- promocja
Patrz trochę szerzej Hip-hopowy kurs literatury - ebook
Patrz trochę szerzej Hip-hopowy kurs literatury - ebook
Co łączy Matę ze św. Aleksym?
Czemu, według Ryfy Ri, warto żyć w zgodzie ze swoim rytmem?
Ile wspólnego mają Młody Simba i młody Werter?
Piotr Szwed, nauczyciel języka polskiego w jednym z łódzkich liceów, doktor od poezji Leśmiana, a przy tym dziennikarz muzyczny zafascynowany współczesnym hip-hopem rozprawia się z mitem nudnych lekcji polskiego i dzieli autorską metodą nauczania. Znajdziecie tu doskonale znane nazwiska pisarzy i pisarek, poetek i poetów, wzmianki o ulubionych i znienawidzonych lekturach, wyjaśnienie ważnych pojęć, omówienie idei kluczowych dla kolejnych epok, a wszystko to połączone ze strofami utworów m.in. Pro8l3mu, Quebonafide czy Paktofoniki.
Gwarantujemy: Takiej książki jeszcze nie było – sprawdzona na licealistach i licealistkach!
Wychowałam się na Łonie, Fiszu i Pezecie, których inteligenckie kawałki potrafili docenić nawet dorośli. Na imprezach słuchaliśmy Borixona czy Tedego – ich nawijki o blantach znacznie mniej podobały się rodzicom. A my pragnęliśmy poważnej rozmowy o muzyce, która meblowała nam głowy! 20 lat później - nadal słucham hip-hopu - i zachwycam się książką Piotra Szweda, odbywającego z młodymi ludźmi rozmowy z moich marzeń.
Justyna Suchecka
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0119-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Legenda znajdowała się w podstawie programowej zaraz obok Bogurodzicy i jej fragmenty były lekturą obowiązkową. Tekst opowiadał o szlachetnie urodzonym chłopaku, który postanowił porzucić bogatą rodzinę, piękną żonę, zaszczyty, przywileje, wielkie możliwości po to, by zostać wędrownym żebrakiem. To nigdy nie są łatwe zajęcia – ani dla uczniów, ani dla nauczyciela. Co zrobić? Trzeba się było z nimi zmierzyć.
Wspólnie przeczytaliśmy więc tekst, ale średniowieczna polszczyzna sprawiła, że słowa z perspektywy współczesnych licealistów przestały nieść ze sobą jakąkolwiek historię, zmieniły się w archaiczną kołysankę.
Więc to święte plemię
Przyszło w jednę ziemię.
Rozdał swe rucho żebrakom,
Śrzebro, złoto popom, żakom.
Więc sam pod kościołem siedział,
A o jego księstwie nikt nie wiedział.
Powoli rekonstruowaliśmy opowieść i próbowaliśmy zrozumieć głównego bohatera. Szło jak po grudzie. Gdy przyglądałem się twarzom moich uczniów, czułem, że oni czują, że tracą czas na zajmowanie się literackimi zabytkami.
I wtedy uratował mnie rap:
– A może on po prostu „miał już dość tego piękna i ciepła”? – zapytałem, nawiązując do bijącej wówczas rekordy popularności Patointeligencji.
Choć Mata, autor tego utworu, zdecydowanie nie jest kimś w rodzaju średniowiecznego ascety, łączyła go z nim podobna potrzeba. Obaj, i Młody Matczak, i św. Aleksy, chcieli odciąć się od przewidywalnego scenariusza życia, wynikającego z uprzywilejowanej pozycji społecznej.
Mogłem oczywiście sięgnąć do czegoś „ambitniejszego”. Powiedzieć na przykład z autentycznym entuzjazmem, że sytuacja ze średniowiecznego tekstu przypomina mi losy bohatera powieści Siddhartha Hermana Hessego, fascynującej książki przesyconej nawiązaniami do filozofii indyjskiej. Mam przed oczami siebie, jak to mówię, i widzę, że w niektórych klasach słuchają mnie z umiarkowanym zainteresowaniem... trzy, może cztery osoby.
A nawiązanie do Patointeligencji zadziałało. Na chwilę przykuło uwagę całej grupy. Zainteresowanie, szczere zaciekawienie to bardzo dużo, być może pierwszy krok do tego, by zmienić przewidywalną lekcję w ciekawą rozmowę. Więc zaczęliśmy rozmawiać.
* * *
Jestem nauczycielem, ale od lat zajmuję się też pisaniem o muzyce. Rap stanowi na moich zajęciach naturalny dla mnie i dla moich uczniów wspólny punkt odniesienia. Pojawia się jako element skojarzenia, porównania, przykład w dyskusji, powraca na playlistach będących pracą dodatkową dla chętnych, których jak dotąd nigdy nie brakuje.
