapano wówczas takiego delikwenta i przytrzymywano, żeby nie wyrządził innym krzywdy.
Villavicencio pije. Bierze łyk i czeka na efekt. Zaraz potem przychodzą mdłości. Ma wrażenie, że odrywa się od ziemi. Wędrując, ogląda odległe miasta i zapierające dech pejzaże. Atakują go przerażające bestie, przed którymi nie jest w stanie się obronić. Trzeba to sobie wyobrazić. Dotrzeć na granicę cywilizowanego świata, oglądać demoniczną praktykę, którą trudno nawet nazwać, i samemu poprosić o dostęp.
Niewielu antropologów piło wywar. Pierre Reinburg, członek francuskiego Towarzystwa Geograficznego, w latach dwudziestych zeszłego stulecia został namówiony przez miejscowych. Ledwie wywar zadziałał, wpadł w panikę. Był pewien, że został otruty. Prosił o pomoc. Rdzenni próbowali go uspokajać, ale on, trzymając się za serce, powtarzał tylko, że czuje ból w uszach. Kazał podać sobie lusterko i zobaczył bladą twarz. Źrenice nie reagowały na światło. Potem zapisał w pamiętniku, że jego ciało zniknęło, a zmysły niezwykle się wyostrzyły. Najciekawiej picie skończyło się dla antropologa Michaela Harnera, który w trakcie badania szamanizmu Jívaro i Shipibo pił ze swoimi informatorami, potem przyjaciółmi, a na końcu, nie mogąc dłużej żyć w rozkroku między dwoma światami, porzucił uniwersytet i sam zaczął praktykować. Harner cieszył się szacunkiem szamanów wielu tradycji. Jako jeden z niewielu pojął ich sztukę.
Usłyszałem o niej w połowie lat dziewięćdziesiątych. W tamtym czasie całe dnie spędzałem w pracowni zaprzyjaźnionego malarza, rysując martwe natury złożone z suchych liści, rulonów papieru i gipsowych popiersi, które przypominały Matkę Boską albo twarz zastygłą w ekstazie. Pracownia malarza znajdowała się na ostatnim piętrze wieżowca. Kiedy zaczynało padać, nad głową słychać było szum deszczu bijącego o blachę. Malarz zamalowywał ogromne płótna farbą z pistoletu, palił fajkę i słuchał radia. Kilka lat później stracił wzrok. Po zajęciach na uniwersytecie chodziłem do niewielkiej księgarni nieopodal wydziału poznańskiej polonistyki. W środku było ciasno i odwiedzający musieli przeciskać się między półkami. Było tam wszystko: Cioran, Edyta Stein, płyty kompaktowe z muzyką „world”, Paul Auster i Henry Miller wydawani przez Noir sur Blanc. Raz trafiłem na czasopismo „Brulion”. W nocy, nie mogąc spać, pochłaniałem artykuły o kulturze techno i jej kolebce, amerykańskim mieście nazywanym Detroit, gdzie zaczął się upadek Zachodu. Mieszkający tam czarni gromadzili się w podziemiach i hangarach i grali na automatach perkusyjnych muzykę, przy której mogli zapomnieć o upadających zakładach motoryzacyjnych oraz własnej biedzie. W jednym z numerów oglądałem fotografię, na której oprócz księdza w sutannie widać było smugi światła – coś jak świetliste formy, łatwe do pomylenia z duchem. Tak przynajmniej uważała redakcja. Nie wiedziałem, czy to żart, czy autorzy kompletnie odpłynęli.
W numerze z dziewięćdziesiątego piątego roku, w artykule _Psychodeliki trochę mniej znane_, autorzy pisali o ayahuasce, którą określali kolumbijską nazwą „_yagé”_. Informowali, że przynosi ona ekstremalne doświadczenie, jak również – i był to chyba najważniejszy przekaz artykułu – że nie ma nic wspólnego z narkotykami zażywanymi dla przyjemności. Jej picie, jak można było się dowiedzieć, wcale nie przychodzi łatwo. Od tego właśnie zaczynał się artykuł. „Wypić porcję, zwymiotować, doświadczyć wizji, znów trochę wypić i znów doświadczyć wizji”. Autorzy sugerowali, że roślina popularna wśród rdzennych społeczności Amazonii, a także Metysów i Kreoli, powoli ustępuje innym substancjom psychodelicznym, które nie są tak wymagające dla pijących, ale jej efekty daleko wykraczają poza tradycyjnie rozumiane narkotyki. Jívaro uważają na przykład, że podróż, jaką się odbywa po jej zażyciu, jest bardziej realna od życia tu, na ziemi. Dokładnie rzecz biorąc, twierdzą, że to dopiero tam, po wypiciu wywaru, żyje się naprawdę. Odpowiada za to związek chemiczny, jak twierdzą autorzy, obecny również w ludzkiej szyszynce, wywołujący mistyczne albo duchowe uniesienie. W tradycji ezoterycznej szyszynka kojarzona jest z trzecim okiem. Rdzenni korzystali z wywaru w dość pragmatycznym celu. Dzięki niemu, nie opuszczając własnej wsi, przemieszczali się pomiędzy osadami i kontaktowali z innymi grupami. Pili, żeby przeżywać kolektywne halucynacje. Czasem ayahuascę nazywano telepatyną.
Po kilku latach zobaczyłem ją w działaniu. Wszystko zaczęło się od potrącenia psa na osiedlu Bajkowym w Poznaniu, przy drodze wylotowej na Berlin. Właścicielka psa, młoda dziewczyna, wracała późną nocą do domu i zobaczyła setera podobnego do jej setera. Kiedy go zawołała, ruszył do niej na oślep szczęśliwy, że spotkał swoją panią. Musiał się zgubić. Dochodziła północ, po opustoszałych ulicach można było chodzić zygzakiem, ale kiedy pies przebiegał jezdnię, akurat przejeżdżał samochód i trajektorie auta i psa spotkały się w jednym punkcie. To było głuche uderzenie, coś jak kopnięcie w pusty karton. Samochód nawet się nie zatrzymał, pies zresztą też. Pobiegł łukiem tak, jakby nic się nie stało, jakby nie rozległ się ten głuchy dźwięk, ale na trawniku przed domem, kiedy dotarł do znanego sobie miejsca, kiedy był już u siebie, zakołysał się nagle, jego tylne nogi zwiotczały i padł. Ostatni skowyt był czysty jak kryształ. W tym momencie zaczęła się druga część życia dziewczyny, bo kiedy klęczała nad umierającym psem, a matka w szlafroku niezdarnie ją obejmowała, usłyszała nad sobą swojego ojca, który zaniepokojony szlochem, z rękami w kieszeni piżamy, poprosił, żeby wstała z trawnika i weszła do domu. Wtedy pojęła siebie. W jednej chwili, w jednym błysku, klęcząc nad psem, w tym pogłosie uderzonego zwierzęcia, pojęła swoją samotność i świat, w którym żyła od dziecka. W krótkiej chwili jasności przyszły do niej obrazy, te wszystkie śniadania, kiedy pijąc kawę i jedząc bułkę z pasztetem, co w ich domu uważano za śniadaniowy szczyt kulinarny, wymieniali się zdaniami. Właśnie tak: wymieniali się zdaniami, bo siedząc przy stole, nie mówili, tylko wymieniali się zdaniami. Po zdaniu o konieczności skoszenia trawy dziś po południu przychodziło zdanie o zbliżających się wakacjach i zbliżającym się terminie rezerwacji kwatery w Zakopanem. I tak dalej. Zdania wypadały z ust, toczyły się koło talerzyków z kawałkiem bułki, koło deski z kawałkiem pasztetowej wyglądającej jak nabrzmiałe jelito, żeby spiąć się z kolejnym zdaniem rzucanym przez kogoś innego – i nie dało się z tych zdań zrobić niczego więcej, w tych zdaniach nie było żadnej łączności, zdania nie mogły się przeistoczyć w lawinę zdań, w kłótnię, w ten toczący się grzechot słów obdarzonych energią, były tylko pojedynczymi kamieniami osuwającymi się suchym żlebem, z których nawet najmniejsza lawina nie mogła się urodzić.
Pierwszy wybuch sprzeciwu przyszedł pół roku później. Przyjął postać imprezy na osiemdziesiąt, a może nawet sto osób. Gdzieś o pierwszej w nocy dziewczyna wyszła pijana z sypialni rodziców i idąc schodami w dół, przepychając się pomiędzy ludźmi, których nie znała, przemierzając własny dom z muzyką w uszach, z wysokości półpiętra oglądała, jak ścienny zegar Gustav Becker, ten sam, który matka kupiła na targu staroci i oddała do renowacji, osuwa się ze ściany i leci na ziemię. To było jak orgazm. Drepcząc po tłuczonym szkle, popychana przez tańczących, oglądała swój własny dom przypominający sen, taki dobry sen, w którym na końcu przychodzi sprawiedliwość.
Następnego dnia, tak jak się spodziewała, usłyszała zaledwie kilka zdań rzuconych w próżnię, zaraz potem matka zadzwoniła do sprzątaczki, a po wszystkim zapadła cisza, która trwała trzy mordercze tygodnie. To wtedy w jej ciele zrobiła się dziura.
Mniej więcej w tym czasie zaczęła chodzić na techno do klubu nad Jeziorem Maltańskim w Poznaniu. To był mały barak stojący tuż przy plaży. Raz wyszła z tego dudnienia i z rękoma zaplecionymi na piersi, z koleżanką, która wcześniej kupowała już amfetaminę, podeszły do stojącego na trawniku żółtego BMW. Potem ten moment do niej wracał. Dłoń koleżanki z dziwnie zwisającymi palcami wkłada banknot w szparę uchylonego okna. Przyciemniane szyby i gdzieś głęboko, wewnątrz, w szparze, kolorowe światełka deski rozdzielczej. Godzinę później tańczyła w płaskim, przeraźliwie precyzyjnym biciu automatów perkusyjnych. Mknęła w regularnych warstwach wzorów. To było coś bezgranicznego. Prawdziwe wyzwolenie. Przełykała gorzką ślinę, ktoś podawał jej wodę, piła i oddawała butelkę, choć nie potrafiła powiedzieć nawet, do kogo należała dłoń. Myślała o śmierci jako o uwolnieniu. Czasem otwierała oczy i wtedy pokazywała się przymglona przestrzeń klubu. Tamta noc rozciągnęła się swoim gorzkim welonem i trwała przez następnych kilka lat, pięć, zdaje się. Pięć lat, w których – jeśli spojrzeć wstecz – było kilka momentów przytomności, kilka obrazów. Powrót ze snowboardowego obozu w Ischgl na tylnych fotelach autobusu rejsowego z szeroko otwartymi ustami i oddechem zgnilizny. Igła gramofonu w pokoju, falująca cisza, z lekkim trzeszczeniem winyla i blady świt za oknem. Po studiach chciała robić doktorat, napisała nawet jeden tekst o Deleuzie do „Tekstów Drugich”, ale w ostateczności zrezygnowała. Amfetamina jej pomagała, choć była to pomoc dwojaka. Rankiem zamieniała dzień w szklistą formę, coś jak wędrówka między półkami drogerii Douglas. Wieczory były ciężkie, spędzone na bezdechu, z obracaniem głowy na poduszce i czekaniem na świt, żeby wstać i znów drążyć szklistość. Przed Świętem Zmarłych matka znalazła ją nieprzytomną w pokoju. Leżała za łóżkiem, jakimś cudem wpasowana w szparę przy kaloryferze. Czuła, że ktoś ciągnie ją za rękę. Rozplątywali pościel, która owinęła się wokół głowy. Była za słaba, żeby się podnieść. Było ciepło. Rozdzierający krzyk ojca skwitowała myślą: „Jakie to piękne”.
Nie chciała wychodzić ze szpitala. Za progiem, za wypisem, tym słowem określającym administracyjny dokument, czaiło się tylko przeraźliwie zimne światło. Psycholożka, do której trafiła po miesiącu, przepraszała za zapach farby emulsyjnej, którą dwa dni wcześniej pomalowano ściany gabinetu. Zapytała, z czym przychodzi i czego od niej oczekuje. W szparze firan majaczyło osiedle niskich bloków. Po pół roku przerwała terapię i wyjechała do Ameryki Południowej. Po dziewięciu miesiącach nieustannej imprezy, kiedy wydawało się, że resztę życia spędzi, chodząc boso po klepisku i paląc dżointy, w Kolumbii trafiła do wsi, w której kobieta o zmęczonej, ale życzliwej twarzy poradziła jej, żeby udała się do szamana. Mieszkał niedaleko, zaledwie godzinę drogi od wsi, w domu z niewielkim klepiskiem dookoła i deskami ułożonymi w sześcian, przykrytymi folią, które pokazał jako pierwsze, mówiąc, że planuje zbudować dom dla córki. Spodziewała się kogoś dojrzałego. Usiadła na hamaku, ale potem, ponieważ nie czuła się komfortowo, postanowiła wyjechać, tylko że było za późno. Zmierzchało, leśna ścieżka prowadząca do drogi tonęła w półmroku. Przygotował wywar, a ona go wypiła.
Płakała, leżąc przy ognisku. Spoglądała w wysokie, gwieździste niebo i miała wrażenie, że stoi naprzeciw lustra o ciemnej tafli. Szaman palił fajkę i czasem pytał o samopoczucie. Nie musiała nawet odpowiadać. Cicho śpiewał melodyjnym głosem. Dzień później ruszyła dalej, ale jakaś część została tam, w domu szamana, przy deskach składowanych na dom dla jego córki.
W społeczności Santo Daime w Brazylii, w której pito ayahuascę, wierząc, że jest ona nowym, amazońskim wcieleniem Chrystusa, przyjęła imię Miriam. Chodzenie po osadzie wydawało się chodzeniem między ołtarzami pomniejszych bóstw. Portugalski okazał się całkiem podobny do hiszpańskiego. Po roku nauczyła się grać na gitarze. Lubili, kiedy grała. Wieczorami siadali przy ognisku, z dziećmi na kolanach. Otaczały ją pary przytulone do siebie, a ona miała wrażenie, że nareszcie dotarła do miejsca, w którym czuje się częścią większej całości. Ale kiedy śpiewała pieśń, a wzrok błądził po podłodze, skóra wokół oczu marszczyła się jej od smutku. Powieki ciemniały i w końcu nie były już powiekami, tylko fałdami ciężkiej skóry. Duchy patrzyły. Czekały na rozwój wydarzeń. Pochylone obserwowały, jak kocha się z wysokim czarnym chłopcem, jak jadą autobusem do Rio de Janeiro usunąć ciążę, jak wracają w milczeniu. Osada społeczności wydawała się inna, jakby przytłumiona bladym światłem. Ołtarze, które dotychczas odwiedzała każdego dnia, rozstawione w ukrytych przestrzeniach wsi, nagle wydały jej się pozbawione mocy. Wtedy pierwszy raz poczuła, że chce wrócić do domu. Miała dwadzieścia osiem lat. Ale potem przychodził wieczór i znów stawała z innymi w kręgu i śpiewali. Roślina gładziła ją i owijała w swój gwieździsty płaszcz. W końcu podszepnęła, żeby jednak wrócić. Właśnie mijały trzy lata.
Wróciła do Europy. To nie było dobre spotkanie. Tuż na progu domu roślina ją opuściła, a ona, osamotniona, nagle poczuła ciężar własnego ciała, każdy krok stał się wyzwaniem i wymagał wysiłku. Kiedy szła z plecakiem przez trawnik, na którym kiedyś umarł jej pies, nawet nie pamiętała o tamtej nocy, o tym skowycie, bo wchodziła do domu jak ktoś, kto narodził się drugi raz, gdzieś w Kolumbii koło desek okrytych folią, pod gwiazdami. Twarz matki promieniała. Ojca akurat nie było, wyjechał do Francji. Miał wrócić nazajutrz.
W nocy leżała w swoim pokoju zamienionym na magazyn i nie mogła zasnąć. Dwa dni później jedli obiad, a zegar Gustav Becker wybijał blaszanym dźwiękiem pełną godzinę. Widziała, że rzucają ukradkowe spojrzenia na jej dłonie pokryte tatuażami. Nakładała gotowaną kapustę i próbowała opowiadać o zmianie, jaka czeka świat, tej wielkiej odnowie, która narodziła się w Amazonii. Odmawiając cielęciny, mówiła o sięgającej tysięcy lat tradycji picia wywaru, o istnieniu magicznych roślin we wszystkich kulturach, w końcu o zindustrializowanym świecie, który zapomniał o człowieczeństwie. Rodzice milczeli. Pierwszy raz to ona wywołała milczenie w tym domu. Czuła, że swoją opowieścią mści się, że mówiąc o jakiejś rewolucji, która ma przynieść jedność, mówi o własnym domu, ich domu, o nich. „Aż siedemdziesiąt dwie grupy rdzennych znają ją pod czterdziestoma dwiema nazwami, rozumiecie?” Chciało jej się wymiotować. Matka wstała i poszła do kuchni po deser. Ojciec, pochylony nad talerzem, milczał. W końcu zaproponował kawę i przejście do salonu. Matka dopytywała, czy już nigdy nie będzie jadła mięsa.
W poniedziałek pojechała do urzędu skarbowego. Chciała uregulować niezapłacony na czas podatek, żeby fiskus nie zajął jej konta. Dostała formularz i usiadła przy stoliku w kancelarii. Wypełniając druk, uśmiechała się do siebie, bo nagle od tego wypisywania danych zobaczyła samą siebie z całym swym komizmem, siedzącą w urzędzie skarbowym, na niewygodnym krześle, pochyloną nad niedokładnie wydrukowaną kartką formatu A4. Postawiła jeszcze kolejną cyfrę w dacie urodzenia i dotarła do niej jakaś jasność, od której zapłakała, a potem, gdy ścisnęła druk w dłoni, płacz przeszedł w głęboki szloch i po raz pierwszy współczuła samej sobie tak do dna, aż do tej pustki, która jest w środku. Ktoś dotknął jej ramienia i zapytał, czy wszystko w porządku. Załzawiona spojrzała w górę, bez słowa wstała i wyszła z urzędu, zostawiając torebkę, po którą już nigdy nie wróciła.TWARZ I WSTĘGA
Ayahuasca jako operacja na otwartym sercu. Cykl, z którego nie ma wyjścia. Kosmiczny strzał w sam środek tarczy. Kluczowe spotkanie zaplanowane jeszcze przed urodzeniem, do którego zmierzało się od samego początku. Koan bez wyjścia.
Nie można jej opowiedzieć, bo każde słowo odbiera jej głębię. Poddana racjonalnej analizie słabnie i okazuje się zwykłym narkotykiem. Logiczne narracje prowadzą do klarownych wniosków i przejrzystych twierdzeń, ale na końcu zamiast żywego bytu w dłoniach zostają tylko puste słowa. Rozczłonkowana traci swój sens. Ostatecznie trzyma się zaledwie drobiazgi: schematy wiązań chemicznych, raporty z działania elektroencefalografu badającego pracę mózgu, kilka pustych wezwań ekologicznych, trochę etnografii i socjologii współczesnego usieciowionego świata.
Lepsze są fluorescencyjne wizje. Od razu prowadzą do sedna. Zasępione twarze szamanek w mediach społecznościowych przypominają oblicza pramatek. Owinięte lianami spoglądają przez liście wprost w oczy. Do tego muzyka komponowana przez tych, którzy pili i teraz włączają się w żmudny proces budowania lepszego świata. Na okładkach takich płyt widać rdzenne wzory, czasem pojawia się tam las, a tam gdzie sprawy idą w bardziej konceptualnym kierunku, także coś na kształt wstęgi Möbiusa albo subtelny fraktal. Ludziom niewierzącym w Boga kojarzy się to z absolutem.
Nie ma końca. Za każdym razem, przy każdym piciu, wydaje się głębsza. Jeśli dobrze trafi, zostanie w umyśle na zawsze. Potrafi zabrać na krawędź świata i pokazać sprawy ostateczne, żeby podczas kolejnego seansu pokazać sprawy jeszcze bardziej ostateczne, jakby przechodziło się przez kolejne kręgi wtajemniczenia. Kontakt z nią to sen. Chodzi się z nią po śnie. Ayahuasca wciąga. Wystarczy wracać do picia, żeby ostatecznie pojąć jasną prawdę, że rozgraniczenie snu i realności to tylko kolejny dowód na schematyzm myślenia. Potem już nie wiadomo, czy się żyje, czy dalej idzie we śnie. Działanie wywaru ustępuje po kilku godzinach, ale odmieniony umysł miesiącami działa w nowy sposób. Ruch liany jest wolny, więc trudno dostrzec zmianę. Pod jej działaniem zwykłe wydarzenia zaczynają nabierać głębokiego sensu, dotychczas pomijanego. To tak naprawdę maleńkie modulacje uwagi. Drobne, wyrywkowe spojrzenia, których wcześniej się nie stosowało. Widzenie całości tam, gdzie widziało się fragment, i dostrzeganie faktury w spójnej, pozbawionej detalu, całości. Inaczej się myśli i inaczej się widzi. Można od tego zwariować.
Xanka Huni, mityczni przodkowie grupy Cashinuaha z regionu rzeki Purus, nazywali ją światłem albo lekkością. Wystarczyło iść do lasu i zebrać lianę, a potem ją ugotować. Czekali, aż wywar wystygnie, a następnie, tuż przed wypiciem, chodzili wokół swoich domów i kropili nim ziemię. Odrobinę, żeby i ziemia się napiła. Kiedy tylko poczuli pierwsze mrowienia, wysyłali do sąsiedniej wioski gońca, który miał powiedzieć sąsiadom, że zbliża się to coś, to unoszenie. „Szybko, szybko, zaczyna się, biegnij” – mówili do niego. Kładli się i wiotczeli. Wzmagali działanie wywaru, grając na fletach. Ich dźwięk leciał z gońcem, kiedy ten biegł między drzewami i docierał do sąsiedniej wioski, aż u progu wsi, jak podaje mit, spotkał w zaroślach kobietę i odpuścił. Kochali się. Sprawy nabrały jednak tempa, bo ponad lasem dotarł do niego falujący dźwięk fletów. Uniósł głowę, zastygł i usłyszał te flety, ale i coś jeszcze, dźwięk, którego z niczym nie można pomylić, głęboki, przejmujący, sięgający niemal trzewi głos pękającej ziemi. Biegli tam z dziewczyną, za nimi biegła cała wioska sąsiadów. Z krawędzi lasu zobaczyli unoszącą się w powietrzu osadę. Była tu jeszcze, ale już była gdzie indziej, w innym świecie, świecie przesuniętym. Takim samym jak ten realny, ale innym, nieznacznie odmienionym, wymarzonym, wymyślonym, w którym wszystko wydawało się bardziej spójne, właściwie poukładane. Nawet śmierć i przemoc. Krzyczał, żeby go zabrali. Wyciągał rękę, a oni, omdlali, w ekstazie, próbowali go łapać, ale już za daleko to zaszło i nie zdołali.
Opowiadali sobie tę legendę, przygotowując się do picia. Przypominali jej treść, kolejność zdarzeń i wędrowali tymi zdarzeniami. Szli do lasu ścinać lianę i myśleli o tamtych ludziach ścinających lianę, oglądali swoje dłonie ścinające lianę i przebywali wśród tamtych ludzi ścinających lianę. Gotowali, kręcąc się wokół kotła ustawionego na środku wsi, i jednocześnie przebywali wśród setek poprzednich pokoleń wokół kotła. Studzili wywar, kropili nim ziemię, układali się na klepisku i znów się unosili.
Rdzenni mają wiele opowieści o sensie ayahuaski. Popularna w Amazonii legenda głosi, że liana jest nauczycielką, a pijąc wywar, można spotkać się z lasem, z jego duchem. Korzystali z tego szamani. Pili i dzięki wywarowi ich uważność się wyostrzała, zyskiwali pogłębiony wgląd, żeby lepiej współpracować z ekosystemem. Dzięki nowemu spojrzeniu szaman mógł przewidywać pogodę, prognozować obfitość zbiorów, uczyć się nawyków roślin. Pozwalało to przetrwać społeczności, a sam szaman stawał się w oczach mieszkańców wsi kimś obdarzonym nadludzką zdolnością. W gruncie rzeczy był jednak zwykłym człowiekiem. Może lepiej rozumiał, więcej widział, miał większą pokorę wobec Natury, ale był zwykłym mieszkańcem wsi. Budził się rano i płynął z ludźmi rzeką, oglądał pochylone nad nurtem ciała łuczników i dawał znak, żeby zakończyć łowy, bo rzeki nie można przecież zbytnio przetrzebić. Decydował o terminach polowań, chroniąc samice w czasie rodzenia. Las musiał starczyć na długo. Jeśli zabrakło w okolicy zwierząt, sprawy się komplikowały. Trzeba było ruszać na dalsze terytoria, opuszczać wieś na kilka nocy, czasem na tydzień. Wtedy we wsi zaczynało brakować rąk do pracy i sprawa się nakręcała. Myśliwi wracali zmęczeni, bo mięso upolowanych na cudzych ziemiach kapibar psuło się już w drodze. Próbując nadgonić zaległe obowiązki, rzadziej się spotykali, a w końcu, tak jakby na wieś spadło jakieś przekleństwo, zaczynały psuć się relacje między ludźmi. Mijali się na ścieżce bez słowa, pojawiały się konflikty, więzi słabły i w ostateczności każdy musiał radzić sobie sam.
Kiedy szaman czuł zbliżające się problemy, zarządzał picie wywaru. To było stare picie. Wieś w grupie, przy ogniu. Ciało do ciała. Każdy wypijał odrobinę. Żeby można było gadać i się śmiać. Żadna magia, żadne wielkie skoki w nadprzestrzeń. Po prostu ludzie wiotczeli, wspierali się na sobie, słowa rozciągały się i nabierały nowych znaczeń. Mówiono więc uważnie, z głębi siebie, od serca. W takiej mowie wybaczenie przychodzi samo, trzeba tylko wyrzucić pretensje, zapłakać. Tak naprawdę wspólne picie to ćwiczenie z polegania na sobie.
Pili wywar przed wyruszeniem na łowy, na progu lasu. Przełykali gorzki smak i pochylali się, żeby zwymiotować, a wywar wytrząsał sztywność z ciała i wyostrzał zmysły. Następnego dnia budzili się gotowi do wyjścia. To było dobre uczucie. Po piciu ayahuaski obraz wydaje się podkręcony, jakby założyło się specjalne okulary. Słuch działa jak radar. Myśl płynie wolniej i każdy gest, każdy detal nabierają znaczenia. Świat mówi do człowieka. Las się otwiera. Takim lasem idzie się jak w pieśni.
Nawet psy piły. Otwierali im szczęki i wlewali wywar, żeby psy były jeszcze skuteczniejsze w działaniu. Potem już kluczyły między drzewami. Odcisk kopyta w formie dwóch serc na błocie, fioletowość śpiewu ptaków, sędziwość kwiatu, młodość nurtu. Niby wyostrzone zmysły, ale jednak coś więcej.
Czcili ją tak, jak czci się maczetę i stabilną dłubankę. Jeśli w lesie istnieje jakaś forma religii, to jest nią trwanie – przeżycie tego dnia i następnego. Las nie ma czasu na ornamenty. Rdzenność to czysty pragmatyzm nastawiony na przetrwanie. Wykorzystać każdą otwartą szansę, poradzić sobie, znaleźć sposób, wykonać unik. Dotrzeć do celu, tracąc jak najmniej energii.
Ofiarowywali wywar nawet przybyszom. Botanik Richard Spruce pił, ale nie dostrzegł w wywarze mocy, choć rdzenni, rozłożeni na matach i otumanieni wywarem, ledwie mówili. O świcie zapisał, że picie zakończyło się nudnościami. Wysłał odrobinę wywaru do Europy. Próbka trafiła do magazynów British Museum w Londynie, gdzie przeleżała ponad sto lat na półce.
A pewien zielarz, który z początku wydawał się oszustem, powiedział coś wspaniałego, co na chwilę dodało tej historii więcej światła. Spluwając gęstą flegmą na wyschnięte klepisko, powiedział po hiszpańsku, że liana adaptuje się do zachowania ludzi. Jak każda istota dba o samą siebie; jest w końcu żywym bytem. Jego twarz wyglądała jak twarz wszystkich umęczonych życiem. Zmarszczki zaczynały się wokół oczu i ściekały po policzkach, przez co oczy wyglądały jak dwa ciemne sęki. Ten człowiek wyjął z plecaka stary komputer, chwilę czekał, aż maszyna odpali, przetarł monitor fragmentem rękawa, a potem zasłaniał go dłonią przed słońcem. Otworzył plik zawierający biografię liany. Było tam wszystko. Przybycie do lasu misjonarzy, powstanie faktorii kauczukowych, dwudziestowieczna gwałtowna degradacja lasu z winy kompanii naftowych, masowy wyrąb drewna, w końcu turystyczny boom.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._