- W empik go
Pavel Nedved. Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają. Czyli moje zwyczajne życie - ebook
Pavel Nedved. Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają. Czyli moje zwyczajne życie - ebook
Nigdy nie był piłkarzem, którego wybryki trafiały na czołówki gazet. Na co dzień małomówny, opanowany i skromny. Ale kiedy wychodził na boisko, stawał się prawdziwym wulkanem energii.
Wicemistrzostwo Europy, dzięki któremu doczekał się potomstwa. Jan Koller przedkładający pracę w banku nad grę w Sparcie Praga. Paskudny charakter Roberto Manciniego, dwa oblicza Zlatana Ibrahimovicia i potrójne sombrero zafundowane przez Cafu, które przyjął jako… zaszczyt!
Pavel Nedvěd opowiada o drodze z małej miejscowości w Czechosłowacji do tytułu najlepszego piłkarza świata. Zdradza, co czuł, kiedy sędzia wykluczał go z udziału w finale Ligi Mistrzów. I wyjaśnia, dlaczego pozostał wierny Juventusowi mimo degradacji i kuszącej oferty José Mourinho.
***
Pavel Nedvěd opowiada nie tylko, jak to się stało, że chłopak z zachodnich Czech sięgnął po Złotą Piłkę, ale i zaprasza za kulisy wielkiego Juventusu. Lektura obowiązkowa dla wszystkich kochających futbol z przełomu wieków.
Grzegorz Rudynek, „Przegląd Sportowy”
Znany był z tego, że się nie zatrzymywał. Jak już wszedł na boisko, to nie po to, żeby stać. Odbierał piłkę i strzelał bramki. Nie był mózgiem Sparty, Lazio, Juventusu i reprezentacji Czech, ale na pewno był ich sercem i płucami. I choć starcia z nim bywały bolesne, szanowali go także przeciwnicy.
Stefan Szczepłek, „Rzeczpospolita”
Blond czupryna Nedvěda i jego niezapomniane rajdy, gdy pędził skrzydłem niczym koń pociągowy, to jeden z powodów, dla których pokochałem futbol. Grazie Pavel!
Tomasz Zieliński, TOK FM
O zwyczajnym życiu niezwyczajnego piłkarza. Od futbolu po miłość, od rodziny po politykę, od Skalnej po Turyn…
Krzysztof Gawron, fajny SEZON
To książka o piłkarzu, w którego stylu można było zakochać się bez pamięci. Nedvěd zostanie w pamięci kibiców jako pomocnik doskonały, emanujący klasą na boisku i wyznaczający trendy poza nim. Jego oryginalna fryzura była hitem pierwszych lat XXI wieku.
Mateusz Święcicki, WP.PL
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7924-423-2 |
Rozmiar pliku: | 7,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marcin Ogiński
Piłkarzy można podzielić na kilka typów według dowolnie wybranych kryteriów. Niezależnie jednak, ile kategorii stworzyć, trudno byłoby Pavla Nedvěda przyporządkować do jednej z nich. Na pozór miał karierę jakich wiele – start na rodzimych boiskach, świetne występy w reprezentacji i, co nieuniknione w przypadku gracza tej klasy, transfer do wielkiego klubu.
Kilka detali sprawia jednak, że jego życie i kariera są nietypowe. Pierwszym, na który warto zwrócić uwagę, była tak zwana aksamitna rewolucja, przypadająca na czasy młodości Pavla. Miała – jak wspomina sam piłkarz – wpływ na jego kształtowanie się jako mężczyzny. Czynny udział w manifestacjach i walka o wolność zaszczepiły w nim żądzę sukcesu.
Pierwszym zagranicznym klubem Pavla było rzymskie S.S. Lazio, w którym nie osiągnął jeszcze szczytu popularności, a jego nazwisko – największego blasku. Mimo to już wtedy był piłkarzem potrafiącym przechylić szalę zwycięstwa na korzyść swojego klubu i w znaczący sposób pomógł mu wydrzeć Juventusowi mistrzostwo kraju.
