Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Patrycjusz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patrycjusz - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 484 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Brzask dzien­ny, wkradł­szy się do po­ko­ju ogrom­ne­go i tak wy­so­kie­go, że oczy pa­trzą­ce nie do­strze­ga­ły szcze­gó­łów rzeźb na po­wa­le, snuł się z chłod­ną, pół­sen­ną cie­ka­wo­ścią świ­tu wśród ba­jecz­nej skarb­ni­cy prze­szło­ści. Spoj­rze­nie brza­sku, wol­ne od uprze­dzeń oczu ludz­kich, do­by­wa­ło na jaw sprzecz­no­ści naj­oso­bliw­sze, jak­by dla wy­świe­tle­nia za­sty­głe­go po­cho­du dzie­jów,

W tej bo­wiem wiel­kiej sali ja­dal­nej, jed­nej z naj­pięk­niej­szych w An­gl­ji, od wie­ków już ro­dzi­na Ca­ra­doc'ów gro­ma­dzi­ła pa­miąt­ki i do­wo­dy swej eg­zy­sten­cji. Na­okół tej sali ja­dal­nej bu­do­wa­no, bu­rzo­no i znów re­stau­ro­wa­no tak dłu­go, aż wresz­cie i po­zo­sta­łe bu­dow­le Mon­kland Co­urt przy­bra­ły pe­wien jed­no­li­ty wy­gląd. Tyl­ko tu­taj po­zo­sta­wio­no nie­na­ru­szo­ne dzie­ło rąk sta­rych, qu­asi-klasz­tor­nych twór­ców i tu, wśród tych ścian, po­ko­le­nia za po­ko­le­nia­mi po­zo­sta­wia­ły nie­świa­do­mie śla­dy swe­go du­cha. I te­raz oto, w ob­li­czu świa­tła, le­ża­ły tu­taj ze­bra­ne smut­ne do­wo­dy wie­czy­stych dą­żeń czło­wie­ka do nie­śmier­tel­no­ści, osło­ny jego prze­mi­ja­ją­cej, ziem­skiej po­wło­ki, jego fe­ty­sze i cu­dacz­ne prze­ja­wy wia­ry, nie­oszczę­dzo­ne przez nie­ubła­ga­ny i bez­względ­ny czas.

Dzie­jo­pis mógł zna­leźć tu nie­jed­no po­twier­dze­nie swych przy­pusz­czeń, ba­dacz – we­dług ma­ter­ja­łów tu na­gro­ma­dzo­nych – uło­żyć wła­ści­wą hie­rar­chję ro­dów, fi­lo­zof – śle­dzić roz­wój ary­sto­kra­cji od jej pierw­sze­go szcze­bla po­tę­gi, zdo­by­tej bądź nie­okrze­sa­ną siłą, bądź prze­bie­gło­ścią, po­przez wie­ki wła­dzy, aż do ma­low­ni­cze­go schył­ku i pro­gu jej ostat­nie­go po­sto­ju. Na­wet ar­ty­sta mógł­by po­chwy­cić tu cza­sem ów nie­spo­koj­ny, przej­mu­ją­cy na­strój, po­dob­ny temu, któ­ry prze­ni­ka nie­raz do głę­bi ser­ca przy zwie­dza­niu sta­rych ka­tedr.

Od le­gen­dar­ne­go mie­cza zdra­dziec­kie­go do­wód­cy Cel­tów, któ­ry prze­szedł na stro­nę Wil­hel­ma Zdo­byw­cy i otrzy­mał wraz z ręką pew­nej wdo­wy nor­mandz­kiej roz­le­głe wło­ści w De­von­shi­re, aż do pu­ha­ru, ofia­ro­wa­ne­go przez miesz­kań­ców De­von­shi­re obec­ne­mu hra­bie­mu na Val­leys, Geof­frey'owi Ca­ra­doc z oka­zji jego za­ślu­bin z lady Sem­me­ring – nie bra­ko­wa­ło tu żad­nych pa­mią­tek, prócz może por­tre­tów ro­dzin­nych, znaj­du­ją­cych się w ga­ler­ji Val­leys Ho­use w Lon­dy­nie. Był tu na­wet prze­cho­wy­wa­ny sta­ry du­pli­kat po­żół­kłe­go aktu, za­wie­ra­ją­ce­go kró­lew­skie po­twier­dze­nie ty­tu­łu i wła­sno­ści dóbr dla Jana, naj­zna­ko­mit­sze­go z Ca­ra­doc'ów, któ­ry, nie­ste­ty, za­nie­dbał obo­wiąz­ku uro­dze­nia się jako ślub­ne dzie­cię, a to dzię­ki jed­ne­mu z tych za­baw­nych prze­kro­czeń, któ­re zna­leźć moż­na w ge­ne­alo­gji wie­lu sta­rych ro­dów. Tak, do­ku­ment ten znaj­do­wał się, tu­taj, umiesz­czo­ny pra­wie że cy­nicz­nie na wi­do­ku, cały ten in­cy­dent bo­wiem, sta­no­wią­cy za­pew­ne kwe­stję pa­lą­cą w XV stu­le­ciu, te­raz był je­dy­nie te­ma­tem do drob­nych iro­nicz­nych uwag, w związ­ku z tem, że po­tom­ków „ro­dzo­ne­go” bra­ta Jana Ed­mun­da bez­wąt­pie­nia zna­leźć moż­na było po­mię­dzy wło­ścia­na­mi po­bli­skiej pa­ra­fji.

Świa­tło dnia, śli­zga­jąc się mię­dzy sta­ro­żyt­ne­mi zbro­ja­mi, a za­wie­szo­ne­mi nad nie­mi skó­ra­mi ty­gry­sie­mi, któ­re za­le­d­wie rok temu przy­wiózł z In­dyj Ber­tie, młod­szy syn Ca­ra­doc'ów, zda­wa­ło się za­sta­na­wiać nad tymi, któ­rzy, nie­gdyś przo­du­jąc i wy­róż­nia­jąc się za­słu­gą pro­ste­go pra­wa na­tu­ry, wień­czą­cej sil­nych i od­waż­nych, dziś zaś od­su­nię­ci przez po­tęż­ny prąd ży­cia spo­łecz­ne­go, zmu­sze­ni są stwa­rzać so­bie nie­bez­pie­czeń­stwa, by nie stra­cić wia­ry we wła­sną siłę.

Bez­li­to­sne świa­tło wcze­sne­go let­nie­go po­ran­ku zda­wa­ło się za­sta­na­wiać nad wie­lo­ma in­ne­mi jesz­cze zmia­na­mi, a wę­dru­jąc po su­ro­wych obi­ciach ścien­nych, to znów po mięk­kich ko­bier­cach, wy­cią­ga­ło z kon­tra­stu tego pew­ne do­wo­dy, iż zdro­wy roz­są­dek obec­ne­go hra­bie­go Val­leys ka­zał mu za­nie­chać su­ro­wej asce­zy prze­szło­ści. Skoń­czy­ła się wresz­cie kry­tycz­na wę­drów­ka świ­tu. Wszyst­ko sta­nę­ło na­gle w cza­ro­dziej­skiej sza­cie, bo oto wsta­ło słoń­ce i po­przez wschod­nie okna roz­la­ło na po­kój ja­sną, mi­stycz­ną ra­dość, a wraz z pierw­sze­mi pro­mie­nia­mi wpadł przez uchy­lo­ną kra­tę okien­ną duży bąk i usiadł na kwia­tach, któ­re zdo­bi­ły stół, sto­ją­cy wpo­przek wschod­nie­go koń­ca sali, stół nie­du­ży, uży­wa­ny tyl­ko wte­dy, gdy w domu znaj­do­wa­ło się nie­wie­le osób. Go­dzi­ny pły­nę­ły ci­cho. Słoń­ce było wy­so­ko na nie­bie, kie­dy do sali ja­dal­nej we­szły trzy po­ko­jów­ki ze szczot­ka­mi, dziew­czy­ny ró­żo­we i ha­ła­śli­we; po ich odej­ściu dwaj lo­ka­je po­czę­li spo­koj­nie i uważ­nie na­kry­wać do sto­łu. Na­stęp­nie przy­bie­gła ma­lut­ka sze­ścio­let­nia dziew­czyn­ka, – zba­dać za­pew­ne, czy nie znaj­dzie się dla niej coś god­ne­go uwa­gi, – mała Anna Shrop­ton, dziec­ko sir Wi­lia­ma Shrop­to­na i lady Aga­ty, naj­star­szej cór­ki domu i je­dy­nej z czwor­ga mło­dych Ca­ra­doc'ów, któ­ra do­tych­czas wstą­pi­ła w związ­ki mał­żeń­skie. Ma­lut­ka przy­szła na pa­lusz­kach, chcąc nie­spo­dzia­nie na­stra­szyć ko­go­kol­wiek, kto­by znaj­do­wał się w ja­dal­ni. Jej sze­ro­ką twa­rzycz­kę o pro­stym, wy­dat­nym no­sku, roz­świe­tla­ły duże, szcze­re, piw­ne oczy, no­si­ła sze­ro­ką ho­len­der­ską su­kien­kę, opa­sa­ną luź­nym pa­skiem po­ni­żej sta­nu; bę­dąc ży­wem uoso­bie­niem swo­bo­dy, zda­wa­ła się wi­dzieć w ży­ciu je­dy­nie tyl­ko ra­dość i ucie­chę. Nie­ba­wem zna­la­zła coś god­ne­go uwa­gi.

