- W empik go
Patryarcha Tom 2 - ebook
Patryarcha Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 378 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W okolicach Dubna kasztelanic Zakroczymski miał niewielki majątek. Prowadził on gospodarstwo na własną, rękę, chociaż w majątku stale nie mieszkał i tylko dwa lub trzy razy do roku do niego dojeżdżał. Wtenczas rozpatrywał czynności rządców, załatwiał sprawy sądowe, jeżeli jakie były, a nadewszystko kontrolował ściśle rachunki, zabierał pieniądze i to załatwiwszy, wracał na wielki świat, do Warszawy lub za granicę.
Tam rozpoczynało się dopiero właściwe jego życie, w którem kasztelanic miał tylko jeden cel – kochać się w pięknych kobietach i być przez nie kochanym.
To ostatnie udawało mu się dotychczas jak najzupełniej. Kasztelanie nie mógł się nigdy uskarżać na okrucieństwo serc kobiecych i miał do nich ogromne szczęście. Szczęście zresztą całkiem zasłużone, bo był bardzo pięknym mężczyzną i co więcej, umiał się kobietom podobać i z niemi postępować.
Tryumfy jego zaczęły się bardzo wcześnie. Mając lat kilkanaście, został paziem króla Stanisława Augusta i wtenczas już stał się ulubieńcom płci pięknej. Ówczesne damy lubiły się z nim pieścić, głaskać go po rumianej twarzy i bawić się włosami, które w gęstych, złocistych kędziorach okrywały jego głowę. Powszechnie też był nazywany od nich Cherubinkiem.
Praktyka miłości przychodziła mu w takich warunkach bardzo łatwo; młodziutki Cherubinek ani wiedział o tem, jak doszedł do doskonałości w sztuce podobania się i zyskiwania sobie względów. Przez ciągłe towarzystwo z kobietami, przez rozmaite a częste doświadczenia, jakie przechodził, nabył także niepospolitej znajomości tej rzeczy, która dla innych przez całe życie nieraz pozostaje Sfinksem tajemniczym – do znajomości serca kobiecego. Mając ten klucz w ręku, dobywał się z łatwością do najtajniejszych kryjówek i do fortec jak najmocniej obwarowanych.
W czasie, w którym zapoznajemy się z nim, kasztelanic miał już lat trzydzieści pięć, a więc i długi, bardzo długi szereg rozmaitych wspomnień za sobą. Pomimo to, ani na żart nawet nie przeszło mu przez myśl, aby sposób życia odmienić, ustatkować się i zakończyć swoję karjerę romansową. – I owszem, czuł się dotąd tak swobodnym, tak lekkim na umyśle i tak ochoczym do rzucania się w wir przygód i uczuć miłosnych, jak gdyby miał zawsze lat ośmnaście.
Najlepszy to dowód, że dotychczas nie wyekspensował ze siebie wiele uczucia, że miłość nie wstrząsała nigdy gwałtownie i głęboko jego duszą. W istocie tak było. Natura, atmosfera wieku, wreszcie i doświadczenie, bardzo wcześnie go oświeciły, że najszczęśliwszym jest w miłości, kto sam najmniej kocha i uczuciu porwać się nie daje. Kasztelanic kochał się ciągle, bez ustanku, bez przerwy, ale zawsze rozumnie. Ani raz się nie zapomniał, ani raz nie zapędził się tak daleko, ażeby się nie mógł wrócić albo powstrzymać. Nigdy nie doznał prawdziwego i głębokiego uczucia, nigdy namiętność nie zamąciła mu spokoju i nie o – debrała dobrego humoru. Poznawszy, że miłość jest równie kapryśną boginią, jak fortuna, był zawsze przygotowany na wszystkie jej zmiany i grymasy. Swoim kochankom nie robił nigdy scen i żadnej nie narażał na najmniejszy skandal. Oddawała mu która swoje serce, była dla niego dobrą i łaskawą, ubóstwiał ją i padał przed nią na kolana; zapominała o nim, albo sprzeniewierzyła mu się, on jej nie robił wyrzutów, nie przeklinał jej, nie czuł nawet zazdrości, ale powoli i nieznacznie usuwał się od niej, aż całkiem z oczu go nie straciła. Najczęściej na drodze swojej w tym wstecznym marszu napotykał inną jakąś piękność, przy której pocieszał się po stracie i wkrótce zapominał zupełnie, że kiedykolwiek kochał inną a nie tę, którą miał właśnie przed oczami.
Był to sposób postępowania bardzo wygodny dla stron obu. Czasowi kochankowie pozostawali potem na zawsze przyjaciołmi i o nic nawzajem obwiniać się nie mogli. Spotykając się w świecie, witali się z sobą słodkim uśmiechem, który niby pokazywał wdzięczność, jaką obopólnie byli sobie winni za uprzyjemnienie kilku chwil życia.
Kasztelanic zresztą jak ognia bał się prawdziwej lub namiętnej miłości. Jeżeli przypadkiem tę gdzie spostrzegł, jak można było najprędzej zrywał stosunki i oddalał się od przedmiotu, który wydawał mu się tak niebezpieczny, jak jaki palny materjał, w bliskości którego całość i zdrowie człowieka nie jest nigdy pewne. Ale i w podobnych wypadkach umiał bardzo zręcznie postępować i tak ważne i wyraźne wynaleźć do rozstania się powody, że rozmarzona i roztkliwiona piękność żegnała go ze łzami w oczach i z tem najgłębszem przekonaniem, że tylko nienawistne losy i okoliczności stanęły im na drodze do szczęścia. Przy tem ostatniem pożegnaniu kasztelanic zdobywał się też na największą, jaką mógł sentymentalność i dla jej uwydatnienia nie wahał się nawet dodać sporą dozę patetyczności.
Nic mu to nie przeszkadzało, że równocześnie śmiał się w duchu, i układał sobie plany do przyszłego i łatwiejszego romansu.
Prawdziwa miłość wkłada na człowieka obowiązki, namiętność czyni go swoim niewolnikiem i przykuwa kajdanami do przedmiotu, który ją wzbudził. Kasztelanie wiedział o tem, i chciał zawsze być wolnym.