Następnie Turyn – zdecydowanie najważniejszy okres w jego karierze. Na Stadio delle Alpi miał zastąpić Zidane’a, tymczasem już po pierwszym sezonie zapatrzeni w niezmordowanego i walczącego o każdą piłkę Czecha kibice przestali postrzegać go jako czyjkolwiek substytut. W każdym meczu Nedvěd wyglądał tak, jakby liczyło się tylko zwycięstwo i ciągłe parcie na bramkę przeciwnika.
Szczyt jego formy przypadł na sezon 2002/03. O tym, jak ważnym elementem drużyny Juventusu był Nedvěd, bianconeri boleśnie przekonali się w przegranym finale Ligi Mistrzów, w którym Czech nie wystąpił z powodu nadmiaru żółtych kartek. Mecz ów stał się dla niego prawdziwą zmorą. Niedługo potem otrzymał Złotą Piłkę, ale gdyby tylko mógł, bez wahania zamieniłby ją na puchar Ligi Mistrzów.
Ostatnim szczególnym wydarzeniem w jego karierze było coś, z czym niewielu piłkarzy miało okazję się zmierzyć: wyrok i spadek Juventusu do Serie B, który stał się prawdziwą próbą charakteru i lojalności dla ówczesnych zawodników turyńskiego klubu.
„Piłkarze odchodzą, mężczyźni zostają”, skomentował wtedy swoją decyzję o pozostaniu w szeregach Juventusu. Znalazł się wśród pięciu wspaniałych (obok Gianluigiego Buffona, Alessandro Del Piero, Davida Trezegueta oraz Mauro Camoranesiego), którzy nie opuścili Starej Damy w najgorszym momencie jej historii. Można powiedzieć, że do tej chwili znaliśmy go przede wszystkim jako Nedvěda piłkarza, a podczas tej próby pokazał twarz Nedvěda mężczyzny. Zacytowane zdanie wyryło się w sercach kibiców głębiej niż wszystkie jego asysty, zdobyte bramki i momenty, w których zachwycał swoją nieustępliwością.
Nie był piłkarzem, którego miło się oglądało, nie miał na koncie żadnego wielkiego triumfu. Był jednak mistrzem i niezwyczajnym człowiekiem, który dzisiaj uważa, że przeżył zwyczajne życie i który od lat widzi świat w biało-czarnych barwach.
Marcin Ogiński
redaktor JuvePoland.comProlog (ostatni akt)
Tamtego dnia sprawiłem, że płakali nawet dorośli mężczyźni.
Wysocy i potężni, wtuleni w swoje dzieci i żony, płakali z mojego powodu i przysięgam, że ten widok był dla mnie ciekawy i piękny jednocześnie. 31 maja 2009 roku. Tego dnia po prawie 20 latach piłkarskiej kariery zawiesiłem buty na kołku.
Widziałem wokół siebie tysiące wzruszonych osób, pamiętam ich śpiewy i błysk fleszy. To wszystko przyprawiało mnie o dreszcze. Wszyscy myślą, że ostatni mecz w karierze przypomina śmierć piłkarza, koniec życia i może też początek nowego: zupełnie innego, mniej pięknego, mniej kolorowego. Wielu z nas trudno było pogodzić się z tym, że od tej pory będą mniej popularni, że zniknie aplauz i uwielbienie ludzi. Wielu z nas boi się normalności.
Ale nie ja. Trudno było mi zrozumieć piłkarzy, mistrzów lub nie, którzy opowiadali o swych ostatnich meczach i o poczuciu pustki, którego doświadczyli, schodząc z boiska. Zawsze myślałem, że mnie się to nie przydarzy.
Tamtego dnia sprawiłem, że płakało wielu ludzi. Ja nie płakałem, bo byłem szczęśliwy. Myślę, że na tym świecie nic nie dzieje się bez przyczyny. Wiem, że tamten dzień był zorganizowany przez kogoś potężniejszego ode mnie, a drobnym tego dowodem jest fakt, że nie mógł być piękniejszy ani bardziej intensywny.
31 maja 2009 roku Juventus grał w Turynie z Lazio. Dwie najważniejsze drużyny mojego życia przeciwko sobie, osobliwy zbieg okoliczności…
Juventus miał za sobą dobry rok, a Lazio było na bezpiecznym miejscu w tabeli. Idealne warunki ku temu, by moje pożegnanie przerodziło się w prawdziwe święto – i tak właśnie się stało. Było nawet lepiej i wspanialej.
Ostatni sezon to ten, w którym uświadamiasz sobie, że nogi już nie wytrzymują, piłka wydaje się szybsza niż wcześniej, a wszyscy wokół biegają jakoś nienaturalnie, tak jakby wsiedli na skutery, a ty musisz za nimi nadążyć. Zazwyczaj kończy się karierę, by uniknąć upokorzeń, kiepskich i koszmarnych meczów. Kończy się karierę, żeby nie zrujnować wyobrażenia, jakie inni mają o tobie.
Gdy o tym myślę, mam świadomość, że w moim przypadku nie było tak źle. Zagrałem przecież 32 mecze, strzeliłem siedem goli, a oprócz tego dobrze się bawiłem – co może nie jest statystyką samą w sobie, ale na pewno motywacją silniejszą od wszystkich pozostałych. Podczas mojego ostatniego sezonu byłem na boisku częściej niż inni i z tego, co pamiętam, nie zaliczyłem słabych występów. Tym, co czułem do samego końca, do tego ostatniego popołudnia, była satysfakcja, duma oraz myśl, że mimo wszystko zasłużyłem sobie na miłość tych wszystkich osób i że nigdy się nie oszczędzałem.
Oto dlaczego jeszcze przed wejściem na boisko obserwowałem moich kolegów z drużyny i przeciwników, słuchałem ich głosów i odgłosów stadionu i uśmiechałem się: czułem spokój, satysfakcję, byłem w stanie swego rodzaju łaski.
Zdarzyło się wam kiedyś spojrzeć sobie prosto w oczy? Nie w lustrze. Udało się wam spojrzeć sobie w oczy tak, jak gdyby były to oczy kogoś innego? Mnie tak – właśnie tamtego dnia.
Przez całe życie mówiono mi, że mam zimne, poważne i skoncentrowane spojrzenie. Oczy z lodu. Prawda, aczkolwiek tylko wtedy, gdy gram, bo w takiej chwili nic nie jest w stanie mnie rozkojarzyć. Nigdy nie zwróciłem uwagi na swoje oczy – aż do tamtego dnia, do momentu, w którym pojawiłem się na telebimach stadionu i tym samym znalazłem się w bardzo dziwnej sytuacji: spojrzałem sobie prosto w oczy.
Wszystko wydawało mi się jednym wielkim świętem, czułem się tak, jak gdybym obchodził wyjątkowe urodziny. Grałem z lekkością, euforią, której nigdy wcześniej nie czułem. Wszystko przychodziło mi z łatwością, zabrakło chyba tylko zdobytej bramki – tego, na co wszyscy czekali. Może jednak byłoby to już zbyt wiele.
Pamiętam, że zanim wszedłem na boisko, wytłumaczono mi, co wydarzy się po meczu. Przytakiwałem i udawałem, że słucham, ale tak naprawdę myślałem o czymś innym.
Przewidziano starannie zaplanowaną ceremonię, powtarzano mi. Runda honorowa wokół boiska, kwiaty, szarfy, pożegnanie ze wszystkimi znajomymi ludźmi, a także z tymi, którzy znali mnie tak dobrze, jak gdybyśmy byli rodziną. Ale nie byłem w stanie o tym myśleć, jeszcze nie wtedy.
Stałem w tunelu i nie mogłem się doczekać pierwszego gwizdka. Chciałem po prostu grać w piłkę i nie myśleć o niczym innym, tak jak zwykle, jak wtedy, gdy byłem dzieckiem i biegałem po ubitych boiskach. Grać i wygrać, bo na świętowanie i odpoczynek będzie jeszcze czas.
Ów wspaniały mecz w końcu się zaczął. Chciałem, żeby trwał wiecznie. Pamiętam, że biegałem, odbierałem piłkę, strzelałem – robiłem wszystko to, co umiem najlepiej, to, czego nauczyłem się podczas całego piłkarskiego życia.
Aż do 82. minuty.
Koniec mojej zawodowej kariery, ostatnia minuta Pavla Nedvěda jako piłkarza.
Oczywiście, wiedziałem, że dostanę inne oferty, że będę miał możliwość założyć korki po raz kolejny i grać w barwach ważnych klubów, ale w głębi serca coś pięknego i zdrowego mówiło mi, że zejdę ze sceny właśnie w taki sposób. Dokładnie tak, jak na nią wszedłem.
W biegu, w objęciach innych, pośród przyśpiewek kibiców, łez radości i z wdzięcznością, której nie chciałem dać po sobie poznać, ale której jednocześnie nie potrafiłem powstrzymać.
Między 82. a 84. minutą tamtego meczu ja, Pavel Nedvěd, przebiegłem przez boisko, pożegnałem kolegów z drużyny, drużynę przeciwną oraz piłkę – piłkę, której zawdzięczam wszystko.
Niecałe pół godziny później rozpoczęła się oficjalna ceremonia z udziałem moich dzieci, przyjaciół, drużyny, zarządu Juventusu. Wszyscy z numerem 11 na plecach: z moim numerem.
Podarowano mi okolicznościową koszulkę: 327 meczów w barwach bianconerich. Uszanowałem przebieg tej ceremonii. Ale wiecie, co pamiętam z tamtego dnia? Wiecie, co przychodzi mi do głowy na myśl o meczu Juventus – Lazio?
Parady Carrizo. Wynik końcowy. Zwycięstwo.
Bo piłka nożna, którą znam ja, którą kocham, w którą przestałem grać 31 maja 2009 roku, ale która na zawsze będzie w moim sercu, to właśnie gra, wyniki, walka i zwycięstwa.
O samych ceremoniach szybko się zapomina, nawet tych najpiękniejszych i najlepiej zorganizowanych.
Nie czuję się „byłym” sportowcem, „byłym” piłkarzem, nie chcę być „byłym” w niczym.
To wszystko są ważne etapy mojego życia, doświadczenia, które mnie wzbogaciły i sprawiły, że mam ochotę o nich opowiedzieć.
Istnieje mnóstwo biografii różnych sportowców, czasem wciąż bardzo młodych chłopaków, którzy dają się przekonać, że mają coś do opowiedzenia, zanim jeszcze naprawdę to przeżyli. Uważam, że moje życie było zwyczajne, ale jednocześnie wyjątkowe – wszystko dzięki temu, że wolałem przeżyć je, nigdy nie tracąc sprzed oczu głównego celu, nigdy się nie oszczędzając, dając z siebie wszystko i wciąż biegając. Nie poddając się.
Mam nadzieję, że moja opowieść może pomóc komuś, kto choćby przez sekundę pomyśli, że nie da rady.
Ja nigdy tak nie pomyślałem, nigdy się nie zatrzymałem. Nie jest to łatwe, ale wykonalne – i mówi wam to ten, który do swojego pożegnalnego meczu dotarł z daleka, z bardzo daleka. Z samego Cheba…Cheb
Cheb to nazwa miasta na zachodzie Republiki Czeskiej. Nie jest to moje miasto, bo dorastałem w Skalnej, ale skoro mało kto słyszał o Chebie, to tym bardziej o Skalnej, miasteczku nieopodal granicy z Niemcami, w którym mieszka niewiele ponad dwa tysiące ludzi.
Urodziłem się 30 sierpnia 1972 roku, zaledwie kilka lat po Praskiej Wiośnie, w kraju, który wówczas nazywał się Czechosłowacja. Podkreślam to, bo dziwnie jest urodzić się w jednym, a później żyć w innym państwie, w rzeczywistości nigdy się nie wyprowadzając. Prawdziwa podróż w czasoprzestrzeni, choć przecież jest się w tym samym miejscu.
Od czasów mojego dzieciństwa kraj karlowarski zmienił się nie do poznania, stał się regionem handlowym i przemysłowym. Nie zmieniła się za to natura: to wciąż przepiękny i zielony obszar pełen zabytkowych miejsc. Miasta i wioski, w których kiedyś uprawiano ziemię albo przekopywano ją w poszukiwaniu minerałów, gdzie produkowano porcelanę najwyższej jakości (następnie kunsztownie ozdabianą minerałami), a także niezwykłe, ręcznie robione koronki. Okolica, w której żyło się godnie nawet w czasach komunizmu, ale o tym opowiem później.
Dzisiaj ludzie przemieszczają się bez problemów, zabierając ze sobą zarówno dobre, jak i złe rzeczy. Są pieniądze i nowe możliwości, ów dobrobyt ma jednak również swoją ciemną stronę: przestępstwa, nadużycia, nieciekawe historie wydarzające się w przygranicznych miastach, a przede wszystkim prostytucja, która daje szybki i łatwy zarobek, tym samym niszcząc ludzi. Przez Cheb przejeżdża dużo kierowców ciężarówek, często samotnych mężczyzn szukających towarzystwa – resztę więc możecie sobie wyobrazić. Tym, co jest naprawdę nie do zaakceptowania, jest młody wiek osób, które się prostytuują (albo są sprzedawane). Jeśli fakt, że jestem osobą publiczną, miałby przyczynić się do czegoś dobrego, to właśnie na ten przykry problem chciałbym zwrócić uwagę. Dzieci powinny mieć dzieciństwo, powinny móc się bawić, a nie z konieczności zbyt prędko wchodzić w świat ludzi dorosłych.
Byłem szczęśliwym dzieckiem. Wiem, że może trudno w to uwierzyć, ale moje dzieciństwo w Skalnej było piękne i pozbawione trosk. Dzięki rodzicom i dziadkom nigdy nie zdałem sobie sprawy, co tak naprawdę działo się wokół mnie.
Film Roberto Benigniego, Życie jest piękne, opowiada historię ojca, któremu udaje się ochronić syna przed najokropniejszym doświadczeniem i sprawić, że życie wydaje się zabawą. Podobnie było w moim przypadku: nie mogę powiedzieć, że lata komunizmu były aż tak okropne jak Holokaust, o którym traktuje film, ale mimo to życie przy granicy było ciężkie. Widzieć patrole celników i wiedzieć, że co jakiś czas ktoś znikał nie wiedzieć czemu, było dla mnie niezrozumiałe i trudne do zaakceptowania.
Moja rodzina wychowała mnie, dbając o to, bym nigdy nie czuł, że mi czegokolwiek brakuje albo że coś jest zabronione, że czegoś nie można robić. Wszystko wydawało mi się naturalne i nie widziałem sensu w uciekaniu za granicę – uważałem, że na pewno nie ma tam nic ciekawego.
Czego mi brakowało? Niczego, byłem Pavlem, potężnym władcą Skalnej! Bawiłem się i biegałem do utraty tchu. Potrafiłem napsuć rodzicom sporo krwi.
Mój tata, Václav, pracował w kopalni, a mama – w domu handlowym w naszym miasteczku, spędzałem więc dużo czasu z dziadkami i mogłem robić, na co tylko miałem ochotę. A ochotę miałem na jedno: na piłkę nożną.
Myślę, że siła woli jest bardzo ważna, ważniejsza nawet od talentu. Talent masz od urodzenia i określa on kierunek, w którym będziesz zmierzać, ale jeśli nie dołożysz do tego chęci i determinacji, do niczego nie dojdziesz.
Zawsze chciałem grać w piłkę. To po prostu coś, co było we mnie od bardzo dawna.
Mój tata był piłkarzem, grał w Chebie. Nie uważał swojego zespołu za drużynę marzeń, ale nie miał zbyt wielkiego wyboru – albo grało się w Chebie, albo pracowało jako celnik w miasteczku, ryzykując, że trzeba będzie strzelać do przyjaciół i znajomych uciekających za granicę. Dowiedziałem się o tym i w pełni to zrozumiałem dużo później, już jako dorosły człowiek. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo musiał cierpieć mój tata i jak dobrze to ukrywał.
Drużyna piłkarska Cheb była kontrolowana przez wojsko i mogła wybierać najlepszych chłopaków z okolicy. Kiedy cię „powołali”, nie mogłeś odmówić. Gdy zaczynałem grać w piłkę, było tak samo: talenty dzielono pomiędzy drużyny wojska, policji i celników: dokładnie w tej kolejności.
Nikt z nas nie miał z tym jednak problemu – naszym największym marzeniem i najważniejszym celem była gra w reprezentacji Czechosłowacji, założenie i uhonorowanie koszulki kadry narodowej.
Wracając jednak do mojego dzieciństwa: myślę, że ducha walki, gotowość do poświęceń i chęć gry odziedziczyłem po tacie. Zawsze wspierał mnie w podejmowanych decyzjach i był przy mnie, nigdy natomiast do niczego nie zmuszał – w przeciwieństwie do wielu innych rodziców.
Piłka nożna w tym wieku musi być czymś pięknym i zdrowym, współzawodnictwo zaś powinno wyglądać tak, jak w dziecięcej zabawie. Każdy z nas ma wspomnienia z najmłodszych lat związane z piłką nożną, ulubionym boiskiem albo jakimś pamiętnym meczem.
Są to wspomnienia ulotne niczym błysk flesza – moje są koloru ciemnej, ubitej ziemi, na której grałem z Tomášem, moim kolegą. Byliśmy nierozłączni i mieliśmy to szczęście, że upływający czas nie zniszczył naszej przyjaźni.
Chociaż mój zawód sprawił, że jeździłem po całym świecie, nasza przyjaźń przetrwała. Nie mogło być inaczej – w końcu spędziliśmy wspólnie całe dzieciństwo, biegając za piłką bez względu na pogodę (a w miejscu, z którego pochodzę, czasem jest naprawdę zimno). Poza tym robiliśmy razem mnóstwo innych rzeczy – niektóre nie do końca warte naśladowania. Lubiliśmy na przykład szwendać się po sadach i kraść to, co akurat udało się w nich znaleźć. Nie były to prawdziwe kradzieże: nasz „łup” od razu zjadaliśmy, zabieraliśmy z sadów tylko to, na co mieliśmy ochotę. Żadnego wandalizmu. Oczywiście nie mogę powiedzieć, że właściciele sadów byli z tego zadowoleni, ale byliśmy jeszcze chłopcami – jestem pewien, że w rzeczywistości nie przeszkadzaliśmy im zbytnio, nawet jeśli krzyczeli i ciągle nas upominali.
Dzisiaj Skalná może się pochwalić ładnym i dobrze wyposażonym ośrodkiem sportowym, ale prawdę mówiąc, infrastruktura (bądź jej brak) nie była nigdy problemem. Nawet wtedy, gdy razem z Tomášem szaleliśmy na prowizorycznych boiskach, które w naszej wyobraźni były stadionami z prawdziwego zdarzenia.
Czasy komunistyczne były okresem sporych inwestycji w edukację sportową młodych ludzi – kwestią fundamentalną było wieść prym i wygrywać we wszelkich zawodach. Chodziło o prestiż, nie brakowało więc miejsc przeznaczonych do uprawiania sportu.
Gdy byłem mały, uprawiałem także inne dyscypliny, które lubiłem – na przykład hokej na lodzie, który jest naszą narodową wizytówką – ale czułem, że największe predyspozycje mam do gry w piłkę nożną. Razem z przyjacielem byliśmy więc solidnie przygotowani do gry, zanim jeszcze zadebiutowaliśmy w drużynie z naszego miasteczka. Naszą pierwszą koszulką (moją i Tomáša) był czarno-zielony trykot Tatranu Skalná. Mieliśmy wtedy siedem czy osiem lat. Gwoli ścisłości, czerń i zieleń były oficjalnymi barwami klubu, graliśmy natomiast w tym, co nam dano – często nawet w strojach dla dorosłych, jeśli tylko były czyste. Ważne było jedynie, by mieć koszulkę i numer, i z tym na szczęście nigdy nie było problemu. Trudno opisać emocje towarzyszące człowiekowi wtedy, gdy jako dziecko dostaje taką samą koszulkę jak inni i wie, że jest częścią drużyny, że marzenie właśnie się spełnia. Dzisiaj widzę młodych chłopców w bardzo drogich butach, które już za kilka miesięcy będą do wyrzucenia, bo przecież w tym wieku stopy rosną bardzo szybko… Nie chciałbym zabrzmieć jak ktoś, kto zjadł wszystkie rozumy, ale uważam, że dzieciaki poradziłyby sobie i bez tych butów, a dążenie do tego, by przypominały prawdziwych piłkarzy, często jest obsesją przede wszystkim rodziców.
Tak jak wspomniałem wcześniej, odnosząc się do dużo ważniejszej i delikatniejszej kwestii, myślę, że dzieci powinny być dziećmi. My mieliśmy to szczęście, że mogliśmy się bawić i brudzić, pocić, a czasem nawet zrobić sobie krzywdę. Nikt nie traktował nas jak małych żołnierzy ani nie chciał na siłę realizować naszym kosztem własnych ambicji. Dyscyplina jest czymś bardzo istotnym, ale w tak młodym wieku może być zbyt ostrym hamulcem i ograniczyć fantazję i chęć zabawy, tak samo zresztą jak przesadne ambicje.
Od czasu do czasu ktoś mnie pyta, kto jest najlepszym piłkarzem świata. Wszyscy oczekują standardowych odpowiedzi: Maradona, Pelé albo jakiś inny świetny zawodnik.
Ja mam na ten temat inne zdanie, ale prawie nigdy nie wypowiadam go głośno, bo chyba uznano by mnie za szaleńca. Jestem jednak pewny, że to zrozumiecie. Przypomnijcie sobie, kto był waszym idolem, kiedy mieliście dziesięć lat. Nikt ze sportowców, których podziwialiście w telewizji, to by było zbyt łatwe. Oczywiście, byli rozpoznawalni, ale każdy z nas miał też swojego mistrza zaledwie kilka kroków od domu. Mój punkt odniesienia nazywał się (i wciąż się nazywa) Peter. On też grał w Tatranie i był o kilka lat starszy ode mnie, może o dwa albo trzy. Świetny technicznie, z wyjątkowym zmysłem do taktyki, potrafił robić rzeczy, których inni nie umieli, a ja starałem się go naśladować. Kiedy grałem ze starszymi ode mnie, zawsze miałem nadzieję, że będę w drużynie Petera. Razem byliśmy nie do pokonania, wspólnie trenowaliśmy i dzięki niemu, starając się jedynie dotrzymać mu kroku, zrobiłem znaczne postępy.
Ostatecznie Peter grał w niższych ligach, a później wręcz na poziomie lokalnym. Miał pewną wadę, która dała mu się we znaki, jedną z tych przypadłości, które wynikają z twojej natury i od których trudno się uwolnić: był przy kości i miał tendencję do ciągłego przybierania na wadze. Jeśli dodać do tego zamiłowanie do picia piwa, które w Czechach jest dość powszechne, nietrudno zgadnąć, dlaczego prysły jego marzenia o karierze piłkarskiej. Widujemy się do dziś, jest przemiłym chłopakiem, pracuje jako mechanik i wciąż kopie piłkę. Gdy grałem w reprezentacji narodowej, zawsze starałem się załatwiać dla niego bilety. Byłem dumny, mogąc pokazać mu, jak dobry stałem się w te klocki.
Piłka nożna i życie na podwórku – taka była moja Skalná i nie zamieniłbym jej na nic na świecie, również dlatego, że o świecie wiedziałem wówczas niewiele.
Wszystko, co wtedy wiedziałem, zawdzięczam dziadkom ze strony mamy, Václavowi i Marii, którzy uczyli mnie historii, tłumaczyli, czym jest religia, i podjęli wyzwanie nauczenia mnie wielu innych rzeczy.
Oboje pochodzą z Rumunii, a do Czechosłowacji przyjechali, gdy byli bardzo młodzi. Od zawsze pracowali jako rolnicy – dziadek Václav (ma na imię tak samo jak mój tata) nadal uprawia rolę, mimo że ma już 86 lat.
Myślę, że budowę ciała odziedziczyłem właśnie po dziadku, z nim też związane są moje najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Takie jak to, gdy miałem 11 lat i za wszelką cenę musiałem się dostać na mecz wyjazdowy, a byłem już spóźniony na pociąg. Dziadek, który miał wtedy prawie 60 lat, zarzucił na plecy moją torbę i trzymając mnie za rękę, biegł razem ze mną przez przynajmniej 20 minut. Ten człowiek jest naprawdę nie do zdarcia!
Dziadkowie mieszkali pod Skalną, za lasem. Często ich odwiedzałem, żeby móc zajadać się przepysznym chlebem upieczonym przez babcię Marię.
Zawdzięczam im naprawdę wiele: jeśli mogłem w pełni skoncentrować się na tym, co lubię, to przede wszystkim dzięki temu, że pomogli mi się stać dojrzałym, pogodnym i pewnym siebie człowiekiem.
Odpowiadali na każde moje pytanie, a gdy nie mogli tego zrobić, bo na przykład było zbyt ryzykowne, wystarczały mi ich uśmiechy i porozumiewawcze gesty.
Ludzie często postrzegają moją nieśmiałość jako niechęć czy oschłość, ale to błędna interpretacja. Tak naprawdę jestem osobą, która lubi dobrze się bawić – moje życie poza boiskiem jest zwyczajne i bardzo podobne do tego sprzed wielu lat również dlatego, że wielu ludzi, którzy mnie dziś otaczają (wspomniany wcześniej Tomáš czy moja żona Ivana), poznałem właśnie wtedy.
Śmiać mi się chce, gdy pomyślę, że bycie spokojnym i cichym jest mylnie brane za nieufność. Nie jestem nieufny, po prostu czasem onieśmiela mnie życie w blasku reflektorów, bycie powszechnie rozpoznawanym i świadomość, że każdy chciałby mieć kawałek mnie dla siebie.
Gdy jadę za granicę, do krajów, w których piłka nożna nie jest zbyt popularnym sportem (na przykład do Stanów Zjednoczonych), znów mogę się cieszyć prywatnością i robić, czego tylko dusza zapragnie – tak samo jak wtedy, gdy miałem sześć lat, moim stadionem była ubita ziemia, a derby rozgrywałem każdego dnia przeciwko swojemu najbliższemu przyjacielowi.