Pasja według G.H. - ebook
Pasja według G.H. - ebook
Jedna z najbardziej radykalnych, a zarazem najdoskonalszych książek Clarice Lispector. W 1988 roku włączona do wydawanej pod patronatem UNESCO serii „Arquivos Collection”, w której ukazują się najwybitniejsze dzieła literatury latynoamerykańskiej.
Mieszkanka luksusowego apartamentu w Rio de Janeiro postanawia posprzątać pokój opuszczony przez czarną służącą, która zwolniła się z pracy. Gdy przekracza próg pomieszczenia, uświadamia sobie, że toczące się w nim do niedawna życie w niczym nie przypominało jej własnego. Rozgląda się wokół i dostrzega na ścianie karykaturalny rysunek. Domyśla się, że to wiadomość zostawiona dla niej przez służącą. I że dziewczyna, której imię i twarz przypomina sobie z największym trudem, nienawidziła jej.
A potem otwiera szafę i zamiera z przerażenia – w jej stronę sunie powoli odpychający owad. Karaluch ucieleśniający wszystko, czego bohaterka nie chce i czego się boi.
"Pasja według G.H." to opowieść „o spotkaniu z radykalną innością – pisze w posłowiu do książki Wojciech Sawala. – Chodzi tu zarówno o Innego, którego na co dzień nie widzimy, a którego kosztem żyjemy, jak i o Innego, którym sami w istocie jesteśmy, choć paradoksalnie, by stać się ludźmi, musimy tej własnej wewnętrznej inności się wyprzeć”.
Fascynująca podróż do granic literatury, języka i tego, co w naszym codziennym doświadczeniu – tym społecznym i tym ogólnoludzkim –uznajemy za oczywiste i niepodlegające dyskusji.
Najokrutniejsza i najmocniejsza powieść Clarice Lispector.
Rachel Kushner
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68180-18-3 |
Rozmiar pliku: | 733 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Ta książka jest jak każda inna. Ale cieszyłabym się, gdyby przeczytały ją jedynie osoby o duszy już ukształtowanej. Takie, które wiedzą, że zbliżyć się do czegokolwiek można tylko stopniowo i mozolnie, bo to wymaga przeprawy nawet przez przeciwieństwo tego, do czego się zmierzało. Osoby, do których jako jedynych dotrze w końcu, że ta książka nikomu niczego nie odbiera. Mnie na przykład postać G.H. dawała pomału pewną trudną radość, którą mimo wszystko nazywa się radością_.
_C.L_.– – – – – – szukam, szukam. Staram się zrozumieć. Staram się przekazać komuś to przeżycie i nie wiem komu, a nie chcę zostać sama z tym, czego doświadczyłam. Nie wiem, co z tym przeżyciem zrobić, boję się tego głębokiego nieładu. Nie wierzę w to, co mi się przydarzyło. Przytrafiło mi się coś takiego, że nie umiałam tego przeżyć i przeżyłam coś innego? Chciałabym nazwać to nieładem, bo wyruszyłabym wtedy z poczuciem pewności i wiedziałabym później, dokąd wracać: do uprzedniego ładu. Wolę mówić o nieładzie, bo nie chcę utwierdzać się w tym, czego doświadczyłam. Jeślibym się przekonała, utraciłabym świat takim, jakim go miałam, a wiem, że nie pomieszczę w sobie żadnego innego.
Jeśli się przekonam i uznam, że jestem prawdziwa, czeka mnie zguba, bo nie będę wiedziała, gdzie wpasować swój nowy sposób bycia. Jeśli zabrnę dalej w swoich urywkowych wizjach, cały świat będzie musiał się przeobrazić, żeby mnie pomieścić.
Straciłam coś, co było częścią mojej istoty, ale już nią nie jest. Nie potrzebuję jej, jakbym pozbyła się dodatkowej nogi, przez którą nie mogłam chodzić, chociaż dzięki niej stałam pewnie, jak trójnóg. To właśnie tej trzeciej nogi już nie mam. I stałam się znów kimś, kim nigdy nie byłam. Miałam znów coś, czego nigdy nie miałam: tylko te dwie nogi. Wiem, że chodzić mogę jedynie na dwóch. Ale gdy myślę o tej bezużytecznej, brakującej nodze, czuję tęsknotę i strach, bo to dzięki niej byłam czymś, co dało się odnaleźć, chociaż nigdy nie trzeba było tego szukać.
