Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Patriota - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patriota - ebook

On jest legendą. Ona jest geniuszem. Jaką cenę zapłacą za ocalenie kraju?

Odradzająca się Republika staje w obliczu zagrożenia, które może przekreślić bezpieczną przyszłość jej mieszkańców. Tuż przed podpisaniem traktatu pokojowego Kolonie oskarżają republikańskie wojska o używanie broni biologicznej, która dziesiątkuje żołnierzy i na którą nie ma antidotum. Gdy wirus zbliża się do miast, rozpoczyna się wyścig z czasem: desperackie poszukiwania leku i próby powstrzymania kolejnej wojny.

Day służy w armii, którą niegdyś zwalczał, a June obraca się w najwyższych kręgach władzy. Gdy waży się przyszłość Republiki, muszą ponownie połączyć siły. Jednak wspólna misja grozi ujawnieniem sekretów, skrywanych głęboko zarówno przez June, jak i przez Daya. By wygrać ostateczne starcie z wrogiem, jedno z nich będzie musiało poświęcić wszystko…

Przeczytaj kolejną powieść z bestsellerowej serii „Legenda”, która zachwyciła fanów „Niezgodnej” i „Igrzysk śmierci”.

Marie Lu

to autorka powieści młodzieżowych. Przed swoim debiutem literackim pracowała jako dyrektorka firmy tworzącej gry komputerowe. Teraz jest pełnoetatową pisarką, a wolny czas spędza na czytaniu, rysowaniu i graniu w Assassin’s Creed. Jej seria „Legenda” trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”.

Trzecia część cyklu jest jeszcze bardziej zaskakująca niż poprzednie. Fani serii nie mogą tego przegapić!

Sharon Rawlins, fragment recenzji opublikowanej w „School Library Journal”

Patriota wciągnie cię w wir sprzecznych uczuć. Podczas lektury obudziło się we mnie pragnienie pochłaniania kolejnych stron, a także ogromne przerażenie na samą myśl o zakończeniu tej emocjonującej przygody. Chciałabym mieć możliwość w niej zostać.

Dominika Żyłowska, @domihemmo

Uważam, że to idealna książka dla osób lubiących młodzieżówki, w których dzieje się naprawdę wiele, a zwrotów akcji jest jeszcze więcej. Przeżyłam wraz z June i Dayem niezwykłą przygodę. Z pewnością zapamiętam ją na długo!

Paula Woźniak, @Paula

Dla mnie to najlepsza część serii. Z pewnością będę wspominać ją bardzo często. Czytając, ani przez chwilę się nie nudziłam. Cały czas coś się działo. Polecam serdecznie!

Zuzanna Rosiak, @Bluerainnnnn

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-798-2
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DAY

Ze wszystkich przebrań, jakie kiedykolwiek nosiłem, najbardziej lubię to.

Mam ciemnorude włosy, zupełnie nieprzypominające mojego naturalnego jasnego blondu, przycięte do ramion i ściągnięte w kitkę. Założyłem zielone soczewki, które idealnie mas­kują błękit moich oczu. Noszę zmiętą koszulę z kołnierzem zapinaną na małe srebrne guziki, które migoczą w ciemnościach, cienką wojskową kurtkę, czarne spodnie i okute stalą buty. Szyję, podbródek i usta zasłoniłem grubym szarym szalem. Na głowie mam ciemną żołnierską czapkę, którą naciągnąłem mocno na czoło. Lewą stronę mojej twarzy zakrywa karmazynowy, malowany tatuaż – wyglądam dzięki niemu na kogoś zupełnie obcego. Ponadto mam ze sobą małą słuchawkę w uchu oraz mikrofon, z którymi nigdy się nie rozstaję. Takie są wymogi Republiki.

W innych miastach przypuszczalnie przyciągałbym więcej uwagi ze względu na ten ogromny tatuaż. Przyznam, że do subtelnych raczej nie należy. Tu, w San Francisco, jest jednak inaczej. Bez trudu wtapiam się w tłum. Przeprowadziłem się tu z Edenem osiem miesięcy temu i pier­wszą rzeczą, którą zauważyłem, był miejscowy trend. Młodzież malowała sobie najrozmaitsze czarne bądź czerwone wzory na twarzach, niekiedy drobne i raczej delikatne pieczęcie Republiki na skroniach lub inne znane symbole. Bywały też wielkie i rozległe, jak na przykład kontur ziem Republiki. Ja wybrałem dziś coś stosunkowo niewyróżniającego się. Nie jestem aż tak lojalny wobec państwa, by pokazywać to na twarzy. Tym niech się zajmie June. Najbardziej spodobały mi się stylizowane płomienie. Fajnie wyglądają.

Dziś w nocy znów dopadła mnie bezsenność i zamiast spać, chodzę po dzielnicy zwanej Marina. Z tego, co widzę, przypomina ona sektor Lake w LA, z tą różnicą, że teren jest tu bardziej zróżnicowany. Noc jest chłodna i cicha, znad zatoki nadciąga lekka mżawka. Ulice są wąs­kie, a nawierzchnia lśni wilgocią. Tu i ówdzie widać dziury. Po obu stronach wyrastają eklektyczne budynki, w większości tak wysokie, że nikną wśród nisko wiszących chmur. Ich ściany pokryte są łuszczącą się czerwoną, złotą i czarną farbą oraz wzmocnione potężnymi stalowymi słupami, chroniącymi przed trzęsieniami ziemi, które zdarzają się tu co kilka miesięcy. JumboTrony o wysokości czterech lub pięciu pięter, znajdujące się na każdej przecznicy, z dudnieniem wyrzucają z siebie typowe dla Republiki bloki informacyjne. W powietrzu czuję sól i gorycz, zupełnie jakby dym i odpady przemysłowe zmieszały się z morską wodą. Gdzieś w tym wszystkim odnajduję ulotny zapach smażonej ryby. Bywa, że skręcam w kolejną ulicę i prawie wdeptuję w wodę i moczę buty. Ląd schodzi tu prosto w zatokę, a horyzont przesłaniają setki częściowo zatopionych budynków. Udaje mi się też dostrzec ruiny Golden Gate – poskręcane resztki starego mostu, zwalone wzdłuż przeciwległego brzegu. Od czasu do czasu mijają mnie nieliczni przechodnie, ale miasto zapadło już w sen. Pośród alejek widzę ognis­ka, przy których gromadzą się ludzie mieszkający na ulicy. Zupełnie jak w Lake.

Cóż, istnieje zapewne kilka różnic. Zacznijmy od tego, że stadion, na którym odbywają się Próby w San Francisco, jest pusty i ciemny. W uboższych dzielnicach nie ma tyle policji. Wszędzie widać graffiti. Wystarczy rzucić okiem na najnowsze, a od razu wiadomo, o czym ludzie myś­lą. Wiele z ostatnich napisów wskazuje na to, że ludzie naprawdę popierają nowego Elektora Republiki. Gdzieś wyczytałem: „On jest naszą nadzieją”. Widziałem też: „Elektor wyprowadzi nas z mroku”. Jak dla mnie, ciut za dużo w tym optymizmu, ale to raczej dobre sygnały. Anden chyba sprawuje się, jak należy. Jednak mimo to… Od czasu do czasu widzę też napisy takie jak: „Elektor to ściema”, „Wyprano nam mózgi” lub „Dawny Day nie żyje”.

Sam nie wiem. Czasem nowe porozumienie między Andenem a ludem przypomina mi przeciąganie liny, z tym że to ja jestem tą liną. Poza tym może owe optymistyczne napisy nie są prawdziwe, ale zostały wykonane przez urzędników do spraw propagandy? Bo niby dlaczego nie?

Z Republiką nigdy nic nie wiadomo.

Ja i Eden oczywiście dostaliśmy mieszkanie w bogatym sektorze zwanym Pacifica. Mieszkamy tam z naszą opiekunką Lucy. W końcu Republika musi się troszczyć o swego najbardziej poszukiwanego, szesnastoletniego przestępcę, który stał się bohaterem narodowym, prawda? Pamiętam, że gdy Lucy po raz pierwszy stanęła w progu naszego mieszkania w Denver, natychmiast poczułem, że nie ufam jej za grosz. Była surową, barczystą pięćdziesięciodwuletnią kobietą, ubraną w państwowe barwy.

– Republika przydzieliła mnie wam do pomocy, chłopcy – oznajmiła, wtargnąwszy do mieszkania. Jej wzrok natychmiast padł na Edena. – Mam się przede wszystkim zająć tym małym.

Jasne. Nie spodobało mi się to. Zacznijmy od tego, że przez pierwsze dwa miesiące w ogóle nie spuszczałem Edena z oczu. Jedliśmy razem, spaliśmy obok siebie i nigdy, przenigdy nie zostawiałem go samego. Stałem nawet pod drzwiami, gdy wchodził do łazienki, zupełnie jakby żołnierze Republiki mogli w jakiś sposób wleźć tam przez otwór wentylacyjny, zabrać go do laboratorium i znów podłączyć do jakichś maszyn.

– Eden cię nie potrzebuje – warknąłem. – Ma mnie. Ja się nim zajmuję.

Sęk w tym, że później zacząłem podupadać na zdrowiu. Niekiedy przez jakiś czas czułem się świetnie, a potem dopadały mnie takie bóle głowy, że nie mogłem się podnieść z łóżka. W najgorszych chwilach Lucy przejmowała opiekę nad Edenem i po kilku wściekłych kłótniach zdołaliśmy wypracować jakąś niechętną rutynę. Trzeba jej oddać, że robi świetne paszteciki. Gdy przenieśliśmy się tutaj, przyjechała z nami. Jest przewodniczką dla Edena i przygotowuje dla mnie lekarstwa.

W końcu mam już dość szwendania się. Zauważam, że opuściłem granice Mariny i dotarłem do bogatszej dzielnicy. Zatrzymuję się przed wejściem do klubu o nazwie Obsydianowy Salon, wyrytej na metalowej płycie, którą założono nad drzwiami. Opieram się o ścianę i kucam, wspierając ramiona na kolanach. Czuję wibracje muzyki dobiegającej ze środka. Przez materiał spodni wyczuwam lodowato zimny metal protezy. Na ścianie budynku po przeciwnej stronie ulicy ktoś nabazgrolił na czerwono: „Day to zdrajca”. Wzdycham, wydobywam srebrną papierośnicę z kieszeni i wyciągam papierosa z napisem „Główny Szpital San Francisco”. Przeciągam po nim palcem. Dostaję je na receptę. Polecenie lekarza, no nie? Drżącą ręką wkładam go do ust i zapalam. Zamykam oczy. Biorę macha. Otaczają mnie chmury błękitnego dymu. Czekam na cudowne halucynogenne efekty.

Tej nocy nie trwa to długo. Wkrótce tępy, nieustający ból głowy znika. Gdziekolwiek spojrzę, świat jest nieco rozmyty i błyszczy. Wiem, że nie powoduje tego wyłącznie deszcz. Obok mnie siedzi jakaś dziewczyna. To Tess.

Obdarza mnie uśmiechem, który tak dobrze poznałem na ulicach Lake.

– Jakieś wieści z JumboTronów? – pyta, wskazując poblis­ki ekran.

Wydycham chmurę błękitnego dymu i leniwie kręcę głową.

– Nie. Znaczy się, widziałem kilka nagłówków związanych z Patriotami, ale wygląda na to, że zniknęliście z rządowych radarów. Gdzie teraz jesteście? Dokąd zmierzacie?

– Tęsknisz za mną? – pyta Tess, zamiast odpowiedzieć na moje pytanie.

Wpatruję się w jej migotliwą sylwetkę. Wygląda dokładnie tak, jak ją zapamiętałem z ulic. Jej rudobrązowe włosy są niestarannie uplecione w warkocz, oczy wielkie i błyszczące, emanuje dobrocią i delikatnością. Drobna, mała Tess. Jak brzmiały ostatnie słowa, które powiedziałem do niej wtedy, gdy pokrzyżowaliśmy zorganizowany przez Patriotów zamach na Andena? „Proszę, Tess, nie mogę cię tu zostawić!” Szkoda, że to właśnie zrobiłem.

Odwracam się i znów się zaciągam. Tęsknię za nią?

– Codziennie – odpowiadam.

– Próbowałeś mnie odnaleźć – mówi Tess i przysuwa się bliżej. Mógłbym przysiąc, że czuję jej ramię przy swoim. – Widziałam cię, jak wpatrywałeś się w JumboTrony, przeszukiwałeś stacje radiowe i podsłuchiwałeś rozmowy na ulicach. Patrioci jednakże zeszli do podziemia.

Pewnie, że tak. Po co mieliby teraz atakować, skoro Anden zdobył władzę i zawarł pokój z Koloniami? O co mieliby teraz walczyć? Nie mam pojęcia. Może utracili sens działania? Może już nie istnieją?

– Chciałbym, żebyś wróciła – szepczę do Tess. – Miło byłoby cię znów ujrzeć.

– A co z June?

Zadawszy to pytanie, zaczyna się rozmywać. Jej miejsce zastępuje June. Widzę jej długie, spięte w kucyk włosy oraz ciemne, połys­kujące złotem oczy – poważne, analizujące, nigdy nie przestające analizować. Opieram głowę o kolano i zamykam powieki. Wystarczy złudzenie June, by moje serce przeszył ból. Cholera, ależ ja za nią tęsknię.

Pamiętam nasze pożegnanie w Denver, nim wraz z Edenem przenieśliśmy się do San Francisco.

– Jestem pewien, że wrócimy – powiedziałem jej przez mikrofon, próbując przegnać niezręczną ciszę między nami. – Gdy terapia Edena dobiegnie końca.

Oczywiście kłamałem. Wyjechaliśmy ze względu na mój stan zdrowia, a nie Edena. June jednakże nie miała o niczym pojęcia i po prostu powiedziała:

– Wróćcie szybko.

Miało to miejsce prawie osiem miesięcy temu. Nie odezwała się ani razu. Nie znam przyczyny. Być może oboje boimy się odezwać. Być może żadne z nas nie chce usłyszeć, że druga osoba nie ma ochoty rozmawiać. A może każde z nas jest zbyt dumne i nie chce wyjść na kogoś, kto desperac­ko szuka kontaktu. Może po prostu jej nie zależy? Tak to już bywa. Mija tydzień bez kontaktu, potem miesiąc i nagle przerwa robi się taka długa, że głupio jest chwycić za słuchawkę. A więc nie dzwonię. Zresztą co miałbym powiedzieć? Nie martw się, lekarze starają się ocalić mi życie? Nie przejmuj się, właśnie próbują zmniejszyć niebezpieczny obszar w moim mózgu za pomocą stosu lekarstw, by móc przystąpić do operacji. Nie ma się czego bać, Antarktyda może pozwoli mi na leczenie w jednym z jej najlepszych szpitali. Spoko, nic mi nie będzie.

Po co mam utrzymywać kontakt z dziewczyną, za którą szaleję, skoro umieram?

Na samo wspomnienie powraca pulsujący ból głowy.

– Tak jest lepiej – powtarzam sobie po raz setny.

Nie ma wątpliwości, tak jest lepiej. Nie widzieliśmy się tak długo, że wspomnienie naszego pierwszego spotkania staje się coraz bledsze i rzadziej myś­lę o tym, jak przyczyniła się do śmierci w mojej rodzinie.

W przeciwieństwie do iluzji Tess wyobrażenie June nigdy nie odzywa się ani słowem. Próbuję zignorować migotliwy miraż, ale ten nie odchodzi. „Uparta jak zwykle”.

W końcu wstaję, gaszę papierosa na chodniku i przechodzę przez próg Obsydianowego Salonu. Może muzyka i światła przegnają ją jak najdalej.

Przez moment niczego nie widzę. W klubie panują ciemności, a muzyka jest wprost ogłuszająca. Natychmiast zatrzymuje mnie dwóch ogromnych żołnierzy. Jeden kładzie mi dłoń na ramieniu.

– Nazwisko i formacja? – pyta.

Nie mam najmniejszego zamiaru zdradzać prawdziwej tożsamości.

– Kapral Schuster, siły powietrzne – wymieniam pierwsze nazwisko i oddział, które przychodzą mi do głowy. Zawsze myś­lę w takich sytuacjach o lotnic­twie, głównie ze względu na Kaede. – Stacjonuję w Drugiej Bazie Marynarki Wojennej.

Strażnik kiwa głową.

– Stoliki lotników są z tyłu po lewej, niedaleko kibli. Niech no tylko usłyszę, że wszczynasz jakieś awantury z armią, to wylecisz stąd, a twój zwierzchnik dowie się o wszystkim rano, kapujesz?

Kiwam głową i żołnierze pozwalają mi przejść. Idę ciemnym korytarzem i przechodzę przez drugie drzwi, a potem mieszam się z tłumem, oślepiony światłami.

Parkiet jest pełen ludzi w luźnych koszulach z podwiniętymi rękawami. Widzę suknie i pomięte mundury. Z tyłu sali odnajduję stoliki przydzielone siłom powietrznym i dostrzegam kilka wolnych miejsc. O, dobrze. Siadam, opieram buty o miękkie krzesło i odchylam głowę do tyłu. Przynajmniej pozbyłem się iluzji June. Głośna muzyka rozgania wszystkie moje myśli.

Po kilku minutach widzę jakąś dziewczynę, która przepycha się przez zatłoczony parkiet i potykając się, zmierza w moim kierunku. Jest nieco zarumieniona, a jej oczy błyszczą. Gdy spoglądam ponad jej ramieniem, dostrzegam stojące nieco dalej koleżanki, które przyglądają się nam i chichoczą. Zmuszam się do uśmiechu. Na ogół lubię, gdy ktoś zwraca na mnie uwagę w klubie, ale czasami chcę jedynie zamknąć oczy i pozwolić, by chaos mnie pochłonął.

Nachyla się i mus­ka ustami moje ucho.

– Przepraszam! – usiłuje przekrzyczeć hałas. – Moje przyjaciółki chcą wiedzieć, czy ty jesteś Dayem!

Już mnie rozpoznano? Kulę się instynktownie i kręcę głową, by wszyscy widzieli.

– Pomyłka – odpowiadam z krzywym uśmiechem. – Ale dzięki za komplement!

Twarz dziewczyny niemalże całkowicie ginie w ciemnościach, ale mimo to widzę, że mocno się rumieni. Jej przyjaciółki wybuchają śmiechem. Najwyraźniej żadna z nich mi nie wierzy.

– Zatańczysz? – pyta dziewczyna i najpierw zerka na migoczące niebies­kie i złote światła, a potem na mnie. Chyba przyjaciółki ją podpuściły.

Zastanawiam się nad jakąś uprzejmą odmową, przyglądając się rozmówczyni. W klubie jest zbyt ciemno, bym mógł dobrze ją obejrzeć, i widzę jedynie błys­ki neo­nów na jej skórze i długim kucyku. Jest szczupła i wiotka, a jej usta lśnią, rozciągnięte w uśmiechu. Ma na sobie krótką sukienkę i wojskowe buty. Odpowiedź zamiera mi na ustach. Coś w niej przypomina mi June. Odkąd została Princeps-adeptką, właściwie nie interesowały mnie żadne dziewczęta, ale teraz mam przed sobą spowitego cieniami sobowtóra, który chce mnie zaciągnąć na parkiet. Pozwalam sobie na odrobinę nadziei.

– Czemu nie – odpowiadam.

Dziewczyna uśmiecha się jeszcze szerzej. Wstaję i biorę ją za rękę, a jej przyjaciółki najpierw wzdychają ze zdumienia, a potem zaczynają głośno wiwatować. Dziewczyna, prowadząc mnie, przebija się przez tłum i niespodziewanie jesteśmy już na parkiecie.

Przycis­kam ją do siebie, ona mus­ka mój kark, a potem pozwalamy, by porwał nas rytm. „Fajna jest” – przyznaję, oślepiony światłami, zagubiony w tłumie tańczących. Utwór zmienia się raz za razem. Nie mam pojęcia, jak długo tkwimy na samym środku parkietu, ale gdy dziewczyna pochyla się i mus­ka wargami moje usta, zamykam oczy i pozwalam jej na to. Czuję nawet dreszcze na plecach. Całuje mnie dwukrotnie, jej usta są miękkie, wręcz płynne, wyczuwam smak wódki i owoców. Kładę dłoń na jej plecach i przyciągam bliżej. Pocałunki nieznajomej stają się coraz bardziej łapczywe. „To June” – wmawiam sobie, zatracając się w wyobrażeniach. Zamykam oczy. W moim umyś­le nadal panuje zamęt po wypaleniu halucyno­gennego papierosa i przez moment wierzę w tę wizję. Wyobrażam sobie, że to June mnie całuje i odbiera mi ostatni oddech. Dziewczyna chyba wyczuwa zmianę w moim nastawieniu oraz zauważa narastające pospiesznie pożądanie, gdyż uśmiecha się, nie przerywając pocałunku. „To June”. Moją twarz omiatają ciemne włosy June. Moje policzki mus­kają długie rzęsy June, szyję otacza ręka June, przycis­ka się do mnie ciało June. Z ust wyrywa mi się cichy jęk.

– Chodź – szepcze. W jej głosie słychać figlarność. – Wyjdźmy zaczerpnąć tchu.

Jak długo to trwało? Nie chcę wychodzić, bo wtedy będę musiał otworzyć oczy i wizja June zniknie, a w jej miejsce pojawi się jakaś nieznana dziewczyna. Ta jednakże ciągnie mnie za rękę i muszę się rozejrzeć. Oczywiście June nigdzie nie ma. Natychmiast oślepiają mnie światła dyskoteki. Nieznajoma prowadzi mnie przez tłumy tańczących, wkraczamy w ciemny korytarz, a potem wychodzimy przez nieoznaczone tylne drzwi. Znajdujemy się w cichej uliczce. Tu i ówdzie świecą słabo reflektory, dzięki czemu wszystko dookoła nabiera niesamowitego zielonkawego poblas­ku.

Nieznajoma przycis­ka mnie do ściany i przytłacza kolejnym pocałunkiem. Ma wilgotną skórę, a mój dotyk wywołuje u niej gęsią skórkę. Całuję ją namiętnie, a potem odwracam się i zamieniam z nią miejscami. Z ust dziewczyny wyrywa się chichot zaskoczenia.

„To June” – powtarzam bez przerwy w myś­lach. Moje usta przesuwają się wzdłuż jej szyi i chciwie spijają smak dymu i perfum.

W słuchawce słyszę ciche zakłócenia, bębnienie deszczu i skwierczenie jajecznicy. Ignoruję połączenie, nawet gdy odzywa się jakiś mężczyzna. Dzięki za zepsucie ­zabawy.

– Panie Wing.

Nie odpowiadam. „Spadaj. Jestem zajęty”.

Kilka sekund później głos odzywa się ponownie.

– Panie Wing, tu kapitan David Guzman z Czternastej Jedno­stki Miejskiej Policji Denver. Wiem, że mnie pan słyszy.

Ach, to ten gość. Biedak, któremu zawsze przypada zadanie skontaktowania się ze mną.

Wzdycham i odsuwam się od dziewczyny.

– Przepraszam – mówię, z trudem łapiąc oddech. Marszczę brwi przepraszająco i wskazuję ucho. – Dasz mi chwilę?

Uśmiecha się i wygładza sukienkę.

– Wracam do środka – odpowiada. – Poszukaj mnie. – Potem przekracza próg i znika.

Włączam mikrofon i zaczynam krążyć po alejce.

– Czego pan chce? – szepczę podirytowany.

Kapitan wzdycha i przekazuje wiadomość.

– Panie Wing, jest pan proszony o stawienie się jutro wieczorem w Denver w Głównej Wieży na uroczystym balu z okazji Dnia Niepodległości. Jak zwykle ma pan prawo odmówić. Na ogół się pan nie krępuje – ostatnie zdanie wygłasza szeptem, a potem kontynuuje normalnym głosem. – Tym razem jednak będzie to nadzwyczajne spotkanie wielkiej wagi. Jeśli zechce pan do nas dołączyć, rano będzie na pana czekał prywatny odrzutowiec.

„Nadzwyczajne spotkanie wielkiej wagi?” Czy kiedykolwiek słyszałem tyle wielkich słów w jednym zdaniu? Przewracam oczami. Mniej więcej co miesiąc dostaję zaproszenie na jakąś przeklętą uroczystość w stolicy, jak choćby bal dla wszystkich wysokich rangą generałów czy obchody oficjalnego zakończenia Prób. Sęk w tym, że zapraszają mnie tylko po to, by się mną pochwalić i przekazać ludziom: „Popatrzcie tutaj! Na wypadek, gdybyście zapomnieli, Day jest po naszej stronie!”. Nie przeginaj, Anden.

– Panie Wing – odzywa się kapitan, gdy milczę przez chwilę, zupełnie jakby chciał wykorzystać ostateczny argument. – Prześwietny Elektor we własnej osobie prosi o pań­skie przybycie. Princeps-adeptce również na tym zależy.

Princeps-adeptce.

Zatrzymuję się w pół kroku. Zapominam o oddychaniu.

„Spokojnie, tylko się nie ekscytuj. Przecież jest troje kandydatów, kapitan mógł mieć na myśli którego­kolwiek z nich”. Mija kilka sekund, aż wreszcie pytam:

– Którego z Princeps-adeptów ma pan na myśli?

– Tego, który ma dla pana znaczenie.

Czerwienieję, słysząc złośliwość w jego głosie.

– June?

– Tak, pannę June Iparis – odpowiada kapitan. Chyba ulżyło mu, że wreszcie przykuł moją uwagę. – Mam przekazać, że to jej osobista prośba. Bardzo by chciała zobaczyć pana na balu.

Boli mnie głowa, z trudem uspokajam oddech. Natychmiast zapominam o tej dziewczynie z klubu. June nie interesowała się mną od ośmiu miesięcy. Po raz pierwszy zależy jej, bym się pojawił publicznie.

– O co tak naprawdę chodzi? – pytam. – Tylko o imprezę z okazji Dnia Niepodległości? Dlaczego to nagle takie ważne?

Kapitan waha się.

– To ma związek z bezpieczeństwem narodowym.

– A cóż to ma oznaczać? – Moja ekscytacja z wolna gaśnie. Może facet tylko blefuje? – Niech pan posłucha, kapitanie, muszę się zająć pewnymi niedokończonymi sprawami. Niech pan spróbuje mnie przekonać z rana.

Żołnierz przeklina pod nosem.

– Dobrze, panie Wing. Jak pan chce. – Mruczy coś, czego nie jestem w stanie dosłyszeć, i się rozłącza.

Marszczę brwi podirytowany. Teraz czuję tylko gorzkie rozczarowanie. Może czas wrócić do domu? Tak, trzeba wrócić i sprawdzić, co u Edena. Niezły numer. Rzekoma prośba June to przypuszczalnie bujda na resorach. Gdyby naprawdę jej tak zależało, bym wrócił do stolicy, zapewne…

– Day?

W słuchawce odzywa się nowy głos. Zamieram.

Czy halucynogen przestał działać? Czy tylko wyobraziłem sobie jej głos? Nie słyszałem go od tylu miesięcy, ale rozpoznałbym go wszędzie. Wystarczy słowo, a natychmiast widzę June stojącą przede mną, zupełnie jakbym wpadł na nią przypadkowo na ulicy. „Proszę, tylko nie to. To nie może być ona. Proszę, niech to będzie ona”.

Czy jej głos zawsze tak na mnie działał?

Nie wiem, jak długo stoję jak wryty, ale chyba upływa trochę czasu, gdyż słyszę:

– Day, to ja, June. Jesteś tam?

Przeszywają mnie dreszcze. To się dzieje naprawdę. To ona.

Ton jej głosu uległ zmianie. Mówi formalnie, z lekkim wahaniem, jakby zwracała się do obcego. W końcu odzys­kuję pewność siebie na tyle, by włączyć mikrofon.

– Słyszę cię – odpowiadam. Mój ton również się zmienił. Jestem równie oficjalny jak ona i też mówię z niepewnością. Mam nadzieję, że nie słyszy lekkiego drżenia głosu.

June odzywa się po krótkiej chwili:

– Cześć. – Milczy przez chwilę. – Jak się miewasz?

Nagle czuję natłok słów. Cisną mi się na usta i grożą przerwaniem tamy. Łapię się na tym, że chcę jej powiedzieć wszystko: myś­lę o tobie od dnia naszego rozstania, przykro mi, że się nie kontaktowałem, żałuję, że ty się nie odezwałaś, tęsknię za tobą, tęsknię, tęsknię.

Udaje mi się opanować i mówię tylko:

– Dobrze. Co słychać?

Waha się.

– Och, to dobrze. Przepraszam, że odzywam się tak późno. Wiem, że zapewne próbujesz spać, ale Senat i Elektor prosili mnie, bym osobiście się do ciebie zwróciła z tą prośbą. Normalnie nie zawracałabym ci głowy, ale wiem, że to ważna sprawa. Podczas balu z okazji Dnia Niepodległości urządzamy spotkanie kryzysowe dotyczące spraw bezpieczeństwa. Chcemy, byś wziął w nim udział.

– Dlaczego? – Wygląda na to, że ograniczyłem się do krótkich odpowiedzi. W rozmowie z June nie jestem w stanie zdobyć się na nic ambitniejszego.

June wypuszcza powietrze z płuc, czym wywołuje słabą falę zakłóceń, a potem mówi:

– Słyszałeś o tym traktacie pokojowym między Republiką i Koloniami, tak?

– Jasne.

Ba, wszyscy o tym wiedzą. Przecież największym marzeniem naszego małego, wspaniałego Andena było położenie kresu wojnie, która toczyła się nie wiadomo jak długo. Wyglądało na to, że wydarzenia rozwijają się w odpowiednim kierunku. Zmagania straciły impet i na froncie od czterech miesięcy trwała cisza. Kto by pomyś­lał, że kiedyś nadejdzie taki dzień? Tego, że stadiony Prób stracą rację bytu, też nikt nie przewidział.

– Najwidoczniej Elektor robi wszystko, by stać się bohaterem Republiki, co?

– Nie ciesz się z tego zbyt szybko. – W słowa June wkrada się mrok i mam wrażenie, że widzę wyraz jej twarzy. – Wczoraj otrzymaliśmy nieprzyjemny komunikat od Kolonii. W ich miastach frontowych pojawiła się zaraza. Są przekonani, że ich przyczyną jest stosowana przez nas broń biologiczna. Znaleźli resztki pocis­ków, które ich zdaniem przeniosły zarazki przez granicę. Zdobyli nawet ich numery seryjne.

Jestem tak wstrząśnięty, że jej słowa nagle z trudem do mnie docierają. Przez mój umysł przewijają się wspomnienia Edena i jego czarnych, krwawiących oczu oraz owego chłopca w pociągu, którego wykorzystywano w zmaganiach wojennych.

– Czy to oznacza, że zerwano rozejm?

– Tak. – Głos June się załamuje. – Kolonie uznały zarazę za akt wypowiedzenia wojny.

– A co to ma wspólnego ze mną?

Kolejna długa, złowieszcza przerwa. Przepełnia mnie takie zimno, że drętwieją mi palce. „Epidemia. Epidemia wróciła”.

– Opowiem ci o wszystkim, gdy będziesz na miejscu – mówi w końcu June. – Nie ufam środkom łączności.JUNE

Gardzę sobą za tę pierwszą rozmowę z Dayem po ośmiu miesiącach bez kontaktu. Niedobrze mi się robi, jak sobie o niej przypomnę. Kiedy stałam się taką manipulatorką? Dlaczego zawsze muszę wykorzystywać jego słabości przeciwko niemu?

Zeszłej nocy Anden przyszedł do mojego mieszkania o 23:06 i zastukał do drzwi. Był sam. Wydaje mi się, że na korytarzu nie było nawet żadnej ochrony. To pierwszy sygnał, że zamierzał rozmawiać o czymś poważnym. O czymś, co należało utrzymać w tajemnicy.

– Chcę cię prosić o przysługę – powiedział, gdy go wpuściłam.

Anden do perfekcji doprowadził sztukę bycia młodym Elektorem. Jest spokojny, opanowany, uprzejmy, unosi wysoko podbródek w chwilach stresu, a gdy jest rozgniewany, doskonale panuje nad głosem. Teraz jednak od razu ujrzałam, że jest czymś bardzo zafrasowany. Wyczuł to nawet mój pies Ollie i próbował go pocieszyć, wpychając mu wilgotny nos do ręki.

Odgoniłam Olliego i odwróciłam się do Andena.

– O co chodzi?

Anden przeczesał dłonią ciemne loki.

– Nie chciałem zawracać ci głowy o tak późnej porze – powiedział i pochylił głowę, by okazać skruchę – ale obawiam się, że ta rozmowa nie może zaczekać.

Stał tak blisko mnie, że gdybym chciała, mogłabym unieść głowę i musnąć wargami jego usta. Serce zaczęło mi bić szybciej na samą myśl o tym.

Anden chyba wyczuł napięcie w mojej postawie, gdyż z przepraszającą miną zrobił krok w tył i pozostawił mi więcej przestrzeni do oddychania. Poczułam dziwne połączenie ulgi i rozczarowania.

– Traktat pokojowy to już przeszłość – szepnął. – Kolonie przygotowują się do ponownego wypowiedzenia nam wojny.

– Co takiego? – odpowiedziałam szeptem. – Dlaczego? Co się stało?

– Dowiedziałem się od dowódców wojskowych, że kilka tygodni temu na terenach frontowych zajmowanych przez Kolonie pojawił się śmiertelny wirus, szerzący się lotem błys­kawicy. – Skinął głową, widząc zrozumienie w moich oczach. Wydawał się taki znużony, wręcz przytłoczony ciężarem bezpieczeństwa całego narodu. – Najwyraźniej powinienem się bardziej pospieszyć z wycofywaniem naszej broni biologicznej z frontu.

Eden. Eksperymentalne wirusy, którymi ojciec Andena usiłował wywołać epidemię w Koloniach. Od wielu miesięcy odpychałam tę myśl jak najdalej od siebie. W końcu Eden jest już bezpieczny, przebywa pod opieką Daya i z tego, co ostatnio usłyszałam, powoli przyzwyczaja się do normalnego życia. Przez ostatnich kilka miesięcy na froncie panowała cisza, a Anden usiłował opracować traktat pokojowy z Koloniami. Miałam nadzieję, że dopisze nam szczęście i próby z bronią biologiczną nie obrócą się przeciwko nam. Pobożne życzenia.

– Czy senatorzy już wiedzą? – spytałam po chwili. – A inni Princeps-adepci? Czemu mówisz o tym wszystkim akurat mnie? Przecież nie jestem twoim najbliższym doradcą?

Anden westchnął i ścisnął grzbiet nosa.

– Wybacz. Żałuję, że cię w to wciągam. Kolonie uważają, że mamy antidotum na tego wirusa w naszych laboratoriach, ale nie chcemy się nim podzielić. Domagają się, byśmy im je udostępnili, i grożą, że w przeciwnym razie przypuszczą zmasowany atak na Republikę. Tym razem nie będzie już mowy o powrocie do dawnego konfliktu. Kolonie zdobyły bowiem sojusznika. Podpisały układ handlowy z Afryką, która w zamian za udzielenie pomocy wojskowej ma otrzymać połowę naszych ziem.

Naraz ogarnęło mnie złe przeczucie. Wiedziałam, co zaraz od niego usłyszę.

– Nie mamy tego antidotum, prawda?

– Nie. Ale możemy je pozys­kać dzięki ofiarom wcześniejszych eksperymentów.

Zaczęłam kręcić głową. Anden chciał mnie pochwycić za łokieć, ale odsunęłam się.

– Nie ma mowy. Nie możesz mnie o to prosić. Nie zrobię tego.

Anden wyglądał na zranionego.

– Zwołałem na jutrzejszy wieczór prywatne przyjęcie, by ściągnąć wszystkich senatorów. Jeśli chcemy położyć kres tej wojnie i znaleźć sposób na zawarcie pokoju z Koloniami, nie mamy wyboru. – Jego głos nabrał stanowczości. – Zdajesz sobie z tego sprawę równie dobrze jak ja. Chcę, by jutro pojawił się na przyjęciu i nas wysłuchał. Musimy zdobyć jego zgodę, by dostać się do Edena.

„On nie żartuje” – uświadomiłam sobie wstrząśnięta.

– Nigdy go do tego nie nakłonisz. Wiesz o tym, prawda? Społeczeństwo nadal przygląda ci się z uwagą, a poparcie Daya dla ciebie jest w najlepszym wypadku umiarkowane. Naprawdę wydaje ci się, że zgodzi się na coś takiego? A co się stanie, jeśli rozwścieczysz go do tego stopnia, że wezwie lud do rewolucji? Każe im chwycić za broń? Ba, a co będzie, jak poprosi o to, żeby stanęli po stronie Kolonii?

– Wiem. Przemyś­lałem sobie to wszystko. – Anden pociera skronie. Jest wyczerpany. – Jeśli istnieje jakaś inna opcja, z chęcią z niej skorzystam.

– I chcesz, bym go do tego nakłoniła – dodałam. Byłam tak wściekła, że nawet nie chciałam tego przed nim ukrywać. – Nie ma mowy. Namów innych senatorów, by przekonali Daya, albo zrób to sam. Lub poszukaj jakiegoś sposobu, by przeprosić kanclerza Kolonii. Omówcie nowe warunki.

– Jesteś największą słabością Daya, June. Ciebie posłucha. – Anden skrzywił się przy tych słowach, jakby nie chciał tego przyznać. – Wiem, jak to brzmi. Nie chcę wyjść na okrutnika. Nie chcę, by Day ujrzał w nas wrogów. Zrobię jednak wszystko, co w mojej mocy, by ochronić lud Republiki. W przeciwnym razie zostaniemy zaatakowani, a wtedy, jak sama wiesz, wirus rozniesie się również u nas.

Anden nie powiedział tego na głos, ale sytuacja przedstawiała się o wiele gorzej. Gdyby Kolonie zaatakowały nas wespół z Afryką, nasza armia nie zdołałaby nas ochronić. Tym razem moglibyśmy przegrać. „Ciebie posłucha”. Zamknęłam oczy i pochyliłam głowę. Nie chciałam tego przyznać, ale wiedziałam, że Anden ma rację.

Zrobiłam więc to, o co mnie prosił. Skontaktowałam się z Dayem i namówiłam go, by przybył do stolicy. Na samą myśl o naszym spotkaniu serce bije mi żywiej i aż boli po miesiącach rozłąki. Nie widziałam go tak długo… Dlaczego musimy zobaczyć się akurat w takich okolicznościach? Co on sobie o mnie pomyśli?

Co pomyśli o Republice, gdy dowie się, co jej władza chce zrobić z jego młodszym bratem?

godzina 12:01

Sąd Okręgowy w Denver

Wydział Przestępstw Federalnych

temperatura w pomieszczeniach:

72° Fahrenheita / 22° Celsjusza

sześć godzin do spotkania z Dayem na ­wieczornym balu

289 dni i 12 godzin od śmierci Metiasa

Thomas oraz komandor Jameson staną dziś przed sądem.

Mam już serdecznie dosyć procesów. Przez ostatnich kilka miesięcy wielu byłych senatorów zostało osądzonych i skazanych za uczestnic­two w spis­ku na życie Andena. Wraz z Dayem zdołaliśmy powstrzymać realizację tego planu, ale wiele nas to kosztowało. Wszyscy ci senatorowie zostali skazani na śmierć. To samo spotkało Razora. Czasem mam wrażenie, że co tydzień sąd skazuje kogoś innego.

Dzisiejszy proces wygląda jednakże inaczej. Doskonale wiem, kto zostaje skazany i dlaczego.

Siedzę na balkonie wychodzącym na okrągłą salę rozpraw. Wiercę się nieustannie w kamizelce i czarnym płaszczu. Moje dłonie w białych jedwabnych rękawiczkach są niespokojne. Bez przerwy cicho stukam butami o balustradę. Krzesło, na którym siedzę, zostało wykonane z syntetycznego drewna dębowego i obite miękkim szkarłatnym aksamitem, ale wydaje mi się bardzo niewygodne. Muszę się uspokoić i czymś zająć, a więc ostrożnie rozwijam cztery biurowe spinacze i splatam je w niewielki pierścień. Mam za sobą dwóch strażników. Wokół sceny zasiada dwudziestu sześciu senatorów w trzech rzędach. Mają na sobie identyczne czerwono-czarne garnitury ze srebrnymi epoletami, odbijającymi światła sali sądowej. Ich głosy niosą się echem pod kopulastym sklepieniem pomieszczenia. Wydają się mało zainteresowani przebiegiem procesu, jakby zajmowali się szczegółami transakcji handlowych, a nie ludzkimi losami. Jest wśród nich wielu nowych, którzy zastąpili zdrajców usuniętych przez Andena. Wyróżniam się w moim czarno-złotym stroju. Nawet siedemdziesięciu sześciu żołnierzy pilnujących obrad jest ubranych w szkarłatne mundury (dwóch na każdego senatora, dwóch na każdego z Princeps­-adeptów, w tym mnie, czterech pilnuje Andena, a czternastu strzeże obu wejść do budynku). Rozmiary ochrony oznaczają, że os­karżeni – Thomas oraz komandor Jameson – uważani są za ludzi niebezpiecznych i gotowych do wykonania nieprzewidzianego ruchu.

Nie jestem senatorką. Jestem Princeps-adeptką i należy to podkreślić.

Pozostałe dwie osoby, zasiadające na sąsiednich balkonikach, noszą identyczne mundury. Zerkam na nie. Gdy Anden wyznaczył mnie, bym podjęła szkolenie na Princeps-adeptkę, Kongres szybko nakłonił go do wybrania kilku innych. Nie można przecież pozwolić na to, by tylko jedna osoba przygotowywała się do objęcia roli przywódcy Senatu, zwłaszcza jeśli jest to szesnastolatka niemająca w ogóle doświadczenia politycznego. Anden się zgodził. Wybrał na kandydatów jeszcze dwie osoby, obie piastujące już pozycje senatorów. Jedna z nich nazywa się Mariana Dupree. Spoglądam na nią i widzę zadarty nos oraz surowe, poważne oczy. Ma trzydzieści siedem lat i jest senatorką od dziesięciu. Nienawidzi mnie od chwili, gdy ujrzała mnie po raz pierwszy. Odwracam od niej wzrok i spoglądam na drugie z nich, nerwowego trzydziestodwulatka Serge’a Carmichaela. Ten człowiek to wielki umysł polityczny i od razu dał mi poznać, że nie w smak mu moja młodość i brak doświadczenia.

Serge i Mariana. Dwoje rywali w walce o tytuł Princepsa lub Princepsy. Na samą myśl o tym czuję się zmęczona.

Na innym balkonie, odległym o kilkadziesiąt metrów, siedzi Anden w towarzystwie ochroniarzy. Wydaje się spokojny i omawia coś z jednym z żołnierzy. Ma na sobie dobrze skrojony szary płaszcz wojskowy ze świecącymi srebrnymi guzikami, srebrnymi epoletami i insygniami w tym samym kolorze na rękawach. Od czasu do czasu zerka na więźniów stojących na samym środku sali sądowej. Przyglądam mu się przez moment, podziwiając wprawę, z jaką udaje spokój.

Thomas oraz komandor Jameson zostaną skazani za przestępstwa popełnione przeciwko narodowi.

Mam wrażenie, że Thomas jest jeszcze bardziej schludny niż zwykle, o ile to w ogóle możliwe. Włosy ma starannie zaczesane do tyłu i widzę, że zużył przynajmniej po jednej tubce pasty na każdy but. Stoi na baczność w centrum kręgu i wpatruje się przed siebie z karnością, która zachwyciłaby każdego dowódcę. Zastanawiam się, o czym myśli. Czy wyobraża sobie ową noc na ulicy za szpitalem, kiedy zamordował mojego brata? Może myśli o niezliczonych rozmowach z Metiasem? O wszystkich chwilach, kiedy zdobywał jego bezgraniczne zaufanie? A może o tej nieszczęsnej nocy, kiedy zamiast pomóc memu bratu, postanowił go zdradzić?

Komandor Jameson z kolei wygląda na nieco zaniedbaną. Jej zimne, pozbawione wyrazu oczy wpatrują się we mnie. Przygląda mi się od ponad dwunastu minut, nie drgnąwszy ani razu. Przez moment odpowiadam spojrzeniem, próbując dojrzeć w jej oczach choć cień ludzkich uczuć, ale nie widzę tam nic poza lodowatą nienawiścią i całkowitym brakiem skrupułów.

Odwracam więc wzrok, oddycham powoli, głęboko i próbuję skupić się na czymś innym. Moje myśli wracają do Daya.

Od jego wizyty w moim mieszkaniu i naszego pożegnania upłynęło dwieście czterdzieści jeden dni. Czasem chciałabym, by znów mnie objął i pocałował tak jak tej ostatniej nocy. Chciałabym znaleźć się tak blisko, bym nie mogła oddychać, i poczuć smak jego miękkich ust. Przeganiam jednakże to pragnienie. Po co mi ono? Przypomina jedynie o stracie. Podobnie czuję się teraz – wpatrywanie się w ludzi, którzy zabili moją rodzinę, przypomina mi o wszystkim tym, co kiedyś miałam. Rozbudza znów także moje poczucie winy i zwraca uwagę na wszystko to, co posiadał Day, nim mu to odebrałam.

Poza tym Day pewnie nie będzie już chciał mnie całować. Nie po tym, jak się dowie, dlaczego chciałam, by wrócił do Denver.

Anden spogląda na mnie. Łapię jego spojrzenie i widzę, jak kiwa głową, opuszcza swój balkon i minutę później pojawia się na moim. Wstaję i salutuję energicznie, ochrona idzie w moje ś­lady. Anden macha ręką niecierpliwie.

– Siadaj, proszę.

Odprężam się na krześ­le, a on pochyla się, patrzy mi w oczy i pyta:

– Jak się trzymasz, June?

Usiłuję powstrzymać rumieniec rozlewający się po moich policzkach. Minęło osiem miesięcy, odkąd po raz ostatni widziałam Daya, a tymczasem łapię się na tym, że uśmiecham się do Andena, cieszę się uwagą, jaką mi poświęca, a nawet czasem jej wyczekuję.

– Dobrze, dziękuję. Nie mogłam się doczekać tego dnia.

– Oczywiście. – Anden kiwa głową. – Nie martw się, jeszcze trochę i oboje znikną z twego życia na zawsze.

Kładzie mi dłoń na ramieniu i ścis­ka je, by dodać mi otuchy, a potem znika równie szybko, jak się pojawił. W jednej chwili słyszę ciche pobrzękiwanie jego medali i insygniów, a potem widzę, jak pojawia się na swoim balkonie.

Unoszę głowę, na próżno udając odwagę. Wiem przecież, że lodowate oczy komandor Jameson z pewnością nadal się we mnie wpatrują. Każdy z senatorów powstaje i ogłasza własną decyzję w głosowaniu. Wstrzymuję oddech i skrupulatnie odrzucam każde wspomnienie związane z tymi oczami. Spycham je gdzieś na skraj świadomości. Głosowanie trwa całą wieczność, choć każdy z senatorów skwapliwie mówi to, co jego zdaniem ucieszy Elektora. Tylu ich kolegów zostało osądzonych i straconych, że nikt nie chce ryzykować gniewu Andena. Gdy nadchodzi moja kolej, mam wyschnięte podniebienie. Przełykam kilkakrotnie ślinę i mówię:

– Winna. – Mój głos jest wyraźny i opanowany.

Serge i Mariana oddają głosy po mnie. Następnie głosujemy w sprawie wyroku Thomasa i po sprawie. Trzy minuty później na balkoniku Andena pojawia się łysy człowiek o okrągłej, pomarszczonej twarzy, ubrany w szkarłatną, sięgającą do ziemi szatę, którą trzyma lewą dłonią. Pospiesznie składa Elektorowi ukłon, a ten pochyla się ku niemu i szepcze mu do ucha. Przyglądam się scenie z ciekawością, zastanawiając się, czy jestem w stanie odczytać wyrok z samych gestów. Po krótkiej naradzie przybysz i Elektor kiwają głowami. Człowiek w szkarłatnej szacie zwraca się do zgromadzonych.

– Jesteśmy gotowi ogłosić werdykt w sprawie kapitana Thomasa Alexandra Bryanta oraz komandor Natashy Jame­son z Ósmego Oddziału Miejskiej Policji Los Angeles. Powstańcie przed prześwietnym Elektorem!

Rozlega się szelest mundurów, gdy wszyscy podnosimy się jedno­cześnie. Komandor Jameson odwraca się do Andena, a na jej twarzy maluje się bezbrzeżna wzgarda. Thomas salutuje z trzas­kiem obcasów. Nie opuszcza dłoni. Anden wstaje, wyprostowuje się i splata dłonie za plecami. W ciszy czekamy na ostateczny werdykt, na jedyny głos, który naprawdę ma znaczenie. Tłumię ochotę, by zakaszleć. Znów zerkam na pozostałych Princeps-adeptów – od jakiegoś czasu nie mogę zapanować nad tym odruchem. Mariana marszczy brwi z zadowoleniem, a Serge po prostu wydaje się znudzony. Mocno zacis­kam dłoń na pierścieniu ze spinaczy. Wiem, że się przez to skaleczę.

– Senatorowie Republiki przedstawili decyzję – ogłasza Anden formalnym tonem, odpowiednim dla uroczystości uświęconych tradycją. Nie mogę się nadziwić jego głosowi, który jest taki łagodny, a mimo to niesie się daleko. – Wziąłem ich werdykt pod uwagę, a teraz chcę przedstawić własny. – Anden przerywa i spogląda w dół na czekających os­karżonych. Thomas nadal salutuje i wpatruje się intensywnie w przestrzeń przed sobą. – Kapitanie Thomasie Alexandrze Bryant z Ósmego Oddziału Miejskiej Policji Los Angeles – oznajmia. – Republika uznaje pana za winnego…

W sali panuje cisza. Usiłuję utrzymać równy rytm oddychania. „Myśl o czymś. O czymkolwiek. Może o książkach politycznych, które czytałam w tym tygodniu?” Próbuję odtworzyć kilka faktów, ale nagle uświadamiam sobie, że niczego nie pamiętam. Przedziwne.

– …śmierci kapitana Metiasa Iparisa w nocy trzydziestego listopada. Zabicia obywatelki Grace Wing bez upoważnień potrzebnych do przeprowadzenia egzekucji. Samo­wolnej egzekucji dwunastu demonstrantów na placu Batalla po południu…

Jego słowa zlewają się w szum w mojej głowie. Kładę rękę na oparciu krzesła i powoli wypuszczam powietrze z płuc, usiłując zachować równo­wagę. „Winny”. Thomasa uznano za winnego śmierci mego brata i matki Daya. Ręce mi drżą.

– …skazuje się na śmierć przez rozstrzelanie. Egzekucja odbędzie się za dwa dni o siedemnastej. Komandor Natasho Jameson z Ósmego Oddziału Policji Miejskiej Los Angeles, Republika uznaje panią za winną…

Głos Andena zamienia się w niezrozumiały szum. Czas wydaje się teraz płynąć tak powoli, zupełnie jakbym żyła w zbyt szybkim tempie i już dawno zostawiła świat za sobą.

Rok temu stałam na zewnątrz Batalla Hall na nieco innej rozprawie i słuchałam, jak inny sędzia skazuje Daya na dokładnie tę samą karę. Day jednakże żył i był teraz jedną z największych osobistości Republiki. Znów otwieram oczy. Komandor Jameson zacisnęła usta tak mocno, że tworzą cienką kreskę. Anden odczytuje jej wyrok śmierci. Po Thomasie nie widać żadnych emocji. Czy to możliwe? Znajduję się zbyt daleko, ale mam wrażenie, że jego brwi są zmarszczone w osobliwym wyrazie rozpaczy. „Chyba powinnam się z tego cieszyć” – napominam się. Powinnam się cieszyć razem z Dayem. Thomas zabił Metiasa. Bez wahania, z zimną krwią zastrzelił matkę Daya.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: