- promocja
Patrzcie jak tańczymy - ebook
Patrzcie jak tańczymy - ebook
Epicka, poruszająca powieść autorki bestsellerowej Kołysanki, dla miłośników prozy Eleny Ferrante, Tracy Chevalier i Maggie O’Farrell
Jest 1968 rok. Dzięki wytrwałości Amine’a, jego jałowa ziemia zmienia się w kwitnące gospodarstwo. Wraz z żoną Mathilde należą do nowej klasy zamożnych ludzi, którym powiodło się w życiu. Teraz czas spędzają na zabawie i wierzą w jeszcze lepszą przyszłość.
Niepodległe Maroko z trudem jednak buduje swoją nową tożsamość, rozdarte między tradycyjnym porządkiem a złudnymi pokusami zachodniej nowoczesności, między wstydliwą przeszłością a obsesyjną troską o wizerunek. W tym pozbawionym jednoznaczności czasie, rozpiętym między konserwatyzmem obyczajów a pragnieniem hedonizmu, nowe pokolenie stanie przed koniecznością wyboru.
Patrzcie, jak tańczymy stanowi kontynuację Cudzego kraju – pełną emocji opowieść o losach francusko-marokańskiej rodziny na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-803-7 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mathilde Balhadżdż. Urodzona w 1926 roku w Alzacji; w 1944 roku poznaje Amina Balhadżdża, którego pułk stacjonuje w jej miasteczku. W 1945 roku wychodzi za niego za mąż, a rok później przyjeżdża do niego do Meknesu w Maroku. Po trzech latach spędzonych w rodzinnym domu Amina w medynie, sercu dzielnicy Birrima, przenoszą się na wieś, gdzie na świat przychodzą ich dzieci, A’isza i Salim. Podczas gdy jej mąż pracuje bez wytchnienia, by zmienić ugór w kwitnące gospodarstwo, Mathilde otwiera przychodnię i leczy w niej miejscowych chłopów. Zaraz po przyjeździe do Maroka zaczyna uczyć się arabskiego i berberyjskiego. Mimo że napotyka wiele trudności, a niektóre tradycje, zwłaszcza status kobiet, budzą jej sprzeciw, przywiązuje się do tego kraju.
Amin Balhadżdż. Przychodzi na świat w 1917 roku jako najstarszy syn Mujlali i Kaddura Balhadżdża, tłumacza w armii kolonialnej. Po śmierci ojca w 1939 roku zostaje głową rodziny. Dziedziczy ziemię Kaddura, ale po wybuchu II wojny światowej postanawia zaciągnąć się do pułku spahisów. Wraz ze swoim adiutantem Muradem trafia do obozu w Niemczech, z którego udaje mu się uciec. W 1944 roku poznaje Mathilde i poślubia ją w kościele w Alzacji w 1945 roku. W latach pięćdziesiątych, gdy Maroko przeżywa niepokoje, poświęca się bez reszty uprawie ziemi i marzy, że zmieni ją w dobrze prosperujące gospodarstwo. Pasjonuje się agronomią i nowoczesnymi technikami rolnymi, hoduje własne odmiany cytrusów i drzew oliwnych. Dzięki współpracy z węgierskim lekarzem Draganem Palosim gospodarstwo po latach w końcu zaczyna przynosić zyski.
A’isza Balhadżdż. Urodzona w 1947 roku córka Mathilde i Amina. Uczy się w szkole prowadzonej przez zakonnice, gdzie osiąga świetne wyniki. W dzieciństwie tajemnicza i dzika, jest dumą swoich rodziców.
Salim Balhadżdż. Urodzony w 1951 roku syn Mathilde i Amina. Rozpieszczany przez matkę, podobnie jak jego siostra uczy się w szkole kolonialnej.
Umar Balhadżdż. Urodzony w 1927 roku jeden z braci Amina. Jako dziecko, a później nastolatek podziwia starszego brata i jednocześnie go nienawidzi. Zarzuca mu, że wstąpił do francuskiej armii i był ulubieńcem ich matki Mujlali. Gwałtowny i impulsywny, podczas II wojny światowej wiąże się z nacjonalistami. W latach pięćdziesiątych coraz bardziej angażuje się w działalność polityczną i organizuje akcje z użyciem przemocy podczas wydarzeń poprzedzających uzyskanie niepodległości.
Dżalil Balhadżdż. Urodzony w 1932 roku najmłodszy z rodzeństwa Balhadżdżów. Pada ofiarą klątwy ciążącej na rodzinie Mujlali i cierpi na chorobę psychiczną. Żyje zamknięty w swoim pokoju i cały czas ogląda się w lustrze. Kiedy jego chora matka przenosi się na wieś, zostaje wysłany do wuja w Ifranie. Odmawia jedzenia i umiera z głodu w 1959 roku.
Mujlala Balhadżdż. Urodzona na początku XX wieku żona Kaddura Balhadżdża. Pochodzi z rodziny należącej do klasy średniej, nigdy nie nauczyła się czytać ani pisać. Wielu jej przodków cierpiało na choroby psychiczne, zdarzało im się chodzić nago po ulicach lub rozmawiać z duchami. Wydała na świat siedmioro dzieci, z których przeżyło czworo: Amin, Umar, Dżalil i Salma. Kochająca i odważna matka, darzy uwielbieniem najstarszego syna i podziwia synową Mathilde za jej poczucie wolności i wykształcenie. Około 1955 roku zdradza pierwsze objawy choroby psychicznej przypominającej demencję. Opuszcza wtedy swój dom w Birrimie, dzielnicy Meknesu, i spędza ostatnie lata na wsi. Umiera w 1959 roku kilka miesięcy przed swoim synem Dżalilem.
Salma Balhadżdż. Urodzona w 1937 roku siostra Amina, Umara i Dżalila. Uwielbiana przez matkę, jaśniejąca urodą dziewczynka jest nieustannie pilnowana przez braci i maltretowana przez Umara. Jako niezbyt pilna licealistka ciągle wagaruje, a wiosną 1955 roku poznaje młodego pilota Alaina Crozières’a, z którym zachodzi w ciążę. Aby uniknąć skandalu i hańby, Amin wydaje ją za mąż za swojego byłego adiutanta Murada. W 1956 roku Salma rodzi córeczkę Sabah.
Murad. Urodzony w 1920 roku, pochodzi z małej wioski położonej osiemdziesiąt kilometrów od Meknesu. W 1939 roku zostaje wcielony do armii i wysłany na front, gdzie zostaje adiutantem Amina, wówczas oficera. Darzy swojego dowódcę silną skrywaną miłością i z zazdrością patrzy na Mathilde. Pod koniec wojny wyjeżdża do Indochin z kontyngentem marokańskim. Przytłoczony przemocą dezerteruje, po czym udaje mu się wrócić do Maroka i odnaleźć Amina. Zatrudniony jako brygadzista w posiadłości Balhadżdżów, jest autorytarny wobec robotników, którzy go nie znoszą. W 1955 roku żeni się z Salmą.
Monette Barte. Urodzona w 1946 roku córka Émile’a Barte’a, lotnika w bazie w Meknesie. Chodzi z A’iszą do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Zostają przyjaciółkami i powierniczkami. Jej ojciec Émile umiera w 1957 roku.
Tamo. Córka Ito i Ba Miluda, robotników rolnych mieszkających w duarze w pobliżu gospodarstwa Balhadżdżów. Zostaje zatrudniona jako służąca przez Mathilde tuż po jej przeprowadzce na wieś. Surowo traktowana przez swoją chlebodawczynię z Alzacji, w końcu zyskuje akceptację rodziny, u której będzie pracować do końca życia.
Dragan Palosi. Węgierski ginekolog żydowskiego pochodzenia, podczas wojny znajduje schronienie w Maroku wraz z żoną Corinne. Po złych doświadczeniach w klinice w Casablance postanawia zamieszkać w Meknesie, gdzie otwiera praktykę. W 1954 roku proponuje Aminowi zawiązanie spółki eksportującej pomarańcze do Europy. Darzy Mathilde przyjaźnią i podziwem, pomoże jej, gdy praca w przychodni zacznie ją przerastać. Bierze A’iszę pod swoje skrzydła i przez cały okres jej nauki w szkole będzie starał się zaspokoić jej głód wiedzy, ofiarowując jej książki.
Corinne Palosi. Pochodząca z Dunkierki żona Dragana. Niezwykle zmysłowa kobieta, wzbudza pożądanie mężczyzn i nieufność kobiet. Cierpi, bo nie ma dzieci i w Meknesie czuje się dość samotna.Mathilde stała przy oknie i patrzyła na ogród. Na swój bujny, nieuporządkowany, niemal rozpasany ogród. Był niczym zemsta wobec surowości, do której mąż zmuszał ją we wszystkim. Dzień ledwie wstał, a słońce, jeszcze nieśmiałe, przebijało się przez liście. Jakarandy, której fioletowe pąki na razie się nie rozwinęły. Starej wierzby płaczącej i dwóch drzew awokado uginających się pod ciężarem owoców, których nikt nie jadł i gniły w trawie. Ogród nigdy nie wyglądał tak pięknie jak o tej porze roku. Był początek kwietnia 1968 roku i Mathilde pomyślała, że Amin nie wybrał tego momentu przypadkowo. Róże sprowadzone przez nią z Marrakeszu rozkwitły kilka dni wcześniej i w ogrodzie unosił się świeży upojny zapach. U stóp drzew ciągnęły się krzewy agapantu i dalii, kobierce lawendy i rozmarynu. Mathilde mawiała, że tu rośnie wszystko. Dla kwiatów ta ziemia była błogosławieństwem.
Słyszała już śpiew szpaków i zauważyła dwa podskakujące w trawie kosy, które wbijały pomarańczowe dzioby w ziemię. Jeden z nich miał na głowie białe pióra i Mathilde się zastanawiała, czy inne kosy naśmiewają się z niego, czy wręcz przeciwnie, to upierzenie czyni go wyjątkowym i budzi szacunek innych ptaków. Kto wie, jak żyją kosy?, myślała.
Usłyszała dźwięk silnika i głosy robotników. Na ścieżce prowadzącej do ogrodu pojawił się ogromny żółty potwór. Najpierw zobaczyła metalowe ramię, a na jego końcu gigantyczną mechaniczną łopatę. Maszyna była tak szeroka, że z trudem mieściła się między rzędami drzew oliwnych, robotnicy z krzykiem instruowali kierowcę koparki, która łamała gałęzie na swojej drodze. W końcu się zatrzymała i powrócił spokój.
Ten ogród był jej kryjówką, schronieniem, dumą. Tutaj bawiła się ze swoimi dziećmi. Kładli się na drzemkę pod wierzbą płaczącą i jedli na kocu w cieniu kauczukowca brazylijskiego. Nauczyła je znajdować zwierzęta ukrywające się wśród drzew i krzewów. Sowę i nietoperze, kameleony, które maluchy trzymały w kartonowych pudełkach i czasem zostawiały pod łóżkiem, gdzie w końcu zwierzęta umierały. A kiedy dzieci dorosły, kiedy znudziły im się jej zabawy i czułość, przychodziła tu, aby zapomnieć o swojej samotności. Sadziła, przycinała, siała i przesadzała. Nauczyła się rozpoznawać śpiew ptaków o każdej porze dnia. Jak mogłaby teraz marzyć o chaosie i dewastacji? Pragnąć unicestwienia tego, co kochała?
Robotnicy wkroczyli do ogrodu i wbili paliki, wytyczając prostokąt o wymiarach dwadzieścia metrów na pięć. Starali się nie deptać kwiatów gumiakami i ta wzruszająca, ale zbędna troska rozczuliła Mathilde. Na ich znak kierowca koparki wyrzucił papierosa przez okno i odpalił silnik. Mathilde się wzdrygnęła i zamknęła oczy. Kiedy otworzyła je ponownie, ogromny metalowy pazur zagłębiał się w glebę. Ręka olbrzyma wbijała się w czarną ziemię, z której wydobywał się zapach mchu i próchnicy. Wyrywała wszystko na swojej drodze i w miarę upływu godzin rósł wysoki kopiec ziemi i skał, na którym leżały martwe krzewy i ścięte kwiaty.
Ta żelazna ręka była ręką Amina. Tak właśnie pomyślała Mathilde tego poranka, który spędziła, stojąc nieruchomo przy oknie w salonie. Dziwiła się, że jej mąż nie chciał oglądać tego spektaklu i patrzeć, jak rośliny i drzewa kolejno padają. Twierdził, że dół może być tylko tam. Że trzeba będzie wykopać go u podnóża domu, w najbardziej nasłonecznionej części działki. Tak, tam, gdzie rosną bzy. Tam, gdzie kiedyś rosła cymarańcza.Na początku odmawiał. Nie, bo ich na to nie stać. Bo woda jest rzadkim i cennym dobrem, którego nie można używać dla rozrywki. Wrzeszczał „nie”, ponieważ odstręczała go myśl o nieprzyzwoitym widowisku na użytek biednych chłopów. Co by ludzie pomyśleli? Że jak wychowuje syna i jak traktuje żonę, skoro półnaga pływa w basenie? Nie byłby wtedy wart wiele więcej niż dawni koloniści czy przedstawiciele dekadenckiego mieszczaństwa, od których roi się w kraju i którzy bezwstydnie obnoszą się ze swoim majątkiem.
Ale Mathilde się nie poddała. Ignorowała jego odmowy. Rok w rok przypuszczała atak. Każdego lata, kiedy wiał szarki, a piekielny upał działał jej na nerwy, wracała do pomysłu basenu, który napawał wstrętem jej męża. Sądziła, że on tego nie rozumie, bo nie umie pływać i boi się wody. Nalegała ze słodyczą w głosie, przymilała się, błagała. To żaden wstyd, że im się powiodło. Nie robią nic złego, mają pełne prawo cieszyć się życiem, skoro ich najlepsze lata zabrała wojna, a potem praca w gospodarstwie. Chciała tego basenu, pragnęła go jako rekompensaty za swoje poświęcenie, samotność, utraconą młodość. Obydwoje przekroczyli już czterdziestkę i nic nikomu nie musieli udowadniać. Wszyscy rolnicy w okolicy, a przynajmniej ci, którzy żyli nowocześnie, mieli basen. Czy wolałby, żeby wystawiała się na widok publiczny na basenie miejskim?
Prawiła mu pochlebstwa. Wychwalała jego sukcesy w badaniach nad odmianami oliwek i w eksporcie owoców cytrusowych. Sądziła, że się ugnie, gdy tak przed nim stała z zaróżowionymi rozpalonymi policzkami, z włosami lepiącymi się do skroni od potu i z łydkami pokrytymi żylakami. Przypomniała mu kiedyś, że wszystko, czego się dorobili, zawdzięczają swojej ciężkiej pracy i determinacji. A on ją poprawił: „To ja pracowałem. I ja decyduję, jak wydajemy pieniądze”.
Kiedy to powiedział, Mathilde się nie rozpłakała ani nie wpadła w złość. Uśmiechnęła się do siebie, myśląc o wszystkim, co robi dla niego, dla gospodarstwa, dla robotników, których leczy. O czasie poświęconym na wychowanie dzieci, wożenie ich na lekcje tańca i muzyki, pilnowanie ich prac domowych. Od kilku lat na prośbę Amina zajmowała się księgowością gospodarstwa. Wystawiała faktury, wypłacała pensje i płaciła dostawcom. A czasami – tak! – czasami zdarzało się jej fałszować księgi. Zmieniała jakiś wiersz, wymyślała dodatkowego pracownika lub nieistniejące zamówienie. A w szufladzie, do której tylko ona miała klucz, chowała pliki banknotów ściśnięte beżową gumką. Robiła to od tak dawna, że nie odczuwała już wstydu ani nie bała się, że zostanie przyłapana. Suma rosła, a ona uznawała, że to zasłużone potrącenie, rodzaj podatku, który pobiera, by wynagrodzić sobie upokorzenia. I forma zemsty.
Mathilde się postarzała i z pewnością z jego winy wyglądała na jeszcze starszą. Skóra na jej twarzy, stale wystawiona na słońce i wiatr, wydawała się grubsza. Jej czoło i kąciki ust pokryły się zmarszczkami. Nawet zieleń jej oczu straciła blask jak sprana sukienka. Mathilde przybrała na wadze. Pewnego upalnego dnia, aby sprowokować męża, chwyciła wąż ogrodowy i na oczach służącej i robotników cała spryskała się wodą. Spod ubrania, które przykleiło się jej do ciała, prześwitywały stwardniałe sutki i włosy łonowe. Tamtego dnia robotnicy, wodząc językiem po sczerniałych zębach, modlili się, aby Amin nie oszalał. Dlaczego dorosła kobieta robi coś podobnego? Owszem, czasami oblewało się wodą dzieci, gdy prawie mdlały i majaczyły od palącego słońca. Kazano im zatkać nos i zamknąć usta, bo woda ze studni wywoływała choroby, a wręcz mogła zabić. Mathilde była jak dzieci i tak jak one nie przestawała prosić. Przywoływała dawne szczęśliwe dni, ich wakacje nad morzem w domku Dragana w Al-Mahdijji. Czy Dragan zresztą nie kazał zbudować basenu w ich domu w mieście? „Dlaczego Corinne miałaby mieć coś, czego ja nie mam?” – pytała.