Nieład wziął się z tego, że straciłam to, co niepotrzebne? Od niedawna jestem tchórzem – tchórzostwo to ostatnie, co mi się przydarzyło, to dla mnie największa przygoda, tchórzostwo to we mnie pole tak rozległe, że godzę się na nie tylko dzięki wielkiej odwadze – za sprawą nieznanego dotąd tchórzostwa, które jest jak przebudzenie w obcym domu, nie wiem, czy będę miała odwagę, by tak po prostu iść. Trudno jest się zgubić. Tak trudno, że szybko znajdę pewnie jakiś sposób, by się odnaleźć, nawet jeśli odnalezienie się miałoby oznaczać powrót do kłamstwa, którym się karmię. Dotychczas odnajdywałam siebie, bo miałam już pewne wyobrażenie siebie samej i się w nie wpasowywałam: wcielałam się w takiego uładzonego kogoś i nie czułam nawet, jak ogromnego wysiłku wymaga życie. Moje wyobrażenie o tym, czym jest osoba, brało się z trzeciej nogi – tej, która dawała mi oparcie. A teraz? Mam więcej wolności?
Nie. Wiem, że nadal nie odczuwam swobodnie; że znowu myślę, bo zamierzam odszukać coś, co zapobiegliwie nazwę chwilą, gdy znajdę drogę wyjścia. Dlaczego brak mi odwagi, żeby znaleźć tylko drogę wejścia? Och, wiem, że weszłam. Ale przestraszyłam się, bo nie mam pojęcia, dokąd to wejście prowadzi. A nigdy dotąd nie dałam się ponieść, o ile nie wiedziałam, co mnie czeka.
Wczoraj jednak na długie godziny to, co czyni mnie człowiekiem, się rozpadło. Jeśli zdobędę się na odwagę, pozwolę sobie, by dalej się gubić. Ale boję się tego, co nowe, i boję się doświadczać czegoś, czego nie rozumiem. Chcę zawsze mieć pewność, że przynajmniej myślę, że rozumiem: nie mogę pogodzić się z utratą punktu odniesienia. Jak wytłumaczyć to, że największy strach wiąże się we mnie właśnie z byciem? A jednak nie ma innej drogi. Jak wytłumaczyć, że mój największy strach dotyczy właśnie nieustannego przeżywania tego, co się dzieje? Jak wyjaśnić to, że nie potrafię znieść tego, co widzę, tylko dlatego, że życie jest zupełnie inne, niż sobie wyobrażałam – jakbym wcześniej wiedziała, jakie jest! Dlaczego gdy się widzi, popada się w nieład?
I rozczarowanie. Ale rozczarowanie czym? Skoro nawet nie czułam, a musiałam przecież jakoś znosić cały ledwie co zbudowany ład? Być może rozczarowanie to strach, że przestanie się przynależeć do pewnego układu. A jednak powinno się powiedzieć: ten człowiek jest bardzo szczęśliwy, bo w końcu doznał rozczarowania. To, czym byłam wcześniej, nie było dla mnie dobre. Ale właśnie z tego, co niedobre, ułożyłam coś, co najlepsze: nadzieję. Z tego, co dla mnie złe, wytworzyłam coś, co w przyszłości okaże się dobre. Boję się teraz, że ta nowa droga okaże się ślepym zaułkiem? Ale dlaczego nie pozwolić, by kierowało mną to, co się przydarza? Muszę podjąć święte ryzyko przypadku. Przeznaczenie zastąpię prawdopodobieństwem.
A czy w dzieciństwie nie poznawało się prawdy jak w laboratorium, gdzie odkrywa się, co popadnie? Czyli strach poczułam, dopiero gdy weszłam w dorosłość, i wtedy wykształciłam tę trzecią nogę? Chociaż jestem dorosła, odważę się zgubić jak dziecko? Gubić się to przecież znajdywać kolejne rzeczy i nie mieć pojęcia, co zrobić z tym, co się znajduje. Idzie się na dwóch nogach i nie pozwala się unieruchomić przez tę trzecią. A ja chcę pozostać w bezruchu. Nie wiem, co począć z tą przerażającą wolnością, która może mnie zniszczyć. Ale czy byłam szczęśliwa, dopóki tkwiłam w bezruchu? Czy może w tej szczęśliwej rutynie przypominającej więzienie było – a było – coś obłudnego i niespokojnego? A może było w niej również – a było – coś, co tak bardzo tętni, do czego przywykłam tak, że myślałam, iż tętnić znaczy tyle, co być osobą. Czy tak? Też, też.
Tak bardzo przeraża mnie myśl, że na kilka godzin utraciłam ludzki kształt. Nie mam pojęcia, czy znajdę jakiś inny, by zastąpić ten, którego już nie ma. Wiem, że będę musiała zachować ostrożność, by nie podeprzeć się ukradkiem kolejną trzecią nogą, która odrodzić się może u mnie tak łatwo jak trawa – i nie nazwać tej dającej bezpieczeństwo nogi „prawdą”.
