- nowość
- W empik go
Patolka - ebook
Patolka - ebook
Paulina powraca myślami do milenijnego roku, co okazuje się słodką, a jednocześnie dramatyczną podróżą. W jej wspomnieniach kojące zapachy sielskiej wsi przenikają się z odorem domu naznaczonego biedą i alkoholem. Prawdę o najbliższym otoczeniu czerpie z ciągłego podsłuchiwania dorosłych. Pokiereszowane serce leczy magią kwiatów, szumem lasu i pierwszymi pocałunkami… Czy okaleczone dzieciństwo może stać się brzemieniem ciążącym przez całe życie? Czy prawdziwie kocha się tylko raz? Lektura 18+
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8384-884-6 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ty zawsze różniłaś się od sióstr
Nie byłam absorbującym dzieckiem, lubiłam swoje towarzystwo, a gdy tylko nadarzyła się okazja, podsłuchiwałam rozmowy dorosłych. W przeciwieństwie do Oli i Hani — młodszych sióstr bliźniaczek — nie narzekałam ciągle, że się nudzę. Już jako mała dziewczynka znajdowałam dla siebie jakieś zajęcie o każdej porze dnia i nocy. Bawiłam się ludzikami z kasztanów, kolorowymi kamieniami, patyczkami po lodach i tym, co akurat znalazło się w zasięgu rąk. W domu się nie przelewało, dlatego zabawki pozostawały w sferze marzeń. Zresztą nie tylko zabawki… Chyba nigdy nie zapomnę zdarzenia, które na długi czas wyleczyło mnie z dziecięcych zachcianek.
Tego dnia słońce przygrzewało, zapraszając do beztroskiej zabawy, a jednocześnie był to jeden z najbardziej szarych dni w moim ówczesnym, niespełna sześcioletnim życiu. Pamiętam, że weszłyśmy z mamą do sklepu obuwniczego, gdzie ujrzałam białe kalosze w czarne kropki.
— Mamo, jakie śliczne! — zapiszczałam z radości.
— Przyszłyśmy po kapcie. Przypominam ci, że za miesiąc idziesz do zerówki.
— Proszę… — walczyłam nieugięcie o wymarzone buty.
— Powiedziałam: nie.
Dostrzegłam dwie bruzdy na jej czole, a ten nerwowy grymas zawsze zwiastował tarapaty.
— Tak bardzo proszę — nie ustawałam w błaganiach.
Rodzicielka niespodziewanie złapała mnie mocno za warkocz i pociągnęła w kierunku drzwi wyjściowych, jakby obchodziła się z agresywnym zwierzęciem zaprzęgowym. Wszystkie osoby obecne w sklepie biernie przyglądały się temu zdarzeniu, ludzie kierowali wścibskie spojrzenia na mnie i matkę, ale nikt nie zareagował. Zrobiło mi się gorąco. Chciałam zniknąć, rozlecieć się na miliony kawałków o wielkości ziarnka piasku, aby pozbyć się balastu upokorzenia, który przygniótł moje wątłe ciałko. Wstyd palił mi wnętrzności i skórę, ale wtedy nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Bałam się i powiedziałam o tym matce, ale jej oschła odpowiedź jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że uczyniłam coś bardzo złego, przez co należało siłą wyprowadzić mnie ze sklepu, w dodatku trzymając za włosy.
— Boisz się, bo nabroiłaś. Nigdy więcej nie zachowuj się w ten sposób, to przestaniesz się bać.
„Nigdy więcej o nic nie proś” — pomyślałam wtedy.
Tamtego dnia matka po raz pierwszy i ostatni zadała mi ból fizyczny, choć jej dalsze poczynania okazały się znacznie gorsze niż ciągnięcie za warkocz w tłumie gapiów. W późniejszych latach pastwiła się nade mną w białych rękawiczkach, bo wymierzanie kar cielesnych powierzyła ojcu. Rodzice wyznawali zasadę, że manto jest najlepszym lekarstwem na wybicie dzieciom głupot z głowy. Nienawidziłam pasa, dlatego robiłam wszystko, by na niego nie zasłużyć, ale choćbym nie wiem jak się starała, czasem popełniałam błędy. Żadne potknięcie nie mogło się obyć bez kary. Scenariusz zwykle był ten sam. Matka z obojętnym wyrazem twarzy przyglądała się, jak ojciec wymierzał razy na moje chude pośladki, przyjmowała rolę jednej z ciekawskich osób w sklepie obuwniczym, niewzruszonej widokiem dziecięcego upodlenia.
Po incydencie z kaloszami pojęłam, że jeśli nie mogę mieć upragnionych butów, to tym bardziej nie wolno mi prosić o zabawki. Gdy rozpoczęłam naukę w pierwszej klasie, zaczęłam robić lalki ze starych skrawków materiału. Nie pokazywałam tych kukiełek koleżankom ze szkoły w obawie, że mnie wyśmieją. Szmaciane laleczki wyglądały bardzo oryginalnie, ale nie przypominały sklepowych piękności w kolorowych ciuszkach. To zadziwiające, że dzieci z taką łatwością godzą się na bylejakość.
Pielęgnowałam w sobie nadzieję, że młodsze siostrzyczki nie podzielą mojego losu i nie poczują na własnej skórze, jak ciężka jest ojcowska ręka i jak palący jest ojcowski pas, ale wrodzona zbuntowana natura dziewczynek sprawiła, że poznały okrutny ból kar cielesnych znacznie wcześniej niż ja. W przeciwieństwie do mnie bliźniaczki uparcie walczyły o swoje potrzeby. Wyglądały jak dwie krople wody, ale na tym nie kończyło się ich podobieństwo. Obie lubiły postawić na swoim. Cena, jaką płaciły za nieposłuszeństwo, pozostawiała piekącą skórę i trudno gojące się rany psychiczne. Nauczyły się jednak walczyć o marzenia, czego im szczerze zazdrościłam, bo ja wciąż odkładałam pragnienia na później.
Pierwszego września tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Ola i Hania rozpoczęły naukę w zerówce. Z tej okazji dostały od rodziców okazały worek używanych Barbie. Otrzymały coś, co kiedyś śniło mi się po nocach, a o czym mogłam jedynie pofantazjować. Mimo wszystko nie czułam zazdrości, bo dla mnie lalki przestały istnieć jakiś czas temu. Uczyłam się już w szóstej klasie i wielbiłam piosenki Spice Girls i Backstreet Boys. Wytapetowałam cały pokój plakatami z „Bravo” i wierzyłam, że w przyszłości zostanę piosenkarką.
Kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego podsłuchałam wymianę zdań między rodzicami. Ojciec bardzo często znajdował powód do złości, dlatego nie dziwiło mnie jego ciągłe „kurwa mać”, podniesiony ton głosu czy trzask rozbitych talerzy. Tego dnia nie usłyszałam żadnego przekleństwa ani krzyku. Słowa rodziców sprawiły jednak, że mój nastoletni świat legł w gruzach. Matka i ojciec na jakiś czas stali się dla mnie najbardziej obcymi ludźmi na świecie, choć nigdy nie byli mi w pełni bliscy.
— Niepotrzebnie wzięłaś te lalki. Teraz widzisz, że nie ma nic za darmo. Ludzie wypomną ci wszystko — odezwał się ojciec nerwowo.
— To było tak dawno… — tłumaczyła się matka.
— Przez jakieś durne lalki Kryśka nie chce ci teraz oddać kasy.
— Nie protestowałeś, jak przyniosłam te durne lalki do domu.
— Nie protestowałem? Nigdy nie lubiłem brać od innych.
— Przypominam ci, że chciałam sprzedać ten plastikowy kicz. To ty wpadłeś na pomysł, żeby zostawić zabawki. Paulinka wychowała się bez tego badziewia.
— Paulinka nie miała pojęcia, że to badziewie jest na strychu.
— Chyba zapomniałeś, że to ty schowałeś lalki przed Pauliną.
— Wyszło jej to na dobre.
Niedługo po tym, jak rodzice skończyli rozmowę, zapytałam ojca, dlaczego mi to zrobił — dlaczego nie chciał sprawić, abym poczuła się szczęśliwa. W obawie przed karą rzadko zadawałam pytania, wtedy jednak zaryzykowałam, bo ciekawość przezwyciężyła strach.
— Ty zawsze różniłaś się od sióstr — oświadczył. — Bez przerwy cię szukaliśmy, bo lubiłaś chować się w różnych zakątkach domu. Nasza cichutka Paulinka. Nigdy nie lubiłem tych całych Barbie. Przypominają mi tanie dziwki. Wolałem, żebyś się nimi nie bawiła. A bliźniaczki… sama wiesz. Jak mają lalki, to jest chwila normalności.
Moje młodsze siostry dziurawiły rajstopy, gubiły czapki, wybrzydzały, co mają zjeść lub w co się ubrać. Gdziekolwiek się pojawiły, tam fruwały w powietrzu zabawki i trzeszczała podłoga. Bezustannie musiały mieć jakieś zajęcie, w przeciwnym razie torturowały otoczenie hałaśliwym usposobieniem. Żywiołowe temperamenty przyniosły im jednak wielką korzyść. Codziennie po pracy ojciec pozwalał im na zabawę lalkami — tymi samymi, które kiedyś ukrył przede mną. Zyskiwał wtedy przynajmniej godzinę upragnionego spokoju. Nagle kolorowe Barbie przestały być złymi, plastikowymi kościotrupami przypominającymi tanie dziwki.
Każdy wokół mnie czegoś pragnął. Ojciec — ciszy, matka — ciepłego słowa, bliźniaczki — nieustannej atencji. Moje pragnienie zamknięto na strychu.
Wydawać by się mogło, że jeśli dziecięce tęsknoty ciągle napotykają na gruby mur obojętności, z czasem tracą dawny blask — są degradowane do poziomu kapryśnych życzeń i pozbawiane statusu wyjątkowych zachcianek. Nic bardziej mylnego. Większość moich dziecięcych i nastoletnich marzeń się nie materializowała, ale nie zniechęciło to bujnej wyobraźni do wytężonej pracy. Pogrzebane i niespełnione fantazje działały jak paliwo napędowe. Im mniej rzeczy miałam, tym częściej bujałam w obłokach i poszerzałam listę celów do zrealizowania.Rozdział 2
To wszystko moja wina
W życiu zwykle sprawdza się porzekadło, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Gdyby prawda o lalkach na strychu nie wyszła na jaw, pewnie długo jeszcze wierzyłabym, że wszelkie zmartwienia ludzkości biorą się z braku pieniędzy. Matka i ojciec na własnym przykładzie udowodnili jednak, że jest inaczej. Uzmysłowili mi, że zło tego świata nie wylęga się z ubóstwa materialnego, tylko duchowego.
W ostatnią sobotę października dziewięćdziesiątego dziewiątego w moim życiu nastąpił przełom. Rodzice z samego rana kazali, bym pojechała z nimi na lokalny targ. Pomyślałam, że będą chcieli sprzedać stare graty z garażu. Zawsze zabierali mnie z sobą, gdy mieli taki zamiar. Mówili, że przynoszę szczęście i dzięki mnie mają lepsze zyski. Z perspektywy czasu uważam, że chodziło o dodatkową parę rąk do taszczenia zakurzonych książek, garnków z odzysku czy dziwacznych obrazów. Bliźniaczki chyba nie przynosiły szczęścia, bo rodzice nie jeździli z nimi na targ. Woleli zostawiać je pod opieką sąsiadek.
Często widziałam, jak matka lub ojciec zabierali różne graty spod cudzych śmietników. Zastanawiałam się, po co to robią, dopóki po raz pierwszy nie pojechaliśmy na targowisko. Tam wszystko stało się jasne. Rodzice poprosili, bym pomogła ułożyć rupiecie na sprzedaż na kilku starych kołdrach. Ten asortyment przypominał totalny miszmasz. Sprzedawaliśmy używane maskotki, narzędzia, talerze, filiżanki, płyty CD, komiksy i wiele innych niepowiązanych ze sobą rzeczy.
Tej soboty nie pojechaliśmy na bazar, aby zarobić parę groszy. Rodzice postanowili zrobić mi niespodziankę. Jeszcze zanim wysiedliśmy z naszego starego fiata, mama założyła mi opaskę na oczy.
— Tylko nie podglądaj. — Ojciec jak zwykle dodał krótką reprymendę.
Rodzice chwycili mnie za obie dłonie, bo zupełnie nic nie widziałam. Droga w tych ciemnościach wydawała się całą wiecznością. W pewnym momencie przystanęliśmy. Poczułam w nozdrzach zapach grillowanych kiełbasek, który kojarzył mi się z targowiskiem.
— Będziemy jeść coś z grilla? — zapytałam nieśmiało.
Nie odpowiedzieli na pytanie. Po chwili poczułam pod opuszkami palców coś włochatego. To coś się ruszało. Moje serce kołatało, a nogi trzęsły się tak, że nie mogłam ich uspokoić. Obawiałam się, że jak tylko otworzę oczy, czar pryśnie i włochata niespodzianka okaże się maskotką na baterie.
Gdy matka ściągnęła mi opaskę, ujrzałam jedną z najpiękniejszych istot na ziemi. Ojciec trzymał w swoich masywnych dłoniach żwawego szczeniaka.
— Jest twój — oznajmił z uśmiechem.
— Naprawdę? — zapytałam z niedowierzaniem.
— Tak. Zawiedliśmy cię. Zasługiwałaś na te Barbie. Musimy ci to jakoś wynagrodzić — odrzekł ojciec.
— Urwis. Tak będzie się wabił — oświadczyłam z dumą.
— Obawiam się, że będziesz musiała wymyślić jakieś inne imię. To dziewczynka — wtrąciła matka.
— Jeśli to dziewczynka, to będzie Gwiazda. Jest prześliczna i powinna nazywać się wyjątkowo — odparłam.
Kobieta, od której rodzice kupili Gwiazdę, szczegółowo opisała, w jaki sposób należy dbać o owczarka szwajcarskiego. Wiedziałam, że czekają mnie długie spacery, bo psy tej rasy potrzebują się wybiegać. Nie interesowało mnie, skąd rodzice zdobyli pięćset złotych na najdroższy prezent, jaki kiedykolwiek dostałam. W domu na okrągło powtarzano mi, że na nic nas nie stać, dlatego postanowiłam milczeć, gdy się nagle okazało, że możemy sobie jednak pozwolić na zakup horrendalnie drogiego psiaka. Bałam się, że jak poruszę temat pieniędzy, wybuchnie dzika afera, która zakończy się oddaniem Gwiazdy do handlarki i żądaniem zwrotu pięciuset złotych. Wybrałam zatem ciche radowanie się swoim szczęściem.
Gdy wróciliśmy do domu, modliłam się w duchu, żeby rodzice nie dostrzegli mokrej plamy na dywaniku samochodowym. Nie mogłam przewidzieć, jak zachowa się ojciec, kiedy wyleję mleko, dostanę gorszą ocenę ze sprawdzianu lub na prośbę „wynieś śmieci” odpowiem „zaraz”. Czasem rozmawiał ze mną spokojnie, innym razem za to samo przewinienie kazał mi wynosić się do swojego pokoju. Nieumyte naczynia, w zależności od doświadczanego nastroju, stanowiły zarówno dobry powód do żartów, jak i wściekłości uruchamiającej najmroczniejsze aspekty ludzkiej osobowości. Poziom cierpliwości ojca rósł wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. Najbardziej kochałam go pijanego, choć miłość ta podyktowana była pragnieniem spokoju, a nie szczerymi uczuciami. Odurzony ojciec nie wpadłby w szał na widok zabrudzonego dywanika. Trzeźwy mógł stracić panowanie nad sobą i zamienić te piękne chwile w koszmar. Wolałam oszczędzić Gwieździe krzyku, tym bardziej że telepała się ze strachu. W końcu przebywała pośród obcych ludzi w nieznanym miejscu.
Gdyby to matka spostrzegła mokrą plamę w samochodzie, pewnie przeprowadziłaby ze mną moralizatorską rozmowę w stylu „Chciałaś psa, to teraz o niego dbaj”. Znając jej usposobienie, nie zabrakłoby gróźb w rodzaju „Jeśli nie będziesz zajmowała się Gwiazdą, oddamy ją do schroniska”. We wszystkim stale radziła się ojca, jakby ktoś odebrał jej rozum i zdolność samodzielnego podejmowania decyzji. Sprawę mokrego dywanika i dalszych losów Gwiazdy też na pewno skonsultowałaby z nieomylną i wszystkowiedzącą głową rodziny. Brakowało mi silnej matki, która tupnie nogą w obronie ogniska domowego, będzie niczym czuła kwoka dbająca o nieporadne pisklęta albo ofiarna samica pelikana, która w obliczu głodu gotowa jest karmić młode własną krwią. Brakowało mi rodzicielki chroniącej mnie przed pasem i wrzaskiem.
W latach dziewięćdziesiątych zjawisko przemocy domowej należało do tematów tabu. Dominował patriarchat pozbawiający kobiety i dzieci prawa do składania reklamacji na pana męża i ojca. Należało się cieszyć, że w domu jest ktoś, kto nosi spodnie. Sprzyjało to zatajaniu rodzinnych dramatów, a ofiary raczej nie szukały pomocnej dłoni. Uwierzyłam w mit świętości ogniska domowego. Rodzice nieustannie powtarzali, że nie wolno rozmawiać z innymi o tym, co dzieje się w czterech ścianach. Przekonywali mnie, że ludzie są podli, nie warto mieć przyjaciół, a rodzina jest jedyną pewną i bezpieczną przystanią. Dochowywałam lojalności wobec matki i ojca; milczałam, gdy ktoś się interesował, co u nas słychać; odpowiadałam ciszą nawet wtedy, gdy o sprawy rodzinne wypytywały koleżanki. Nigdy jednak, jak radzili rodzice, nie wyłączyłam innych ludzi ze swojego życia, bo potrzebowałam ich jak powietrza. Tylko przyjaciele sprawiali, że jakoś znosiłam rozchwiane dzieciństwo. A bliźniaczki? Czasem napomknęły komuś, że dostały lanie, ale opowiadały o tym w taki sposób, jakby chodziło o lekkie klepnięcie w pośladki, które w tamtych latach uchodziło za skuteczną metodę wychowawczą. Nie umiały ubrać w słowa tego, z czym się mierzyły prawie każdego dnia. Klapsem zwały mocne uderzenia pasem, krzykiem określały ataki furii z wyzwiskami w tle, a o ciągłej krytyce nawet nie wspominały, bo nie wiedziały, że to rodzaj poważnego nadużycia.
Choć rodzice ranili moje dziecięce serce, nigdy nie odważyłam się wykrzyczeć im tego bólu w twarz. Wiele razy pragnęłam wyrzucić z siebie wszystko, wzbudzić w nich wyrzuty sumienia za każdą wylaną łzę i nieprzespaną noc, ale powstrzymywała mnie jakaś niewidzialna siła. Dziś wiem, że pokonywał mnie wstyd. Dopiero dorosłość uzmysłowiła mi, jak wiele przeszłam i jak bardzo brakowało mi miłości.
Kiedy Gwiazda uzyskała status nowego członka rodziny, ofiarowała mi poddaństwo i mianowała swoją panią. Gdyby nie szkoła, spędzałybyśmy ze sobą chyba całą dobę, bo sunia spała ze mną, leżała obok biurka, gdy kułam do sprawdzianów i czytałam tasiemcowe lektury szkolne, a nawet chodziła ze mną do toalety. Przez pierwsze tygodnie Gwiazda nie potrafiła opanować zasad czystości i załatwiała potrzeby, gdzie popadło. Pilnowałam, żeby rodzice nie natknęli się na jakąś niemiłą śmierdzącą niespodziankę. Nadawałam się do roli sprzątaczki psich odchodów, bo nie pozostawało po nich śladu, gdy wracali z pracy. Po miesiącu solidnej tresury sunia nauczyła się załatwiać poza domem, a ja się przestałam zamartwiać, że psia kupa lub siuśki przesądzą o dalszych losach mojej pupilki.
Moja czworonożna przyjaciółka uwielbiała zabawy na świeżym powietrzu. Rzucałam stare szmaciane lalki, a ona rozszarpywała je na strzępy. Nauczyłam ją aportować, podawać łapę i jeść tylko z lewej ręki. Nie umiałam jedynie sprawić, aby poskromiła psią ciekawość i nie uciekała za każdym razem, gdy nadarzyła się ku temu sposobność.
Wiosną dwutysięcznego roku Gwiazda czmychnęła z podwórka przez dziurę w ogrodzeniu. Ojciec nie załatał rozerwanej siatki, tylko zasłonił ją kawałkiem starej płyty OSB. Tego dnia Ola i Hania wpadły na pomysł, że użyją jej do zabawy w sklep. Nie pytając nikogo o zgodę, zabrały spróchniałą wiórówkę i zrobiły z niej ladę. Gwiazda nie byłaby sobą, gdyby nie wykorzystała takiej okazji. Pech chciał, że uciekła akurat wtedy, gdy oglądałam ulubiony serial i nie myślałam, jak kreatywne są moje młodsze siostry i jak wiele szkód ich pomysłowość już wyrządziła. Na podwórku leżał stos starych płyt wiórowych, ale bliźniaczki wybrały akurat tę, która nieudolnie zasłaniała dziurę w ogrodzeniu. Kilka razy wrzasnęłam z całych sił: „Gwiazda, do domu!”, ale uciekinierka wróciła dopiero po dłuższej chwili. Od pewnego czasu bardzo żywo reagowała na psie serenady wyśpiewywane przez Borysa — rasowego owczarka niemieckiego państwa Zielińskich, dlatego gdy uciekła, podejrzewałam, że pobiegła wprost do ich luksusowej posesji. Niestety, bramka do niej często pozostawała niedomknięta.
Wieczorem przyszedł do nas Waldemar Zieliński. Rzadko wpadał w odwiedziny, dlatego domyśliłam się, że powodem tej wizyty musiała być Gwiazda. Nie pomyliłam się.
Mężczyzna plasował się na pierwszym miejscu mojej listy najmniej lubianych mieszkańców okolicy. Stale zaganiał swoich synów do roboty przy domu, ale chłopcy ciągle znajdowali jakieś wymówki. Solidaryzowałam się z Kamilem i Grześkiem, bo mi się wydawało, że wszyscy ojcowie na świecie są tacy sami jak mój — bezduszni i agresywni. Dopiero po latach zrozumiałam, że podniesiony ton głosu może być przejawem rodzicielskiej troski, a nie tylko zapowiedzią karczemnej awantury.
Pan Zieliński nie przybył z dobrymi wieściami. Od samego początku ukradkiem przysłuchiwałam się rozmowie między nim a moim ojcem.
— Cześć, Romek. Kaśka chyba udusi cię gołymi rękami — oznajmił pan Zieliński.
— Co się stało? — zapytał poruszony ojciec.
— Gwiazda zdemolowała nasz ogród. Kaśka widziała wszystko przez okno, ale nic nie zrobiła. Mówiłem ci kiedyś, że panicznie się boi obcych psów.
— Ach, ta głupia suka… — wycedził przez zęby ojciec.
— Taka psia natura. Kiedyś mieliśmy podobne incydenty z naszym Borysem, ale zrobiliśmy dla niego kojec.
— Z psem sobie poradzę. Martwi mnie wasz ogród.
— Dla mnie bez różnicy, czy przed domem rosną badyle, czy nie, ale Kaśka ma obsesję na punkcie tych swoich tulipanów.
W tamtej chwili zamarłam. Rodzice od pewnego czasu kłócili się, kto ma zapłacić za chleb i masło, a teraz doszło im kolejne zmartwienie.
— Posadzę nowe.
Odważyłam się wyjść z cienia, choć liczyłam się z tym, że mogę zostać skarcona za podsłuchiwanie.
— Lepiej powiedz, jakim cudem ta głupia suka zwiała!
— To wszystko moja wina — skłamałam, bo chciałam oszczędzić bliźniaczkom ojcowskiej frustracji. Tego wieczoru był trzeźwy, a więc z szerokiego repertuaru kar mógł wybrać kazanie, szlaban, klapsy, a w najgorszym wypadku pas. Poza tym uważałam siebie za jedyną pełnoprawną właścicielkę Gwiazdy i chciałam wziąć na swoje barki konsekwencje jej wybryku. — Potrzebowałam tej płyty, bo…
Już chciałam wymyślić na poczekaniu jakieś kłamstwo, ale niespodziewanie do naszej rozmowy wtrąciła się matka.
— Już lepiej nic nie mów — powiedziała. — Hania z Olą do wszystkiego się przyznały.
— Posadzę te tulipany. Mama może potwierdzić, że się na tym znam. — Postanowiłam, że uczynię wszystko, aby zły występek psiny szybko poszedł w niepamięć. — Mam pełną skarbonkę pięciozłotówek. Odkupię kwiaty.
— Mądra ta twoja córa — oznajmił pan Zieliński. — Mój Kamil pewnie nie dałby ani grosza, gdyby to Borys stratował cudzy ogród.
— Zawsze uważałem, że pas to najlepszy nauczyciel, ale ten pomysł z sadzeniem kwiatów nie jest wcale głupi — stwierdził ojciec.
— Pogadam z Kaśką, co myśli na ten temat. Za tydzień ma termin operacji kręgosłupa. Będzie musiała na jakiś czas zapomnieć o zabawach w ogrodzie — zwierzył się pan Zieliński. — A jeśli chodzi o pas, to ty tak na poważnie?
— Mnie pas pomógł, moim córom też pomoże.
— Nic tak nie działa na dzieciaki, jak stanowcze rozmowy i konsekwencja. Powinieneś spróbować.
— Ty wiesz swoje, a ja wiem swoje. Gówniarze muszą czuć nad sobą bata, bo inaczej na głowę nasrają.
Pan Zieliński nie wszedł w dalszą polemikę na temat kar cielesnych. W porę dostrzegł, że każdy argument kierowany do ojca trafiał na gruby mur zbudowany z uporu i głęboko zakorzenionych stereotypów.
W tym momencie znów wtrąciła się matka.
— Czy aby na pewno tutaj zawiniła Paulina? — zapytała. — Ola z Hanką się przyznały, że zabrały wiórówkę do zabawy w sklep. Gdyby tego nie zrobiły, Gwiazda nie uciekłaby z podwórka.
— Nie zapominaj, że za sukę odpowiada Paulina — odparł stanowczo ojciec.
Matka jak zwykle nie powiedziała nic więcej. Prawo do ostatniego słowa oddała głowie rodziny.
***
Po moich długich namowach pani Kasia zgodziła się na nowe kwiaty w ogrodzie. Nie pozwoliła tylko, bym wydała choćby złotówkę ze skarbonki. Uzgodniłyśmy, że zajmę się tym w przyszłym tygodniu, kiedy będę miała nieco mniej nauki.
Nie przypuszczałam, że pomysł odkupienia win niesfornej Gwiazdy przyniesie mi tyle radości i tyle kłopotów.Rozdział 3
Nie przeszkadzaj mi
Pani Kasia zawsze odpowiadała na moje „dzień dobry” i często pytała przy tym o samopoczucie. Spędzała długie godziny w otoczeniu drzewek ozdobnych, tulipanów, lilii, piwonii, margaretek, mieczyków, słoneczników, róż i dziesiątków innych gatunków roślin. W przeciwieństwie do pozostałych mieszkańców nie zadawała wścibskich pytań. Kilka razy chciała podarować mi ciuchy, które na pewno pasowałyby na mnie jak ulał, bo obie należałyśmy do grona filigranowych kruszynek. Oczyma wyobraźni widziałam siebie w jej supermodnych sukienkach i cieniowanych jeansach. W pamięci szczególnie utkwił mi kapelusz z czerwoną kokardą i aksamitne ogrodniczki w róże — strój idealnie pasujący do luksusowego życia.
Niestety nigdy się nie przekonałam, czy ubrania pani Kasi skrojone zostały także na moją miarę, bo ojciec wciąż nie mógł wybaczyć matce, że koleżanka od Barbie nie oddała pożyczonych pieniędzy, i zabronił wszystkim domownikom przyjmować prezenty od obcych. Dyspensa od tej reguły obowiązywała tylko w dniu urodzin.
Rodzice lubili zaglądać do cudzych lodówek, portfeli, a nawet łóżek. W trakcie rodzinnych niedzielnych obiadów wymieniali spostrzeżenia o sytuacji w kraju i na świecie. Nie znosiłam, gdy dyskutowali, bo najczęściej kończyło się wylewaniem jadu na różnych ludzi, rzekomo odpowiedzialnych za pasma ich kłopotów. Dokopywali słownie politykom i wpływowym biznesmenom. Nie szczędzili też osób z najbliższego otoczenia. Często pastwili się nad Zielińskimi, nazywając „nowobogackimi świniami”. Ojciec nieustannie rzucał oskarżeniem, że pan Waldemar dorobił się na samochodowych przekrętach. Matka mówiła o pani Kasi, że jest utrzymanką bez ambicji, bo nigdzie nie pracuje, tylko wciąż się kręci po tym swoim ogrodzie, gdzie albo czyta książki, albo sadzi kwiaty.
Mój ówczesny dziecięcy świat kłócił się z logiką dorosłych. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego matka prawiła kobiecie komplementy, a kilka godzin później wyrażała się o niej jak o najgorszym wrogu. Poza tym lubiłam panią Kasię, a czasem nawet fantazjowałam, że jestem jej córką. W Dzień Dziecka tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku pokłóciłam się z matką, bo zabroniła mi chodzić w swoich szpilkach. Wykrzyczałam wtedy, że pani Kasia na pewno nie miałaby nic przeciwko temu, na co rodzicielka odpowiedziała, że zamiast butów na obcasie przydałby mi się surowy ojciec pokroju pana Waldemara. Jej słowa zabrzmiały tak, jakbym nigdy nie zaznała srogiego wychowania, podczas gdy moje dzieciństwo upłynęło pod znakiem mocnego stresu związanego z karami. Należał mi się tytuł najbardziej pokrzywdzonej nastolatki w okolicy, bo rodzice potrafili zgotować mi piekło na ziemi, ale wiedzieli też, jak sprawić, bym się poczuła najważniejszą osobą na świecie… Dlatego mimo wszystko nie zamieniłabym ich na żadnych innych.
Odkąd sięgałam pamięcią, z całych sił starałam się zaimponować ojcu. Gdy się to udawało, chodził dumny jak paw i wychwalał przed innymi moje osiągnięcia. Przyzwyczaiłam wszystkich wokoło do wzorowego zachowania i świadectw z czerwonym paskiem, przez co coraz wyżej stawiano mi poprzeczkę i z większym trudem zdobywałam ojcowskie uznanie. Kiedy wpadłam na pomysł posadzenia kwiatów w ogrodzie państwa Zielińskich, obiecałam sobie, że stworzę najpiękniejszą rabatę w okolicy. Chciałam, by ojciec usłyszał od sąsiadów choćby najdrobniejszą pochwałę na mój temat. Pragnęłam też utwierdzić go w przekonaniu, że się nie pomylił, kiedy powierzył mi opiekę nad psem. Od kiedy zostałam właścicielką Gwiazdy, jej przewinienia stały się moimi przewinieniami.
Odwiedziłam panią Kasię w dzień poprzedzający jej przyjęcie do szpitala. Niemal na własnej skórze czułam przerażenie kobiety. Z niepokojem obserwowałam jej drżące dłonie i krople potu u nasady włosów.
— Naprawdę nie musisz tego robić. Na początku byłam wściekła, ale już mi przeszło. Wiem, jak bardzo psy potrafią napsocić — oznajmiła, po czym usiadła na eleganckiej skórzanej sofie.
Państwo Zielińscy wprowadzili się do luksusowej willi nieopodal jesienią tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego i od razu uruchomili machinę spekulacji na temat pochodzenia ich okazałego majątku. Moja wiedza dotycząca dostatniego życia sąsiadów opierała się głównie na spostrzeżeniach matki i ojca. Rodzice ironicznie twierdzili, że tylko złodzieje mogą się uczciwie dorobić w tym kraju. Nie potrafiłam jednak myśleć o pani Zielińskiej w tych kategoriach. Postrzegałam ją jako miłą osobę o bardzo wrażliwej duszy.
Zapewniłam panią Kasię, że znam się na uprawie tulipanów, na co zareagowała uśmiechem. Nic dziwnego, jeśli usłyszała od samozwańczej mistrzyni ogrodnictwa, że cebulki sadzi się wiosną. Prędko dotarło do mnie, że palnęłam gafę, bo przypomniałam sobie, że ta pora przypada na jesień.
Gdy nie umiałam jeszcze czytać, matka czasami opowiadała mi przed snem różne bajki własnego autorstwa. Uwielbiałam historię o pewnej pięknej królowej, która dostała w prezencie od holenderskiego hrabiego kilka cebulek czarnych tulipanów. Mężczyzna nie złożył tego daru osobiście, ale za pośrednictwem gońca. Za kilka dni ów młody arystokrata miał przyjechać na wielki bal organizowany przez władczynię i się jej oświadczyć. Niestety zakochany hrabia nie dotarł na miejsce. W drodze do zamku zginął z rąk wrogich wojsk, które zamierzały przejąć terytorium królowej. Młodzieniec odszedł, a wraz z nim tajemnicza receptura uprawy tulipanów. Gdy strażnicy zamkowi powiadomili jej wysokość o okolicznościach śmierci lubego, zrozpaczona kobieta postanowiła prędko ukryć najcenniejsze skarby królestwa. Nie zapomniała również o cebulkach. W popłochu zakopała je w ziemi nieopodal zamku, a działo się to właśnie jesienią. Ocaliła zamek przed najeźdźcami, przez co zyskała ogromne poszanowanie u poddanych, ale w obliczu ogromnej rozpaczy za ukochanym zupełnie zapomniała o jego podarunku…
Wczesną wiosną ujrzała, że w miejscu, gdzie zakopała cebulki, wyrosły przepiękne czarne tulipany. Słynęła z wielkiej mądrości i prędko zrozumiała, że w smutnych okolicznościach i przez zupełny przypadek odkryła tajemnicę sadzenia holenderskich piękności. Pewnie sama nigdy nie wpadłaby na to, że cebulki wsadza się do ziemi tuż przed pierwszymi mrozami. Od czasu tego wielkiego odkrycia mocarstwo już zawsze otaczały kolorowe dywany czerwonych, żółtych i czarnych tulipanów.
Taka piękna historia, a ja zupełnie zapomniałam, jaka była puenta. Pani Kasia chyba dostrzegła moje zakłopotanie, bo wstała z sofy i zarządziła wspólne wyjście do ogrodu.
— Kupiłam wczoraj na targu nasiona nagietka lekarskiego. Znasz tę roślinę?
— Nie — odparłam nieco zawstydzona.
— Ma takie dość drobne kwiatuszki, żółte lub pomarańczowe, zależy dla kogo. Moim zdaniem z nagietka można stworzyć najlepszy krem pod słońcem. Uwielbiam domowe nagietkowe mazidełko. Może dam ci trochę tego specyfiku dla twojej mamy?
— Jutro posadzę kwiaty — zmieniłam temat.
Zignorowałam propozycję pani Kasi z oczywistych powodów. Ojciec z pewnością zorientowałby się, że złamałam żelazną domową zasadę i przyjęłam drobny podarunek. Nigdy nie mogłam pojąć, dlaczego niemal zawsze się dowiadywał, gdy ktoś z domowników wyłamał się ze sztywnego kanonu zakazów. Musiał być po prostu bardzo czujny.
Uwielbiałam poznawać nowe rośliny, choć wymagało to niewyczerpanych pokładów cierpliwości. W końcu ziarenko potrzebuje co najmniej kilku tygodni, by wyłonić się na powierzchnię ziemi i zachwycić otoczenie świeżym, nieskalanym pięknem. Nauczyłam się stoickiego spokoju, bo efekt zawsze wynagradzał mi dłużący się czas oczekiwania.
Pożegnałam się z panią Kasią i zapewniłam, że zmówię paciorek za pomyślny przebieg operacji, na co kobieta tylko uśmiechnęła się pobłażliwie. Uzgodniłyśmy, że gdy jutro przyjdę, pan Waldemar przygotuje dla mnie gumowe rękawice i małą motykę. Odpowiadało mi, że moja mentorka podeszła do sprawy poważnie i od razu wyobraziłam sobie, że gdybym wpadła na pomysł posadzenia kwiatów w naszym ogrodzie, dla rodziców pewnie nie miałoby większego znaczenia, czy grzebałabym w ziemi rękoma czy motyką. W dodatku, jeśli zadawałabym jakieś pytania, zrugaliby mnie, że zajmuję się nie tym, co trzeba, i sieję niepotrzebny zamęt. Dlatego nigdy się nie zabierałam do pielęgnowania ogrodu w pojedynkę, tylko czekałam, aż matka poprosi o pomoc — a prosiła zawsze. Kiedy jednoczyłyśmy siły do walki o dobry wizerunek przydomowego zielonego imperium, wszystkie rośliny posłusznie poddawały się naszym rozkazom. Ogród był jedynym miejscem, które czyniło matkę naprawdę szczęśliwą. Tylko tam nie narzekała na utrudnienia w pracy, brak pieniędzy i zmarszczki. Jeśli ojca najbardziej kochałam pijanego, to uczucia do matki osiągały apogeum wczesną wiosną, gdy ziemia budziła się do życia.
Niechętnie przekroczyłam próg domu. Gdybym tylko mogła, odwiedzałabym panią Kasię codziennie, a najchętniej zamieszkałabym u niej, bo w przeciwieństwie do moich wiecznie zabieganych rodziców potrafiła słuchać. Matka ciągle powtarzała, że jest zajęta, a chciałam jej tak wiele powiedzieć. Ojciec też poświęcał mi niewiele czasu, ale przynajmniej potrafił niekiedy miło zaskoczyć, ofiarowując niewymuszoną uwagę. Miewał dni, kiedy był łagodny jak baranek. Wtedy interesował się moimi bolączkami. Milczał do momentu, aż wyrzekłam ostatnie słowo — cierpliwie słuchał bez zbędnych ocen, bez moralizatorskich wtrąceń, bez agresji, w dodatku bez grama alkoholu. Zdarzało się to na tyle rzadko, że nie zdążyłam się przyzwyczaić do tej lepszej wersji ojca. Całe szczęście, bo nie ma nic gorszego od tęsknoty za dobrymi chwilami i małymi gestami miłości. Człowiek jest wtedy na ciągłym głodzie i odczuwa w środku pustkę, której nie umie niczym zapełnić.
Przez wiele dziecięcych lat z niepokojem analizowałam zachowanie ojca, aby nie przegapić minuty, godziny, dnia, kiedy mogłam liczyć na trochę trzeźwej miłości. Wykańczało mnie to. Czasem się bardzo myliłam i błędnie odczytywałam jego nastroje. Te pomyłki słono kosztowały, ale przynajmniej wyleczyły mnie z przekonania, że ojcowska miłość jest czymś oczywistym, co mi się należy w największej dawce i w każdych okolicznościach. Zaczęłam traktować ją jak dodatkowy dar od losu, rodzaj niespodziewanego bonusika, który pojawia się w życiu znienacka. Kiedy przestałam nerwowo łaknąć tego uczucia, życie stało się łatwiejsze. Poza tym zawsze pozostawała pijacka miłość, która w porównaniu z tą trzeźwą była bardziej przewidywalna.
Gdy wracałam do domu ze szkoły, w pierwszej kolejności zajmowałam się obowiązkami, okradającymi mój codzienny grafik z beztroski. Nie ma jednak tego złego, bo chociaż mycie naczyń, odkurzanie, prasowanie i wyprowadzanie Gwiazdy każdego dnia zajmowało sporo czasu, to przynajmniej nauczyło mnie, czym są pracowitość i odpowiedzialność. Zawsze jako ostatnia dołączałam do grupki zbuntowanych nastolatków władającej lokalnym boiskiem. Uskarżaliśmy się na niesprawiedliwy los i surowych rodziców. Potem wracaliśmy do naszych czterech ścian, niby takich podobnych do siebie, a tak bardzo różnych. Koleżanki narzekały, że znów będą robiły kanapki dla młodszego rodzeństwa, podczas gdy ja się bałam, że powiem coś nie tak i rozpętam domowe piekło. Wieczorami zamykałam się w swoim pokoju i zatapiałam w otchłani książek, notatek i grubaśnych lektur, bo należałam do grupy nielicznych uczniów traktujących zdobywanie wiedzy jako hobby. Nauka koiła moje strapienia i nieodpłatnie leczyła poranioną duszę.
***
Zgodnie z obietnicą nazajutrz około piętnastej zapukałam do drzwi pana Zielińskiego. Gdy otworzył, wyglądał na zdezorientowanego, jakby zupełnie zapomniał, po co przyszłam.
— Dzień dobry, ja w sprawie tych nagietków — przywitałam się uprzejmie.
— Ach, zupełnie wyleciało mi to z głowy — odparł rozkojarzony.
Miał na sobie tylko obcisłe bokserki. Speszył mnie ten widok, dlatego spuściłam wzrok i w myślach zaczęłam liczyć płytki podłogowe. Pan Zieliński chyba dostrzegł moje zakłopotanie, bo przymknął drzwi i pozostawił mnie samą przed domem. Wrócił po chwili w sportowym dresie.
— Wiesz, co robić? — zapytał.
— Pani Kasia wczoraj wszystko mi wytłumaczyła. Mam tylko wziąć od pana rękawice i motykę.
— Zaraz ci wszystko dam. Jestem dziś bardzo zajęty. Nie przeszkadzaj mi, proszę.
— Dobrze. Jak skończę, to dam panu znać.
— Jak skończysz, idź do domu. Nie lubię odrywać się od roboty.
— Czy jest Kamil?
— Gdyby moi chłopcy byli w domu, mógłbym pomarzyć o pracy. Wiecznie się o coś kłócą. Będą po piątej.
— Chciałabym pożyczyć od niego „Bravo”.
— Powiem, że pytałaś o gazetę, ale nie daję gwarancji, że znajdzie dzisiaj chwilę dla ciebie, bo wieczorem jedziemy odwiedzić Kasię — odparł niecierpliwie.
— To ja się zabieram do sadzenia.
Po chwili pan Zieliński przyniósł mi motykę i rękawice.
— Miłej pracy — powiedział. — I jeszcze raz proszę, uszanuj, że mam dziś sporo na głowie — dodał stanowczo.
Rzadko powtarzano mi polecenia po kilka razy. Pochodziłam z domu, gdzie charaktery kształtowano za pomocą surowej dyscypliny, i jeśli usłyszałam, żeby nie wchodzić dorosłym w drogę, to można się było spodziewać, że będę grzeczna jak trusia. Pan Waldemar dał mi jasno do zrozumienia, że lubi pracować w skupieniu, zastanawiało mnie więc, dlaczego zaraz po tym, gdy zostawił mnie samą w ogrodzie, usłyszałam głośną muzykę płynącą z domu. Pomyślałam wtedy, że rozpraszali go ludzie, a nie hałas.
Gdy ujrzałam nasiona nagietka lekarskiego, które pani Kasia zostawiła dla mnie w czerwonym wiaderku w zielone liście, poczułam się jak właściwa osoba na właściwym miejscu. Grzebanie w ziemi, podobnie jak ślęczenie nad książkami, działało na mnie terapeutycznie. Gdyby koleżanki zobaczyły, jak szaleńczo okładam ziemię motyką, a później brudzę paznokcie czarną mazią, spojrzałyby z politowaniem. A ja naprawdę to kochałam.
Tego dnia rozpierał mnie zapał do pracy. Pogrążona w ogrodniczym transie, prędko zabrałam się za wyrywanie pierwszych wiosennych chwastów. Po chwili usłyszałam donośny, męski głos.
— Jest Waldek?
Obejrzałam się i przed wejściem na posesję ujrzałam muskularnego mężczyznę o bardzo ciemnej karnacji. Wyglądał jak obcokrajowiec. Raczej nie należał do grona częstych gości państwa Zielińskich, bo Borys zareagował nerwowo na jego widok.
— Pan Waldemar jest w domu, ale bardzo zajęty — odpowiedziałam.
— Zawołaj go — rozkazał mężczyzna.
— Nie mogę. Pan Waldemar powiedział, żeby mu nie przeszkadzać.
— Posłuchaj, mała. Jak dorośli o coś proszą, to trzeba się słuchać.
Znalazłam się między młotem a kowadłem i nie wiedziałam, co robić. W podjęciu decyzji dopomógł mi muskularny typ. Spojrzał wzrokiem surowego nauczyciela, nie pozostawiając żadnego wyboru.
Weszłam do domu państwa Zielińskich i zaczęłam się rozglądać za panem Waldemarem. Wołałam go, ale mój głos nie zdołał się przebić przez głośne rockowe brzmienia. Zajrzałam do wszystkich pomieszczeń na parterze, lecz nikogo tam nie znalazłam. Udałam się na piętro, gdzie muzyka wybrzmiewała jeszcze głośniej. Nie znałam wszystkich zakamarków tego domu, mimo że Kamil często zapraszał mnie do siebie. Państwo Zielińscy nie wystawiali życia prywatnego na widok publiczny. Nikomu nie pozwalali wchodzić do swojej sypialni, co wydawało się trochę dziwne, bo w naszym domu rodzice spali na kanapie w dużym pokoju, który w ciągu dnia pełnił funkcję jadalni, salonu i pokoju zabaw dla bliźniaczek. Mieszkając w takich warunkach z trójką dzieci, mieli bardzo mało przestrzeni dla siebie. Byłam największą szczęściarą spośród wszystkich domowników, bo to mnie przypadła w udziale maleńka sypialnia po babci i dziadku. Biurko i łóżko zajmowały połowę tej niewielkiej izdebki, ale przynajmniej miałam do dyspozycji małe królestwo, gdzie mogłam pobyć w samotności i schronić się przed całym światem. Gnieździliśmy się w pięcioro na niewielkiej przestrzeni, podczas gdy trzy pokoje na piętrze świeciły pustkami i pachniały stęchlizną. Rodzice nigdy nie zaczęli ich remontować, bo wciąż brakowało pieniędzy. Moja mała kanciapa na piętrze tętniła życiem pośród martwych i zapomnianych pokoi. Tylko dzięki niej domownicy nie zdążyli odzwyczaić się na dobre, że dom składał się z dwóch kondygnacji.
Pamiętam lato dziewięćdziesiątego dziewiątego, kiedy Kamil Zieliński zaprosił mnie do siebie po raz pierwszy. Nigdy wcześniej nie widziałam takiego przepychu. Ciekawił mnie każdy zakamarek luksusowej willi. Pokój Kamila, tak jak mój, znajdował się na piętrze i na tym należałoby zakończyć dalsze porównania, bo dzieliła nas ogromna przepaść pod względem statusu materialnego. Zapytałam wtedy Kamila, czy mogłabym otworzyć białe dwuskrzydłowe drzwi — najpiękniejsze, jakie dotąd widziałam. Odpowiedział, że nie, i napomknął, że nawet on nie może wchodzić do pokoju rodziców, kiedy nie ma ich w domu.
Błądziłam po ekskluzywnej rezydencji w poszukiwaniu pana Waldemara, ale on jakby zapadł się pod ziemię. Gdy weszłam na piętro, mój wzrok od razu podążył w kierunku tamtych dwuskrzydłowych drzwi. Zapukałam, choć podejrzewałam, że w takim hałasie raczej nikt mnie nie usłyszy. Nie pomyliłam się. Nikt nie otworzył. Weszłam więc do środka i ujrzałam sypialnię przypominającą alkowę tureckich władców. Nigdy wcześniej nie widziałam równie wielkiego łóżka z baldachimem zdobionym złotymi frędzlami. Poczułam się jak mała księżniczka z baśni tysiąca i jednej nocy. Przepych tego wnętrza przytłoczył nastoletnią wyobraźnię. Spodziewałam się, że będzie pięknie, ale nie przypuszczałam, że tak bajkowo i intrygująco. Zaspokoiłam jedną ciekawość, aby wzbudzić kolejną, bo okazało się, że wewnątrz sypialni znajdowały się jeszcze jedne dwuskrzydłowe białe drzwi. Musiałam się dowiedzieć, co kryją.
Stało się. Pociągnęłam za klamkę, a moim oczom ukazał się widok, który przez kolejne kilka miesięcy przyprawiał mnie o mdłości. Pan Zieliński siedział na skraju wanny, a jakaś blondwłosa kobieta klęczała przed nim i poruszała gwałtownie głową na wysokości jego krocza.
Seks, który znałam z komedii romantycznych i seriali telewizyjnych, wyglądał trochę inaczej — subtelnie. Zbliżenia intymne kojarzyłam z pocałunkami, spoconymi ciałami i przyspieszonym oddechem. W jednej chwili wizja intymności zbudowana na kanwie młodzieńczych wyobrażeń runęła niczym domek z kart. Mój prawie trzynastoletni świat musiał przetrawić myśl, że ludzie mogą robić „to” w dziwnych pozycjach, a ponadto niekoniecznie z osobą, której ślubowali wierność przed ołtarzem. Wtedy coś we mnie pękło. Zrobiło mi się żal pani Kasi, a niechęć wobec jej męża wezbrała jak nigdy dotąd.
Pan Zieliński, kiedy tylko mnie ujrzał, jedną dłonią odsunął blondynkę, a drugą zasłonił penisa.
— Wyjdź stąd! — krzyknął.
Wystraszyłam się. Wybiegłam stamtąd jak szalona, a gdy znalazłam się na zewnątrz, zauważyłam, że muskularny koleś nadal stoi przed posesją.
— Co tak długo? — zapytał opryskliwie. — Gdzie Waldemar?
Nie odpowiedziałam, tylko otworzyłam bramkę i szybko minęłam niesympatycznego mężczyznę. Pobiegłam prosto do domu. Marzyłam tylko o tym, by jak najprędzej wymazać z pamięci to, co ujrzałam. Nikt nie lubi nosić w sobie takich tajemnic, a tym bardziej nastolatkowie. Szkoda tylko, że złe wspomnienia rozpychają się łokciami w ludzkiej pamięci i nie pozwalają o sobie zapomnieć.Rozdział 7
Menel i jego córka patolka
Tamtego czerwcowego wieczoru długo szorowałam brudne i lepkie ciało, aby się pozbyć czarnych śladów węgla. Najchętniej zmyłabym też z siebie poczucie winy, którym przesiąkła chyba każda komórka ciała. To zaskakujące, że ani przez chwilę nie pomyślałam, że zatajając romans ojca, krzywdziłam matkę. Zupełnie zapomniałam o jej uczuciach, jakbym odebrała im wolę istnienia. W obliczu zdrady miała prawo porozbijać talerze z domowej zastawy, zwyzywać ojca wszystkimi wulgaryzmami tego świata, wypłakać morze łez, a nawet złożyć pozew rozwodowy, ale ja odebrałam jej te prawa, bo uwierzyłam ślepo człowiekowi, którego wtedy zwałam tatą.
Spodziewałam się, że ojciec stanie na głowie, żeby odpokutować za swój grzech, ale nie miał takiego zamiaru i pierwsze, co zrobił, kiedy wrócił zmęczony z ogrodu, to napił się wódki. Matce się to nie spodobało i swoim zwyczajem zaproponowała mu zimne piwo. Nie skorzystał. Widziałam, co się święci, dlatego szybko czmychnęłam z areny rodzinnych starć. Ciemna kuchnia przez kilka lat pełniła funkcję miejsca egzekucji, gdzie ojciec kat wymierzał kary cielesne dzieciom. Jak się później dowiedziałam, karał również matkę.
W ciemnej jadalni latały szklanki, talerze i kubki, a także unosiły się ciężkie brzmienia inwektyw. Nauczono mnie, że dzieciom nie wolno wchodzić tam, skąd dobiegają podniesione głosy rodziców, ale zasadzie tej brakowało logiki. Gdy w domu rozpętywało się piekło, zamykałam się w swoim miniaturowym lokum, gdzie dochodziły wszystkie krzyki ojca. Cienkie ściany maleńkiego pokoju na piętrze dawały poczucie prywatności, ale nie chroniły przed nadmiarem decybeli. Docierały do mnie wyraźne słowa i obelgi, jakbym znajdowała się w samym epicentrum piekła. Tego wieczoru jednak rodzice kłócili się tylko chwilę, a to za sprawą ojca — głównego dowodzącego na polu bitwy. W końcu jego umysł rządził się „nietrzeźwymi prawami”, które zakrzywiały rzeczywistość i czyniły świat znośniejszym. Uratowała mnie żołądkowa gorzka. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, alkohol wybawił mnie od złego i pozwolił na chwilową ulgę.
Potrzebowałam trochę ciszy, bo chociaż zbliżały się wakacje, poprzeczka nauczycielskich wymagań nawet nie drgnęła. Nadal kładłam się spać późno, bo ślęczałam nad książkami do chwili, aż powieki zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Warto było jednak zarywać noce dla czerwonego paska na świadectwie, bo dobre oceny owocowały licznymi pochwałami. Nauczyciele doceniali moje ambicje i nie kryli dumy, gdy zdobywałam nagrody za udział w konkursach z języków obcych.
Koleżanki i koledzy z klasy prędko się nauczyli, że warto żyć ze mną w zgodzie i nie przyklejać łatki kujonki, bo cóż zrobiliby bez wybawicielki zgłaszającej się do odpowiedzi zawsze wtedy, gdy w klasie zapadało grobowe milczenie, a uczniowie zastygali w ławkach ze spuszczonymi głowami — licząc, że nie zostaną wywołani do tablicy. Szkoła dawała mi coś, czego skąpiono w domu i co zwało się szczerym docenieniem.
***
Ojciec bardzo źle zniósł utratę pracy. Pił nieprzerwanie cały tydzień i piłby pewnie jeszcze dłużej, ale siódmego dnia jego alkoholowego ciągu, gdy całą rodziną wracaliśmy ze sklepu spożywczego z lodami i flaszką czystej żołądkowej, dostrzegł na tablicy ogłoszeń klepsydrę. Napisano na niej:
_Z głębokim smutkiem żegnamy zmarłego w dniu 7 czerwca 2000 roku Czesława Kowalczyka. Msza żałobna w intencji zmarłego zostanie odprawiona w Kościele Parafialnym pod wezwaniem św. Marcina w dniu 9 czerwca 2000 roku. Pochówek odbędzie się na cmentarzu parafialnym w Małej Wsi._
_Pogrążona w smutku rodzina_
— Jaka, kurwa, rodzina? Chyba stary kundel Azor — wymamrotał ojciec pod nosem.– Dlaczego nikt mnie nie powiadomił? — pytał samego siebie.
Wiadomość o śmierci przyjaciela zadziałała jak zimny prysznic. Wyjął z torby butelkę wódkę i cisnął o asfalt. Na przystanku autobusowym stali ludzie, ale nikt nie zrugał go za ten akt chuligaństwa. Odeszliśmy stamtąd, pozostawiając za sobą odłamki szkła. Odetchnęłam z ulgą, bo ojciec na bezrobociu dosięgnął nizin ludzkiej przyzwoitości, na co nie byłam przygotowana. Kilka dni wcześniej narobił w spodnie, kiedy leżał bezwładnie na łóżku. Gdy po kilku godzinach wstał, część odchodów wyleciała przez zbyt szeroką nogawkę spodni. Zemdliło mnie na ten widok, ale nie zwymiotowałam. Po raz kolejny rozgrzeszyłam cudzą winę. Nie potrafiłam tylko odpowiedzieć na pytanie, czy za tą winą stał człowiek czy wódka.
Ale teraz w sercu znów zakiełkowała nadzieja. Wierzyłam skrycie, że odejście pana Czesia przypomni ojcu, że bliskich kocha się nie tylko na rauszu. Liczyłam, że trzeźwy ojciec będzie choć w połowie tak cierpliwy, czuły i empatyczny jak ten pijany. Dziwnie się czułam w gronie koleżanek żalących się, jak bardzo nieznośni są ich rodzice po alkoholu, podczas gdy dla mnie ojciec mógł nie trzeźwieć wcale. Odpierałam jednak tego rodzaju myśli, bo alkohol — oprócz tego, że zmiękczał jego twarde serce — rujnował też zdrowie. Broniłam się przed tęsknotą za „pijaną miłością”, bo wiedziałam, że procentowe uczucia bywają pełne fałszu, a ja pragnęłam tych prawdziwych.
Ostatnie pożegnanie pana Czesia odbyło się w małym gronie. W trakcie ceremonii pogrzebowej moją uwagę przykuła pewna kobieta w czarnej chuście na głowie. Pomyślałam, że noszenie takiego okrycia w tym upale musiało być prawdziwą katorgą. Kobieta szła na samym przodzie konduktu żałobnego, dlatego przypuszczałam, że była krewną zmarłego. Najwyraźniej pan Czesiu miał jakąś rodzinę, o której istnieniu ojciec nie wiedział.
Gdy obrzęd pochówku dobiegł końca, ludzie zaczęli się rozchodzić w swoje strony. Ojciec stał nieruchomo i wpatrywał się w bukiety tworzące kolorowy dywanik na szarej, smutnej ziemi. Wreszcie przy grobie zmarłego pozostały już tylko cztery osoby: ja, rodzice i kobieta w czerni.
— Pani jest kimś z rodziny Czesia? — niespodziewanie zapytał ojciec, przerywając nostalgiczną zadumę.
— Tak jakby, a co? — odpowiedziała zadziornie.
— Proszę przyjąć wyrazy współczucia — powiedział ojciec. — Czesiek był moim najlepszym przyjacielem, a ja nawet nie wiedziałem, że miał jakąś rodzinę.
— To pan jest tym pijusem, który rozpił mojego Cześka… Który zabił mojego Cześka — stwierdziła kobieta z ironią w głosie.
— Co pani wygaduje?
— Czesiek się zapił.
— A co ja mam z tym wspólnego?
— Piliście razem.
— Czesiek pił, bo lubił pić. Taka jest prawda. Kim pani jest? Jego córką? — zapytał ojciec niepewnie.
— Jaką córką!? Panu wóda zniszczyła już chyba wszystkie szare komórki. — Kobieta się zdenerwowała. — Jestem niedoszłą żoną — dodała po chwili. — Przez długie lata czekałam na jego powrót, ale przez takich żuli jak pan… Czesiu się stoczył.
Kobieta w czerni obraziła ojca, a ja zaczęłam się gotować ze złości i planować szybki odwet. Nigdy dotąd nie znalazłam się w sytuacji, w której ktoś tak bardzo obraził członka mojej rodziny. Zapałałam nieokiełznaną chęcią zemsty. Wyobraziłam sobie, jak zdzieram z głowy kobiety czarną chustę, a potem chwytam mocno kępki włosów i targam we wszystkie strony. Przecież na własnej skórze się przekonałam, jak bardzo boli ten typ kary.
Tamtego dnia czarna chusta pozostała jednak na swoim miejscu i żaden włos nie spadł z głowy kobiety. Złość rozładowałam w inny sposób.
— Suka — wycedziłam przez zęby.
— Paulina! — krzyknęła matka.
— Zuch dziewczynka — pochwalił mnie ojciec.
— Menel i jego córka patolka — skwitowała kobieta, uśmiechając się szyderczo.
Ojciec mnie pochwalił, ale nie rozpierała mnie duma. Nazwano mnie „patolką”, czyli kimś, kto kojarzył się z chlaniem, brudem i wulgaryzmami, a ja się brzydziłam tymi trzema skojarzeniami, z których każde pasowało do ojca. Tamtego dnia dotarło do mnie, że nie chcę stać się taka jak on. Obawiałam się tylko, że wszystko jest już przesądzone, że naturę patolki otrzymałam w genach. Modliłam się w duchu, aby strach miał tylko wielkie oczy.