Z kolei doceniana przez krytyków i uniwersyteckich specjalistów literatura piękna takim punktem odniesienia z pewnością nie jest. Nie łudzę się co do tego, że nawet gdy przeprowadzę najbardziej porywającą lekcję wszech czasów, to uczniowie chwilę po niej pobiegną do biblioteki, by masowo pożyczać powieści Wiesława Myśliwskiego czy Olgi Tokarczuk, eseje Marka Bieńczyka albo reportaże Joanny Gierak-Onoszko. Choćbym mówił językami ludzi i aniołów, nie sprawię, że grupa kilkudziesięciu osób zapała spontaniczną miłością do poezji Mirona Białoszewskiego, Stanisława Barańczaka, Anny Świrszczyńskiej czy Zuzanny Ginczanki. Takie oczekiwania można mieć w klasach o profilu humanistycznym, a i tak często pozostają one tylko oczekiwaniami.
Oczywiście nie znaczy to, że szkoła powinna zrezygnować z klasyki literatury na rzecz popkultury; nie mam wątpliwości, że właśnie na lekcjach polskiego młody człowiek ma szansę zmierzyć się z tekstem trudniejszym, bardziej wymagającym i dostrzec wartość doświadczenia przypominającego wysokogórską wspinaczkę – trzeba się namęczyć, ale potem jest satysfakcja, no i zmienia się perspektywa: nagle można dzięki literaturze zobaczyć więcej. Na przykład spojrzeć na siebie jako na osobę, której wybory, cele, reakcje są zdeterminowane przez wieki rozwoju kultury. Dobra lekcja jest wtedy, gdy mamy poczucie, że rozmawiając o Antygonie, Hiobie czy Rycerzu Rolandzie, tak naprawdę rozmawiamy o nas samych. Możemy dostrzec, że ważne, kulturotwórcze idee nie śpią na półkach zamknięte szczelnie w zakurzonych wydaniach lektur obowiązkowych, tylko przenikają do naszej codzienności: do cieszących się wielką popularnością gier, seriali czy piosenek.
Gdy w 2019 roku Narodowe Centrum Kultury przeprowadziło badania na temat tego, czego słuchają polscy nastolatkowie, okazało się, że wykonawcy tacy jak Ariana Grande, Ed Sheeran, a nawet sam Zenon Martyniuk zostali w nim wyprzedzeni przez... Palucha. Gdyby dziś przeprowadzono podobny sondaż, niewykluczone, że nawet Billie Eilish czy Taylor Swift przegrałyby z Matą, Bedoesem albo Young Leosią. Aktualnie (stan na wrzesień 2024 roku) na Spotify Gibbs ma więcej słuchaczy niż Sanah, a Bambi wyprzedza Dawida Podsiadłę. OLIS, czyli polska lista najlepiej sprzedających się płyt, od lat stanowi teren raperów, na który od czasu do czasu wypuszczają przedstawicieli innych gatunków, zazwyczaj uznane gwiazdy z legionem wiernych fanów.
Rap, wciąż ignorowany przez największe stacje radiowe, od początku lat dziewięćdziesiątych przeszedł w Polsce długą drogę. Najpierw był inspirującą nowością, później stał się subkulturą: stowarzyszeniem wielbicieli bluz z kapturem i obniżonych w kroku spodni. Dwie dekady temu można było łatwo rozpoznać, kto słucha hip-hopu. Dziś wiadomo, że w większym lub mniejszym stopniu słuchają go wszyscy.
Jako nauczyciel bardzo się z tego cieszę. Nie tylko dlatego, że po prostu lubię tę muzykę. Lubię przecież także naleśniki ze szpinakiem, jazdę na rowerze po lesie, szary kolor, oglądanie w telewizji meczów reprezentacji Polski w piłce nożnej (wiem, że to nieco masochistyczne). Żadna z tych rzeczy nie przydaje mi się jednak w pracy tak bardzo jak lubienie hip-hopu. Przydaje się ono także moim uczniom, regularnie zdobywającym wiedzę i umiejętności, którymi potem mogą się pochwalić na lekcjach języka polskiego.
Znając zjawisko wszechobecnego w rapie follow-upu, jesteś wyczulony na aluzję literacką. Masz do czynienia z szeregiem różnorodnych środków stylistycznych, szczególnie tych związanych z rytmem tekstu i jego brzmieniem. Poza tym dostarczasz sobie potężną dawkę kulturowych odniesień, nawiązań do piosenek, filmów i książek. Nie tylko tych z kręgu literatury popularnej. Jakiś czas temu uczeń zapytał mnie, czy na lekcjach polskiego będziemy omawiać Jądro ciemności. Chciał się po prostu dowiedzieć czegoś więcej o Kurtzu, bohaterze powieści Conrada i postaci, która pojawia się w tytule jednego z utworów Maty.
Pamiętam, gdy jako licealista wypożyczyłem ze szkolnej biblioteki pierwszy tomik poezji, zbiór wierszy Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Dowiedziałem się o nim dzięki piosenkom Kultu z płyty Tata Kazika. Muzyka popularna od dawna popularyzuje kulturę wysoką, ale może żaden gatunek muzyczny nie zrobił w tej kwestii tyle co rap? Miałem kiedyś ucznia, który cytował z ogromną swobodą fragmenty wierszy Tadeusza Różewicza, przywoływał je w wypowiedziach na lekcji i wypracowaniach. Nigdy nie pożyczył żadnego książkowego zbioru poezji. Wystarczyła mu płyta Różewicz – Interpretacje nagrana przez raperów Sokoła i Hadesa oraz zespół producencki Sampler Orchestra.