– Patrz, oto bąk! Wi­lia­mie, czy my­ślisz, że mo­gła­bym go schwy­tać do mo­jej szkla­nej pusz­ki?

– Są­dzę, że nie, uwa­żaj le­piej, gdyż może cię uką­sić.

– Mnie nie uką­si.

– Dla­cze­go?

– Bo nie.

– Na­tu­ral­nie – je­śli tak mó­wisz…

– O któ­rej go­dzi­nie za­je­dzie sa­mo­chód?

– O dzie­wią­tej.

– Po­ja­dę z dziad­kiem aż do bra­my wjaz­do­we).

– A je­śli ci na to nie po­zwo­li?

– Po­mi­mo to po­ja­dę.

– Ro­zu­miem.

– Być może, że po­ja­dę z nim aż do Lon­dy­nu, nie wiem tyl­ko, czy ciot­ka Bar­ba­ra je­dzie.

– Nie, zda­je mi się, że nikt nie je­dzie z Jego Lor­dow­ską Mo­ścią.

– Gdy­by ją za­brał, po­je­cha­ła­bym rów­nież. Wi­lia­mie!

– Słu­cham.

– Czy wuj Eu­sta­chy na pew­no zo­sta­nie wy­bra­ny?

– Na­tu­ral­nie.

– Czy są­dzisz, że bę­dzie on do­brym człon­kiem Par­la­men­tu?

– Lord Mil­to­un jest bar­dzo mą­dry.

– Na­praw­dę?

– A jak ty są­dzisz?

– Nie wiem, co my­śli o tem Ka­rol.

– Spy­taj go.

– Wi­lia­mie!

– Słu­cham.

– Ja nie lu­bię Lon­dy­nu, lu­bię być tu­taj, i lu­bię Cat­ton, i bar­dzo lu­bię dom, i ko­cham Pen­dri­dy i… lu­bię Ra­ven­sham.

– Zda­je mi się, że Jego Lor­dow­ską Mość wstą­pi dziś po dro­dze do Ra­ven­sham.

– Ach, więc zo­ba­czy się z pra­ba­bu­nią. Wi­lia­mie!

– Oto Mrs. Wal­la­ce.

Sto­ją­ca na pro­gu drzwi ko­bie­ta o bla­dej, ła­god­nej twa­rzy, wy­rze­kła:

– Chodź, Anno.

– Już idę. Hal­lo, Si­mons! Wcho­dzą­cy ka­mer­dy­ner od­parł:

– Tak jest, pa­nien­ko!

– Mu­szę już iść.

– Bar­dzo ża­łu­je­my, pa­nien­ko.

– Tak.

Drzwi za­trza­snę­ły się lek­ko. W wiel­kim po­ko­ju za­pa­no­wa­ła pra­co­wi­ta ci­sza, po­prze­dza­ją­ca zwy­kle czas po­sił­ku. Czte­rech lu­dzi, za­ję­tych przy sto­le, usu­nę­ło się na­gle na bok. Lord Val­leys wszedł do ja­dal­ni.

Zbli­żył się po­wo­li, czy­ta­jąc. Spo­koj­ne oczy prze­dzie­la­ła nie­znacz­na zmarszcz­ka, twarz miał ogo­rza­łą i ru­mia­ną, za­ry­so­wa­ną sta­now­czo, oko­lo­ną szorst­kie­mi wło­sa­mi i szpa­ko­wa­tym wą­sem; twarz czło­wie­ka, któ­ry zna war­tość swe­go zda­nia i jest rad z tej świa­do­mo­ści. Wy­so­ki, zgrab­ny, pro­sty, z gło­wą zlek­ka po­da­ną ku ty­ło­wi – spra­wiał wra­że­nie nie­ty­le za­ro­zu­mia­łe­go, ile za­do­wo­lo­ne­go w zu­peł­no­ści ze spo­so­bu swe­go ży­cia i my­śle­nia. Wszyst­kie jego ru­chy ce­cho­wa­ła bez­tro­ska w sto­sun­ku do oto­cze­nia, tak cha­rak­te­ry­stycz­na dla lu­dzi przy­wy­kłych do wy­stą­pień pu­blicz­nych, lu­dzi nie­za­leż­nych ma­ter­jal­nie i nie­zwy­kłych trosz­czyć się o to, co inni o nich my­ślą.

Za­jął miej­sce przy sto­le i, nie prze­ry­wa­jąc czy­ta­nia, za­brał się do je­dze­nia. Do­pie­ro po chwi­li, za­uwa­żyw­szy obec­ność swej naj­star­szej cór­ki, któ­ra we­szła i usia­dła obok, ode­zwał się:

– Iry­tu­je mnie ko­niecz­ność wy­jaz­du w taką po­go­dę.

– Czy uda­jesz się na po­sie­dze­nie ga­bi­ne­tu, oj­cze?

– Tak, ta prze­klę­ta spra­wa sa­mo­lo­tów.

Ciem­ne, lę­kli­we oczy Aga­ty, osa­dzo­ne w de­li­kat­nej, drob­nej twa­rzycz­ce, z za­ję­ciem stu­djo­wa­ły szcze­gó­ły przy­bo­rów, usta­wio­nych na kre­den­sie, a słu­żą­cych do za­cho­wy­wa­nia, tem­pe­ra­tu­ry po­traw; w my­śli roz­wa­ża­ła: „Przy­pusz­czam jed­nak, że są one prak­tycz­niej­sze od mo­ich, chcia­ła­bym usły­szeć tyl­ko zda­nie Wi­lia­ma, czy woli wiel­kie pół­mi­ski, czy też po­je­dyn­cze ogrze­wa­cze”.

Jed­no­cze­śnie pra­wie zdo­ła­ła sfor­mo­wać py­ta­nie, z któ­rem gło­śno zwró­ci­ła się do ojca; głos jej, za­rów­no jak ru­chy, był zwy­kle ła­god­ny, lę­kli­wy pra­wie, wy­jąw­szy te chwi­le, kie­dy coś­kol­wiek za­gra­ża­ło jej mę­żo­wi lub dzie­ciom.

– Czy uwa­żasz, oj­cze, moż­li­wość woj­ny za oko­licz­ność sprzy­ja­ją­cą spra­wie Eu­sta­che­go?

Oj­ciec nie od­po­wie­dział, wi­ta­jąc wcho­dzą­ce­go męż­czy­znę. No­wo­przy­by­ły, wy­so­ki, przy­stoj­ny, mło­dy czło­wiek, o ciem­nych wło­sach i ja­snym za­ro­ście, choć nie spo­krew­nio­ny z lor­dem Val­leys, jed­nak­że przy­po­mi­nał go chwi­la­mi, a to przez ist­nie­ją­ce mię­dzy nimi pew­ne ne­ga­tyw­ne po­do­bień­stwo. Klau­djusz Fre­sney, vi­ceh­ra­bia Har­bin­ger, po­sia­dał rów­nież ów cha­rak­te­ry­stycz­ny typ, zwa­ny nor­mandz­kim, uwy­dat­nia­ją­cy się głów­nie w sta­now­czej re­gu­lar­no­ści ry­sów i lek­ko or­lim no­sie; lecz to, co w star­szym męż­czyź­nie zda­wa­ło się wska­zy­wać je­dy­nie na bez­kry­tycz­ne uzna­nie sie­bie za wzór i re­gu­łę ży­cia, w młod­szym – spra­wia­ło wra­że­nie mniej ko­rzyst­ne, a za­ra­zem bar­dziej roz­bra­ja­ją­ce; zda­wa­ło się, że po­kry­wa nie­pew­ność usta­wicz­ne­mi drwi­na­mi z cze­goś­kol­wiek.

Za vi­ceh­ra­bią we­szła do ja­dal­ni lady Val­leys, ko­bie­ta tęga i wy­nio­sła; mimo, że syn jej naj­star­szy li­czył już lat trzy­dzie­ści, sama prze­kro­czy­ła le­d­wie pięć­dzie­siąt­kę. Za­pew­ne była kie­dyś słyn­ną pięk­no­ścią, do­pa­trzeć się tego moż­na było z ca­łe­go za­cho­wa­nia, ru­chów i gło­su; te­raz po­zo­sta­ły już tyl­ko nie­znacz­ne śla­dy uro­dy na jej prze­kwi­tłej twa­rzy o sza­ro­nie­bie­skich oczach i znisz­czo­nej ce­rze. Łą­czy­ła w so­bie za­le­ty wier­nej to­wa­rzysz­ki ży­cia z ce­cha­mi ko­bie­ty par excel­len­ce świa­to­wej. Do­sta­tek i czę­ste prze­by­wa­nie na świe­żem po­wie­trzu wy­ry­ły pięt­no na tej po­sta­ci, oży­wio­nej nie­słab­ną­cą ener­gją i nie po­zba­wio­nej pew­nej dozy hu­mo­ru.

Lady Val­leys od­po­wie­dzia­ła na uwa­gę Aga­ty:

– Ależ na­tu­ral­nie, moja dro­ga, są to oko­licz­no­ści wy­jąt­ko­wo sprzy­ja­ją­ce.

Lord Har­bin­ger wtrą­cił:

– O ile się nie mylę, Bra­bro­ok bę­dzie mó­wił na ten te­mat. Czy sły­sza­ła go pani kie­dy­kol­wiek, lady Aga­to? Pa­nie Prze­wod­ni­czą­cy, Pa­no­wie! Oto po­wsta­ję – a wraz ze mną po­wsta­ją ha­sła de­mo­kra­tycz­ne!

Aga­ta od­po­wie­dzia­ła mu tyl­ko uśmie­chem, gdyż my­ślą była gdzie in­dziej: „Je­śli po­zwo­lę An­nie po­je­chać dzi­siaj aż do bra­my wjaz­do­wej, ju­tro sko­rzy­sta z tej oka­zji dla ja­kie­goś no­we­go wy­bry­ku”. Nie in­te­re­so­wa­ła się spra­wa­mi spo­łecz­ne­mi, a jej odzie­dzi­czo­na po­trze­ba roz­ka­zy­wa­nia znaj­do­wa­ła uj­ście w rzą­dze­niu do­mem i go­spo­dar­stwem. Prze­szło to u niej w ro­dzaj kul­tu czy też na­mięt­no­ści, czu­ła się po­nie­kąd jak­by przy­wód­czy­nią ru­chu pa­trio­tycz­ne­go.

Lord Val­leys, skoń­czyw­szy jeść, po­wstał:

– Czy masz ja­kieś po­le­ce­nie do mat­ki, Ger­tru­do?

– Nie, dzię­ku­ję, pi­sa­łam do niej wczo­raj,

– Po­wiedz Mil­to­un'owi, aby zwró­cił uwa­gę na tego Co­ur­tie­ra, sły­sza­łem, jak prze­ma­wiał, uwa­żam, że jest do­bry.

Lądy Val­leys od­pro­wa­dzi­ła mał­żon­ka do drzwi.

– Czy wiesz, Geof­frey'u, że wspo­mi­na­łam mat­ce o tej ko­bie­cie?

– Czy uwa­ża­łaś to za ko­niecz­ne?

– Tak. Je­stem nie­spo­koj­na. Mat­ka po­sia­da jed­nak wpływ na Mil­to­un'a.

Lord Val­leys wzru­szył ra­mio­na­mi i, uści­snąw­szy zlek­ka rękę żony, wy­szedł.

Cho­ciaż sam tro­chę za­nie­po­ko­jo­ny z tego po­wo­du, nie na­le­żał jed­nak do lu­dzi, któ­rzy po­tra­fią się mar­twić zgó­ry. Miał ner­wy sil­ne, ner­wy, któ­re spo­ty­ka się czę­sto w tej sfe­rze, wśród lu­dzi, któ­rzy wie­le mają do czy­nie­nia z koń­mi. Przyj­mo­wał drob­ne nie­przy­jem­no­ści, któ­re mu przy­niósł dzień, jako zło ko­niecz­ne. Swe­go star­sze­go syna, je­śli cho­dzi­ło o ko­bie­ty, uwa­żał za za­gad­kę, któ­rej roz­wią­za­niem daw­no już prze­stał się tru­dzić.

Wszedł­szy do wiel­kie­go hal­lu, przy­sta­nął na chwi­lę, gdyż przy­po­mniał so­bie, że nie wi­dział jesz­cze tego rana swej ulu­bio­nej cór­ki, Bar­ba­ry.

– Czy lady Bar­ba­ra jest jesz­cze na dole? Usły­szaw­szy od­po­wiedź prze­czą­cą, za­rzu­cił płaszcz sa­mo­cho­do­wy, po­da­ny mu przez Si­mon­sa i wy­szedł przed wiel­ki bia­ły por­tyk, ozdo­bio­ny her­ba­mi Ca­ra­doc'ów, ku­te­mi w ka­mie­niu.

Gło­sik ma­łej Anny, ja­sny i do­no­śny, do­biegł go po­przez stłu­mio­ne war­cze­nie sa­mo­cho­du:

– Chodź, dzia­du­niu!

Dla czło­wie­ka, któ­ry ma lat sześć­dzie­siąt pięć i cię­ża­ru ich by­najm­niej nie czu­je na swych bar­kach, sło­wo „dzia­dek” brzmi w uszach nie­mi­ło. Lord Val­leys skrzy­wił się pod wą­sem i, wska­zu­jąc ręka małą Annę, rzekł:

– Pro­szę przy­słać po to do bra­my wjaz­do­wej. Czy­sty, cien­ki gło­sik pro­te­sto­wał:

– Ależ nie, ja sama wró­cę.

Sa­mo­chód ru­szył, prze­ry­wa­jąc dal­szą dys­ku­sję.

Lord Val­leys w sa­mo­cho­dzie – był to smut­ny ob­raz tego, jak da­le­ce ży­wioł opa­no­wa­ny zo­stał przez swą nisz­czy­ciel­kę, – wie­dzę. Wiel­ki mi­ło­śnik wy­ści­gów ko­nych, jesz­cze do nie­daw­na no­szą­cy za­szczyt­ny ty­tuł „mi­strza po­lo­wa­nia”, któ­re­go głów­nem za­in­te­re­so­wa­niem w ży­ciu były, prócz po­li­ty­ki, ko­nie, kie­ro­wa­ny zdro­wym roz­sąd­kiem, mu­siał nie­tyl­ko to­le­ro­wać, lecz i po­pie­rać to, co je głów­nie ru­go­wa­ło. Jego in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy dzia­łał pod­świa­do­mie, zmu­sza­jąc go do wia­ry w to, że wie­dza wraz z opa­no­wa­niem bru­tal­nej na­tu­ry, może być od­da­na na usłu­gi wła­dzy, opar­tej na sta­łych i skry­sta­li­zo­wa­nych pod­sta­wach. Cały jego no­wo­cze­sny spo­sób ży­cia, ko­rzy­sta­nie z wy­ni­ków naj­now­szych wy­na­laz­ków, nada­wa­nie za­wrot­ne­go tem­pa eg­zy­sten­cji, tak, że tra­ci­ła punkt opar­cia i sta­wa­ła się po­wierz­chow­na, jego ru­chli­wość, ko­smo­po­li­tyzm, roz­le­głe sto­sun­ki to­wa­rzy­skie, któ­re­mi się szczy­cił, wszyst­ko to było w re­zul­ta­cie zbyt skom­pli­ko­wa­ne, zbyt za­wi­łe dla za­kre­su jego poj­mo­wa­nia i ni­we­lo­wa­ło wyż­szość i od­ręb­ność, wy­ma­ga­ną od lu­dzi jego sfe­ry i sta­no­wi­ska.

Upar­ty, o umy­śle nie­zbyt sub­tel­nym, choć bez­względ­nie nie tę­pym – je­śli szło o prak­tycz­ną stro­nę ży­cia – da­wał się uno­sić prą­do­wi, trzy­ma­jąc sil­nie ster i nie spo­strze­ga­jąc, iż znaj­du­je się w wi­rze od­mę­tu.

Kie­ro­wa­ny prak­tycz­nym roz­sąd­kiem, wo­lał ła­twiej­szą od­mia­nę re­ak­cjo­ni­zmu, któ­ra, opie­ra­jąc się na wła­snej war­to­ści umy­sło­wej, czer­pie jed­no­cze­śnie ma­ter­jal­ne ko­rzy­ści z wro­gie­go so­bie po­stę­pu – ani­że­li rze­czy­wi­sty re­ak­cjo­nizm, któ­re­go zwo­len­ni­kiem był jego syn, Mil­to­un.

Pro­wa­dził sam auto, by­stry i zrów­no­wa­żo­ny, z czap­ką głę­bo­ko na­su­nię­tą na oczy. Roz­draż­nie­nie, wy­wo­ła­ne nie­spo­dzia­nem po­sie­dze­niem ga­bi­ne­tu pod­czas od­po­czyn­ku świą­tecz­ne­go, by­najm­niej nie prze­szka­dza­ło mu roz­ko­szo­wać się rów­nym, szyb­kim pę­dem auta po­przez let­nie po­wie­trze, któ­re­go sło­dycz uno­si­ła się pod wiel­kie­mi drze­wa­mi alei. Obok nie­go, sze­ro­ko roz­sta­wiw­szy nóż­ki, sie­dzia­ła mała Anna. Jaz­da sa­mo­cho­dem była dla niej no­wo­ścią i pe­łen zdu­mie­nia za­chwyt ma­lo­wał się w jej wiel­kich oczach, sze­ro­ko roz­war­tych po­nad wy­dat­nym no­skiem. Raz tyl­ko je­den prze­mó­wi­ła, kie­dy sa­mo­chód, prze­jeż­dża­jąc koło bra­my, mi­nął małą có­recz­kę odźwier­ne­go.