Ale nie wiem też, jaki kształt nadać temu, co mi się przydarzyło. A jeśli nie przyoblekę tego w jakąś formę, to dla mnie nie zaistnieje. A co… Co, jeśli tak naprawdę nic z tego nie miało miejsca?! Może nic mi się nie przytrafiło? Zrozumieć mogę tylko coś, co mi się przydarza, ale przydarza mi się jedynie to, co rozumiem – cóż wiem poza tym? Poza tym nic nie zaistniało. Może nic nie zaistniało! Być może trafiło mi się tylko tyle, że się powoli i szeroko rozpłynęłam? A walka z rozpadem polega u mnie właśnie na tym, że próbuję nadać mu teraz jakiś kształt? To forma wytycza granice chaosu, to ona zapewnia bezkształtnej substancji pewną postać. Wizja bezkresnego mięsa to majak szaleńców, ale jeśli pokroję mięso na kawałki i rozdzielę je między dni i łaknienia, okaże się, że nie jest już zgubą i obłąkaniem: będzie na powrót życiem uczłowieczonym.
Życie uczłowieczone. Za bardzo uczłowieczyłam życie.
I co teraz? Powinnam zachować całą tę wizję, chociaż oznaczałoby to pewną niepojmowalną prawdę? Czy nadać kształt nicości i w ten sposób scalić w sobie swój własny rozpad? Jestem tak bardzo nieprzygotowana, by zrozumieć. Wcześniej, zawsze gdy próbowałam, moje ograniczenia wywoływały u mnie fizyczne poczucie niewygody, bo jakikolwiek zaczątek myśli od razu roztrzaskuje mi się o wnętrze czaszki. Wcześnie pogodziłam się bez żalu z ograniczeniami własnej inteligencji i zbaczałam ze ścieżki. Wiedziałam, że pisane mi niewiele myśleć, rozumowanie wtłaczało mnie ciasno we własną skórę. Jak zatem wywołać w sobie teraz myślenie? Może tylko myślenie było w stanie mnie uratować, pasja powoduje we mnie strach.
Skoro muszę uratować dzień jutrzejszy, skoro muszę mieć jakiś kształt, bo nie czuję się na siłach, by pozostać w nieładzie, skoro to nieuniknione, że będę musiała zmierzyć się z tym potwornym bezkresnym mięsem i pokroić je na kawałki, które pasują do rozmiaru moich ust i do pola widzenia oczu, skoro nieuchronnie ulegnę potrzebie kształtu, która bierze się z tego, że boję się rozmycia – niech przynajmniej odważę się pozwolić, by kształt ukształtował się sam, jak strup, który twardnieje sam z siebie, ognista mgławica, która zastyga jako ziemia. Niech zdobędę się na tę wielką odwagę, jakiej wymaga oparcie się pokusie, by wymyślić pewien kształt.
Wysiłek, który teraz podejmę, by pozwolić wypłynąć na powierzchnię sensowi, jakikolwiek by był – ten wysiłek byłby mniejszy, gdybym udawała, że piszę do kogoś.
Ale obawiam się, że zacznę wypowiadać się tak, żeby ten wyobrażony ktoś mógł mnie zrozumieć, boję się, że zacznę „wytwarzać” jakiś sens, ogarnięta takim samym łagodnym obłędem, który jeszcze do wczoraj pozwalał mi znaleźć sobie jakieś zdrowe miejsce w ramach pewnego układu. Muszę zdobyć się na odwagę, by wykorzystać jakieś bezbronne serce i przemawiać do niczego i do nikogo? Tak myśli ku nicości kieruje dziecko. Podejmę ryzyko, że zmiażdży mnie ślepy los.
Nie rozumiem tego, co ujrzałam. Nie wiem nawet, czy coś zobaczyłam, bo moje oczy nie odróżniały się już od tego, co widziały. Za sprawą pewnego niespodziewanego drżenia obrysów, niewielkiego odchylenia w nieprzerwanej ciągłości cywilizacji, na krótką chwilę doświadczyłam ożywczej śmierci. Subtelnej śmierci, dzięki której mogłam dotknąć zakazanego splotu życia. Nazwy życia nie wolno wypowiadać na głos. A ja prawie to zrobiłam. Ledwie udało mi się uwolnić od tego splotu, który prowadziłby do unicestwienia płynącego we mnie czasu.
Być może przytrafiło mi się to, że zdołałam pojąć, ale żeby być prawdziwą, nadal nie mogę dorastać do rozumienia, muszę wciąż nie rozumieć. Zawsze gdy się coś nagle pojmuje, przypomina to rażący brak zrozumienia.
Nie. Zawsze gdy się coś nagle pojmuje, ostatecznie objawia się rażący brak zrozumienia. Zawsze gdy się coś odnajduje, gubi się siebie. Może przydarzyło mi się pojmowanie tak całkowite jak niewiedza i wyszłam z niego nietknięta i niewinna. Moje własne rozumienie nigdy nie osiągnie poziomu tego pojmowania, bo nie sięgnę wyżej, niż pozwala mi życie – życie to jedyny dostępny mi poziom. Tyle tylko, że teraz, teraz znam już pewną tajemnicę. O której już zapominam, czuję, że już zapominam…
Żeby znów ją poznać, musiałabym teraz ponownie umrzeć. Ta wiedza zabiłaby, być może, moją ludzką duszę. A nie chcę, nie chcę. Uratować mnie mogłoby jeszcze oddanie się nowej niewiedzy, to byłoby możliwe. Bo walczę, by wiedzieć, a tymczasem nowa niewiedza, którą jest zapomnienie, stała się święta. Jestem westalką tajemnicy, której już nie znam. I służę zapomnianemu zagrożeniu. Dowiedziałam się czegoś, czego nie byłam w stanie zrozumieć, usta mam zapieczętowane, pozostały mi jedynie niezrozumiałe fragmenty pewnego rytuału. Chociaż po raz pierwszy czuję, że moje zapomnienie zrównuje się w końcu z poziomem świata. I nie chcę nawet, żeby wytłumaczono mi coś, co w celu objaśnienia musiałoby wykroczyć poza siebie. Nie chcę, żeby wytłumaczono mi to, co znów potrzebowałoby ludzkiego umocowania, by dało się odczytać.
Życie i śmierć były moje, a ja byłam potworna. Miałam śmiałość, jakbym po prostu chodziła we śnie. Zatraciłam się na godziny, podczas których odważyłam się niczego nie układać i nie porządkować. A przede wszystkim nie przewidywać. Dotąd nie ośmieliłam się pozwolić, by kierowało mną coś, czego nie znam, i popychało w stronę czegoś, czego nie znam: moje przewidywania warunkowały zawczasu, co zobaczę. Nie chodzi o zwiastuny: one już miały rozmiar moich trosk. Moje przewidywania zamykały mi świat.
Aż w końcu na kilka godzin się poddałam. I, na Boga, otrzymałam coś, czego nie pragnęłam. Droga, którą szłam, nie prowadziła wzdłuż doliny rzeki – zawsze myślałam, że gdy odnajduje się to, czego się szuka, jest to przeżycie żyzne i wilgotne jak rzeczne doliny. Nie sądziłam, że napotkam tak wielki rozdźwięk.
Czy aby pozostać człowiekiem, będę musiała zgodzić się na ofiarę, jaką jest zapomnienie? W zwyczajnych twarzach pewnych ludzi będę umiała już rozpoznać, że… Że oni zapomnieli. I nie wiedzą już nawet, że zapomnieli to, co zapomnieli.
Widziałam. Wiem, że widziałam, bo nie nadałam temu, co zobaczyłam, własnego sensu. Wiem, że widziałam, bo nie rozumiem. Wiem, że widziałam, bo to, co zobaczyłam, niczemu nie służy. Posłuchaj, muszę mówić, bo nie wiem, co zrobić z tym przeżyciem. Nawet gorzej: nie chcę tego, co widziałam. To, co widziałam, rozsadza mi codzienne życie. Przepraszam, że ci to przekazuję, sama wolałabym zobaczyć coś lepszego. Przyjmij to, co widziałam, uwolnij mnie od tej zbędnej wizji, od mojego zbędnego grzechu.
Jestem tak przerażona, że pogodzę się z tym, że się zagubiłam, tylko jeśli wyobrażę sobie, że ktoś podaje mi rękę.
Podanie komuś ręki było zawsze tym, czego oczekiwałam od radości. Wielokrotnie przed zaśnięciem – w trakcie małej potyczki o to, by pozostać świadomą, gdy wstępuje się w ten większy świat – wielokrotnie, zanim ośmielę się wkroczyć w bezmiar śnienia, udaję, że ktoś podaje mi rękę, i wtedy idę, idę ku ogromowi bezkształtu, jakim jest sen. I nawet gdy nadal brakuje mi odwagi, śnię.
Zapadanie w sen przypomina bardzo to, jak kroczę teraz ku swobodzie. Oddając się czemuś, czego nie rozumiem, stanę na skraju nicości. Będę szła i nic więcej, jak niewidoma zagubiona pośród pól. Nadprzyrodzona rzecz – życie. Życie, które udomowiłam, by je oswoić. Śmiały czyn – oddanie się, jakby wyciągało się dłoń ku widmowej ręce tego, co jest Bogiem, i wkraczało w bezkształt raju. Raju, którego nie chcę!
Dopóki piszę i mówię, muszę udawać, że ktoś trzyma mnie za rękę.
Przynajmniej na początku, choćby na początku. Jak tylko będę mogła się bez niej obejść, pójdę sama. Na razie potrzebuję trzymać cię za rękę, mimo że nie potrafię wyobrazić sobie twojej twarzy, i twoich oczu, i ust. Ale nawet taka odcięta, ta ręka mnie nie przeraża. Powstała z idei miłości, jakby rzeczywiście stanowiła część jakiegoś ciała, którego nie widzę, bo nie jestem w stanie kochać bardziej. Nie umiem wyobrazić sobie całej osoby, bo sama nie jestem całą osobą. I jak wyobrazić sobie twarz, skoro nie wiem, jakiego wyrazu twarzy potrzebuję? Gdy tylko będę mogła poradzić sobie bez twojej ciepłej dłoni, pójdę sama i ogarnięta grozą. Wezmę lęk na siebie, dopóki nie dokona się przemiana, a groza nie przekształci się w jasność. Nie taką, która rodzi się z pragnienia piękna i pouczenia, jak wcześniej nieświadomie sobie zakładałam, tylko przyrodzoną jasność tego, co istnieje – i to ta przyrodzona jasność napawa mnie grozą. Chociaż wiem, że zgroza… Zgroza to ja wobec rzeczy.
Jak na razie wymyślam sobie twoją obecność, tak jak pewnego dnia nie odważę się umierać w samotności, bo z umieraniem wiąże się najwyższe ryzyko, nie będę umiała oddać się śmierci i postawić pierwszego kroku pośród pierwszej nieobecności siebie – także i w tej ostatniej, a zarazem pierwszej godzinie wymyślę sobie twoją nieznaną obecność i to z tobą zacznę umierać, dopóki sama nie nauczę się nie istnieć i cię nie uwolnię. Na razie trzymam cię mocno, a twoje nieznane i ciepłe życie jest dla mnie jedynym, najgłębszym ładem, bo bez twojej ręki czułabym się teraz, jakbym spadła bezwładnie w dopiero co odkryty ogrom. Ogrom prawdy?
Przecież prawda nigdy nie miała dla mnie sensu. Prawda nie ma dla mnie sensu! To dlatego się jej bałam, nadal się jej boję. Jestem bezbronna i oddaję ci wszystko, żebyś przekuł to w radość. Przestraszę cię i stracę, bo do ciebie mówię? Ale jeśli zamilknę, stracę siebie, a jeśli stracę siebie, stracę i ciebie.
Prawda nie ma sensu, ogrom świata sprawia, że się kurczę. To, o co zapewne prosiłam, aż w końcu to dostałam, pozostawiło we mnie poczucie braku, jak u dziecka, które nie ma nikogo na świecie. Poczucie braku tak duże, że pocieszyć i dopełnić mogłaby mnie jedynie miłość całego wszechświata, tylko taka miłość, że od tego, co nazywam tutaj miłością, zadrżałaby sama komórka jajowa rzeczy. Od tego, co tak naprawdę jedynie przyzywam, bo nie wiem, jak to nazwać.
Czy to, co widziałam, to miłość? Ale jaka miłość jest tak ślepa jak miłość komórki jajowej? Czy to właśnie to? Ta zgroza – czy to była miłość? Miłość tak bezstronna, że… Nie, nie chcę jeszcze się wypowiadać, bo jeśli powiem coś teraz, ponaglę sens jak ktoś, kto zamiera, gdy tylko poczuje obezwładniające bezpieczeństwo, jakie zapewnia mu trzecia noga. A może jedynie odwlekam chwilę, gdy przemówię? Dlaczego milczę i tylko zyskuję na czasie? Ze strachu. Potrzebna mi odwaga, by podjąć próbę nadania postaci temu, co czuję. Jakbym miała monetę, ale nie wiedziała, w jakim kraju można nią zapłacić.
Potrzeba odwagi, by zrobić to, co zamierzam: przemówić. I być gotowym na to, jak ogromnie zaskakuje ubóstwo tego, co się wypowiedziało. Ledwie coś powiem, a już będę musiała dodać: to nie to, to nie to! Ale nie należy też obawiać się ośmieszenia. Przez strach przed ośmieszeniem zawsze wolałam mniej od więcej: bo jest też coś takiego jak rozdarcie wstydu. Odwlekam chwilę, by zacząć mówić. Ze strachu?
A także dlatego, że nie mam do powiedzenia ani słowa.
Nie mam ani słowa do powiedzenia. Dlaczego więc nie zamilknę? Dlatego, że jeśli nie wymuszę na sobie słowa, utonę na zawsze pod falami milczenia. Słowo i forma będą deską, która pozwoli mi utrzymać się na powierzchni pośród spiętrzonych fal niemoty.
Zwlekam także dlatego, że nie mam przewodnika. Doniesienia innych podróżników dostarczają mi niewielu faktów na temat tej wyprawy: wszystkie informacje są straszliwie niekompletne.
Czuję, że z wolna rozwija się we mnie zalążek swobody… Lęk przed złym smakiem nigdy nie był we mnie tak znikomy: napisałam „spiętrzone fale niemoty”, czego wcześniej bym nie zrobiła, bo zawsze szanowałam piękno i właściwy mu umiar. Powiedziałam „spiętrzone fale niemoty”, serce skłania mi się z pokorą, a ja to przyjmuję. W końcu pozbyłam się całego tego układu, który nazywa się dobrym smakiem? Ale czy to jedyne, co zyskałam? Musiałam żyć w wielkim zniewoleniu, skoro teraz czuję się swobodniejsza tylko dlatego, że przestałam się obawiać niedociągnięć estetyki… Wciąż nie przeczuwam, co jeszcze zyskałam. Może stopniowo zdam sobie z tego sprawę. Jak na razie pierwsza nieśmiała przyjemność, jaka jest mi dana, to stwierdzenie, że wyzbyłam się strachu przed brzydotą. I ta utrata jest bardzo dobra. Jest słodka.
Chcę się dowiedzieć, co jeszcze zyskałam poprzez utratę. Na razie nie wiem: żyć będę dopiero wtedy, gdy znów zacznę przeżywać siebie.
Ale jak przeżyć się ponownie, skoro nie mam do powiedzenia ani jednego naturalnego słowa? Będę musiała wytworzyć słowo, jakbym miała stworzyć to, co mi się przydarzyło?
Stworzę to, co mi się przydarzyło. Tylko dlatego, że życia nie da się opowiedzieć. Życia nie da się przeżywać. Muszę tworzyć na życiu. I nie kłamać. Tworzyć, nie kłamać. Tworzenie to nie wyobrażanie, to podjęcie wielkiego ryzyka, że osiągnie się rzeczywistość. Tworzenie to rozumienie, to dla mnie jedyny sposób. Będę musiała z mozołem tłumaczyć sygnały telegrafu – przekładać to, co nieznane, na język, którego nie znam, i nie rozumieć nawet, do czego te sygnały służą. Wypowiem się w mowie lunatyków, która na jawie nie jest już językiem.
Dopóki nie stworzę prawdy o tym, co mi się przydarzyło. Będzie to bardziej charakter pisma niż samo pismo, bo staram się raczej coś odtworzyć, niż wyrazić. Coraz mniej potrzebuję wyrazić siebie. Także i to utraciłam? Nie, nawet kiedy rzeźbiłam, starałam się już jedynie odtwarzać, i to tylko przy użyciu rąk.
Zgubię się pośród niemoty sygnałów? Tak, bo wiem, jaka jestem: nigdy nie potrafiłam patrzeć tak, żeby nie potrzebować zaraz czegoś więcej niż to, że widzę. Wiem, że zgroza przejmie mnie jak ślepca, który nagle otworzyłby oczy i zobaczył… Zobaczył co? Jakiś niemy i niezrozumiały trójkąt. Czy ktoś taki mógłby uznać, że nie jest już ślepy tylko dlatego, że widzi niezrozumiały trójkąt?
Zastanawiam się: czy jeśli spojrzę w ciemność przez soczewkę, ujrzę coś więcej niż ciemność? Soczewka nie rozprasza ciemności, lecz ukazuje ją jeszcze pełniej. A jeśli przez soczewkę spojrzę w jasność, wstrząśnięta dojrzę jedynie jeszcze większą jasność. Widziałam coś, ale jestem tak ślepa jak wcześniej, bo dostrzegłam niepojmowalny trójkąt. Chyba że ja sama także przekształcę się w trójkąt, który w niepojmowalnym trójkącie rozpozna swoje własne źródło i powtórzenie.
Zwlekam. Wiem, że wszystko, co mówię, jest tylko po to, żeby odwlekać – odwlec moment, gdy będę musiała zacząć mówić, wiedząc, że nie mam już nic do powiedzenia. Odwlekam własne milczenie. Całe życie odwlekałam milczenie? Ale teraz z pogardy dla słowa może zdołam przemówić.
Znaki telegraficzne. Świat najeżony antenami, a ja wyłapuję sygnał. Dam radę zaledwie przepisać dźwięki. Trzy tysiące lat temu postradałam zmysły i pozostały po mnie urywki dźwięków. Jestem bardziej ślepa niż wcześniej. Widziałam, owszem. Widziałam i przestraszyłam się surowej prawdy świata, którego największa zgroza tkwi w tym, że jest on tak żywy, iż aby przyznać, że jestem tak żywa jak on – a moje najgorsze odkrycie polega na tym, że jestem tak jak on żywa – będę musiała wznieść własną świadomość życia zewnętrznego tak wysoko, aż dopuszczę się zbrodni przeciw własnemu życiu jako osoby.
Dla dotychczasowej głębi mojej moralności – moja moralność opierała się na pragnieniu rozumienia, a że nie rozumiałam, układałam rzeczy; dopiero wczoraj i teraz odkryłam, że zawsze byłam głęboko moralna: liczyła się dla mnie tylko celowość – dla mojej głębokiej moralności odkrycie, że jestem tak surowo żywa jak to surowe światło, które wczoraj poznałam, dla tej mojej moralności twarda chwała tego, że się żyje, to zgroza. Żyłam dotąd w świecie uczłowieczonym, a moralność obaliło mi to, co czysto żywe?
Bo świat w pełni żywy ma w sobie piekielną moc.Bo świat w pełni żywy ma w sobie piekielną moc.
Wczoraj rano, kiedy z salonu poszłam do pokoju służącej, nic nie kazało mi przypuszczać, że jestem o krok od odkrycia pewnego imperium. O krok. Najpierwotniejsza walka o najpierwotniejsze życie miała rozpocząć się dla mnie ze spokojną i żarłoczną drapieżnością właściwą zwierzętom pustyni. Miałam zmierzyć się wewnątrz siebie z tak zalążkowym natężeniem życia, że było bliskie temu, co nieożywione. Tymczasem żaden mój ruch nie wskazywał na to, żebym ja, z ustami wyschniętymi z pragnienia, miała istnieć.
Dopiero później przypomniało mi się stare zdanie, które lata temu na trwałe wyryło mi się w pamięci – zaledwie podtytuł jakiegoś artykułu z czasopisma, którego w końcu nie przeczytałam: „Zagubiona w rozżarzonym piekle kanionu kobieta rozpaczliwie walczy o życie”. Nic nie zapowiadało, dokąd zmierzam. Ale tak naprawdę to nigdy nie umiałam dostrzec, jak jedna rzecz prowadzi do drugiej. Za każdym razem, gdy osiągały pełnię, wydawały mi się zdumiewającym zrywem, wybuchem chwil, zdarzeniem, nie zaś dalszym rozwojem nieprzerwanego ciągu.
Zanim weszłam tamtego ranka do pokoju, czym byłam? Byłam tym, czym inni zawsze widzieli, że jestem, i jako taką siebie znałam. Nie potrafię powiedzieć, czym byłam. Ale chcę sobie chociaż przypomnieć: co wtedy robiłam?
Było tuż przed dziesiątą rano i mieszkanie już od dawna tak bardzo do mnie nie należało. Dzień wcześniej zwolniła się służąca. To, że nikt nie gadał, nie łaził i nie stwarzał okazji, by coś się wydarzyło, powiększało milcząco dom, w którym względnie luksusowo sobie żyję. Przeciągałam śniadanie… Jak trudno dojść do tego, jaka byłam. Muszę mimo to zdobyć się przynajmniej na wysiłek, by nadać sobie jakiś uprzedni kształt, bo bez tego nie zrozumiem, co się wydarzyło, kiedy go utraciłam.
Przeciągałam śniadanie i ugniatałam kulki z chleba – czy tak? Muszę wiedzieć, muszę wiedzieć, czym byłam! Byłam tym: w roztargnieniu ugniatałam kulki z chleba, ostatnie, spokojne więzy miłosne rozpłynęły się przyjaźnie wraz z czułym gestem, przez co odzyskiwałam mdławy i szczęśliwy smak wolności. Czy to określa moje położenie? Jestem lubiana, mam prawdziwych przyjaciół, a świadomość tego sprawia, że utrzymuję sama ze sobą przyjemną, przyjacielską relację, co nigdy nie przeszkadzało mi postrzegać się z pewną dozą ironii, choć nie byłam wobec siebie surowa.
Ale to, jakie bywało wcześniej moje milczenie – tego nie wiem i nie wiedziałam nigdy. Czasami, gdy patrzyłam na jakieś zdjęcie z plaży lub przyjęcia, dostrzegałam z lekką, ironiczną obawą coś, co zdradzała uśmiechnięta i zaciemniona twarz: milczenie. Milczenie i los, które mi się wymykały: ja, odłamek hieroglifu pozostały po jakimś martwym lub żywym imperium. Gdy patrzyłam na portret, widziałam tajemnicę. Nie. Wyzbędę się resztek strachu przed złym smakiem, zdobędę się na odwagę – życie to nie odwaga, odwagą jest wiedzieć, że się żyje – i powiem, że w swojej fotografii widziałam Tajemnicę. Lekko mnie to zdumiało, dopiero teraz uświadamiam sobie, że byłam zdumiona: w roześmianych oczach było milczenie, jakie widziałam tylko w jeziorach i słyszałam jedynie w samej ciszy.
Nigdy nie przyszłoby mi więc do głowy, że pewnego dnia będę musiała się z tą ciszą zderzyć. Roztrzaskać ją. Spoglądałam przelotnie na fotografię i w obojętnej twarzy spojrzenie odwzajemniał przez sekundę równie obojętny świat. To właśnie – i tylko to – była moja największa styczność z sobą samą? Najgłębsze milczenie, do jakiego dotarłam, najbardziej ślepa i bezpośrednia więź ze światem. Wszystko inne… Wszystko inne sprowadzało się zawsze do różnych sposobów na uporządkowanie siebie, teraz to wiem, teraz już wiem. Wszystko inne było sposobem na powolne przekształcenie się w osobę, która nosi moje imię. I stałam się w końcu własnym imieniem. Wystarczy spojrzeć na wytłoczone na moich skórzanych walizkach inicjały G.H. – oto ja. Od innych także nie wymagałam nic oprócz wierzchniej warstwy inicjałów. Poza tym nigdy nie interesowała mnie „psychologia”. Psychologiczne spojrzenie drażni mnie od zawsze, to narzędzie, które przechodzi na wylot. Sądzę, że psychologiczność przeszła mi, gdy byłam jeszcze nastolatką.
G.H. wiele przeżyła – to znaczy: przeżyła wiele rzeczy. Być może jakoś spieszyło mi się, by doświadczyć od razu wszystkiego, co miałam do przeżycia, żeby zostało mi dość czasu, żeby… Żeby żyć bez wydarzeń? Żeby żyć. Wcześnie wywiązałam się ze wszystkiego, do czego zobowiązywały mnie zmysły, wcześnie i szybko doznałam bólów i radości – żeby prędzej uwolnić się od pomniejszego ludzkiego losu? I swobodnie poszukiwać własnej tragedii.
Moja tragedia już gdzieś na mnie czekała. Gdzie kryło się moje większe przeznaczenie? Takie, które nie sprowadzałoby się do fabuły mojego życia? Tragedia, czyli największa przygoda, nigdy wcześniej się we mnie nie objawiła. Znałam tylko swój los jako pewnej osoby. I go pragnęłam.
Rozsiewam wokół siebie spokój, bo jestem tak bardzo spełniona, że jestem G.H. nawet na obiciach walizek. Także na potrzeby tak zwanego życia wewnętrznego przyjęłam bezwiednie własny wizerunek: traktuję siebie tak, jak traktują mnie ludzie, jestem tym, co widzą we mnie inni. Kiedy zostawałam sama, nie następował jakiś gwałtowny spadek, tylko zmniejszało się nieznacznie to, czym byłam wśród innych, i takie zawsze były moja natura i moje zdrowie. I właściwy mi rodzaj piękna. Jedynie na moich portretach utrwalano tę otchłań? Otchłań.
Otchłań nicości. Tylko ten ogrom i pustka: otchłań.
Zachowuję się jak ktoś, kogo nazywa się osobą spełnioną. To, że przez pewien nieokreślony czas zajmowałam się z przerwami rzeźbą, zapewniało mi pewną przeszłość i pewną teraźniejszość, które pozwalały innym określić moje położenie: mówią o mnie jako o kimś, kto tworzy rzeźby, które nie byłyby nawet takie złe, gdyby nie ich jawne amatorstwo. Kiedy jest się kobietą, taki wizerunek wiele znaczy w towarzystwie i pozwoliło mi to zająć miejsce – zarówno w oczach innych, jak i w moich własnych – w strefie, która społecznie znajduje się pomiędzy światami żeńskim i męskim. Dawało mi to o wiele większą swobodę, by być kobietą, skoro formalnie nie musiałam wkładać w to żadnego wysiłku.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._