Wmówiła sobie, że właśnie ten argument sprawił, iż Amin się poddał. Powiedziała to z okrucieństwem i pewnością siebie szantażystki. Podejrzewała męża, że w 1967 roku miał kilkumiesięczny romans z Corinne. Była o tym przekonana, chociaż nigdy nie miała na to żadnych dowodów poza zapachem jego koszul, śladem szminki – trywialnych obrzydliwych poszlak, na które trafiają gospodynie domowe. Nie, nie miała dowodów, a on nigdy się do niczego nie przyznał, ale trudno było nie zauważyć, że między tymi dwojgiem płonie ogień, który szybko się wypali, lecz trzeba go jakoś przetrwać. Mathilde podjęła kiedyś niezręczną próbę rozmowy na ten temat z Draganem. Jednak lekarz, który z czasem stał się jeszcze bardziej dobroduszny i podchodził do życia z filozoficznym spokojem, udał, że nie rozumie. Nie chciał stanąć po jej stronie, zniżyć się do takiej małostkowości i prowadzić wspólnie z rozgorączkowaną Mathilde czegoś, co uważał za niepotrzebną wojnę. Mathilde nigdy nie ustaliła, ile czasu Amin spędził w ramionach tej kobiety. Nie wiedziała, czy była to miłość, czy obsypywali się czułościami, czy też wręcz przeciwnie, przeżywali cichą fizyczną namiętność, co byłoby chyba gorsze.
Z wiekiem Amin jeszcze bardziej wyprzystojniał. Pobielały mu skronie, zapuścił cienki siwy wąsik, który upodabniał go do Omara Sharifa. Wzorem gwiazd filmowych nosił okulary przeciwsłoneczne i prawie nigdy ich nie zdejmował. Swoją urodę zawdzięczał jednak nie tylko opalonej twarzy, kwadratowej szczęce i białym zębom, które odsłaniał w rzadkich chwilach, gdy się uśmiechał. Wiek ujawnił w pełni jego męskość. Jego ruchy zyskały swobodę, a głos głębię. Teraz jego sztywność uchodziła za powściągliwość, powaga przywodziła na myśl leżącego na piasku pozornie niewzruszonego płowego drapieżnika, który jednym skokiem rzuca się na swoją ofiarę. Nie był do końca świadomy tej uwodzicielskiej siły, odkrywał ją stopniowo, w miarę jak rosła, jakby poza sobą. I w tym sposobie bycia, zaskakującym jakby dla niego samego, niewątpliwie tkwiło wyjaśnienie jego powodzenia u kobiet.
Amin nabrał pewności siebie i zbił majątek. Nie spędzał już bezsennych nocy na wpatrywaniu się w sufit i liczeniu długów. Nie dręczyło go już widmo ruiny, nędzy jego dzieci i upokorzenia. Dobrze sypiał. Koszmary odeszły, a on stał się postacią szanowaną w mieście. Zapraszano ich teraz na przyjęcia, wszyscy chcieli ich poznać, utrzymywać z nimi kontakty. W 1965 roku zaproponowano im członkostwo w klubie Rotary i Mathilde wiedziała, że nie chodzi o nią, tylko o jej męża, i że miały w tym swój udział żony. Amin, choć małomówny, był przedmiotem usilnych zabiegów. Kobiety zapraszały go do tańca, dotykały policzkiem jego policzka, kładły jego dłoń na swoich biodrach i chociaż nie wiedział, co powiedzieć, chociaż nie umiał tańczyć, zdarzało mu się myśleć, że takie życie jest możliwe, życie tak lekkie jak szampan, którego zapach czuł w ich oddechu. Mathilde nienawidziła siebie na przyjęciach. Uważała, że za dużo mówi, za dużo pije, a potem całymi dniami żałowała swojego zachowania. Wyobrażała sobie, że wszyscy ją osądzają, uważają za głupią i bezużyteczną, i że przymykając oko na niewierność męża, budzi ich pogardę.
Członkowie klubu Rotary nalegali i okazywali Aminowi życzliwość oraz niezwykłą uprzejmość również dlatego, że był Marokańczykiem, a klub, przyjmując Arabów w poczet swoich członków, chciał udowodnić, że czas kolonizacji, czas równoległego życia dobiegł końca. Oczywiście wielu z nich opuściło kraj jesienią 1956 roku, kiedy rozwścieczony tłum wyszedł na ulice i rozpętało się krwawe szaleństwo. Spalono cegielnię, zabijano mężczyzn na ulicy, a obcokrajowcy zdali sobie wtedy sprawę, że nie są już u siebie. Niektórzy się spakowali, zostawiając mieszkania z meblami, na których zdążył osiąść kurz, zanim kupiły je marokańskie rodziny. Część właścicieli wyrzekła się ziemi i lat włożonej w nią pracy. Amin się zastanawiał, czy do siebie wrócili najbardziej strachliwi, czy też najbardziej trzeźwo myślący. Ale fala wyjazdów była tylko pewnym epizodem. Przywróceniem równowagi, zanim życie znów potoczy się normalnie. Dziesięć lat po odzyskaniu niepodległości Mathilde musiała przyznać, że Meknes niewiele się zmienił. Nikt nie znał nowych arabskich nazw ulic, a ludzie nadal umawiali się przy avenue Paul-Doumer lub rue de Rennes, naprzeciwko apteki pana Andrégo. Notariusz został, podobnie jak właścicielka pasmanterii, fryzjer z żoną, właściciele sklepu odzieżowego przy alei, dentysta i lekarze. Wszyscy chcieli nadal się cieszyć, być może bardziej dyskretnie i z większą powściągliwością, urokami tego pełnego kwiatów, urzekającego miasta. Nie, nie było rewolucji, tylko zmiana atmosfery, pewien dystans, iluzja pojednania i równości. Podczas kolacji rotariańskich, gdy przy stołach siedzieli obok siebie marokańscy mieszczanie i członkowie społeczności europejskiej, wydawało się, że okres kolonialny był zwyczajnym nieporozumieniem, błędem, którego Francuzi teraz żałują, a Marokańczycy udają, że o nim zapomnieli. Niektórzy podkreślali, że nigdy nie byli rasistami i że cała ta sprawa wprawiała ich w zażenowanie. Zarzekali się, że obecnie czują ulgę, że wszystko stało się jasne i odkąd miasto odrzuciło plewy, oni również oddychają pełną piersią. Cudzoziemcy ważyli słowa. Nie wyjechali dlatego, że nie chcieli doprowadzić do ruiny kraju, który ich potrzebował. Oczywiście pewnego dnia ustąpią miejsca, spakują manatki, a aptekarzami, dentystami, lekarzami czy notariuszami będą Marokańczycy. Ale na razie zostali i są użyteczni. A poza tym wcale nie różnili się specjalnie od Marokańczyków siedzących przy ich stole – eleganckich otwartych mężczyzn, pułkowników lub wyższych urzędników, których żony nosiły zachodnie sukienki i krótkie włosy. Nie, nie różnili się tak bardzo od tych mieszczan, którzy bez poczucia winy i głębszej refleksji dawali do noszenia bosonogim dzieciom swoje zakupy pod głównym targiem. Którzy pozostawali nieugięci wobec błagań żebraków, „bo są jak psy karmione pod stołem. Przyzwyczajają się do tego i tracą resztki zapału do wysiłku i pracy”. Francuzi nigdy nie odważyliby się powiedzieć, że skłonność ludzi do żebrania i narzekania jest nieznośna. W przeciwieństwie do Marokańczyków nie mieliby odwagi oskarżyć służącej o nieuczciwość, ogrodnika o lenistwo, a prostych ludzi o zacofanie. I śmiali się, trochę za głośno, gdy ich przyjaciele z Meknesu wątpili, czy kiedykolwiek zbudują nowoczesny kraj, skoro mieszkają w nim analfabeci. W gruncie rzeczy ci Marokańczycy byli tacy sami jak oni. Mówili tym samym językiem, świat postrzegali tak samo i trudno było uwierzyć, że kiedyś mogli nie należeć do tego samego obozu i uważać się nawzajem za wrogów.
Amin początkowo był podejrzliwy. „Przefarbowali się – powtarzał żonie. – Kiedyś byłem Arabusem, Asfaltem, a teraz nic, tylko panie Balhadżdż to, panie Balhadżdż tamto”. Pewnego wieczoru podczas kolacji na wieczorze tańcującym w hacjendzie Mathilde zdała sobie sprawę, że miał rację. Monique, żona fryzjera, za dużo wypiła i w trakcie rozmowy wypsnęło jej się słowo „Asfalt”. Podniosła ręce do ust, jakby chciała wepchnąć z powrotem to haniebne słowo i wydała z siebie przeciągłe „och”, szeroko otwierając oczy i oblewając się rumieńcem. Nikt poza Mathilde tego nie słyszał, ale Monique wciąż przepraszała. Powtarzała: „Zapewniam cię, że nie to miałam na myśli. Nie wiem, co we mnie wstąpiło”.Mathilde nigdy nie ustaliła z całą pewnością, co przekonało Amina. Ale w kwietniu 1968 roku oznajmił, że basen zostanie zbudowany. Najpierw trzeba było zrobić wykop, potem wylać betonowe ściany, a następnie położyć instalację wodną i filtry; Amin z dużą pewnością siebie nadzorował prace. Kazał otoczyć basen rzędem brunatnoczerwonych cegieł i Mathilde musiała przyznać, że nadały one całości pewnej elegancji. Oboje obserwowali napełnianie zbiornika. Mathilde usiadła na gorących cegłach i patrzyła, jak woda się podnosi, czekając z niecierpliwością dziecka, aż sięgnie jej kostek.
Tak, Amin ustąpił. W końcu był szefem, właścicielem, to on karmił robotników rolnych, więc nie mieli prawa krytykować jego stylu życia. W momencie uzyskania niepodległości najlepsze ziemie wciąż należały do Francuzów, a większość marokańskich chłopów żyła w ubóstwie. Od czasu protektoratu, kiedy to dokonał się ogromny postęp w dziedzinie zdrowia i higieny, populacja kraju rosła w galopującym tempie. W ciągu dziesięciu lat od uzyskania niepodległości działki chłopów uległy takiemu rozdrobnieniu, że nie byli już w stanie utrzymać się z uprawy ziemi. W 1962 roku Amin kupił część posiadłości Marianiego i ziemię wdowy Mercier, która przeprowadziła się do miasta, do obskurnego mieszkania w pobliżu place Poeymirau. Przejął maszyny, żywy inwentarz oraz zapasy i za niewielką opłatą wydzierżawił działki kilku rodzinom robotników, którzy nawadniali je za pomocą kanałów. W okolicy uchodził za twardego, upartego, cholerycznego szefa, ale nikt nigdy nie kwestionował jego uczciwości ani poczucia sprawiedliwości. W 1964 roku otrzymał znaczną pomoc z ministerstwa na meliorację części gospodarstwa i zakup nowoczesnego sprzętu. Amin zwykł powtarzać Mathilde: „Hasan II zrozumiał, że jesteśmy przede wszystkim krajem wiejskim i że należy wspierać właśnie rolnictwo”.
Kiedy basen był gotowy, Mathilde zorganizowała przyjęcie dla nowych przyjaciół z klubu Rotary. Przez tydzień przygotowywała to, co nazwała „garden party”. Zatrudniła kelnerów, wypożyczyła srebrne tace, naczynia z porcelany z Limoges i kieliszki do szampana z firmy cateringowej w Meknesie. Kazała nakryć stoły w ogrodzie i w wazonikach ułożyła bukiety polnych kwiatów. Maków, nagietków i jaskrów, które kazała robotnikom ściąć tego samego ranka. Goście ją komplementowali. Kobiety powtarzały, że to „urocze, po prostu urocze”. Mężczyźni poklepywali Amina po plecach, podziwiając basen. „Widać, Balhadżdż, że nieźle ci się powodzi!” Oklaskami powitano maszwi, a Mathilde nalegała, aby goście częstowali się rękami zgodnie z marokańskim zwyczajem. Wszyscy rzucili się na zwierzę i unosząc przypieczoną skórę, zagłębiali palce w mięsie, wyciągali kawałki delikatnej tłustej baraniny i obtaczali je w soli i kminku.
Posiłek trwał do późnego popołudnia. Alkohol, upał i cichy plusk wody sprawiły, że zapanowała atmosfera odprężenia. Dragan z półprzymkniętymi oczami wolno kiwał głową. Nad powierzchnią basenu unosił się rój czerwonych ważek.
– Ten dom to prawdziwy raj – zachwycał się Michel Cournaud. – Ale uważaj, drogi Aminie. Lepiej, żeby nie przejeżdżał tędy król. Wiecie, co słyszałem?
Cournaud miał brzuch wielki jak u ciężarnej i zawsze siedział rozkraczony, opierając na nim ręce. Jego karmazynowa przekrwiona twarz była bardzo wyrazista, a zielone oczka zachowały coś z dzieciństwa, jakby figlarność i ciekawość, które czyniły go rozbrajającym. Pod pomarańczowym parasolem, który Mathilde kazała rozłożyć, skóra Cournauda wyglądała na jeszcze bardziej czerwoną, aż wpatrującemu się w niego Aminowi wydawało się, że jego nowy przyjaciel zaraz eksploduje. Pracował dla Izby Handlowej i miał znajomości w kręgach biznesowych. Dzielił swój czas między Meknes i stolicę, a w klubie Rotary ceniono jego poczucie humoru, a zwłaszcza talent, z jakim opowiadał historie o dworze i tamtejszych intrygach. Rozdawał plotki jak słodycze głodnym dzieciom. W Meknesie nie działo się nic albo prawie nic. Lokalne elity czuły się odcięte od świata, skazane na prowincjonalny nudny styl życia. Nie wiedziały, co naprawdę rozgrywa się w dużych miastach na wybrzeżu, gdzie decydowała się przyszłość kraju. Mieszkańcy Meknesu musieli zadowolić się oficjalnymi komunikatami i pogłoskami o spiskach, zamieszkach, zniknięciu w Paryżu Mehdiego Ben Barki lub innych opozycjonistów, których nazwisk nigdy nie wypowiadano na głos. Większość nie wiedziała nawet, że w kraju od trzech lat panuje stan wyjątkowy, że rozwiązano parlament i zawieszono konstytucję. Oczywiście wszyscy mieli świadomość, że początki rządów Hasana II były trudne i że musi on stawiać czoło coraz bardziej radykalnej opozycji. Ale kto mógł twierdzić, że zna prawdę? Ośrodek władzy był czymś odległym i nieprzeniknionym, co budziło zarówno strach, jak i fascynację. Kobiety uwielbiały słuchać opowieści o haremie, w którym król zamknął podobno około trzydziestu konkubin. Wyobrażały sobie, że za murami miszwaru¹ odbywają się przyjęcia godne hollywoodzkich filmów w starożytnej scenerii, a u potomka Proroka wartką strugą płyną szampan i whisky. Tego rodzaju opowieściami karmił je Cournaud.
Spróbował przysunąć się bliżej stołu i przybrał konspiracyjny ton. Goście nastawili uszu z wyjątkiem Dragana, który zasnął, a jego wargi delikatnie drgały.
– Wyobraźcie sobie, że kilka tygodni temu król przejeżdżał samochodem obok pięknej posiadłości. Chyba na równinie Gharb, ale już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie miejsce mu się spodobało. Postanowił obejrzeć gospodarstwo i spotkać się z właścicielem. I tak oto w mgnieniu oka kupił posiadłość za ustaloną przez siebie kwotę. Biedny właściciel nie miał nic do gadania.
Amin w przeciwieństwie do innych gości się nie roześmiał. Nie podobało mu się, gdy ludzie powtarzali plotki lub obmawiali monarchę, który gdy tylko wstąpił na tron w 1961 roku, uznał rozwój rolnictwa za priorytet kraju.
– To wszystko wymysły – oświadczył. – Złośliwe pogłoski rozpuszczane przez zazdrosnych ludzi. Prawda jest taka, że król jako jedyny zrozumiał, że Maroko może stać się nową Kalifornią. Zamiast rozpowiadać kłamstwa, powinniśmy się cieszyć z budowy zapór wodnych i programu nawadniania, dzięki któremu wszyscy chłopi będą mogli się utrzymać ze swojej pracy.
– Nie łudź się – przerwał mu Michel. – Z tego, co wiem, młody król myśli głównie o całonocnych imprezach, które organizuje w pałacu, i o meczach golfowych. Nie chciałbym cię rozczarować, drogi Aminie, ale jego miłość do fellahów to tylko mydlenie oczu. Tani chwyt polityczny, by zachować przychylność poczciwych wieśniaków. W przeciwnym razie rozpocząłby już prawdziwą reformę rolną, rozdał ziemię milionom chłopów, którzy nie mają nic. W Rabacie każdy wie, że nie wystarczy ziemi dla wszystkich.
– Co ty sobie wyobrażałeś? – żachnął się Amin. – Że władze od razu znacjonalizują wszystkie ziemie dawnych kolonistów i doprowadzą kraj do ruiny? Gdybyś rozumiał cokolwiek z mojej pracy, zdawałbyś sobie sprawę, że Pałac ma rację, robiąc to krok po kroku. Co oni o tym wiedzą w Rabacie? Mamy ogromny potencjał rolniczy. Produkcja zbóż stale rośnie. Ja sam eksportuję dwa razy więcej owoców cytrusowych niż dziesięć lat temu.
– Więc lepiej uważaj. Wkrótce mogą przyjść, zabrać twoją ziemię i rozdać ją bezrolnym fellahom.
– Nie mam nic przeciwko temu, żeby pomóc się wzbogacić biednym. Ale nie kosztem tych, którzy tak jak ja stworzyli rentowne gospodarstwa po latach ciężkiej pracy. Król o tym wie. Chłopi są i pozostaną najwierniejszymi obrońcami tronu.
– Oby Bóg cię wysłuchał, jak mawiają! – kontynuował Michel. – Ale jeśli chcesz znać moje zdanie, to powiem ci, że tego króla interesują tylko intrygi. Pozostawia gospodarkę w rękach najbogatszych, którzy dzięki niemu pomnażają majątek i powtarzają wszędzie, że w Maroku liczy się tylko król.
Amin odchrząknął. Przez chwilę wpatrywał się w zaczerwienioną twarz i owłosione dłonie sąsiada i miał ochotę zapiąć mu guzik przy kołnierzyku koszuli, by zobaczyć, jak się dusi.
– Powinieneś uważać na to, co mówisz. Za takie słowa mógłbyś zostać wydalony.
Michel rozprostował nogi. Wyglądał, jakby miał zaraz zsunąć się z krzesła i spaść na podłogę. Uśmiech zastygł na jego twarzy.
– Nie chciałem cię urazić – przeprosił.
– Nie uraziłeś mnie. Mówię to dla twojego dobra. Powtarzasz, że znasz ten kraj, że czujesz się tu jak w domu. Więc powinieneś wiedzieć, że nie można tu mówić wszystkiego.Następnego dnia Amin powiesił na ścianie w swoim biurze oprawioną w złocone ramy fotografię. Czarno-białe zdjęcie Hasana II we flanelowym garniturze, patrzącego z powagą w dal. Umieścił je między tablicą agronomiczną o przycinaniu winorośli a artykułem o jego gospodarstwie opisującym Amina jako pioniera uprawy oliwek. Uznał, że zrobi wrażenie na klientach i dostawcach lub na pracownikach, gdy przyjdą na skargę. Ciągle tylko narzekali, kładąc brudne ręce na biurku, z pomarszczonymi twarzami, po których płynęły łzy. Skarżyli się na biedę. Wyglądali na zewnątrz przez szklane drzwi, jakby dawali do zrozumienia, że Amin jest wybrańcem losu. Że nie potrafi zrozumieć, co znaczy być prostym robotnikiem, chłopem, który ma tylko skrawek nieurodzajnej ziemi i dwie kury, by wykarmić rodzinę. Prosili o zaliczkę, protekcję, pożyczkę, a Amin odmawiał. Powtarzał im, by wzięli się w garść i nie poddawali się, by postępowali tak jak on, gdy zakładał to gospodarstwo. „Jak myślicie, skąd to wszystko mam? – pytał, wyciągając rękę. – Sądzicie, że miałem szczęście? Szczęście nie ma z tym nic wspólnego”. Spojrzał na zdjęcie monarchy i uznał, że ten kraj oczekuje zbyt wiele od machzanu² i ludzi władzy. Król potrzebował pracowitych ludzi, chłopów z podniesionym czołem, Marokańczyków dumnych z ciężko wywalczonej niepodległości.
Gospodarstwo się rozrastało i trzeba było zatrudnić robotników do pracy w tunelach foliowych i przy zbiorach oliwek. Amin wysłał Murada do sąsiednich duarów, aż do Azru i Ifranu. Brygadzista wrócił wraz z grupą niedożywionych chłopców, którzy dorastali na polach cebuli i nie mogli znaleźć pracy. Amin zapytał młodych, co potrafią. Oprowadził ich po tunelach i magazynach, wyjaśnił, jak obsługiwać prasę. Chłopcy podążali za nim milczący i potulni. Nie zadawali żadnych pytań z wyjątkiem dotyczących wynagrodzenia. Dwóch domagało się zaliczki, a pozostali, ośmieleni odwagą kolegów, oświadczyli, że im też by się przydała. Amin nie miał powodów, by narzekać na pracę tych młodych robotników, którzy przychodzili o świcie i pracowali bez wytchnienia w deszczu lub palącym słońcu. Ale po kilku miesiącach niektórzy zniknęli. Gdy tylko dostali wynagrodzenie, przestali się pojawiać. Nie chcieli się tu osiedlić, założyć rodziny ani zyskać względów pracodawcy, by otrzymać podwyżkę. Myśleli tylko o tym, jak zarobić trochę pieniędzy i uciec od biedy na wsi. Od lepianek, zapachu kurzych odchodów, od lęku przed zimą bez deszczu i od kobiet umierających przy porodzie. Spędzając całe dnie pod drzewami oliwnymi na strząsaniu owoców na siatki, dzielili się szeptem marzeniami o wyjeździe do Casablanki lub Rabatu, do tamtejszych dzielnic biedoty, gdzie każdy z nich miał wujka, kuzyna, starszego brata, który pojechał tam, aby zbić majątek, i nie dawał znaku życia.
Amin ich obserwował. Dostrzegł w ich oczach zniecierpliwienie i wściekłość, których nigdy wcześniej nie widział, i to go przerażało. Ci chłopcy przeklinali ziemię. Nienawidzili pracy, mimo że potulnie ją wykonywali. I Amin pomyślał, że jego misją nie jest już tylko hodowanie drzew i zbieranie owoców, ale zatrzymanie tych chłopców tutaj. Wszyscy chcieli teraz żyć w mieście. Miasto ich pochłaniało niczym abstrakcyjna obsesyjna myśl, miasto, o którym często nic nie wiedzieli. Zbliżało się jak pełzająca bestia, jak zagrożenie. Z każdym tygodniem wydawało się bliższe, a jego światła pożerały wieś. Miasto żyło. Pulsowało, rozwijało się, niosło plotki i zgubne marzenia. Czasami Aminowi się wydawało, że znika świat, a przynajmniej pewien sposób jego postrzegania. Nawet chłopi chcieli być mieszczanami. Nowi właściciele ziemscy, których zrodziła niepodległość, rozmawiali o pieniądzach jak przemysłowcy. Nie mieli pojęcia o błocie, przymrozkach, fioletowym świcie, kiedy człowiek przechadza się między rzędami kwitnących drzew migdałowych, a radość z życia na łonie natury zdaje się czymś tak oczywistym jak własny oddech. Nie mieli pojęcia o nadziejach odbieranych przez żywioły ani o wytrwałości i optymizmie potrzebnym, aby nadal ufać porom roku. Nie, objeżdżali tylko swoje posiadłości samochodem, żeby pokazać je zachwyconym gościom, pochwalić się, ale niczego się nie uczyli. Amin czuł jedynie pogardę dla tych lipnych rolników, którzy zatrudniali brygadzistów i woleli mieszkać w mieście, nawiązywać znajomości i bywać w towarzystwie. W kraju, który przez całe wieki żył z pracy na roli i z wojny, mówiło się już tylko o mieście i postępie.
Amin zaczął nienawidzić miasta. Jego żółtych świateł, brudnych chodników, sklepów śmierdzących stęchlizną i szerokich bulwarów, po których chłopcy spacerowali bez celu z rękami w kieszeniach, by ukryć erekcję. Miasta i jego kawiarni, które odzierały dziewczęta z cnoty i mężczyzn z sił do pracy. Miasta, w którym noce marnowano na tańce. Od kiedy to ludzie czują taką potrzebę tańczenia? Amin się zastanawiał, czy to ogarniające wszystkich upodobanie do zabawy nie jest głupie i śmieszne. Prawdę mówiąc, nie wiedział nic o dużych miastach, a kiedy ostatni raz był w Casablance, krajem rządzili jeszcze Francuzi. Nie znał się też na polityce i nie tracił czasu na czytanie gazet. Całą wiedzę zawdzięczał swojemu bratu Umarowi, który mieszkał teraz w Casablance i pracował dla wywiadu. Umar czasami przyjeżdżał spędzić niedzielę na wsi, gdzie wszyscy, począwszy od pracowników, a skończywszy na Mathilde i Salimie, czuli przed nim strach. Był jeszcze chudszy niż wcześniej i zdrowie mu szwankowało. Jego twarz i ramiona pokrywały plamy. A na szyi, na długiej cienkiej szyi jabłko Adama drgało, jakby nie był w stanie przełknąć śliny. Z powodu słabego wzroku nie mógł prowadzić, więc pod bramę przywoził go Brahim, jego kierowca. Robotnicy rzucali się wtedy na luksusowy samochód, a Brahim odpędzał ich z krzykiem. Umar zajmował ważne stanowisko, ale nigdy się nad tym nie rozwodził. Nie wdawał się w szczegóły swoich misji i ledwie raz wspomniał, że współpracował z Mosadem i był w Izraelu, gdzie jak powiedział bratu, „plantacje pomarańczy wcale nie są gorsze od naszych”. Umar udzielał niejasnych odpowiedzi na pytania Amina. Tak, udaremnił spiski przeciwko królowi i dokonał dziesiątek aresztowań. Tak, w tym kraju w dzielnicach biedoty, na uniwersytetach, w gęsto zaludnionych medynach żyła cała masa opętańców i morderców wzywających do rewolucji. „Marks albo Nicza”, syczał, mając na myśli Nietzschego i ojca komunizmu. Umar wspominał z nostalgią czas walki o niepodległość, kiedy wszystkich łączyły te same ideały i nacjonalizm, który jego zdaniem należało ożywić. I ostatecznie przekonał Amina. Miasta były niebezpieczne, kręcili się tam podejrzani ludzie. A król miał rację, woląc chłopów od proletariuszy.
W maju 1968 roku Amin każdego wieczoru słuchał w radiu relacji z wydarzeń we Francji. Martwił się o swoją córkę, która studiowała medycynę w Strasburgu. Nie widział jej od ponad czterech lat. Nie obawiał się, że może ulec wpływom kolegów, bo A’isza była taka jak on, zajęta wyłącznie pracą, wytrwała i małomówna. Ale bał się o nią, o swoje dziecko, o swoje maleństwo, swoją dumę i radość zagubioną pośród chaosu. Nigdy nikomu się do tego nie przyznał, ale zgodził się na budowę basenu właśnie ze względu na A’iszę. Żeby była z niego dumna i żeby ona, przyszła lekarka, nie wstydziła się zaprosić kiedyś przyjaciół na wieś. Nie chwalił się sukcesami córki. Do Mathilde mawiał zdawkowo: „Nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo ludzie są zazdrośni. Byliby gotowi dać sobie wyłupić oko, gdybyśmy przez to mogli oślepnąć”. Dzięki swojej córce, swojemu dziecku, stawał się kimś innym. Dzięki niej piął się coraz wyżej, wyrywała go z biedy i przeciętności. Kiedy o niej myślał, ogarniało go intensywne uczucie, jakby pieczenie w klatce piersiowej – musiał wtedy szeroko otworzyć usta i wziąć oddech. A’isza była pierwszą osobą w rodzinie, która poszła na studia. Choćby nie wiem jak daleko szukać wstecz, nikt spośród ich przodków nie wiedział tyle co ona. Wszyscy żyli w niewiedzy, jakby w ciemności i uległości wobec innych i sił przyrody. Żyli tylko teraźniejszością, ich życie ograniczało się do stwierdzania faktów i poddawania im się bezwolnie. Klękali przed królami i imamami, przed szefami i pułkownikami. Wydawało mu się, że odkąd Balhadżdżowie istnieją, życie kolejnych pokoleń zawsze, jak daleko potrafił sięgnąć w przeszłość, pozbawione było głębi, przekazywano sobie prymitywną wiedzę lub zdroworozsądkowe prawdy, ale nic z tego, co można znaleźć w książkach, które czytała A’isza. Wszystko, czego się nauczyli, wynikało z doświadczenia.
Poprosił Mathilde, by napisała do córki i kazała jej jak najszybciej wracać do domu. Egzaminy zostały przełożone, więc nie miała czego szukać w kraju, w którym wszystko się waliło. A’isza niedługo przyjedzie i będzie z nią spacerował po brzoskwiniowych gajach i alejach migdałowych. Kiedyś potrafiła bezbłędnie wskazać drzewo rodzące gorzkie owoce. Amin nie zgadzał się na wycinanie tych drzew, pozbywanie się ich. Powtarzał, że trzeba im dać szansę, poczekać, aż znów zakwitną, nie tracić nadziei. Dziewczynka z dawnych lat, dziecko z głową baranka, została doktorką. Miała paszport, mówiła po angielsku i cokolwiek się wydarzy, zajdzie dalej niż jej matka i nie spędzi życia na żebraniu. A’isza zbuduje baseny dla swoich dzieci. Ona będzie wiedzieć, co znaczą ciężko zarobione pieniądze.