– Hal­lo, Zu­ziu!

Nie było od­po­wie­dzi, lecz wy­raz bla­dej twa­rzycz­ki Zuzi był tak po­kor­ny i pe­łen uwiel­bie­nia, że na­wet lord Val­leys, któ­ry nie był z na­tu­ry spo­strze­gaw­czy, za­uwa­żył to z pew­ną sa­tys­fak­cją.

„Tak”, po­my­ślał tro­chę nie­kon­se­kwent­nie, „ser­ce na­ro­du jest zdro­we”.ROZ­DZIAŁ II

Ra­ven­sham Ho­use, po­ło­żo­ny na sto­kach par­ku Rich­mond­skie­go, był pod­miej­ską sie­dzi­bą ro­dzi­ny Ca­ster­ley, od cza­su kie­dy we­szło w zwy­czaj po­sia­da­nie re­zy­den­cji, po­ło­żo­nej w ob­rę­bie ła­twej i bli­skiej ko­mu­ni­ka­cji z West­min­ster. W wiel­kiej, przy­ty­ka­ją­cej do hal­lu oran­żer­ji, przed gru­pą ja­poń­skich li­lij sta­ła lady Ca­ster­ley, szczu­pła, nie­wy­so­ka sta­rusz­ka, o twa­rzy ko­lo­ru ko­ści sło­nio­wej, cien­kim no­sie i by­strych oczach, do po­ło­wy przy­sło­nię­tych po­wie­ka­mi, po­kry­te­mi sie­cią drob­nych zmarsz­czek. Bar­dzo spo­koj­na, w sza­rej suk­ni, z gło­wą oko­lo­ną si­we­mi wło­sa­mi, ro­bi­ła wra­że­nie ma­łej fi­gu­ryn­ki, ry­tej de­li­kat­nie w sta­rej sta­li. W dłu­gich, cien­kich pal­cach trzy­ma­ła list, pi­sa­ny swo­bod­nym, nie­co cha­otycz­nym sty­lem.

Mont­kland Co­urt De­von

Ko­cha­na Mamo!

Geof­frey wy­jeż­dża ju­tro, wstą­pi do Cie­bie po dro­dze, o ile mu czas na to po­zwo­li; ta nowa afe­ra wo­jen­na bar­dzo go ab­sor­bu­je. Ja przy­ja­dą do mia­sta do­pie­ro po wy­bo­rach Mil­to­un'a. Przy­zna­ją, że nie mam od­wa­gi zo­sta­wić go tu­taj sa­me­go. Wi­du­je się on ze swo­ją „nie­zna­jo­mą” co­dzien­nie. Mr. Co­ur­tier, ten, któ­ry na­pi­sał książ­ką prze­ciw­ko woj­nie – nie­zbyt en­tu­zja­stycz­ną, gdy się po­my­śli, że pi­sał ją czło­wiek,

któ­ry sam był kie­dyś żoł­nie­rzem – za­miesz­kał tu w za­jeź­dzie. Pra­cu­je on dla par­tji ra­dy­ka­łów. Zna „nie­zna­jo­mą” Mil­to­un'a rów­nież i, miej­my na­dzie­ję – dla do­bra Mil­to­una – zna ją aż za do­brze. Jest to czło­wiek o po­wierz­chow­no­ści bar­dzo po­cią­ga­ją­cej, ma rude wąsy, jest dość miły i co­kol­wiek zwar­jo­wa­ny. Ber­tie przy­je­chał do nas w tych dniach, mu­szę go skło­nić do roz­mo­wy z Mil­to­un'em, niech się do­wie, jak rze­czy sto­ją. Moż­na w tym wy­pad­ku za­wie­rzyć Ber­to­wi, jest bar­dzo prze­bie­gły. Mu­szą przy­znać, że „ona” jest bar­dzo ład­na, lecz ab­so­lut­nie nic o niej nie wie­my, prócz tego, że jest roz­wie­dzio­na z mę­żem. W jaki spo­sób moż­na się do­wie­dzieć cze­goś bliż­sze­go o lu­dziach? Nie­zwy­kła uczci­wość Mil­to­un'a po­gar­sza jesz­cze sy­tu­acją. Po­wa­ga mło­de­go po­ko­le­nia jest w isto­cie za­dzi­wia­ją­ca. Nie przy­po­mi­nam so­bie, abym kie­dy­kol­wiek w mej mło­do­ści za­pa­try­wa­ła się tak ser­jo na ży­cie.

Lady Ca­ster­ley opu­ści­ła rękę, trzy­ma­ją­cą uko­ro­no­wa­ny ar­ku­sik. Skrzy­wi­ła się zlek­ka, pa­mię­ta­ła jesz­cze bar­dzo do­brze mło­dość swej cór­ki. Pod­no­sząc zno­wu list, czy­ta­ła da­lej:

Je­stem prze­ko­na­na, że za­rów­no Geof­frey, jak i ja, czu­je­my się o wie­le młod­si od Mil­to­un'a i Aga­ty, cho­ciaż są oni na­sze­mi dzieć­mi. Szczę­ściem, u Ber­ta i Bar­ba­ry nie od­czu­wa się tak tego. Groź­ba woj­ny wy­war­ła do­sko­na­ły sku­tek na spra­wą kan­dy­da­tu­ry Mil­to­un'a. Clau­de Har­bin­ger jest u nas rów­nież. Pra­cu­je dla Mil­to­un'a, lecz w rze­czy­wi­sto­ści mam wra­że­nie, że przy­je­chał tu dla Bar­ba­ry.' Jest to dla mnie tro­chę przy­kre, je­śli się weź­mie pod uwa­gą, że nie ma ona jesz­cze na­wet lat dwu­dzie­stu, lecz ze wzglą­du na jej wy­jąt­ko­wą uro­dą, na­le­ża­ło się ta­kie­go ob­ro­tu rze­czy spo­dzie­wać, a Clau­de jed­nak­że jest pod każ­dym wzglą­dem wzo­ro­wy. Mó­wią o nim te­raz bar­dzo wie­le, wy­su­wa się on na czo­ło par­tji mło­dych to­ry­sów.

Lady Ca­ster­ley po­now­nie opu­ści­ła list, nad­słu­chu­jąc. Prze­cią­gły, stłu­mio­ny od­głos ja­kiejś od­le­głej wrza­wy prze­nik­nął do oran­żer­ji, wi­bru­jąc mię­dzy bla­de­mi płat­ka­mi li­lij i strzą­sa­jąc z nich krót­kie, de­li­kat­ne fale woni. Lady Ca­ster­ley we­szła do hal­lu, gdzie na­tknę­ła się na star­sze­go czło­wie­ka, o wy­bla­dłej twa­rzy, z dłu­gie­mi si­we­mi fa­wo­ry­ta­mi.

– Co to za ha­łas, Cli­fto­nie?

– Po­chód so­cja­li­stów, ja­śnie pani, w dro­dze do Put­ney, gdzie za­mie­rza­ją urzą­dzić de­mon­stra­cję. Lud­ność szy­dzi i gwiż­dże, za­trzy­ma­no ich aku­rat tu, przed bra­mą.

– Czy prze­ma­wia­ją?

– Mó­wią ja­kieś bzdur­stwa, ja­śnie pani.

– Pój­dę i po­słu­cham, po­daj mi moją czar­ną la­skę.

Pod ciem­ne­mi, pła­sko-roz­ga­łę­zio­ne­mi ce­dra­mi, któ­re wzno­si­ły się jak he­ba­no­we pa­go­dy po obu stro­nach pod­jaz­du, wi­sia­ła ni­sko wiel­ka, sina chmu­ra, roz­świe­tlo­na zło­wro­go na ho­ry­zon­cie je­dy­nym ja­snym pro­mie­niem. Pod tym po­chmur­nym bal­da­chi­mem sku­pi­ła się na dro­dze mała grup­ka za­ku­rzo­nych i po­czo­chra­nych męż­czyzn i ko­biet, ota­cza­jąc i za­chę­ca­jąc okla­ska­mi wy­so­kie­go, czar­no odzia­ne­go mów­cę. Przy­glą­dał się temu zgro­ma­dze­niu nie­wiel­ki tłum, zło­żo­ny z męż­czyzn i wy­rost­ków, akom­pan­ju­jąc prze­mo­wie okrzy­ka­mi i szy­der­stwa­mi.

Lady Ca­ster­ley i jej ma­jor­do­mo sta­nę­li o kil­ka kro­ków poza że­la­zne­mi wro­ta­mi. Drob­na, sza­ra fi­gur­ka była bar­dziej wy­zy­wa­ją­ca w swym spo­ko­ju, niż wszyst­kie ge­sty i obe­lgi tłu­mu. Oczy jej je­dy­nie po­ru­sza­ły się pod wpó­ło­pusz­czo­ne­mi po­wie­ka­mi, pra­wą ręką moc­no ści­ska­ła rącz­kę la­ski.

Głos mów­cy wzno­sił się sil­nym pro­te­stem prze­ciw­ko wy­zy­sko­wi „ludu”, to znów zni­żał się nie­co, ko­men­tu­jąc iro­nicz­nie idee chrze­ści­jań­stwa. Do­ma­gał się gwał­tow­nie zwol­nie­nia z cię­ża­ru bez­sen­sow­nych po­dat­ków na arm­ję, gro­ził, iż nie­za­dłu­go lud uj­mie spra­wę w swo­je ręce.

Lady Ca­ster­ley od­wró­ci­ła gło­wę.

– Mówi głup­stwa, Cli­fto­nie. Deszcz za­cznie za­raz pa­dać, wró­cę do domu.

Pod ka­mien­nym por­ty­kiem przy­sta­nę­ła. Sina chmu­ra za­ła­ma­ła się na­gle, gwał­tow­ny deszcz za­lał roz­bie­ga­ją­cy się szyb­ko tłum. Sła­by uśmiech oko­lił war­gi lady Ca­ster­ley,

– Wyj­dzie im to na ko­rzyść ta­kie lek­kie ochło­dze­nie za­pa­łu. Zmok­niesz, Cli­fto­nie, po­spiesz się. Lord Val­leys bę­dzie na obie­dzie. Przy­go­tuj mu po­kój do prze­bra­nia. Przy­je­dzie sa­mo­cho­dem z Mon­kland.ROZ­DZIAŁ III

W bar­dzo wy­so­kim, dość pu­stym po­ko­ju, wy­kła­da­nym bia­łą bo­azer­ją, lord val­leys z sza­cun­kiem wi­tał swą te­ścio­wą.

– Jaz­da trwa­ła za­le­d­wie dzie­sięć go­dzin, nie­zła szyb­kość, praw­da?

– Je­stem bar­dzo rada, że przy­je­cha­łeś. Kie­dy jest ter­min wy­bo­rów Mil­to­un'a?

– Dwu­dzie­ste­go dzie­wią­te­go.

– Szko­da, nie po­wi­nien po­zo­sta­wać w Mon­kland, wów­czas, kie­dy owa nie­zna­jo­ma tam się znaj­du­je.

– Ach, tak, sły­sza­ła mama o niej? Lady Ca­ster­ley od­po­wie­dzia­ła su­ro­wo:

– Je­steś zbyt po­błaż­li­wy, Geof­frey'u. Lord Val­leys uśmiech­nął się.

– Ta cała afe­ra wo­jen­na – rzekł po chwi­li, – za­czy­na już mi się da­wać we zna­ki. Nie mogę się zu­peł­nie zor­jen­to­wać, jaki jest na­strój wśród ludu.

Lady Ca­ster­ley po­wsta­ła.

– Nie­ma żad­ne­go. Je­śli woj­na wy­buch­nie, wte­dy na­strój bę­dzie taki, jaki być po­wi­nien. Tak jest za­wsze. Po­daj mi ra­mię, Geof­frey'u. Czy je­steś głod­ny?

Po­glą­dy lor­da Val­ley­sa na woj­nę były za­pa­try­wa­nia­mi czło­wie­ka, któ­ry od cza­sów kie­dy do­szedł do okre­su sa­mo­dziel­ne­go my­śle­nia, za­wsze ob­ra­cał się po­śród lu­dzi, kie­ru­ją­cych lo­sa­mi pań­stwa. Po­dob­nie jak lil­je w wiel­kiej oran­żer­ji, nie mogą czuć zmy­sła­mi kwia­tów, ro­sną­cych w ogro­dzie, lord Val­leys, opan­ce­rzo­ny prze­są­da­mi i zwy­cza­ja­mi, wła­ści­we­mi swej sfe­rze, sty­kał się jed­nak z ogó­łem – nie­mniej niż się tego na­le­ża­ło spo­dzie­wać. W isto­cie, w nie­któ­rych dzie­dzi­nach, jako czło­wiek prak­tycz­ny i rze­czo­wy, był w jaw­nym kon­tak­cie z opin­ją prze­cięt­ne­go oby­wa­te­la. Był zu­peł­nie szcze­ry, twier­dząc, że zna le­piej po­trze­by ludu od tych, któ­rzy wie­le na ten te­mat gar­dłu­ją, i bez­wąt­pie­nia miał ra­cję, gdyż uspo­so­bie­niem był bliż­szy lu­do­wi, niż jego pro­wo­dy­rzy, – choć na­pew­no nie czuł­by się za­do­wo­lo­ny, gdy­by ktoś zwró­cił mu na to uwa­gę. Ży­cie obar­czy­ło na­tu­rę obo­wiąz­kiem po­li­tycz­nej i świa­to­wej prze­bie­gło­ści, któ­rej pier­wot­na siła tkwi­ła w prak­tycz­no­ści i zu­peł­nym bra­ku wy­obraź­ni. W jego in­te­re­sie le­ża­ło dzia­ła­nie, dzia­ła­nie nie­zbyt krań­co­we, nie wpro­wa­dza­ją­ce prze­mo­cą idei w czyn. Był wol­no­myśl­ny tam, gdzie nic nie go­dzi­ło w pu­klerz form to­wa­rzy­skich i oby­cza­jo­wych, – był li­be­ral­nym dzie­dzi­cem, oczy­wi­ście w gra­ni­cach, nie­za­gra­ża­ją­cych jego wła­snym in­te­re­som. Po­pie­rał sztu­kę tak dłu­go, do­pó­ki roz­wi­ja­ła się ona w kie­run­ku zgó­ry prze­wi­dzia­nym. Mu­siał mieć lek­ką rękę, pew­ne oczy, że­la­zne ner­wy i te do­sko­na­łe ma­nie­ry, któ­re wła­śnie nie są ma­nie­rą. Z na­tu­ry był ła­twym w po­ży­ciu mał­żon­kiem, po­błaż­li­wym oj­cem, su­mien­nym i pra­wym po­li­ty­kiem, od­da­wał się chęt­nie pra­cy, przy­jem­no­ściom i roz­ryw­kom na świe­żem po­wie­trzu. Ad­o­ro­wał i ko­chał żonę i nig­dy nie ża­ło­wał, że się oże­nił. Praw­do­po­dob­nie nie ża­ło­wał w ży­ciu ni­cze­go, prócz może tego, że jesz­cze nig­dy nie wy­grał wy­ści­gu Der­by, lub że nie uda­ło mu się do­pro­wa­dzić ho­dow­li pew­nej od­mia­ny cent­ko­wa­nych wy­żłów do zu­peł­nie ra­so­wej do­sko­na­ło­ści. Te­ścio­wą swo­ją sza­no­wał tak, jak się sza­nu­je za­sa­dę.

Z po­sta­ci tej drob­nej sta­rusz­ki biła nie­zwy­kła siła sku­pio­nej sta­now­czo­ści, dzie­dzic­two i pew­ność tych, któ­rych zna­cze­nia nic nig­dy nie za­chwia­ło. Przy­wi­le­je i usta­lo­na nie­za­leż­ność jej przod­ków, wy­pły­wa­ją­ca z roz­ka­zy­wa­nia i rzą­dze­nia, zni­we­czy­ła zdol­no­ści prze­wi­dy­wa­nia, że au­to­ry­tet ich może być kie­dyś za­chwia­ny. Jej pew­ność sie­bie nie była na­by­ta, prze­ciw­nie, była to sta­ła, nie­od­łącz­na ce­cha czyn­ne­go, do­mi­nu­ją­ce­go uspo­so­bie­nia. Wy­po­sa­żo­na w do­sko­na­łą, zwy­kłą zresz­tą w jej sfe­rze, zna­jo­mość ży­cia spo­łecz­ne­go, zbroj­na w kul­tu­rę, od­po­wia­da­ją­cą war­stwie przo­du­ją­cej, prze­siąk­nię­ta nie­zmien­ne­mi ide­ami, nie­pod­le­ga­ją­ca ni­ko­mu i ni­cze­mu, chy­ba je­dy­nie wła­sne­mu zwy­cza­jo­wi rzą­dze­nia, – po­sia­da­ła umysł groź­ny, jak mie­cze obo­siecz­ne, któ­re­mi wła­da­li jej przod­ko­wie Fitz – Ha­rol­do­wie na po­lach bi­tew pod Agrin­co­urt i Po­itiers. Umysł, któ­ry in­stynk­tow­nie od­rzu­cał moż­ność po­zna­nia swej we­wnętrz­nej isto­ty, ro­dzą­cą się z bez­sen­sow­nych prak­tyk, kon­tem­pla­cyj, ro­zu­mie­nia i prze­ni­ka­nia. Je­śli lord Val­leys był jak­by szkie­le­tem ma­chi­ny ary­sto­kra­tycz­nej, lady Ca­ster­ley sta­no­wi­ła sta­lo­wą sprę­ży­nę w jej wnę­trzu. Cały jej spo­sób ży­cia był nie­wy­szu­ka­ny i pro­sty, przy­zwy­cza­je­nia skrom­ne i oszczęd­ne; wsta­wa­ła wcze­śnie, za­ję­ta usta­wicz­nie od rana do wie­czo­ra była tak do­brze za­kon­ser­wo­wa­na, iż przy swych sie­dem­dzie­się­ciu pię­ciu la­tach mo­gła się rów­nać z nie­jed­ną pięć­dzie­się­cio­let­nią ko­bie­tą. Po­sia­da­ła tyl­ko jed­ną sła­bą stro­nę-– sta­no­wią­cą jej siłę. Było to naj­zu­peł­niej­sze za­śle­pie­nie, je­śli cho­dzi­ło o okre­śle­nie mia­ry cha­rak­te­ru i zna­cze­nia jej sta­no­wi­ska we wszech­świe­cie. Była sym­bo­lem, – siłą.

Wspa­nia­le har­mo­ni­zo­wa­ła z wiel­kim po­ko­jem, w któ­rym obia­do­wa­li, po­ko­jem o sza­rych ścia­nach, po­kry­tych fry­zem, ma­lo­wa­nym w sty­lu Fra­go­nar­da, zdob­nym w nim­fy i róże, już nie­co po­czer­nia­łe, jak rów­nież z ume­blo­wa­niem, spra­wia­ją­cem w tych cza­sach wra­że­nie prze­żyt­ku. Na sto­łach nie było kwia­tów, prócz kil­ku li­lij w sta­rej, srebr­nej wa­zie. Na ścia­nie, po­nad wiel­ką kon­so­lą, wi­siał por­tret zmar­łe­go lor­da Ca­ster­ley.

Sta­rusz­ka prze­mó­wi­ła.

– Przy­pusz­czam, że pro­gram dzia­ła­nia Mil­to­un'a nie pod­le­ga żad­nym wpły­wom.

– Otóż w tem wła­śnie sęk: cier­pi on na prze­rost za­sad. Chciał­bym tyl­ko, aby sta­rał się uni­kać tego w swych prze­mó­wie­niach.

– Po­zo­staw mu swo­bo­dę pod tym wzglę­dem i po­sta­raj­cie się od­da­lić go od tej ko­bie­ty, jak tyl­ko wy­bo­ry zo­sta­ną ukoń­czo­ne. Jak ona się wła­ści­wie na­zy­waj?

– Ja­kaś tam Mrs. Lees Noel.

– Jak dłu­go miesz­ka w Mon­kland?

– Oko­ło roku, zda­je mi się.

– Czy nic bliż­sze­go nie wiesz o niej? Lord Val­leys wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Tak – rze­kła lady Ca­ster­ley, – na­tu­ral­nie, po­zwa­lasz, by ta spra­wa przy­ję­ła nie­po­żą­da­ny ob­rót. Po­ja­dę sama do was, przy­pusz­czam, że nie uczy­nię Ger­tru­dzie kło­po­tu. Jaki jest sto­su­nek Co­ur­tie­ra do tej „pani”?

Lord Val­leys uśmiech­nął się. W uśmie­chu tym za­wie­ra­ła się cała jego układ­na i po­błaż­li­wa fi­lo­zo­fja. „Nie na­le­żę do wścib­skich”, zda­wał się mó­wić. Lady Ca­ster­ley za­ci­snę­ła usta.

– Co­ur­tier to na­rwa­niec – rze­kła, – czy­ta­łam jego książ­kę o woj­nie, – prze­siąk­nię­ta jest ide­ami pod­że­ga­ją­ce­mi. Re­zul­ta­ty tego wi­dzia­łam już za pro­giem mo­jej wła­snej bra­my. Tłum agi­tu­ją­cy prze­ciw woj­nie.

Lord Val­leys stłu­mił ziew­nię­cie.

– Do­praw­dy, nie przy­pusz­cza­łem, że Co­ur­tier ma ja­kieś­kol­wiek wpły­wy.

– To nie­bez­piecz­ny czło­wiek; – więk­szość ide­ali­stów jest nie­szko­dli­wa, jego książ­ka na­to­miast jest bar­dzo mą­dra.

– Chciał­bym, na mi­łość Boga, żeby się raz skoń­czy­ły te stra­sza­ki wo­jen­ne, ośmie­sza­ją tyl­ko oba pań­stwa – za­uwa­żył lord Val­leys.

Lady Ca­ster­ley pod­nio­sła szklan­kę, na­peł­nio­ną krwi­sto-czer­wo­nem wi­nem.

– Woj­na nas ura­tu­je – po­wie­dzia­ła.

– Woj­na to nie żar­ty.

– Za­po­cząt­ku­je ona lep­szy po­rzą­dek rze­czy.

– Tak są­dzisz?

– Jako na­ród uzy­ska­my znów pierw­szeń­stwo, a de­mo­kra­cja po­zo­sta­nie wstecz o pół wie­ku.

Lord Val­leys, ufor­mo­waw­szy na ob­ru­sie trzy małe gór­ki soli, prze­rwał, aby je po­li­czyć, na­stęp­nie, uno­sząc zlek­ka brwi, jak­by z po­wąt­pie­wa­niem w to, co miał za­miar wy­rzec, szep­nął:

– Po­wie­dział­bym ra­czej, że wszy­scy je­ste­śmy dzi­siaj de­mo­kra­ta­mi… O co idzie, Cli­fto­nie?

– Szo­fer za­py­tu­je, o któ­rej go­dzi­nie pan roz­ka­że mu za­je­chać?

– Na­tych­miast po obie­dzie.

W dwa­dzie­ścia mi­nut póź­niej skrę­cał już przez że­la­zne wro­ta na dro­gę, pro­wa­dzą­cą do Lon­dy­nu. Ściem­nia­ło się, na nie­bie gro­ma­dzi­ły się chmu­ry, prze­pły­wa­jąc tu i tam z nie­skoń­czo­ną bez­ce­lo­wo­ścią. Ża­den za­miar nie zda­wał się po­wo­do­wać ich ru­chem, spo­ty­ka­ły się na fir­ma­men­cie, jak sta­do owiec lub jak sro­ki-ol­brzy­my, krzy­żu­jąc i prze­ci­na­jąc swój lot. Deszcz wi­siał w po­wie­trzu. Sa­mo­chód nie wzno­sił za sobą ku­rzu. Mknął szyb­ko, wy­szu­ku­jąc lam­pa­mi dro­gę. Na mo­ście Put­ney za­trzy­ma­ny zo­stał przez sznur plat­form. Lord Val­leys spo­glą­dał w obie stro­ny. W rze­ce od­bi­ja­ły się świa­tła z do­mów, zgru­po­wa­nych po obu jej brze­gach, lam­py przy­sta­ni, la­tar­nie ło­dzi. Bia­ła­we, krę­te ciel­sko tego wiel­kie­go Two­ru – w wie­czy­stym pę­dzie ku mo­rzu – nie wzbu­dza­ło w nim żad­nych re­flek­syj. Ta­mi­zę znał przed laty, kie­dy brał udział w Mi­ni­ster­stwie Han­dlu i Prze­my­słu, wie­dział do­brze jaką jest istot­nie, że jest nie­wy­po­wie­dzia­nie brud­na i zwę­ża­ją­ca się w tem miej­scu, gdzie win­na być naj­szer­szą. Jed­nak­że po chwi­li, gdy za­pa­lał cy­ga­ro, na­wie­dził go dziw­ny na­strój, – jak gdy­by znaj­do­wał się w obec­no­ści bli­skiej mu ko­bie­ty.

„Mam na­dzie­ję w Bogu, że z tych po­gró­żek wo­jen­nych nie wy­nik­nie nic po­waż­ne­go”.

Auto po­mknę­ło da­lej dro­gą, ro­ją­cą się od po­jaz­dów i lu­dzi, w kie­run­ku wy­twor­ne­go cen­trum Lon­dy­nu. Po­wy­sta­wia­ne w kio­skach przed nie­któ­re­mi skle­pa­mi wie­czor­ne ga­ze­ty nie za­wie­ra­ły jed­nak po­cie­sza­ją­cych wia­do­mo­ści.

„Sy­tu­acja wi­kła się”.

„Nowe szcze­gó­ły”.

„Moż­li­wość groź­nych kom­pli­ka­cyj”.

Przed każ­dym kio­skiem moż­na było za­uwa­żyć nie­wiel­ki za­męt wśród tłu­mu prze­chod­niów, wy­wo­ła­ny przez oso­by, któ­re, po prze­czy­ta­niu no­win, to­ro­wa­ły so­bie przej­ście, aby znów iść w dal­szą dro­gę. Hra­bia Val­leys za­sta­na­wiał się, co też oni so­bie wy­obra­ża­ją. Co kieł­ko­wa­ło w tych gło­wach, zwró­co­nych ku kio­skom? Czy wo­gó­le my­śle­li ci wszy­scy męż­czyź­ni i ko­bie­ty na uli­cy? Jak od­no­si­li się do gro­żą­ce­go im ka­ta­kli­zmu? Apa­tycz­ne i tępe twa­rze nie wy­ra­ża­ły nic, żad­ne­go czyn­ne­go pra­gnie­nia, żad­ne­go en­tu­zja­zmu, ani na­wet prze­ra­że­nia. Bie­da­cy! Wo­bec spraw tych byli tak bez­sil­ni, jak mrów­ki, chcą­ce za­po­biec znisz­cze­niu swe­go mro­wi­ska przez prze­cho­dzą­ce­go urwi­sa. Praw­dą jest bez­wąt­pie­nia, iż na­ród nie­wie­le ma do po­wie­dze­nia w kwe­stji woj­ny. Przy­szło mu na myśl zda­nie, wy­ję­te z pew­ne­go dzien­ni­ka ra­dy­kal­ne­go, któ­ry czy­tał jako czło­wiek bez­par­tyj­ny: „Nie­świa­do­my fak­tów, za­hyp­no­ty­zo­wa­ny ha­sła­mi pa­tr­jo­tycz­ne­mi, opa­no­wa­ny in­stynk­tem tłu­mu, oraz wro­dzo­nem uprze­dze­niem do cu­dzo­ziem­ców, bez­bron­ny przez swą cier­pli­wość, sto­icyzm, wia­rę i za­ufa­nie do sto­ją­cych wy­żej od nie­go, wresz­cie przez swój sno­bizm, wza­jem­ną nie­uf­ność, bez­tro­skę o ju­tro i brak uspo­łecz­nie­nia – jak­że bez­sil­ny i god­ny po­ża­ło­wa­nia jest czło­wiek uli­cy w ob­li­czu Woj­ny!” Dzien­nik, ten, acz­kol­wiek mą­dry, wy­da­wał mu się za­wsze nie­moż­li­wie agi­ta­cyj­ny.

Było bar­dzo wąt­pli­we, czy bę­dzie mógł w tym roku udać się do Ascott. My­ślą od­biegł w tej chwi­li do swej obie­cu­ją­cej dwu­let­niej kla­czy Cas­se­ty, po­czem, jak­by za­wsty­dzo­ny, gwał­tow­nie skie­ro­wał uwa­gę na spra­wy ma­ry­nar­ki. Wąt­pił, czy jest ona do­sta­tecz­nie przy­go­to­wa­na na wy­pad­ki nie­ocze­ki­wa­ne. On sam zaj­mo­wał w rzą­dzie sta­no­wi­sko mniej okre­ślo­ne, je­den z tych ty­tu­lar­nych urzę­dów, po­trzeb­nych w celu przy­go­to­wa­nia do ga­bi­ne­tu wy­pró­bo­wa­nych osob­ni­ków, dla któ­rych cza­so­wo nie moż­na zna­leźć bar­dziej od­po­wie­dzial­nych funk­cyj. Od spraw ma­ry­nar­ki my­śli jego po­wę­dro­wa­ły znów do mat­ki żony. Wspa­nia­ła sta­rusz­ka! Jak­żeż do­sko­na­łym po­li­ty­kiem by­ła­by, bę­dąc męż­czy­zną. Zbyt re­ak­cyj­na! Co za dja­bel­nie wy­zy­wa­ją­ce sta­no­wi­sko za­ję­ła wo­bec Mrs. Lees Noel! Z uczu­ciem za­do­wo­le­nia praw­dzi­we­go znaw­cy przy­po­mi­nał so­bie szcze­gó­ły twa­rzy i syl­wet­ki tej damy, któ­rą wi­dział dzi­siej­sze­go ran­ka, prze­jeż­dża­jąc obok jej dom­ku. Ta­jem­ni­cza, czy też nie, była z pew­no­ścią wy­so­ce in­te­re­su­ją­ca. Zgrab­na głów­ka z ciem­ne­mi wło­sa­mi, z prze­dzia­łem po­środ­ku, za­chwy­ca­ją­ca fi­gu­ra! Urok ta­jem­ni­czo­ści ją ota­cza! Bez­wąt­pie­nia ja­kaś spraw­ka z prze­szło­ści, lecz to nie po­win­no go in­te­re­so­wać! Za­wsze go­rą­co współ­czu­je ko­bie­tom tego ro­dza­ju!

Od­dział żoł­nie­rzy re­zer­wy, wra­ca­ją­cych z de­fi­la­dy, po­wstrzy­mał na chwi­lę pęd sa­mo­cho­du. Lord Val­leys wy­chy­lił się, przy­glą­da­jąc się im ta­kiem sa­mem kry­tycz­nem, by­strem i sku­pio­nem spoj­rze­niem, ja­kiem­by spo­glą­dał na sfo­rę psów. Umysł jego na­brał znów sprę­ży­sto­ści. Cha­otycz­ne roz­my­śla­nia i wąt­pli­wo­ści pierz­chły. Zu­chy! Na­pew­no po­tra­fią spro­stać swym za­da­niom. Ich twa­rze, ogo­rza­łe od ca­ło­dzien­ne­go prze­by­wa­nia na po­wie­trzu, na­pięt­no­wa­ne były bier­no­ścią lub na­wpół za­czep­ną pew­no­ścią sie­bie. Na­pew­no nie za­przą­ta­li so­bie gło­wy ja­kie­miś ode­rwa­ne­mi wąt­pli­wo­ścia­mi, ani też wi­zja­mi okrop­no­ści woj­ny.

Ktoś wzniósł okrzyk na ich cześć. Lord Val­leys uj­rzał wo­kół sie­bie wzno­szą­ce się i opa­da­ją­ce ka­pe­lu­sze i usły­szał okrzy­ki, któ­re zra­zu ostre i wy­so­kie, prze­szły po­tem w ochry­płą wrza­wę i na­gle umil­kły. „Zda­ją się być bar­dzo roz­en­tu­zja­zmo­wa­ni” – po­my­ślał. „Nie­wie­le im trze­ba. A jed­nak jest duch wo­jow­ni­czy w na­ro­dzie”. Zno­wu prze­nik­nął go pe­wien ro­dzaj za­do­wo­le­nia.

Kie­dy prze­szedł ostat­ni żoł­nierz, sa­mo­chód po­czął zwol­na to­ro­wać so­bie dro­gę po­mię­dzy tło­czą­cą się za od­dzia­łem ciż­bą, zło­żo­ną z lu­dzi róż­ne­go wie­ku, wy­rost­ków, ko­biet i dziew­cząt; pa­trzy­li oni na lor­da Val­leys obo­jęt­nie, jak gdy­by ży­cie ich było zbyt od­ręb­ne, by po­zwo­lić im na za­in­te­re­so­wa­nie się tym czło­wie­kiem, któ­ry mi­jał ich, roz­par­ty wy­god­nie w sa­mo­cho­dzie.ROZ­DZIAŁ IV

W tym sa­mym cza­sie w Mon­kland, w ma­lut­kiej, bie­lo­nej ba­wial­ni bia­łe­go, strze­chą kry­te­go dom­ku, po obu stro­nach ko­min­ka sie­dzia­ło, roz­ma­wia­jąc, dwuch męż­czyzn. W po­bli­żu wpół­le­żąc na ni­skim, wy­god­nym fo­te­lu, czar­no­oka ko­bie­ta za­ba­wia­ła się stu­djo­wa­niem swych drob­nych, de­li­kat­nych pa­lusz­ków, spla­ta­jąc je lub wy­cią­ga­jąc pod świa­tło ognia. Od cza­su do cza­su usu­wa­ło się ja­kieś po­la­no, uka­zu­jąc roz­ża­rzo­ną po­wierzch­nię. W po­ko­ju uno­si­ło się miłe cie­pło, zda­ją­ce się pro­mie­nio­wać z bia­łych ścian, prze­siąk­nię­tych świa­tłem ognia i lam­py. Ćmy, przy­la­tu­ją­ce z ciem­ne­go ogro­du, wi­bro­wa­ły jak małe, srebr­ne bącz­ki po­nad pur­pu­ro­we­mi ró­ża­mi, umiesz­czo­ne­mi w ja­skra­wo­zie­lo­nej wa­zie. W po­ko­ju uno – sił się za­pach – zwy­kły w sta­rych, kry­tych strze­chą dom­kach, zło­żo­ny z dymu po­lan, kwia­tów i gło­gu.

Po le­wej stro­nie ko­min­ka sie­dział męż­czy­zna lat oko­ło czter­dzie­stu, wzro­stu wię­cej niż śred­nie­go, pro­sty, krzep­ki, żywy, o ja­snych oczach i twa­rzy krwi­stej, – któ­ra pło­nę­ła przy drob­nem na­wet roz­draż­nie­niu. Wło­sy blond wpa­da­ły w od­cień ru­da­wy, zaś jego dłu­gie, ogni­ste wąsy, zwi­sa­ją­ce aż do pod­bród­ka, jak u Don Ki­cho­ta, zda­wa­ły się chwi­la­mi je­żyć.

Na pra­wo sie­dzą­cy czło­wiek do­bie­gał trzy­dziest­ki, był bar­dzo wy­so­ki, szczu­pły i mu­sku­lar­ny. Sie­dział sku­lo­ny w ni­skim fo­te­lu, rę­ka­mi oto­czyw­szy ko­la­na. Le­d­wie do­strze­gal­ny, smęt­ny uśmiech opro­mie­niał jego chu­dą twarz, o su­chych, per­ga­mi­no­wych, gład­ko wy­go­lo­nych po­licz­kach i głę­bo­kich, ży­wych oczach – twarz, któ­ra bez­względ­nie kry­ła ja­kieś spe­cy­ficz­ne pięk­no.

Ci dwaj lu­dzie, tak nie­zwy­kle róż­ni, spo­glą­da­li na sie­bie jak dwa psy są­sia­dów, któ­re dłu­gi czas trzy­ma­ły się od sie­bie zda­le­ka i na­gle spo­tka­ły się w miej­scu, gdzie nie­moż­li­wo­ścią było sto­czyć wal­kę. Ko­bie­ta pil­no­wa­ła ich – cho­ciaż pani jed­ne­go, lecz jako mi­ło­śnicz­ka psów, – przez pro­ste ama­tor­stwo, zwy­kła była gła­skać i pie­ścić dru­gie­go.

– A więc tak, Mr. Co­ur­tier – prze­mó­wił mło­dy czło­wiek su­chym i iro­nicz­nym gło­sem, ma­sku­jąc uśmie­chem pło­mien­ny wy­raz oczu, – wszyst­ko, co pan mówi, sto­su­je się je­dy­nie do obro­ny tak zwa­ne­go du­cha li­be­ra­li­zmu, a ten duch – wy­ba­czy pan moją szcze­rość – bę­dąc je­dy­nie wy­two­rem fi­lo­zo­fji i sztu­ki, zni­ka w tym mo­men­cie, kie­dy w grę wcho­dzi prak­tycz­na stro­na ży­cia.

Ru­do­wło­sy za­śmiał się dziw­nym śmie­chem, – jed­no­cze­śnie we­so­łym i sar­do­nicz­nym.

– Do­brze po­wie­dzia­ne – od­parł, – i ani mi w gło­wie za­prze­czyć, lecz pan, lor­dzie Mil­to­un'ie, go­dzą­cy po­li­ty­kę z ha­sła­mi ka­sto­wo­ści i au­to­ry­te­tu, stoi – je­śli cho­dzi o prak­tycz­ną stro­nę ży­cia – na tym sa­mym grun­cie, co każ­dy, gło­szą­cy ideę li­be­ra­li­zmu.

– Nie zga­dzam się z tem.

– Mo­żesz się go­dzić, lub nie go­dzić. Za­pa­try­wa­nia pań­skie na spra­wy spo­łecz­ne przy­po­mi­na­ją za­pa­try­wa­nia ko­ścio­ła na ślu­by i roz­wo­dy, tak od­le­głe od re­ali­zmu ży­cia, jak sta­no­wi­sko wy­znaw­cy wol­nej mi­ło­ści – i rów­nie nie­wy­ko­nal­ne. Klę­ska pań­skich za­pa­try­wań leży w nich sa­mych. Są już za mało ży­wot­ne i zbyt da­le­kie od ży­cia, by mógł pan „ro­zu­mieć”, a je­śli nie moż­na ro­zu­mieć – nie moż­na rzą­dzić. Z rów­nem po­wo­dze­niem wy­star­cza­ło­by spo­koj­nie za­ło­żyć ręce, jak z ta­kie­mi po­ję­cia­mi ubie­gać się o sta­no­wi­sko po­li­ty­ka.

– Nadal mu­si­my się z tem zgo­dzić, że zda­nia na­sze są za­sad­ni­czo roz­bież­ne.

– Być może, iż wo­gó­le za wie­le od pana żą­dam, osta­tecz­nie jest pan tyl­ko ary­sto­kra­tą.

– Nie ro­zu­miem pana, Mr. Co­ur­tier. Ciem­no­oka ko­bie­ta po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie, ręce jej wznio­sły się, jak­by na znak prze­stro­gi. Star­szy męż­czy­zna po­wstał na­tych­miast i prze­mó­wił zmie­nio­nym, po­kor­nym gło­sem:

– Roz­mo­wa na­sza nuży Mrs. Noel. Do­wi­dze­nia, Au­drey. Naj­wyż­szy czas, że­bym po­szedł.

Sto­jąc na tle wiel­kie­go fran­cu­skie­go okna, rzu­cił na po­że­gna­nie w stro­nę ko­min­ka:

– Ro­zu­mia­łem przez to, lor­dzie Mil­to­un'ie, iż sfe­ra wa­sza jest naj­bar­dziej wy­ra­cho­wa­na i naj­bar­dziej oschła w ca­łem pań­stwie i dzi­wił­bym się, gdy­by te ce­chy nie za­osz­czę­dzi­ły jej gu­bie­nia się w ma­rze­niach. Do­bra­noc.

Wy­sko­czył przez ni­ski pa­ra­pet na traw­nik i znik­nął w ciem­no­ściach.

Mło­dy czło­wiek sie­dział nie­po­ru­szo­ny. Blask ognia pa­dał na jego twarz, na­da­jąc ja­kiś na­tchnio­ny wy­raz ustom i oczom. Po­wie­dział na­gle:

– Czy pani wie­rzy w to, Mrs. Noel?

Za­miast od­po­wie­dzi Au­drey Noel uśmiech­nę­ła się tyl­ko i po­de­szła do okna.

– Spójrz na tę żab­kę, przy­cho­dzi tu każ­de­go wie­czo­ra.

Na ka­mien­nej pły­cie we­ran­dy, w pro­mie­niu świa­tła, pa­da­ją­ce­go od lam­py, sie­dzia­ła mała, zło­ta­wa żab­ka. Kie­dy Mil­to­un pod­szedł bli­żej, za­ko­ły­sa­ła się i prze­stra­szo­na ucie­kła.

– Jaki spo­kój pa­nu­je w ogro­dzie pani – rzekł mło­dy czło­wiek.

Ujął jej rękę bar­dzo de­li­kat­nie i przy­ci­snął do ust, po­czem znik­nął w ciem­no­ściach w ślad za swym prze­ciw­ni­kiem.

W isto­cie spo­kój i ci­sza uno­si­ły się w ogro­dzie. Noc zda­wa­ła się na­słu­chi­wać, czy wszyst­kie lam­py zga­sły, czy wszyst­kie ser­ca uło­ży­ły się do spo­czyn­ku. Na­słu­chi­wa­ła, za­pa­la­jąc małe, bia­łe gwiazd­ki dla każ­de­go drzew­ka, dla każ­dej strze­chy, dla drze­mią­cych, znu­żo­nych kwia­tów, – jak mat­ka czu­wa nad śpią­cem dziec­kiem po­chy­lo­na, li­cząc mi­ło­śnie każ­de wes­tchnie­nie, każ­dy włos na jego głów­ce. Wszel­ki spór i dys­ku­sja zda­wa­ły się być dzie­cin­ną pa­pla­ni­ną wo­bec tego uśmie­chu nocy.

Ob­li­cze ko­bie­ty, sto­ją­cej przy oknie, po­dob­ne było do ob­li­cza słod­kiej, cie­płej nocy. Było ono tkli­we, peł­ne har­mon­ji, nie su­ro­wej i chłod­nej, lecz ży­wej i pro­mien­nej, – któ­ra zda­wa­ła się być sie­dli­skiem wznio­słych uczuć. W ogro­dzie, ca­łym ak­sa­mit­no-sza­rym z ciem­ne­mi cie­nia­mi, pa­da­ją­ce­mi od drzew, je­dy­nie bia­łe kwia­ty czu­wa­ły i przy­glą­da­ły się jej uważ­nie. Drze­wa sta­ły ciem­ne i ci­che. Na­wet pta­ki noc­ne nie od­zy­wa­ły się. Tyl­ko mały stru­myk w głę­bi szem­rał gło­sem, któ­ry na­bie­rał mocy wte­dy, kie­dy głos dnia za­mie­rał. Au­drey Noel pod­le­ga­ła ła­two na­stro­jom, od­por­ność nie le­ża­ła w jej na­tu­rze, lecz dzi­siaj nie udzie­lił jej się spo­kój, prze­ni­ka­ją­cy wszyst­ko. Ręce jej drża­ły, po­licz­ki pło­nę­ły, pierś fa­lo­wa­ła, a od­dech do­by­wał się gwał­tow­nie z lek­ko roz­chy­lo­nych ust.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: