- W empik go
Pasierby. Tom 2 - ebook
Pasierby. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 297 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaliwce stały w ogniu.
Łuna pożarna płonących jak pochodnia zabudowań gospodarczych, dziwny zaiste oświecała widok.
Przed wytwornym pałacykiem, którego każde okno płonęło w tej chwili odbijanym blaskiem krwawej pożogi, na stołach ogrodowych, w półkole ustawionych, piętrzyły się: kołacze, koszyki z jabłkami, misy z dymiącem jeszcze mięsem i gąsiory, do połowy wódką napełnione; na drewnianych zaś legarach, stała rozpoczęta beczka z piwem.
Obok stołów, fantastycznym blaskiem oblanych, skupione w zbitą gromadę, cisnęły się jaskrawo ubrane wiejskie dziewczęta, płacząc i zawodząc głośno. Piskliwe ich krzyki powiększały jeszcze grozę obrazu, który w potędze swej miał coś dzikiego i nieubłaganego, jakąś moc wstrząsająca, i obezwładniającą zarazem.
Stodoły stały w płomieniach, a kolosalny ten stos ofiarny, pochłaniający wśród trzasku i łoskotu dobrą dolę i los całej rodziny, oświecał stoły biesiadne, jakby na szyderczą stypę pogrzebową zastawione.
Zebrani dokoła niej biesiadnicy, rozbiegli się widocznie, wobec gromu nieszczęścia, jakiem pożar ten spadł na nich. Rozochoceni jednak a podpili, zamiast nieść pomoc, szerzyli zamęt i postrach, dopadając co chwila do beczki piwa, i szybko opróżniając butle z wódką.
– Kara Boża! Kara Boża! – bełkotał zapomniany na uboczu basetlista i wychyliwszy duszkiem nową czarkę, posunął gąsior skrzypicielowi, sam zaś, chwytając za smyczek, uciął skocznego obertasa.
Skrzypce zawtórowały mu głosem piskliwym, a tony te, wśród dzikiego obrazu pożogi i zniszczenia, wydawały się piekielną serenadą, wyzwaniem czy obelgą krwawą, rzucaną zuchwale niebiosom.
Dwie podpiłe kumoszki, otarłszy łzy fartuchem, chwyciły się wpół i pomimo oburzenia trzeźwiej szych a zawodzących żałośnie dziewek, jęły drobić po trawniku obertasa, kręcąc się w miejscu i przytupując z okrzykiem:
– Hu, ha! Hu, ha!
Nawet groza, jakiej lud doznaje wobec pożaru, nie mogła otrzeźwić odrazu pijanych.
Dzikie ich krzyki i jękliwa muzyka, stanowiły na tle rozszalałego żywiołu, a w purpurowem jego oświetleniu, obraz fantastyczny i ponury, krew w żyłach ścinający.
Na werendzie, zdrętwiałe ze strachu i przerażenia, z płaczem tuliły się do nauczycielki dwie młodsze córeczki Zaliwskich, pozostawione tu snać na straży pootwieranego na oścież domu.
Ogniste języki podniosły się wyżej, zuchwale w niebiosa strzelając; wielka pochodnia jęknęła, zachwiała się i z przerażającym łoskotem złamała się w połowie, sypiąc snopami iskier, ziejąc zagładą i zniszczeniem.
To dach runął nad palącem się zbożem.
W tejże chwili w bramie mignął koń spieniony i Zygmunt Koniecki stanął wobec potwornej stypy pogrzebowej, wyprawianej przed pałacem.
– Co to jest? Co to znaczy? – zawołał.
– Kara Boża! Dopust Boży! – krzyczała, kręcąc głową, nieprzytomna jakaś pijaczka, dwie zaś inne, wywijając obertasa, przytupywały zawzięcie z ochrypłem hasłem:
– Hu, ha! Hu, ha!
Basetla śmiała się rubasznie, skrzypki zaś jęczały i płakały nad tym potwornym holbeinowskim obrazem.
Zygmunt przypadł do werendy.
– Co znaczy ta scena? – zapytał rozpłakanych panienek.
– Dożynki, były dożynki – wyłkała starsza. – Wszyscy poszli tam, do pożaru, ci zaś piją… jeszcze.
– Gdzie ojciec?
– Wyjechał.
– A mama i Szcz… i panna Szczęsna?
– Tam – wskazała na płonące budynki.
– Panno Maniu, proszę zamknąć wódkę i jedzenie – polecił krótko, a zwracając konia, huknął donośnie.
– Jak wam nie wstyd pić w takiej chwili? Czy nie strach wam kary Bożej? Ten sam ogień może pójść zaraz na wasze stodoły!
I, odwróciwszy szpicrózgę, rękojeścią jej tak mocno uderzył w butelkę, podnoszoną właśnie do ust przez barczystego chłopa, iż szkło z niej rozprysnęło się na kawałki.
Rozbicie wódki zaimponowało pijanym.
– Do noszenia wody! – rozkazał, przyskakując na koniu, który dęba stanął, ku grupie dziewcząt. – Do noszenia wody! Natychmiast, bo batem zmuszę opornych! Za mną, żwawo!
I pomknął w stronę pożaru.
Płonąca coraz jaśniej potworna pochodnia, okropny przedstawiała widok.
Pomimo braku wichru, od samego żaru wytworzył się prąd powietrza, niosący na sąsiednie budynki snopy iskier i głownie całe, ziejące krwawemi językami, szerzące spustoszenie.
Garść niedobitków, rozszalałych przed pałacem, nie powstrzymała zebranej tam gromady od rzucenia się na ratunek dziedzicowego mienia. Pracowano z poświęceniem, robiono wszystko, co siła ludzka dokonać mogła; brakło jednak organizacyi, brakło głowy, któraby ster całej akcyi w ręce ujęła.
Zygmunt spostrzegł to od jednego rzutu oka i, stając na czele ratujących, zaczął stosowne wydawać rozkazy. Po chwili rąbano już i obalano płoty, mogące służyć pożarowi za linię komunikacyjną, zrywano dachy z sąsiednich a zagrożonych budynków, zwożono i podawano nierozerwalnym sznurem wodę. Na tle ziejącego ogniem pożaru, w obramowaniu łuny krwawej, snuły się, jak cienie dantejskiego piekła, postacie czarne, okopcone, z opalonym nieraz włosem i Poszarpanemi sukniami. Na czele ich, niestrudzony, niewyczerpany, widniał ciągle Zygmunt Koniecki, tu wydający głosem donośnym rozkazy, tam przykładający sam rękę do czynnego ratunku.
W zamęcie tym piekielnym, wśród neronowskiego, potwornego widoku, raz tylko ujrzał Szczęsną. Pochylona nad człowiekiem, któremu odłam krokwi sparzył boleśnie rękę, opatrywała ranę z przytomnością i wprawą szarytki. Blada była jak płótno, lecz spokojna zupełnie. Obok pani Zaliwska… ze śmiertelną trwogą i bólem w rysach, zachęcała noszących wodę, jednych darząc serdeczną podzięką, drugich obietnicą nagrody.
Zygmunt, uznojony, spalony, przypadł i, nie witając się, prosił pospiesznie:
– Niech panie ztąd idą. Ten widok może mamę o śmiertelną chorobę przyprawić.
Po dwóch miesiącach spotykali się po raz pierwszy i w milczeniu patrzyli na siebie, Szczęsna poruszyła blademi ustami, lecz nie była w stanie przemówić.
– Żadna moc nie ruszy ztąd mamy – wyrzekła wreszcie.
– A więc niech pani mocą tą się stanie – prosił. – Może panie zechcą przejść do pałacu – zwrócił się do prezesowej. – Wiatr powstaje i zaczyna się kierować w tamtą stronę. Potrzeba rozciągnąć baczny dozór nad domem, by iskry niepostrzeżenie do niego nie doszły.
Fortel powiódł się.
– Dziękuję panu za zwrócenie na to uwagi i idę natychmiast – odparła pani Zaliwska.
W spojrzeniu Szczęsnej smutne błysnęło rozrzewnienie.
– I ja dziękuję – szepnęła, nadając słowom tym głębsze, ogólne znaczenie, podkreślając je spojrzeniem, smutnem, jak dola sieroca.
Zygmunt patrzył chwilę za odchodzącymi, z dziwnym blaskiem wzruszenia w oczach; poczem, przesunąwszy ręką po czole, jakby dla odpędzenia myśli, które mu równowagę zamącały, wrócił do pałającego potwora. Krwawe jego blaski, prostej tej scenie, przejmujący a poważny nadawały koloryt.
W tejże prawie chwili wpadły na podwórze dwa wozy, na których pułkownik Dowburt wiódł ludzi swych, bosaki, sikawki i inne narzędzia ratunkowe.
O ocaleniu stodół, ogniem ziejących, nie było mowy. Snopy całe, niby żużle pałające, wylatywały w powietrze, siejąc miriadami iskier, unosząc wraz z sobą ogniste języki, które postrach i niebezpieczeństwo szerzyły dokoła. Upał wzmógł się tak, iż w skutek żaru bijącego, nie można było przysunąć się bliżej nad pięćdziesiąt kroków do gorejących budynków.
Cała więc akcya ratunkowa musiała się ograniczyć do umiejscowienia pożaru, do obronienia od zagłady niedotkniętych dotąd ogniem zabudowań.
Zaledwie zrozumiano konieczność tę, gdy na koniu, pędzącym, ile tchu starczyło, nadjechał prezes Zaliwski. Stanąwszy wobec pożaru, na chwilę ręce załamał; kredowa bladość pokrywała mu lica, a wzdłuż czoła grube krople potu spływały.
Wyraz jednak tej rozpaczy beznadziejnej trwał sekundę zaledwo. Wrodzona energia, rzutkość i zmysł organizatorski, wzięły natychmiast górę. Bohaterskie wysiłki pułkownika Dowburta i Zygmunta, niczem były w obec gorączkowej działalności, jaką teraz Zaliwski rozwinął. Donośny głos jego rzucał krótkie rozkazy, rozdzielał słowa zachęty, brzmiał siłą i wskazywał całą przytomność, całe panowanie nad sobą i nad położeniem, które, bądź co bądź, rozpaczliwe było.
Płomienie wzbijały się słupem ognistym w obłoki, wiły się po ziemi, przebiegały wraz z żużlami w powietrzu, jak węże ogniste, jak smoki bajeczne, które szukały tylko, gdzieby gniazdo sobie uwić, gdzieby liznięciem potwornego języka nieść zniszczenie i zagładę.
Syk pożaru, chrzęst i trzask walących się belek, ryk bydła i rżenie uciekających w dzikim galopie koni, łączyły się w piekielny chaos i zamęt, przerywany krótkiemi, a donośnemi rozkazami i zawodzeniem podpiłych wskutek dożynek kobiet, które lękały się wciąż, by "dopust Boży" na ich chaty i stodoły nie poszedł.
Zmrok zapadający coraz silniej podnosił grozę położenia, szerząc postrach, przez ognistą lunę rzucany. Na krwawem tle tej straszliwej purpury, w potwornych jej blaskach, ludzie, porający się z rozszalałym żywiołem, widmowe przybierali kontury, a uznojeni, poopalani, zdawali się gromadą upiorów, walczących z piekielną potęgą.
Gdy wreszcie ostatnie runęły ściany, a kordon rozstawiony dokoła budynków, pożarem objętych, strzegł, by iskra żadna nie przedostała się na sąsiednie dachy, Zaliwski znalazł się na chwilę obok odpoczywającego Dowburta. Opodal stała grupa sąsiadów, nadbiegłych dla okazania współczucia. Prezes w milczeniu, a na znak podzięki, ręce ich uścisnął, gdy wtem "stary borsuk" odciągnął go na bok.
– Czy zbiory były już zaasekurowane? – zapytał.
– Dziś właśnie, po zwiezieniu ostatnich snopów i zarządzeniu dożynek, odwiozłem pieniądze.
– Ajentowi ubezpieczeń?
– Tak, lecz nie zastałem go w domu.
– Aaa!….
– Zostawiłem opłatę żonie jego, ale nie mogła czy nie chciała wydać mi kwitu.
Milczeli.
– Pułkowniku! – mówił Zaliwski po chwili – te zbiory stawiały mię prawie na nogi. Takich urodzajów lata całe nie miałem. Był to plon, zwracający mi po raz pierwszy czynione dotąd nakłady. A teraz…
– To podpalenie? – podsunął Dowburt.
– Prawdopodobnie, chociaż złożą wszystko na dożynki, na pijanych, z których jeden mógł rzucić niedopałek papierosa lub popiół z fajki.
– Bo tak być musiało. Należało podwójny rozciągnąć dziś nadzór.
– Nie. Zabawa koncentrowała się przed pałacem. Tam stały stoły z poczęstunkiem, dopóki więc nie był on spożyty, tu by nikt nie przyszedł nawet.
– A zatem jakżeż pożar ten wytłómaczyć?
– Sądzę, że to akt zemsty. Nie mam na to dowodów, lecz w klęsce, spotykającej mnie, czuję rękę Dzięgielskiego. Po wykryciu szacherstw jego, dokonywanych do współki z podstawionym Kołodziejczykiem, nadludzkim prawie wysiłkiem, znalazłem potrzebną sumę i spłaciwszy go, wydaliłem natychmiast. Odtąd siedział na bruku w miasteczku, buntując przeciw mnie chłopów oraz wierzycieli i psując kredyt.
– A któż prowadził żniwa u prezesa?
– Sam, pułkowniku, sam doglądałem wszystkiego, aż do ostatniej chwili. Dziś podczas dożynek wyjechałem po raz pierwszy, by zbiory od ognia właśnie ubezpieczyć. Projekt ten musiał być zdawna ukartowany, a chwila z góry obmyślona, dobrze niecne ich plany ukryła.
Zwiesił smutnie głowę, w tejże zaś chwili odwołano go z zapytaniem, czy zacząć kopać rowy dokoła pogorzeliska, co przecinając ostatecznie komunikacyę z resztą budynków, pozwoliłoby ziemią wydobytą zasypywać zgliszcza.
W krwawej łunie, na tle nocy ciemnej, stała w godzinę później pani Marta ze Szczęsną i, załamawszy spracowane dłonie, szeptała zbielałemi usty:
– Ostatnie snopy właśnie zwieźli… Ostatnie snopy!…
– Cicho, mamo, cicho… – prosiło dziewczę.
– Ostatnie snopy… Ojciec tak przez lato pracował, a teraz… wszystko przepadło!
– Ojciec i dziś nadludzkie poniósł trudy. Trzebaby o posiłku dla niego pomyśleć – podsunęła, by umysłowi matki inny nadać kierunek.
– Prawda.
I pani Marta, spokojna już napozór, żyjąca troską o innych tylko, zwróciła się w stronę męża, by go do odpoczynku namawiać.
Ku Szczęsnej zbliżył się w tej chwili Zygmunt Koniecki. Odymiony, z włosem lekko opalonym, miał rękę prawą owiniętą chustką do nosa. Uznojenie i wysiłek fizyczny, nadawały mu wyraz energii, którego brakło zazwyczaj pięknym, lecz odcieniem niewieściej miękości nacechowanym jego rysom.
Widząc ją bezmiernie smutną, sprobował w ton żartobliwy uderzyć.
– Pozazdrościłem temu szczęśliwcowi, któremu pani opatrywała rękę – mówił – i sam także sparzyłem prawicę.
– Pan raniony?
– Broń Boże. Drobnostka, o której mówić nie warto.
Ujęła ruchem żywym dłoń jego i delikatnie odchyliła chustkę. Ręka, która niebacznie snać za głownię jakąś chwyciła, miała skórę przepaloną do żywego i palce mocno poparzone.
Szczęsna podniosła ku niemu oczy, z których dwie łzy spłynęły.
Te łzy na bardzo bladej jej twarzyczce a w fantastycznem oświetleniu gorejącego stosu, iskrą zapalną na serce mu padły.
– I to jeszcze… i to jeszcze pana spotkać z naszej przyczyny musiało – drżącemi wyrzekła usty.
Pochyliła się, dwa zaś dyamenty przeczyste, odbijając w sobie łunę pożogi, jak dwie krople krwawe, na rękę mu spadły.
Zygmunt wstrząsnął się cały i ruchem szybkim podniósł dłoń własną do ust, pocałunkiem perły te z niej spijając.
– Oby mi danem było wszystkie łzy pani w ten sposób osuszać – mówił porywczo, z głębokiem a przejmującem uczuciem.
Szkarłatna łuna pożaru musiała wzbić się wyżej w tej chwili, rysy Szczęsnej bowiem gorąca oblała purpura.
– Pozwól pan rękę – mówiła, chcąc pokryć doznane wrażenie – owinę ją staranniej.
– Nie – odparł, wstrząsając głową. – Łzy pani uleczyły ją zupełnie.
Czując, że ślizgają się znów po niebezpiecznej toni, która rozdzieliła ich niegdyś, że Zygmunt, uniesiony wrażeniem, wypowiada więcej może, niżby pragnął, Szczęsna wyprostowała się, a podnosząc dumnie główkę, spojrzała mu śmiało w oczy.
Nie czas było na flirt i złudzenia. Nie nadawało się do nich ani miejsce, ani widok nieszczęścia i klęski, jaka ich dotykała w tej chwili.
Dziewczę spłoszone silnem biciem własnego serca, zmieszane gorącem słowem uczucia, rzucanem mu po raz pierwszy, ustąpiło pierwszeństwa kobiecie, która, w godności swej dotknięta, chciała położyć kres podobnej igraszce.
I w fantastycznem oświetleniu pożarowych płomieni urosła naraz, spotężniała, jak gdyby blask powagi i niewieściego majestatu opromienił ją nagle.
– Patrz pan – rzekła, wskazując na buchające ogniem zgliszcze – ta pożoga, to nietylko ostateczna a niepowetowana dla nas ruina, lecz może i bankructwo dla pana.
Mężczyzna oczy zgłodniałe jej widoku wpił w postać oddawna ukochaną, a jaśniejącą dla niego aureolą przeczystej, wszechpotężnej piękności i, nie opierając się dłużej uczuciu, z którem walka o mało go w ramiona Miły nie popchnęła, mówił z nieukrywanem wzruszeniem:
– Wiem o tem. Wiem, że klęska to stanowcza i skłonny jestem…. błogosławić ją w tej chwili.
Wielkie jej oczy pytały poważnie o wytłumaczenie zagadki.
– Kończy ona bowiem wewnętrzną rozterkę w mej duszy – objaśnił – i pozwala mi nareszcie być sobą. Ogień to potęga, która wszystko oczyszcza. Niechże więc i nasze serca wyjdą z niej uszlachetnione i lepsze. Skoro pożar ten zuboża i mnie i panią, skoro siła wyższa zwalnia na razie z zobowiązań względem idei przewodniej mego stryja, niechże moc ta zbliży nas wzamian, niech za byt stracony da nam pewność przyszłości, przebytej ręka w rękę. Niech ta łza pani, spadła na dłoń moją, będzie stygmatem, namaszczającym ją na trudy i pracę, podejmowaną – dla ciebie.
Mówił gorąco, z zapałem namiętnym uczucia, nie dającego się dłużej pohamować.
Ona, krwawym blaskiem łuny pożarnej oblana, wysmukła, bardzo blada, ze wzrokiem w pożogę utkwionym, słuchała słów jego jak objawienia, które jej tam, wśród strasznej purpury zgliszcz, miraże innego życia ukazywało.
– Ten ogień, to palec Boży, który mię do stóp twych przywiódł, wracając mi energię i wiarę w siebie. Majątek pryska w takiej oto jednej chwili. Pracować zaś i walczyć dla idei, mogą tylko serca mocne, na miłości oparte, lecz nie wewnętrzną rozterką szarpane. Skoro więc serce to, od tak dawna na własność zabrałaś, niech ono nie błąka się dłużej.
– Tak nagle… – wyszeptała. – Tu… Wobec tej pożogi…
– Wobec nieszczęścia, które nas wspólnie dotyka. Pani wiedziałaś, że cię kocham oddawna, kocham na życie całe.
Podniosła przepyszne, wzruszenie [promienne oczy i obie podała mu rączki.
On, wobec ludzi, zbliżających się ku nim, rączki te mógł zatrzymać tylko w silnej swej a jednak drżącej dłoni, szepcąc:
– Na życie, ukochana, na dobrą i złą dolę.
– Na istnienie całe, na śmierć nawet – odparła cichutko.
Stali chwilę, zasłuchani w bicie serc własnych, skupieni, jak wobec wypowiadanej przysięgi. Gorące spojrzenie mężczyzny, szukające w miłosnem upojeniu źrenic jej przeczystych, czar ten przerwało i spotęgowało zarazem.
Szczęsna, której rękę trzymał wciąż w swej dłoni, z zabobonną trwogą przytuliła się do jego ramienia.
– Oby ten pożar nie był nam złą przepowiednią – szepnęła. – Oby nieszczęścia nie przyniósł.
– Nie! Stanie się on tylko symbolem naszej miłości. Uświęci ją, oczyści i każe, by jak ogień jasna, ku niebu się pięła.
Ona, zapomniawszy, że ogień nieszczęścia również nieci dokoła, że przepala żelazo nawet, porwana wymową uczucia, brzmiącą w jego słowach, podniosła twarzyczkę, uduchownioną potęgą wzruszenia, a w blasku płomieni ułudnie piękną, i rzekła z dziecięcą prostotą:
– Mój Boże, czem ja zasłużyłam na tyle szczęścia dzisiaj?
– Więc kochasz mię? – zapytał. Oczy jej pobiegły ku niebu.
– Kocham tak, jak kocha się własne marzenia tylko!…XIV.
Ciężkim był dzień następny dla prezesa Zaliwskiego.
Dopóki trwał chaos i zamęt, pożarem wzniecony, dopóki trzeba było walczyć z przemożnym żywiołem, dopóty ruch i praca fizyczna nie pozwalały mu na zebranie myśli. Gdy jednak sąsiedzi rozjechali się a gromada rozeszła, niestrudzony prezes, dozorując przez noc całą ludzi, którym poruczone było strzeżenie zgliszcza, miał czas obliczyć straty i rzeczywistości spojrzeć w oczy.
Pani ta, widziana bez różowych osłonek, dla niego, jak dla wielu śmiertelników, szpetne posiadała rysy.
Pożar pochłonął trzy stodoły zboża pełne, i sterty między niemi stojące. Innemi słowy zniweczył całe plony, obrócił w perzynę jedyną podstawę egzystencyi.
Nieubezpieczona od ognia, prysnęła jak bańka mydlana, pozostawiając za sobą: niespełnione zobowiązania, zaliczki, wzięte na zboże a dawno wydane, brak ziarna na zasiew i ordynaryę, brak paszy dla inwentarza i żywności dla licznej służby, niepopłacone długi, zagrożoną a klęską tą doszczętnie podkopaną egzystencyę.