Cytując fragment wymagań zawarty w jednej z podstaw programowych, można by powiedzieć: uczeń słuchający rapu zazwyczaj: „postrzega styl potoczny jako centrum systemu stylowego polszczyzny”, choć zapewne nie określiłby tego w ten właśnie sposób. Po prostu ma regularnie do czynienia z tekstami wykorzystującymi żywy, wciąż ewoluujący język. Jeśli wylosuje podczas matury ustnej zadanie związane z zapożyczeniami czy modnymi słowami, prawdopodobnie znakomicie pamięta zestaw tekstów, które do tego zagadnienia pasują wprost idealnie. Jeśli lubi schaftera, temat wpływu języka angielskiego na język polski będzie spełnieniem jego marzeń.
Hip-hop na lekcjach języka polskiego może być znakomitym kontekstem, a konteksty to w pewnym sensie lustra, w których teksty kultury mogą się przeglądać. Gdy zestawiamy klasyczne dzieła literackie ze współczesną popkulturą, gdy potrafimy odnaleźć w niej echa dawnych idei, wątków, motywów, a w postaciach sprzed wieków dostrzec bliskich nam ludzi, dzieje się coś niezwykle cennego: kanon lektur przestaje być monumentalnym dziedzictwem, a staje się elementem sieci powiązań. Pozwala nam zrozumieć przeszłość, odnaleźć się w teraźniejszości, zapytać o to, co możemy zrobić z przyszłością.
Ryszard Koziołek napisał kiedyś, że dobrze się myśli literaturą. To dla mnie jako dla nauczyciela jedno z najważniejszych zdań określających, po co w ogóle warto czytać. Może napisałem tę książkę głównie dlatego, że chciałem rozwinąć tę myśl: tak, dobrze się myśli literaturą – o życiu, ale i o popkulturze, która oprócz tego, że bywa rozrywką, może być fascynująca jako odzwierciedlenie współczesności. Chciałbym rozwinąć tę myśl jeszcze inaczej: dobrze myśli się literaturą o rapie, ale też rapem o literaturze.
Kękę, Białasie, Tuwimie oraz Witkiewiczu;
tym, czym różni się przekleństwo od wulgaryzmu;
tabu językowym;
kulturowych stereotypach;
sformułowaniach, które mogą być jednocześnie odrażające i niesłychanie kreatywne.
Kiedyś ojciec jednego z moich uczniów zwrócił się do mnie z prośbą, bym jako wychowawca podpowiedział mu, jak ma zniechęcić swoich synów do słuchania ulubionej muzyki. Rap w ogóle „nie jest przecież muzyką”, a do tego zawiera „to słownictwo”. Nie mogłem oczywiście zacząć zniechęcać do czegoś, do czego regularnie zachęcałem. Jednocześnie bardzo dobrze rozumiałem oczekiwania i obawy zaniepokojonego rodzica.
Czy rap jest rekordowo wulgarny? Tak. W żadnym innym gatunku muzyki wulgaryzmy nie są tak powszechne, w żadnym nie odgrywają tak istotnej roli. Trudno wyobrazić sobie rap bez dissów, ostrych punchline’ów, bez postawy buntu, agresji, protestu, bez tendencji do konfrontacji: z innym twórcami, publicznością, krytyką, społeczeństwem. Tomasz Kukołowicz w książce Raperzy i filomaci nazwał przeklinanie raperów „negatywną dystynkcją”. Według niego to odwrócenie procesu, który polegał na tym, że wyższe klasy społeczne odróżniały się od niższych m.in. poprzez używanie określonego słownictwa. „Najprawdopodobniej raperzy przeklinają, żeby uniemożliwić słuchanie rapu osobom, które wulgarność razi” – twierdzi doktor nauk społecznych, pierwszy w Polsce badacz określający sam siebie mianem hip-hopologa. To ciekawa teoria, ale z pewnością nie jedyna.
Jak rapował swego czasu Tede: „Kurwa, co z tego, że jestem wulgarny, jak rap jest realny i taki jest lajf”. Wers zaczerpnięty z Boatever zawiera wyraźną sugestię, że niecenzuralne słowa są wkalkulowane w proces odzwierciedlania rzeczywistości. Mogą do niej przybliżać. Nie ma sensu odrzucać możliwości spojrzenia na jakąś sprawę z nieznanej wcześniej perspektywy z powodu kilku wulgaryzmów zawartych w świetnym opisie sytuacji. Z drugiej strony sama ich obecność nie gwarantuje przecież ukazania realistycznego, przekonującego obrazu życia. Założenie, że człowiek przeklinający jest człowiekiem prawdziwszym, byłoby wyjątkowo naiwną wiarą w szczególną moc mocnych słów.
W jednym ze swoich wczesnych utworów (Z boku) Kękę stawiał sprawę jasno: „Rapy wulgarne – tak widzę hip-hop”. Później jednak zmienił swoje podejście do wulgarności, z obowiązkowego składnika stała się ona dla niego czymś zbytecznym. Kiedy został ojcem, dosadny, agresywny styl przestał pasować do tego, o czym mówił. Poza tym w jednym z wywiadów nazwał używanie przekleństw „zbyt oczywistym sposobem na uzyskanie pewnych rezultatów”. Unikając tego, co niecenzuralne, chciał rozwinąć się jako autor tekstów. Gdy w 2019 roku wypuścił singiel Safari, wulgaryzmy pojawiały się jedynie w refrenie. Były sposobem na dotarcie do internetowych hejterów, którym poświęcony był singiel. Stanowiły dla Kękę „ich język”, a nie naturalny element hip-hopowego stylu.
Ludzie przeklinają od wieków, prawdopodobnie od momentu, gdy pojawiło się zjawisko tabu językowego. Jednak nie sposób nie zauważyć, że żyjemy w czasach, w których społeczna akceptacja dla przekleństw używanych publicznie jest większa. Świadczy o tym chociażby popularność stand-upu, który – w przeciwieństwie do tradycyjnego kabaretu – opiera się na żartach naruszających tradycyjnie rozumiane zasady dobrego smaku. Nie dotyczy to jedynie rozrywki. Benjamin K. Bergen, amerykański badacz wulgaryzmów i autor książki What the F. Co przeklinanie mówi o naszym języku, umyśle i nas samych, źródeł współczesnej wulgaryzacji upatruje w zmniejszeniu się rangi mediów publicznych, które podlegały surowym regulacjom: „Najpierw telewizja kablowa, a potem Internet stały się dzikim zachodem dla słów”. Tę tendencję tylko nasilił rozwój mediów społecznościowych.
Szkoła to miejsce, w którym dzieci, nastolatkowie, a wreszcie młodzi dorośli mają posługiwać się polszczyzną oficjalną, czyli niewulgarną, precyzyjną, stanowiącą podstawę kulturalnej komunikacji. Czy to cenzura? Z pewnością w jakimś stopniu tak, ale też zawieszanie wyżej poprzeczki, tworzenie kulturowego oczekiwania, żebyśmy wypowiadając się, unikali słów najmocniejszych, najbardziej agresywnych, a jednocześnie przecież najłatwiejszych i używanych często bez większej refleksji. Jak pisze wspomniany już prof. Bergen, okazuje się, że w wielu przypadkach ludzie, którzy w wyniku uszkodzenia mózgu stracili możliwość wypowiadania słów, nadal potrafią kląć. To podstawowa, wręcz pierwotna umiejętność. Szkoła nas od niej nie odzwyczai, może nawet do końca nie powinna, zważywszy na przesłanie wydanej niedawno książki Emmy Byrne Bluzgaj zdrowo. O pożytkach z przeklinania. Autorka przywołuje w tej popularnonaukowej pracy mnóstwo korzyści z posługiwania się wulgaryzmami, m.in. zwraca uwagę, że zespoły, które mają wspólny zestaw bluzgów, pracują efektywniej.
Dlaczego nauczyciel nie miałby akceptować – w świetle naukowo omówionych zalet – powszechnego wyrażania opinii za pomocą wulgaryzmów? Dlaczego w szkolnym wypracowaniu skandalem byłoby zdanie: „Adam Mickiewicz w Romantyczności dopierdolił ludziom oświecenia”? Przecież ma ono sens, jest logiczne, skonstruowane poprawnie, zgodnie z wszelkimi regułami składni czy fleksji. Poza tym jego treść odpowiada opisywanej sytuacji. Według Słownika polskich przekleństw i wulgaryzmów Macieja Grochowskiego słowo „dopierdolić” oznacza m.in. „powiedzieć komuś coś nieprzyjemnego”. Adam Mickiewicz w Romantyczności wyraża wiele opinii bardzo nieprzyjemnych dla ludzi oświecenia, zwraca się do reprezentującego poprzednią epokę starca słowami: „Martwe, znasz prawdy, nieznane dla ludu”. Co więcej, wymyślone przeze mnie zdanie, choć wulgarne, nie zawiera przekleństw. Przynajmniej jeśli przyjmiemy definicję zawartą w Słowniku języka polskiego PWN. Przekleństwo oznacza bowiem: „wulgarne lub obelżywe słowo używane w celu wyrażenia złego stosunku do kogoś lub czegoś”. Uczeń piszący o Mickiewiczu dopierdalającym się do ludzi oświecenia nikogo nie obraża, opisuje sytuację, nawet z pewnym wyrażonym poprzez wulgaryzm uznaniem dla poety.
Tabu
to, o czym się nie mówi lub co jest zakazane. Pierwotnie termin odnoszący się do zakazu stykania się z pewnymi przedmiotami, osobami, zwierzętami lub dokonywania określonych czynności.
Wszystko to prawda, ale myślę, że to zdanie zdecydowanie nie powinno stać się akceptowalne. Z powodu troski o kulturę wypowiedzi, ale przede wszystkim z uwagi na sens istnienia samych wulgaryzmów. Jak stwierdza językoznawca Maciej Grochowski: „Wulgaryzm to jednostka leksykalna, za pomocą której mówiący ujawnia swoje emocje wobec kogoś lub czegoś, łamiąc przy tym tabu językowe”. Bez łamania tabu językowego nie ma więc wulgaryzmów. Zalety ich używania tracą wówczas jakikolwiek sens. Wszyscy nauczyciele zwracający uczniom uwagę na używanie nieodpowiedniego słownictwa należą więc – trzeba przyznać, że zazwyczaj nieświadomie – do TBOW-u, czyli Tajnego Bractwa Ochrony Wulgarności.
Jako polonista oraz wychowawca zwracam uczniom uwagę, by w oficjalnych sytuacjach nie używali, a w nieoficjalnych nie nadużywali wulgaryzmów. Mam jednak świadomość, że choć prymitywne i agresywne, bywają one także potrzebne, poza tym nierzadko stanowią bardzo ważny komunikat. W życiu, ale także w sztuce. Dlatego sądzę, że w szkole zazwyczaj brakuje głębszej refleksji na ich temat. Ponieważ odnoszą się do sfery tabu, najprościej je potępiać bądź ignorować. Tymczasem warto porozmawiać o tym, że wulgarność wulgarności nierówna. Znakomitym punktem wyjścia do takiej rozmowy może być hip-hop.
W utworze Tańczyć czy patrzeć? Adiego Nowaka pojawia się stwierdzenie: „Nikt nie rzuca mięsem, chociaż słowa wulgarne”. To element opisu świata luksusu, w którym ludzie nie posługują się przekleństwami, wypowiadają się jednak w sposób „nadmiernie uproszczony, spłycony” lub „pozbawiony subtelności, smaku” (takie definicje słowa „wulgarny” można znaleźć w Słowniku języka polskiego PWN). Myślę, że nikt nie ma problemu z rozpoznaniem najważniejszych polskich wulgaryzmów, ale niezbyt często uświadamiamy sobie, czym może być wulgarność wypowiedzi pozbawionych przekleństw, ale opartych na niesprawiedliwych generalizacjach, niechlujnych stylistycznie, intelektualnie prymitywnych. Może takie znaczenie słowa „wulgarny” znika z języka, bo przyzwyczajamy się do wulgarności. Polityk, który w programie publicystycznym rzucałby co chwilę mięsem, zostałby powszechnie potępiony, ale już rzadko kto zwróci mu uwagę na to, że posługuje się językiem spłycającym poważne tematy, lekceważącym, pozbawionym subtelności. Może nie zwracamy na to uwagi, bo język polityki często jest w tym właśnie sensie wulgarny?
Wulgaryzacja
to nadawanie czemuś lub nabieranie przez coś cech wulgarnych, ale także zniekształcanie jakiegoś zagadnienia poprzez zbytnie spłycanie i upraszczanie.
Słowa niewulgarne mogą być więc wulgarne, ale równie ciekawa jest odwrotna sytuacja. Nie od dziś wiadomo, że posługiwanie się wulgaryzmami może łączyć się z wyczuciem subtelności, czyli w pewnym sensie stanowić zaprzeczenie... wulgarności. Pisarzem, którego twórczość pełna jest wysmakowanych wulgaryzmów, jest Stanisław Ignacy Witkiewicz, który stworzył w Szewcach postać prokuratora Scurvy’ego. W pewnym momencie zwraca się on do jednego z czeladników słowami: „Milcz sflądrysynie, milcz skurczyflaku”. Mistrzem w posługiwaniu się wulgaryzmami był także Julian Tuwim, autor Lokomotywy, Kwiatów polskich, ale także Wiersza, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza zastępy bliźnich, ażeby go w dupę pocałowali. Już sama forma wspomnianego tytułu pokazuje, jak rewelacyjne literacko może być posługiwanie się słowami niecenzuralnymi. Tuwim potrafił stworzyć wysmakowane połączenie stylu urzędowego („uprasza”), do którego dorzucił ironiczną stylizację biblijną („zastępy bliźnich”) oraz konieczny dla efektu kontrastu element wulgarności.
Niewątpliwie może być ona artystycznie efektowna także w hip-hopie. Gdy w Smutnym miasteczku Białas rapuje: „W życiu byłem w wielu miejscach / Pomimo że podróżowałem mało / Najwięcej to się z kurwami jechało”, tworzy żart oparty na dosłownym potraktowaniu elementu kibicowskiego frazeologizmu. „Jazda z kurwami” to okrzyk bojowy, pojawiający się często na stadionach albo podczas ustawek. W refrenie Smutnego miasteczka tworzy on efektowny paradoks, opisuje kogoś, kto bardzo często jechał, choć nigdzie właściwie nie jeździł. Wspomnienie czasów chuligańskiej młodości dzięki zastosowaniu gry słów staje się autoironiczne. Tworzy skondensowaną uliczną poezję.
Nie zawsze jednak teksty hip-hopowe można mierzyć kategoriami znanymi z literatury. Choćby dlatego, że znacznie trudniej wytyczyć w nich granicę między tym, co jest, a co nie jest fikcją. Gdy Krzysztof Skonieczny, wcielając się w postać rapera Pioruna w znakomitym serialu Ślepnąc od świateł, wykonuje pastisz Od braci dla braci, w którym wygraża „policyjnym kurwom”, widz ma świadomość, że jest to po prostu rodzaj stylizacji. Jak stwierdza specjalistka od etyki słowa, prof. Jadwiga Puzynina, w języku jest miejsce także na „wulgaryzmy tam, gdzie służą one (w utworach literackich, scenariuszach filmowych, reportażach) oddawaniu kolorytu lokalnego i społecznego”. Taki scenariusz w kulturze jest przećwiczony od stuleci.
Gdy pisarz posługujący się zazwyczaj oficjalną polszczyzną wprowadza w swoim utworze bohatera lub narratora mówiącego w sposób potoczny, a nawet wulgarny, wówczas mamy do czynienia z kolokwializacją.
Ale co zrobić, gdy „jebanie policji” to nie stylizacja, tylko jebanie policji? Być może najbardziej fascynujące w hip-hopie, a jednocześnie najbardziej problematyczne jest to, że nie zawsze jest fikcją. Teksty raperów były wielokrotnie traktowane jako jeden z dowodów popełniania przestępstwa i przyczyniały się do ich skazywania. Od lat w Stanach Zjednoczonych toczy się na ten temat dyskusja: twórcy tacy jak Jay Z, Killer Mike, Meek Mill popierają wprowadzenie ustawy Rap Music on Trial, która ma ograniczyć możliwość powoływania się w sądzie na fragmenty hip-hopowej liryki. W filmie dokumentalnym As We Speak przedstawiono historię McKinleya Phippsa Jr. Został on skazany na trzydzieści lat za morderstwo, choć dowody przemawiające przeciw niemu nie były rozstrzygające. Nic jednoznacznie nie wskazywało na to, żeby to on w strzelaninie pociągnął za spust. Wówczas oskarżyciele sięgnęli po argument, który dla rady przysięgłych okazał się przekonujący: McKinley Phipps, czyli raper Mac, wielokrotnie rapował o zabójstwach.
Zmiana prawa wydaje się konieczna, by chronić prawo do wolności artystycznej i uniemożliwić skazywanie ludzi na podstawie tekstów piosenek. Z drugiej strony nie sposób nie zauważyć, że rap w pewnym sensie wpadł w stworzoną przez siebie pułapkę. Trudno jednocześnie deklarować ścisłą zależność życia i jego opisu, a potem wycofywać się, mówiąc: hej, przecież to tylko taka konwencja.
Czy warto obcować z muzyką, w której przemoc nie musi być fikcją, a słowna agresja niekoniecznie jest kolorytem lokalnym, tylko obrażaniem, wygrażaniem, poniżaniem? Moim zdaniem tak, bo bardzo często (choć oczywiście nie zawsze) agresywna i wulgarna muzyka ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko agresję i wulgarność.
Jeżeli ktoś słuchał uważnie takich reprezentantów amerykańskiego, gangsterskiego rapu jak KRS-One, Ice-T czy N.W.A, socjologowie nie muszą mu tłumaczyć źródeł narastającej od dekad frustracji, która miała wpływ na skalę masowych protestów, jakie wybuchły w 2020 roku w USA po zabiciu George’a Floyda. Zbigniew Marcin Kowalewski w książce Rap. Między Malcolmem X a subkulturą gangową analizuje przełomowość hip-hopu, który w latach dziewięćdziesiątych wprowadził do popkultury nową perspektywę: „Hit N.W.A Fuck tha Police i inne utwory tego zespołu były wywrotowe, bo zawierały ostre oskarżenie pod adresem operującej w gettach policji o rasizm i terror. »Policja jest po to, żeby nas chronić, ale kto nas ochroni przed policją?«, »Niektóre gliny myślą, że mają prawo zabijać mniejszość«, »Policja nie chce spokoju, ona chce zlikwidować czarnuchów«. Rap gangsterski ujawniał przerażające realia społeczne, które system starał się ukryć za zasłoną faktycznego apartheidu otaczającego czarne getta”.
W Polsce lat dziewięćdziesiątych głos wchodzących wówczas na scenę pierwszych raperów odgrywał podobną rolę. Ukazywał takie aspekty rzeczywistości, które większość mediów wolała przemilczeć, by nie psuć opowieści o sukcesie ustrojowej transformacji. Młody polski rap miał w sobie punkową bezpośredniość, ale był wolny od ukształtowanych w ramach tego gatunku schematów. Okazał się idealnym medium dla nowego pokolenia młodych chłopaków, ale i doświadczonych twórców. Do tych drugich należał wówczas m.in. Kazik Staszewski, który w utworze Jeszcze Polska pytał polityków: „Coście, skurwysyny, uczynili z tą krainą?” i opowiadał o oszukanych ludziach albo pracujących „dni i noce po fabrykach”, albo niemogących się odnaleźć w świecie, w którym wszystko to, w co wierzyli przez lata, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie: „Starszy człowiek w barze mlecznym je kartofle z ogórkami. Całe życie tyrał w hucie, a do huty dokładali. Cała jego ciężka praca, wszystko było chuja warte. Gdyby leżał całe życie, mniejszą czyniłby on stratę”.
W rozmowie z Tomkiem CNE Kleyffem dla Antologii polskiego rapu Kazik przyznał, że jego rapowane utwory powstały jako odpowiedź na „martwicę” rockowców. O ile trudno sobie wyobrażać opowiadanie o doświadczeniach młodych ludzi z lat osiemdziesiątych bez odwołań do muzyki rockowej, to w kolejnej dekadzie gatunkiem, który najlepiej oddawał zbiorowe emocje i przedstawiał sytuację kolejnych pokoleń, stał się hip-hop.
Wprost roi się w nim od wersów charakteryzujących nowe czasy. Na przełomowym albumie Skandal Molesty Włodi rapuje: „Wiedziałem, że tak będzie / Zawsze za nic lądujemy na komendzie / Dla nas wpierdol, im dumy przybędzie”.
To fragment znakomicie chwytający specyfikę Warszawy lat dziewięćdziesiątych – miasta, w którym policja nie radzi sobie z poważną, zorganizowaną przestępczością i musi ścigać poruszających się w najnowszych samochodach przestępców starymi polonezami 1500, więc podbudowuje sobie poczucie własnej wartości, demonstrując swoją przewagę chłopakom snującym się po osiedlu: „Parę batów za to, że od społeczeństwa inni, za to że żyjemy i jesteśmy wszędzie”.
Filip Lech swój przekrojowy artykuł opublikowany na portalu Culture.pl zatytułował, nawiązując do wspomnianego szkolnego przedmiotu, Zakazane piosenki z wiedzy o społeczeństwie, czyli historia polskiego hip-hopu w 60 płytach. Gdy wracam do rapowych nagrań sprzed lat, często towarzyszą mi olśniewające spostrzeżenia. Odkrywam zadziwiające wersy i fascynujące obrazy w utworach, które kiedyś wydawały mi się przeciętnym opisem przeciętnego świata. Widzę na nowo historię ostatnich kilkudziesięciu lat, swoją własną historię, często w zupełnie nowym świetle. Także dlatego, że dopiero zmieniający się świat wpływa na to, że teoretycznie dobrze znana przeszłość przestaje być oczywista. Póki żyjemy, tu i teraz, mówiąc słowami Kazika: „Te widoki nienormalne dla nas przecież są normalne”.
Jednym z najważniejszych zadań szkoły jest według mnie odnormalnianie sposobu postrzegania rzeczywistości. Żyjąc na co dzień w naszym normalnym świecie, bardzo często nie dostrzegamy zła, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, ale i nie doceniamy wyjątkowości czasów, w jakich żyjemy. Taka oczywistość jak publiczna szkoła to stosunkowo niedawny wynalazek w historii, podobnie jak prawa wyborcze kobiet, patrząc z szerszej perspektywy, to naprawdę nowość (w jednym ze szwajcarskich kantonów przyjęto je w 1990 roku). Nie dostrzegamy także tego, w jak ogromnym stopniu rap zdemokratyzował kulturę.
Gdy Stanisław Wyspiański w przełomowym Weselu odzwierciedlał język chłopów, wprowadził do polskiej literatury na szeroką skalę dialektyzmy, a nawet wulgaryzmy („Nie polezie orzeł w gówna”). Jego pełnokrwiści ludowi bohaterowie, przedstawieni na tle sentymentalnych czy romantycznych wzorów niezwykle podmiotowo, mimo wszystko byli przedmiotem opowieści autora wywodzącego się z wyżyn społecznych. Podobnie było w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy poeci z grupy Skamander dążyli do tego, by przedstawiać w poezji zwykłego człowieka i unikać elitarności, posługiwać się stylem potocznym. Ale nawet w najlepszych wierszach Tuwima czy Słonimskiego ów zwykły człowiek pozostawał bohaterem tekstu stworzonego przez pisarza-intelektualistę. Był wdzięcznym tematem, mimo to nie pełnoprawnym twórcą. Ten monopol w niewielkim stopniu przełamywały piosenki Stanisława Grzesiuka – nazywanego bardem Czerniakowa, który w swoich tekstach opisywał realia niebezpiecznych warszawskich dzielnic z perspektywy kogoś, kto znał je z własnego doświadczenia. W czasach PRL-u, choć głoszono wówczas równościowe hasła, artystą nie zostawał ktoś z ulicy, bo bardzo dokładnie weryfikowano poziom tekstów, kompozycji itd. Dopiero hip-hop pod tym względem dokonał prawdziwej rewolucji. Jak powiedział w filmie Skandal. Ewenement Molesty dziennikarz muzyczny Cezary Ciszewski: „Nagle artystów to nie jest pięciu na dzielnicę, tylko pięciuset, bo jest mikrofon, jest komputer i każdy musi wydusić z siebie refleksję”.
Zdemokratyzowanie kultury nie jest jednak utopią sprawiającą, że masowa możliwość tworzenia sztuki, mówiąc słowami Juliusza Słowackiego, „zjadaczy chleba w aniołów przerobi”. Ktoś mógłby mi zarzucić, że pisząc o oryginalnych, literackich wulgaryzmach, analizując utwory, w których są one uzasadnionym środkiem wyrazu, bo łączą się z ciekawym przedstawieniem ważnych zjawisk, odwracam uwagę od większości sceny hip-hopowej, że starannie wybieram wyjątki potwierdzające regułę.
Rap z pewnością potrafi być wulgarny w najgorszy z możliwych sposobów. Wulgarny wulgarnością, w której nie ma nic literackiego, zabawnego, przewrotnego, ciekawego z punktu przedstawienia ludzkich emocji i doświadczeń; wulgarny, czyli „ordynarny i nieprzyzwoity”, a jednocześnie „pozbawiony subtelności, smaku”, a do tego wszystkiego „nadmiernie uproszczony, spłycony”. Taki rap potrafi być obsceniczny do potęgi entej, a jednocześnie zwyczajnie nudny.
Kilka lat temu w „Dużym Formacie” ukazał się artykuł o znaczącym tytule Sekspiosenki Cypisa i Popka na YouTubie oglądają dzieci z podstawówki. Prawnicy mówią, że to porno. Tekst przedstawiał uzasadnione obawy związane z popularnością w szkołach podstawowych utworów dwóch raperów słynących z tekstów, które – szczególnie w przypadku Cypisa – stanowiły kompilację najbardziej wulgarnych zwrotów i sformułowań odnoszących się do seksu. Tekst Ludmiły Anannikovej był z pewnością pokłosiem wrażenia, jakie zrobiło wówczas wrzucone do sieci nagranie. Widać było na nim grupę dzieciaków, która podczas szkolnej dyskoteki wykrzykuje refren Klubu Go Go Gangu Albanii: „Pizda nad głową, pi, pi, pizda nad głową”. Wideo w bardzo słabej jakości nadal jest dostępne na YouTubie. Osoba, która je udostępniła, dodała komentarz: „Bez opisu... bo to istna patola”.
Gdybym miał jako nauczyciel porozmawiać z uczniami o tej sytuacji, na pewno bym nie dramatyzował. Zapytałbym, co pociąga ich w takich utworach, jak je traktują, czy chcieli zaszokować nauczycieli, a może ta muzyka po prostu im towarzyszy. To tak naprawdę dobra okazja do poważnej rozmowy o wulgaryzmach. Za złamanie szkolnych zasad uczniowie oczywiście powinni ponieść konsekwencje, ale też warto mieć świadomość, że refren „Pizda nad głową” to nie jest największy dramat, jaki może się wydarzyć w szkole. Poważne problemy zaczynają się wówczas, gdy zawarte w tekstach uprzedmiotawiające, wulgarne treści zaczynają wpływać na zachowania.
To nie jest oczywiście tak, że jesteś tym, czego słuchasz, ale z pewnością nie warto słuchać byle czego, bo kultura, jaką się otaczamy, wpływa na nasz sposób myślenia. W szkole rekomenduję mnóstwo muzyki, często prezentuję na lekcjach odnoszące się do tematu piosenki, które podsyłają sami uczniowie. Jestem otwarty na różnorodne propozycje, ale Cypisa nigdy bym nie włączył. Bo to zła wulgarność jest.
Czy w związku z żenującymi tekstami wielu raperów, których ksywek nie chce mi się wymieniać, nie powinno się słuchać rapu? To pytanie retoryczne. Nikt przecież nie zastanawia się, czy z powodu masowej produkcji odrażających czytadeł, które utrwalają mnóstwo szkodliwych stereotypów, powinno się nadal czytać książki? Jako osoba zainteresowana i literaturą, i hip-hopem, regularnie sprawdzam, jak wyglądają listy zarówno książkowych, jak i rapowych bestsellerów, ale trudno mi dojść na ich podstawie do przekonania, że statystyczny czytelnik ma z pewnością lepszy gust od przeciętnego słuchacza najpopularniejszej obecnie muzyki, a co za tym idzie – obcuje ze zdecydowanie bardziej wartościowymi treściami.
Stereotyp
funkcjonujący w świadomości społecznej uproszczony i zabarwiony wartościująco obraz rzeczywistości; może dotyczyć narodów, grup wiekowych, płci, ale także określonych czynności czy aktywności.
Czytanie książek nie jest z definicji dobre, a słuchanie rapu – bezproduktywne. To oczywiste stereotypy. Wszystko zależy od tego, o jakiej literaturze i o jakim hip-hopie, rozmawiamy oraz od tego, jak, po co i dlaczego obcujemy z określonymi treściami. Chyba mniej więcej coś takiego ileś lat temu powiedziałem zaniepokojonemu ojcu, który pół żartem, pół serio poprosił mnie, bym wystąpił w arcynauczycielskiej roli eksperta od zniechęcania. Życie dopisało do tej historii efektowną puentę, wspomnianego rodzica spotkałem bowiem całkiem niedawno na koncercie – jego syna, łódzkiego rapera Hermesa.