Nikt tym sposobem nie miał do niego żalu. Kokietki i istoty lekkiego usposobienia wdzięczne mu były za jego dyskrecją i takt nieporównany; kobiety zaś z głębszem uczuciem, i dla tego zwykle mniej przebiegłe, podziwiały w nim jego wstrzemięźliwość i delikatność, widziały w tem nieraz nawet do wysokiego stopnia posuniętą, szlachetność. Był więc ulubieńcem wszystkich i stawiany był zarówno za wzór galanterji jakoteż uczuciowości.
Przy tym trybie życia, przy tem oszczędzaniu swoich uczuć i stałem unikaniu głębszych wzruszeń, nie dziw, że kasztelanic zakonserwował się bardzo dobrze. Mając lat trzydzieści pięć, wyglądał o dziesięć lat młodszym, i był zawsze nietylko młodym ale i świeżym. Pomagała mu do tego także bardzo wiele natura, bo dała mu wielosił i zdrowie żelazne. Kasztelanic był kształtnie, ale silnie zbudowany. Pierś miał wysoką, w ramionach był szeroki, a głowę nosił na grubym karku. Przy całej delikatności i wykwintności manier, postawa jego miała zarazem jakąś powagę i coś imponującego w sobie. Jego twarz dosyć szeroka i duża wyglądała szlachetnie i majestatycznie, a orli nos, z lekkiem i delikatnem zakrzywieniem, czynił go podobnym do sławnych w wieku XVIII zdobywców serc kobiecych: do Ludwika XV i Stanisława Augusta. Ale największym może jego wdziękiem był uśmiech słodki, nęcący i nieco ironiczny zarazem. Kasztelanic miał go prawie zawsze na ustach, a usta te były tak pięknie zarysowane, jakby ich przeznaczeniem było składać pocałunki na najpiękniejszych rączkach i licach.
Kasztelanic otrzymał swój tytuł w spadku po ojcu, bo sam o żaden urząd ani godność nigdy się nie ubiegał. Ambicja jego miała inne cele, i zupełnie się ich osiągnięciem zadawalniała. W młodych jednakowoż już latach postanowiwszy nigdy się nie żenić, został kawalerem maltańskim. Ten stan chronił go od wszelkich matrymonjalnych zachcianek ze strony płci pięknej. Czerwony frak maltański ze złotym haftem na piersiach i z grubemi złotemi szlifami ubierał bardzo pięknie męską postać kasztelanica, a prócz tego był rodzajem szyldu, który na pierwszy rzut oka opowiadał: żenić się nie mogę, ale mam serce i mogę się kochać.
Pomimo lekkości swego usposobienia i awanturniczego życia, rzucającego się z przygody w przygodę, kasztelanic miał jednak bardzo wiele zmysłu praktycznego i w codziennych stosunkach był nader systematyczny. Miał on płoche serce, ale stateczną głowę. Majątkiem zarządzał jak najlepiej, i miał z niego większe dochody niż niejeden z sąsiadów z daleko większych posiadłości. Dla spraw sercowych nigdy nie zapominał o interesach. Zdarzało się, że niejedna piękność długo wyczekiwała go z utęsknieniem, list za listem posyłała za nim na wieś, a on tymczasem z najzimniejszą krwią, odpisując w najczulszych słowach, ale ledwie na list dziesiąty, kończył rachunki z oficjalistami i załatwiał swoje gospodarskie interesa. Rozumie się także, iż nie lubił stosunków, któreby go wyciągały na koszta. Tłomaczył on to przed sobą tym aksiomatem, że miłość jest dobrowolnym darem serca, i że opłacać ją nie wzajemnością, ale jakimkolwiek materjalnym środkiem, byłoby to jej uwłaczać. Jego kochanki otrzymywały też w upominku od niego bukiety, które można było na czas dłuższy zasuszyć, pukle jego pięknych włosów, sylwetki, które sam wycinał, albo miniatury, które własną ręką malował, ale nigdy nie dostawały złota i djamentów.
Bardzo skrupulatnie obliczał się także z czasem. Stosunki, wymagające długich zachodów, porzucał od razu, nie lubił oddawać długich wizyt, i nie dopuszczał do tego, aby ubóstwiany przedmiot miał go przez cały dzień na swoje usługi. Schadzki, które mu wyznaczano, umiał tak urządzić, aby nie przypadały w porze obiadowej i nie przeszkadzały mu w udaniu się na bal albo do teatru.
Miłość miała być dla niego najsłodszą przyprawą życia, nie powinna więc była narażać na kłopoty, albo sprawiać niewygody.ODŻYWIONE WSPOMNIENIA PRZESZŁOŚCI.
Kasztelanic właśnie przyjechał do siebie na wieś na kilka tygodni. Interesa już po największej części ukończył, ale nie miał jeszcze zamiaru powracać do Warszawy. W obecnej porze nic go tam tak gwałtownie nie ciągnęło. Księżna Helena, w tej epoce przedmiot jego uwielbienia, bawiła za granicą i było umówione, że równocześnie mieli powracać do Warszawy: on ze wsi, a ona z obcych krajów. Kasztelanic postanowił skorzystać z tego czasu i na łonie natury i w ciszy wiejskiej wypocząć po zgiełkliwem i ruchliwem życiu stolicy. Podobnego rodzaju farniente, wolne od zajęć sercowych odświeżały go; zauważył, że po każdej takiej pauzie, w której jego serce spoczywało, muzyka miłości pełniejszemi się odzywała akordami. Z wyrachowania więc, jako prawdziwy smakosz, dla zaostrzenia apetytu, robił podobno pauzy.
Było to w porze wieczornej i w tym czasie w naszym klimacie niebardzo przyjemnym, kiedy zima jeszcze się na dobre nie skończyła, a wiosna nie zaczęła. Chłodno, posępnie i deszczowo było na świecie. Kasztelanic w swoim samotnym dworze, którego był jedynym mieszkańcem, siedział w pokoju umeblowanym gustownie i elegancko, jak buduar młodej kobiety. Miał na sobie jedwabny, jasnoniebieski szlafrok, lekko watowany i bardzo wygodny. Siedział na fotelu miękkim i szerokim. Niedaleko od niego palił się na kominku ogień, a na stoliku płonęła lampa. W całym dworze panowała cisza i spokój, najmniejszym hałasem niezamącony.
Kasztelanic kołysał się lekko na swoim fotelu założywszy nogę na nogę i przewracał powoli kartki w jakiejś książce in quarto, którą trzymał na kolanach. Książka ta był to rodzaj pamiętnika. Zapełniona była w trzech czwartych swojej objętości rozmaitemi rysunkami jego własnej ręki, a do każdego z tych rysunków przywiązane było jakieś wspomnienie, każdy zrobiony był z powodu tej albo owej okoliczności. Żadnego systemu w tych rysunkach nie można się było dopatrzeć; na jednej karcie były tam obok siebie jakieś arabeski, zwierzęta i ptaki, drzewa, kwiaty, jakieś fantastyczne figury, krajobrazy i domki lub pałace, a wreszcie nierzadko także głowy kobiece w najrozmaitszym guście, a jedne od drugich piękniejsze.
Nasz samotnik z zadowolnieniem, z uśmiechem na twarzy przeglądał ten pamiętnik. Widocznie budził on w nim same przyjemne wspomnienia. – Naraz nad jedną z tych kart zrobił minę więcej serjo i zmarszczył czoło między brwiami, jakby sobie chciał coś przy-
Na tej karcie wyrysowany był koszyczek z jagodami, a poniżej niego młoda dziewczynka, której ubiór i fizjognomja pokazywały, że bynajmniej do wielkiego świata nie należała.
Pomiędzy portretami w albumie kasztelanica był to unikat pod tym względem.
Dziewczynka ta jednak była bardzo piękna. Miała czoło wspaniałe, oczy tryskające ogniem, usta dumnie zaciśnięto i przepyszne włosy.
Kasztelanic jakaś chwilę zamyślił się, jak powiedzieliśmy, jakby nie pamiętał, kogo ten rysunek wyobraża. Uśmiechnął się potem z jakiemś dobrodusznem lekceważeniem. Przypomniał sobie, widać, kto jest ta dziewczyna, i bliższe okoliczności towarzyszące przeniesieniu jej rysów na karty tego albumu.
– To było jednak piękne dziecko! – pomyślał sobie w tej chwili. – Tylko szkoda, że jakaś dzika i straszna parafjanka!…. Ale zawsze oryginalna…. prawdziwa córka natury!…
Przyglądał się jeszcze chwilę portretowi dziewczyny, a potem przewracał kartki następne, zawsze z tąż samą spokojną i zadowolnioną, miną.
Jeszcze nie przejrzał całego albumu, gdy do pokoju wszedł lokaj i stanął przy drzwiach.
Kasztelanic może go odrazu nie spostrzegł, a może nie chciał jeszcze odrywać się od swego zajęcia, bo dopiero po chwili podniósł głowę i patrząc się na lokaja, zapytał:
– A co tam?
– Poczta – odpowiedział lokaj i zbliżył się do stolika, położył na nim spory pakiet listów.
– Dobrze – rzekł kasztelanic i zrobił skinienie ręką.
Lokaj wyszedł w tej chwili.
Kasztelanic odłożył album i wziął się do przeglądania korespondencji. Były tam listy w różnych formatach, na ordynarnym i eleganckim papierze i w różnorodnych także interesach.
Kasztelanic systematycznie, jeden po drugim jak je przyniesiono, przeglądał wszystkie. Niektóre czytał uważniej, na inne zaledwie rzucił okiem kiwając głową, jakby się domyślał ich treści. List od księżnej Heleny naturalnie znajdował się także między innemi.
Pozostawały może jeszcze dwie lub trzy korespondencje do przejrzenia, kiedy kasztelanic wziął do ręki jakiś mały liścik elegancko złożony i zaadresowany ręką kobiecą. Zdziwił się, bo pisma tego zupełnie nie znał i z ciekawością list rozłożył.
List zawierał te słowa:
„Już bardzo dawno, trzy lata blisko, jak pana nie widziałam.
Przez ten czas zaszła w mojem życiu ważna zmiana: wyszłam za mąż.
Jeżeliś pan nie zapomniał o dawnej znajomości, zapraszam go najuprzejmiej do naszego domu. Mieszkamy obecnie bardzo blisko pana.
Wanda z Nideckich hr. Ochocka.
P. S. Wypisuję moje nazwisko w całej rozciągłości, abyś pan wiedział, kto do ciebie pisze i kto cię zaprasza."
List datowany był z Dubna.
– Odnowienie znajomości całkiem niespodziewane! – powiedział do siebie kasztelanic odkładając list na bok – widać, że kobiety lepsze są odemnie i nie zapominają tak łatwo jak ja. Szczególne wydarzenie, że ja także o niej dziś sobie przypomniałem.
To pomyślawszy sobie, wziął napowrót album do ręki i przypatrywał się z uwaga portretowi młodej dziewczyny, nad którym przed chwilą, jakiś czas rozpamiętywał.
– Ładna, bardzo ładna! – mówił dalej do siebie – przypominam sobie, że oczy miała czarujące i prześliczną figurę. Teraz musiała jeszcze wypięknieć. Wyszła za mąż, a natem młode kobiety bardzo wiele,zyskują. Weszła także w wyższy świat…. Proszę, nigdybym się był tego nie spodziewał, że to dzikie stworzenie z pod słomianej strzechy, będzie kiedyś hrabiną. Świat dla kobiet bardzo łaskawy; gdy im natura da piękność, świat im gotów dać wszystko…. Poszła za Ochockiego… Czy przypadkiem ten stary dziwak z nią… się nie ożenił? Może być, starość często szaleje… dziewczyna była biedna… ot, jest i marjaź gotowy! Ale syn był bardzo przystojny chłopiec. Spotykałem ich, zdaje mi się, u starościny Wolbromskiej coś przed dwoma laty w Warszawie.
Odłożył album, a potem dodał:
– Do Dubna mamy tylko ośm wiorst… można pojechać.
Zrobiwszy to postanowienie, kończył przegląd pozostających jeszcze listów.ZAMIAST PANI SŁUŻĄCA.
Na drugi dzień po południu kasztelanic kazał zaprządz cztery konie do kocza, a w godzinę potem stanął w Dubnie przed domem, w którym mieszkali 0choccy.
Powiedziano mu na dole, że państwa nie ma w domu, że wyjechali na spacer i niedługo powrócą.
Poszedł na pierwsze piętro, które Ochoccy od właściciela najmowali. Otworzył drzwi do przedpokoju, potem od przyległego saloniku, i jeszcze od jednego pokoju, nie spotykając nikogo.
Mieszkania nie zrobiło na nim bardzo przyjemnego wrażenia. Na ścianach malowanie było dawne, miejscami poczerniałe, miejscami znów mocno porysowane i podrapane. Meble miały może kiedyś pretensją do elegancji, ale dzisiaj były już mocno zużyte i nadszarzane. Porządku, jaki w pokojach panował, nie można było także nazwać wzorowym.
Kasztelanic przywykły do systematyczności, posuwający zamiłowanie w porządku do pedanterji i mający gust bardzo delikatny, wielce był zgorszony tem co widział, i nie mógł pojąć, dlaczego
Ochocki zajmuje od kilku tygodni (bo o tem już na dole się dowiedział) pomieszkanie, które mogło być dobre dla mieszczanina Dubieńskiego, albo dla szlachcica na jednej wiosce, ale nie dla wielkiego pana.
Nie spotkawszy dotąd nikogo, szedł dalej. Otworzył czwarte już z porządku drzwi i stanął na progu pokoju, który daleko korzystniej od innych mu się przedstawił.
Na pierwszy rzut oka poznał, że to był pokój kobiecy. Czuć w nim było atmosferę buduarową; tu i owdzie na poręczach krzeseł, na kanapie leżały porzucone przedmioty do garderoby kobiecej należące, wreszcie w jednym kącie stała wielkich rozmiarów toaleta ze zwierciadłem i innemi właściwemi jej przyborami.
Tutaj także spostrzegł pierwszą ludzką istotę w mieszkaniu.
Przy toalecie siedziała młoda dziewczyna zajęta poprawianiem swojego stroju i włosów. Zajęciu temu oddawała się widocznie całą duszą i z wielkiem upodobaniem. Zwierciadło, w które patrzyła, odbijało w sobie jej twarz uśmiechającą się do siebie i szczęśliwą z siebie.
Dziewczyna podobała się samej sobie, ale mogła się podobać także każdemu innemu. Miała drobniutką i rumianą, twarzyczkę, po obu stronach dołki w pulchnych policzkach, czarne, bystre i filuternie spoglądająca oczy i nosek cokolwieczek zadarty. Włosy ukryte były pod małą jedwabną chusteczką, bardzo zgrabnie zawiązaną, pod brodę.
Takie chusteczki zwykle bardzo korzystnie ubierają każdą kobietę; jest w tem ubraniu wiele fantazji i malowniczości, ale najlepiej wyglądają na małych główkach i przy oczkach, w których siedzi „mały szatanek”.
Biała jak śnieg koszula, czarny aksamitny gorsecik i suknia jasna w kwiaty, zpod której widać było maleńkie trzewiczki i pończoszki obciśnięte na ślicznie utoczonej nóżce.
Kasztelanic domyślił się od razu, kogo widzi przed sobą, i my także nie widzimy potrzeby robić z tego tajemnicę, że to była Anusia, od kilku miesięcy pełniąca obowiązki garderobiany przy Wandzie.
Anusia nie spostrzegła wejścia drugiej osoby do pokoju, i najswobodniej w świecie robiła dalej toaletę, nucąc sobie po cichu jakąś piosnkę.
Takie chwile, gdzie pani nie ma w do – mu, są bardzo przyjemne dla służących; wtedy choć na czas krótki one zajmują miejsce pań w domu, i biorą na siebie ich role. A ponieważ największem szczęściem pań w oczach służących, jest ich toaleta, nie dziw zatem, że i Anusia skorzystała z nadarzonej sposobności.
Kasztelanic jakiś czas obserwołał ją… zdaleka, a obserwować mógł dobrze, bo widział ją ze wszystkich stron, i w zwierciadle i siedzącą przed zwierciadłem.
Co było rzeczą całkiem naturalną, – Anusia spodobała mu się; była tak zgrabna, tak kształtna, wyglądała tak wdzięcznie i dowcipnie! Dla tego to zapewne podszedł ku niej po cichu na palcach.
Kiedy już był tuż przy niej, Anusia podniosła w zwierciadle oczy do góry, i zobaczyła stojącego za sobą pięknego, nieznajomego mężczyznę. Zdziwiła się ale nie przestraszyła, i zostając w swojej pozycji czekała, co on dalej zrobi.
Tym sposobem dawała mu zupełną swobodę postępowania. Mógł robić, co mu się podoba aż do punktu, w którymby Anusia uznała za stosowne stawić opór.
Kasztelanic pochylił się nad nią, tak, że mogła słyszeć jego oddech… Ale jeszcze go nie widziała. Objął ją wpół i wtedy dopiero, wyśliznąwszy się zręcznie z jego rąk, zerwała się szybko i w jednej chwili stanęła o trzy kroki od niego ze spuszczonemi oczami.
– Jezus Marja!… zawołała nie mogąc tchu złapać.
– Przepraszam… uspokajał ją kasztelanic z uśmiechem.
– Jakżem się przestraszyła – mówiła dalej rumieniąc się – skąd pan się tu wziąłeś?
– Przyszedłem, tak jak wszyscy, drzwiami.
– Jak można tak niespodzianie nachodzić ludzi….
– Upewniam, nie chciałem nastraszyć. Ale proszę się nie gniewać – i kasztelanic zbliżył się znów do niej, i wziął ją za rękę.
– Cóź, jeszcze się gniewamy? Anusia nie podnosiła głowy i spojrzała na niego nieśmiało.
– Nie gniewam się – rzekła cicho.
– To mi się podoba.
Jedną ręką ścisnął ją za rękę, a drugą położył na jej kibici,
– Ale mój panie, bo pan znowu zaczyna mię gniewać. Teraz się pognie – wam na prawdę – odpowiedziała na te karesy dziewczyna i znowu zgrabnie mu się wywinęła. – Siadaj pan lepiej i powiedz, kim jesteś, do kogo i poco przychodzisz.
– Ah, ah, moja piękna panienko, za bardzo jesteś ostra i rezolutna! A gdybym ja tego wszystkiego nie chciał powiedzieć, – gdybym ja wolał pocałować ciebie…
– O, z tego nic nie będzie….
– Na serjo?…
– Jak mamę kocham…
– Zobaczymy…
– To zobaczymy.
Anusia stojąc o kilka kroków od kasztelanica czuła się dosyć bezpieczną. – Założyła więc ręce na fartuszek i patrzyła mu w oczy z minką nawpół filuterną nawpół niewinną.
Kasztelanicowi tak bardzo znów o całus nie chodziło, ale chciał postawić na swojem. Trochę go drasnął ton rezolutny dziewczyny i jej pewność. Poskoczył więc do niej prędko, ale Anusia jeszcze prędzej dała susa i stanęła za fotelem.
– Czy pana chętka jeszcze nie opuściła?…. zapytała śmiejąc się złośliwie….
– Przecież ja cię schwycę – odpowiedział kasztelanic.
– Nie tak prędko!
Zaczęła się gonitwa po pokoju. Anusia uciekała tak zręcznie, tak dobrze umiała korzystać ze stołków, stolików i innych sprzętów w pokoju zasłaniając się niemi albo przewracając je pod nogami kasztelanica, że na żaden sposób nie mógł jej dopaść.
Oboje śmieli się jak szaleni w czasie tej gonitwy.
Nagle Anusia przestała się śmiać i stanęła jak wryta.
– Jezus Marja! – zawołała – państwo idą….
Rzeczywiście w przyległych pokojach dały się słyszeć kroki kilku nadchodzących osób.
Kasztelanic podniósł jeden stołek i usiadł na nim, Anusia podniosła drugi, cofnęła się jeszcze o kilka kroków dalej, poprawiła swoją, chusteczkę, i wszelkie ślady niedawnej utarczki zostały zatarte.
Wtedy ochłonęła z przestrachu i dobry humor jej powrócił. Patrząc na kasztelanica z ukosa, dusiła się od śmiechu, że to pierwsze spotkanie tak niefortunnie dla niego wypadło. Kasztelanic zaś siedział z miną jak najobojętniejszą.
Drzwi się otwarły, i na progu ukazała się Wanda. Reszta przybyłych, to jest Henryk, Zawiła i kilku młodych mężczyzn zostali w przyległym pokoju.
Wanda zobaczywszy niespodzianie kasztelanica, nie mogła kroku postąpić. – Wszystka krew uderzyła jej do głowy, oniemiała z radości, i byłaby chciała biegnąć do niego z wyciągniętemi rękami, oczy jej wyrażały zachwycenie i szczęście nieopisane.
Kasztelanic na jej widok powstał i powoli postępując zbliżali się oboje do siebie. Wanda podała mu rękę nie mówiąc ani słowa, a on poniósł ją do ust z wyrazem najgłębszego uszanowania.
Anusia ciągle jeszcze nie mogła się upamiętać ze swego śmiechu.MIODOWE MIESIĄCE.
Nowożeńcy nasi od dnia szlubu skazani byli na życie koczownicze. Wyrok hrabiego pozbawił ich dachu i środków do życia.
Przez kilka pierwszych dni, nie wiedząc co ze sobą począć, mieszkali w dworku doktora. To nie mogło jednak trwać długo. Przenieśli się więc do Pobujny, jednej z odleglejszych wiosek klucza ostrowieckiego. Był tam stary dwór niegdyś zamieszkiwany przez dzierżawców, a obecnie pusty. Henryk urządził go w krótkim czasie jak mógł najwygodniej, i dał swojej żonie rezydencję jeźli nie wspaniałą, to bardzo poetycznie i sielankowo wyglądającą. Stare domostwo przemieniło się w śliczne, powabne gniazdeczko, w którem miodowe miesiące młodej pary mogły swobodnie i rozkosznie upływać.
Nie mieli przepychu ani zbytku, ale nie zbywało im też na niczem. Rządca tego folwarku dawał pieniądze na każde zażądanie. Stary hrabia nie zakazał tego bynajmniej, a synowi, nawet bez wyraźnego pozwolenia pana, trudno było odmawiać.
Henrykowi było wprawdzie przykro żyć w ten sposób, byłby wolał własną pracą zarabiać na utrzymanie, ale Wanda i Zawiła umieli mu wytłómaczyć, że bierze tylko to, co mu się należy, i że tylko szaleństwu hrabiego ma zawdzięczyć, jeźli nie ma tyle, ile mieć powinien. Zresztą w jaki sposób mógłby zapracować!
Zawiła od pierwszej chwili należał nietylko do ich towarzystwa, ale do ich domu. Wiedząc, że nie może już dłużej popasać u hrabiego, opuścił zamek z niemałym smutkiem panny Klotyldy, która jeszcze raz musiała się rozstać z nadzieją małżeństwa.
Oddawszy pewne przysługi nowożeńcom, czuł że ma prawo żyć na ich koszcie, i oczekiwać lepszej jeszcze przyszłości, kiedy Henryk w jakikolwiek sposób przyjdzie do majątku, którego mu teraz ojciec odmawiał.
Trzeba przyznać, że stary hrabia tem, co uczynił, omylił wszelkie rachuby i przypuszczenia. Nie spodziewano się, ażeby syna wydziedziczył i swój dom przed nowożeńcami zamknął. Najmniej czegoś podobnego spodziewała się Wanda. Wiedziała o tem, że hrabia z przyczyny samowolnego kroku syna będzie cierpieć, ale nie myślała, ażeby za to chciał się zemścić. Była tego pewną, że będzie się gniewać, że syna ze swego serca wykluczy, ale nie przeszło jej przez myśl, ażeby go chciał zostawić bez dachu. Zdawało jej się, że tajemny jej związek z Henrykiem może tylko mieć złe skutki dla hrabiego, ale nie dla nich. Liczyła na przebaczenie, na pobłażliwość nie tyle przez wzgląd na syna, ile przez wzgląd na nię. Ufała bardzo wiele w ślepą, i głęboką miłość hrabiego.
Zawód jej był przeto wielki. Hrabia pokazał się nieczułym na los jaki ją może spotkać, na cierpienie i zgryzoty, jakich z tego powodu dozna. Równocześnie wszystkie jej nadzieje naraz runęły. Chciała dostać się na wielki świat, za granicę, do Warszawy, gdzie ciągnęły ją rozmaite zamiary i pragnienia – a na to wszystko nie było środków. Musiała osiąść w starym dworze, na wsi odciętej od świata i ludzi.
W pierwszych chwilach pobytu w sielankowej rezydencji nie brakowało jej wprawdzie na towarzystwie. Historja nowożeńców nabrała wielkiego rozgłosu w okolicy. Stali się oni interesującymi jako prześladowane ofiary. Powstał wielki krzyk oburzenia na hrabiego, i niby z kondolenoją a właściwie przez ciekawość i na złość nieubłaganemu ojcu, zjeżdżano się do nich ze wszystkich stron.
Wandę po największej części po raz pierwszy wówczas widziano. Unoszono się więc nad jej pięknością, ubolewano nad jej losem i obrzucano ojca wyrzutami i skargami.
Ale ten zapał wkrótce ustał. Wszelkie wyjątki od reguły i wyjątkowe położenia podobają się ludziom, ale nie na długo. Lepsze towarzystwo nasyciwszy swą ciekawość i złośliwość, usunęło się od wydziedziczonych i niepobłogosławionych przez ojca małżonków, a to co pozostało, należało nie do śmietanki ale do szumowin tamtejszego towarzystwa.
Prawie bez wyjątku byli to młodzi mężczyzni, którzy oprócz kart i pijatyki nie mieli dotąd innego zajęcia i prawdopodobnie nigdy go nie mieli znaleźć. Szczególnie Zawiła przynęcał podobne indywidua, bo z niemi najlepiej się bawił. Wanda również dosyć przychylnie patrzyła na to towarzystwo. Młodzi utracjusze i hulaki od pierwszej zaraz chwili podnieśli na jej cześć wielki okrzyk uwielbienia, i na każdym kroku składali jej hołdy jako królowej wdzięków. W braku czegoś lepszego, próżność Wandy i tem się musiała zadawalniać. Bądźjakbądź miała swoich wielbicieli i zwolenników. Nie mając dworu z lokajów za pieniądze, miała dwór z adoratorów, których płaciła uśmiechem i spojrzeniem. Więcej też nie ceniła ich bynajmniej.
Stary dwór w Pobujny dziwną nieraz z tego powodu przybierał fizjognomję. W ogóle nie wyglądał na dom familijny, ale na dom kawalerski. Wanda była jedyną kobietą w tym domu i w gronie kilkunastu, a czasem i więcej młodych mężczyzn. Bezustanku tam grano w karty, polowano i pito. Zgiełk, hałas, wrzawa i jakiś awanturniczy nieład nie kończyły się prawie nigdy. Gdy jedni odjeżdżali, często już w bramie spotykali się z drugimi; gdy wrócono z polowania, zasiadano do kart, które nieraz dopiero w biały dzień wypadały z rąk znużonych graczy.
Henryk brał w tem wszystkiem udział. Podobne życie nie miało dla niego powabu ani interesu, i owszem budziło w nim często niesmak i przesycenie. Poświęcał się dla Wandy, która chciała koło siebie jakiegokolwiek towarzystwa i jakiejkolwiek wrzawy; ulegał także Zawile, który swoją bezczelnością i arrogancją potrafił mu imponować. Na prawdę też Zawiła był gospodarzem w Pobujny nie on.
Niekiedy jednak i Henryk rzucał się całą duszą w wir tego szalonego i bezmyślnego życia. Zdawało mu się, że mu to przynosi ulgę.
Od dnia swego ślubu cierpiał on więcej niż kiedykolwiek. Czuł się na świecie zupełnie osamotniony, bez współczucia i bez miłości. Czuł, że postradał serca, które dotychczas, w gronie rodziny, otaczały go przywiązaniem i czułością, a innego serca na to miejsce nie pozyskał.
Ten raj miłości, o jakim niegdyś marzył, do którego chciał się dostać z poświęceniem wszystkiego, nie spełnił jego oczekiwań, nie urzeczywistnił się. U Wandy nie znalazł tej miłości, jakiej pragnął. Mimo to nie przestał jej kochać równie silnie i namiętnie, jak przedtem, nie mógł nawet pojąć, ażeby to ustąpić kiedy mogło. Cierpiał więc i gryzł się, widząc w Wandzie nieukrywaną bynajmniej obojętność, słysząc często jej skargi i wyrzuty, na każdym kroku niemal spotykając oznaki jej niezadowolenia.
On poświęcił dla niej wszystko: swój los, swoją przyszłość, swój spokój, a ona to wszystko za nic uważała i czyniła mu wyrzuty o rzeczy, które nie zależały od jego woli i nie były w jego mocy.
Henryk popadł w pewien rodzaj apatycznej rozpaczy. Zrobił się… cierpkim, ponurym i zgryźliwym. Uczuwał często litość nad samym sobą i ulżywał sobie wybuchami szalonej radości albo pieką – cym sarkazmem. Żartował i szydził sam ze siebie i ze swych uczuć, ale gdy na ustach miał pogardę dla wszystkiego, co dotąd za święte uważał, w sercu czuł okropny ból i nieugaszone pragnienie tych uczuć i tęsknotę za tym światem, który był potrzebą jego duszy.
W namiętnej grze i w winie znajdował czasem zapomnienie, i szukał go w nich coraz czyściej, ale tem srożej cierpiał, kiedy chwilowe oszołomienie minęło.
Wanda w krótkim czasie zdeptała jego delikatne serce. Postępowała z nim jak kobieta niekochająca, a to wystarczyło, ażeby znicestwić człowieka, który pragnął miłości i nią, tylko żył. Nigdy jednakże nie zrobił jej najmniejszego wyrzutu, nie poskarżył się na nic, i przyjmował wszystko z tą bierną rezygnacją, która naprzód zgadza się nawet na najgorsze, i powiadając sobie, że inaczej być nie może, ugina głowę przed wyższą wolą.
Kto dawniej znał Henryka, teraz nie byłby go może poznał. Ten młodzieniec o słodkim uśmiechu, o czystem i niewinnem spojrzeniu, sposępniał, spochmurniał i postarzał się o lat kilka. Świeżość zginęła z jego lic, i wyglądał jak człowiek, który przeszedł ciężką chorobę albo wielkie nieszczęścia. Zniknęła także i świeżość jego duszy, jak delikatny pył kwiatu za dotknięciem się ręka. Jakaś nieczysta pomroka zaćmiła ten szlachetny umysł, a bolesne doświadczenia złamały jego lot w wyższe sfery.
Wiadomości o tem życiu awanturniczem i hulaszczem, jakie prowadzono w dworze w Pobujny dochodziły także z boku do starego hrabiego. Słuchał ich obojętnie, i ani jednem słowem nie dał poznać co o tem pomyśli. Ale jednego razu rządca tego folwarku, który dotąd Henrykowi dostarczał pieniędzy, oświadczył mu, że hrabia stanowczo zakazał dalszego wydawania pieniędzy.
W takich okolicznościach dłuższy pobyt w Pobujny był niemożebny. Młoda para przeniosła się do Dubna i tu zaczęto żyć na weksle i rewersy. Trybu życia jednak nic niezmieniono, owszem towarzystwo bywało tu zwykle liczniejsze, odwiedziny i zabawy częstsze, długi więc wraz z ogromnemi procentami w przeciągu kilku tygodni doszły do znakomitej sumy.
Wanda i Zawiła nic sobie z tego nie robili, będąc przekonani, że hrabia to wszystko powinien zapłacić i bez wszelkiej wątpliwości zapłaci.
Po kilku także tygodniach pobytu w Dubnie Wanda dowiedziała się, ze kasztelanic przybył do swego majątku w tych okolicach. W skutek czego odebrał on niedługo ów list zapraszający.SPOWIEDŹ DZIEWCZYNY W PERKALIKOWEJ SUKNI.
Wanda przedstawiła kasztelanica mężowi i zapoznała ich ze sobą.
Henryk był już o tem uprzedzony, że ich mogą spotkać te odwiedziny, bo z jego wiedzą Wanda napisała zaproszenie, a nim to jeszcze nastąpiło mówiła mu o kasztelanicu, jako o swoim znajomym z dawniejszych czasów.
Henryk przypomniał sobie również, że spotykał się z kasztelanicem w Warszawie, kiedy tam bawił z ojcem, i obaj uścisnęli sobie przyjaźnie dłonie.
Kasztelanic zrobił na nim dobre wrażenie. Jego gładkie maniery, delikatność i grzeczność pozyskały mu przychylność Henryka, szczególnie kiedy porównał z nim to rubaszne towarzystwo młodych bałagułów, którymi od niejakiego czasu był prawie ciągle otoczony.
Przez kilka godzin bawiono się rozmową, w której żywszy udział brali jednak tylko Wanda, kasztelanic i Henryk. Zawiła i kilka młodych mężczyzn składających resztę towarzystwa widocznie byli w kwaśnym humorze i do konwersacji nieusposobieni. Kasztelanic nie grał w karty, i przez grzeczność dla niego nie zasiadano do zielonego stolika. Przez to popsuł im się zwyczajny porządek.
Dość już późno pożegnała najprzód Wanda towarzystwo, a wkrótce także i kasztelanic udał się do przeznaczonego dlań pokoju.
Zauważył on, że Wanda naumyślnie przeciągała do późna rozmowę i domyślił się tak z tego jakoteż z jej całego zachowania się, że pragnęła, ażeby tego dnia jeszcze nie odjechał. Chociaż więc wybrał się tylko na kilka godzin, dał się łatwo nakłonić uprzejmym gospodarzom do tego, że miał wyjechać dopiero nazajutrz po śniadaniu.
Skoro tylko ci „zawadzający” się oddalili, rozjaśniły się twarze reszty gości. Wniesiono stoliki i rozpoczęto grę, która nie wcześniej jak rano miała się ukończyć. Henryk zasiadł także do stolika.
Kasztelanic przyszedłszy do siebie, rzucił się na fotel, i po głowie zaczęły mu krążyć wrażenia dnia dzisiejszego.
Po trzech latach dziś znów widział Wandę. Przed trzema laty była piękną, ale dzisiaj wydawała mu się jeszcze piękniejszą. Kasztelanic nie należał do ludzi, którzyby się zaślepiali i był pewny, że spostrzeżenie jego jest jak najprawdziwsze.
Śmiało więc mógł sobie powiedzieć, że równie piękne kobiety rzadko spotykał, a piękniejszej nigdy.
To przekonanie łechtało jego dumę. Ta kobieta albowiem sama odnawiała z nim znajomość, która nigdy długą ani tak bardzo ścisłą nie była. Ta kobieta mówiąc wyraźniej „zaczepiała” go.
Nie czyniła tego zapewne na próżno, dla samej przyjemności widzenia go i pomówienia z nim kilka godzin. Musiała mieć go żywo w pamięci i w sercu.
Jeżeli tak było, a kasztelanic nie przypuszczał, ażeby się mylił, czekał go raj nowych rozkoszy.
Obraz ich na raz jeden rozlał się w kształcie powietrznego obłoku po jego fantazji, i ani spostrzegł, jak się nim błogo rozmarzył i myślą w nim utonął.
Nagle lekkie pukanie do drzwi przebudziło go z tych marzeń.
Nie odzywał się, nie będąc pewny, czy mu się to tylko nie zdaje.
Drzwi się otwarły i pokazała się w nich Anusia z swoją figlarną minką.
Kasztelanic zerwał się z fotelu, przyskoczył do niej i chwycił ją w pół.
– Daj pan pokój! daj pan pokój!…. Ja tu nie od siebie przychodzę – rzekła dziewczyna i złośliwie rozśmiała mu się w oczy. Moja pani prosi pana do siebie.
– A to co innego – odpowiedział kasztelanic puszczając ją.
– Rozumie się, pan pójdziesz….
– Rozumie się.
– Proszę więc za sobą. Poprowadzę pana.
Wyskoczyła szybko z pokoju, zostawiając za sobą drzwi otwarte.
Kasztelanic wyszedł za nią i zastał ją w sieni. Przez sień i przez ganek zaprowadziła go do pokoju Wandy, w którym kasztelanic już raz był w pierwszej chwili swego przybycia. Tym razem jednak dostał się do niego innemi drzwiami.
Skoro przy drzwiach stanęli, Anusia wskazała palcem i rzekła po cichu:
– Tu – poczem znowu nagle zniknęła w ciemności.
Kasztelanic wszedł. Dwie świece na kominku stojące dosyć słabo oświecały pokój.
Naprzeciwko drzwi, siedziała Wanda na, kanapie w białym pudermantlu, nieruchoma i zatopiona w myślach, z rękami skrzyżowanemi na piersiach.
Powitała kasztelanica uśmiechem. Oboje spojrzeli po sobie, i znalazłszy się sam na sam uczuli w jednej chwili, że są… dawnymi znajomymi. Skoro kasztelanic usiadł, Wanda odezwała się:
– Możemy teraz swobodnie pomówić. Jesteśmy sami i nikt nam nie przeszkodzi. Henryk gra w czwartym pokoju.
Nachyliła się trochę do niego i przypatrzyła mu się bystro w oczy:
– Czy pan jesteś szczery? Kasztelanic się uśmiechnął:
– Niech pani o tem nie wątpi. Najprzód jestem szczery z natury, a jeśli nie do wszystkiego się przyznam, to nic nie skłamię. Potem jestem szczery jako mężczyzna. Nasze położenie tem się różni od położenia pań, że nie tak często potrzebujemy udawać i uciekać się do fałszu jako do najpewniejszej broni.
– Panie – odpowiedziała Wanda – jeżeli mamy z sobą, rozmawiać, wymaż pan najprzód z rejestru wad czy zalet kobiecych: fałsz. Dzisiaj bowiem w naszej rozmowie on nie powinien odgrywać żadnej roli.
– Uczynię według woli pani – odpowiedział kasztelanic uroczyście pochylając głowę.
Wanda podała mu rękę:
– Będziemy zatem mówić szczerze i po przyjacielsku?….
– Zgoda.
– Czy pan kiedy myślałeś o mnie? rzekła po chwili ze wzruszeniem, które starała się ukryć.
– Myślałem nieraz o pani – odpowiedział kasztelanic stanowczym tonem.
Według jego teorji o prawdomowności, nie kłamał. W ostatnim razie mógł się powołać na wczorajsze swoje rozpamiętywanie nad portretem Wandy.
Ona spojrzała na niego z tkliwością. Spojrzeniem tem wyrażała mu swoją wdzięczność. Potem zaczęła mówić powoli, cichym i drżącym głosem:
– Przypominasz sobie pan naszą znajomość przed trzema laty. Zobaczyłam pana po raz pierwszy w kościele. Potem nieraz pana tam widywałam, a później także spotykaliśmy się w lesie. Pan wychodziłeś tam z sąsiedniej wsi na polowanie albo na przechadzkę; ja pierwszy raz poszłam w tamto miejsce zbierać jagody, bez żadnej innej myśli; później przychodziłam dla tego, że ciebie spodziewałam się tam zastać. Najczęściej zastawałam w istocie, i to cieszyło mię niezmiernie, bo mi się zdawało, że dla mnie tam przychodzisz…
– W rzeczy samej, nie inaczej było – przerwał kasztelanic z lekkim uśmiechem.
– Nie uwierzysz pan, jak wspomnienie tych chwil jest dla mnie roskoszne. Najmniejsze wydarzenie z tych czasów wyryło mi się głęboko w pamięci. Przypominam sobie, jak wielka była moja radość, kiedy odrysowałeś mój koszyczek z jagodami. Byłam szczęśliwą i dumną z tego, że coś, co do mnie należało, pójdzie z tobą do twego domu i ciągle będzie przy tobie. Kiedy potem mnie sarnę odrysowałeś, byłam zachwycona, zdawało mi się, że żadna kobieta nie odniosła podobnego tryumfu, płakałam z radości i chciałam umrzeć… tak wielkie było moje szczęście!
Podczas gdy Wanda z wzrastającym zapałem kreśliła obraz swoich wspomnień, kasztelanic przypominał sobie także owe czasy, i mimowolnie stanął mu na pamięci wielki zawód, jakiego wówczas doznał. Przez pół roku bawił bowiem w sąsiedztwie Niemiryczów u chorej swojej ciotki w nadziei rychłej po niej sukcesji. Po sześciu miesiącach ciotka ozdrowiała, kasztelanic odjechał; niedługo zachorowała powtórnie, w kilka dni umarła i komu innemu majątek zapisała.
– A jednak – mówiła dalej Wanda po krótkiej chwili wytchnienia – przypominasz pan sobie, że ja pierwsza zerwałam naszą znajomość i przestałam się z tobą widywać. Wiesz pan, dla czego to zrobiłam?
Kasztelanic potrząsnął głową:
– Nie. Domyśliwałem się tylko, że ktoś, co się o tem dowiedział, zakazał pani.
– Myliłeś się pan, ja sama sobie zakazałam, bom poznała, że źle czynię…
– Źle?… nasza znajomość była bardzo niewinna, nie uczyniłaś pani nic, coby można złem nazwać…
– Ale pan chciałeś to uczynić. Czułam, że ja kocham, a pan mnie nie kochałeś…
– Jednak…
– Daj pan pokój. Ekskuzy tu zbyteczne, zwłaszcza że ja pana o to nie obwiniam. Robiłeś tak, jak mogłeś, jak musiałeś. Czy mogłeś mię prawdziwie kochać? Nie… i to nie było twoją; winą. Jak mogłeś kochać – ty człowiek z wielkiego świata – prostą wiejską dziewczynę w perkalikowej sukni, z włosami niedbale zaczesanemi, która nie mogła ciebie zrozumieć i która swoich myśli i uczuć nie umiała zrozumiale dla ciebie wyrazić? To być nie mogło. Więc chciałeś się mną bawić, chciałeś mnie uwieść
Kasztelanic był w kłopocie. Chciał się usprawiedliwić, ale Wanda żywo mu przerwała: