- W empik go
Pavoncello - ebook
Pavoncello - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 199 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pewnego dżdżystego wieczora Ernesto w sekrecie przeniósł do kawiarni przy ulicy Cavour swą walizkę niezbyt wielkich rozmiarów i dość umiarkowanej wagi, powierzył ją opiece starszego garsona Ubaldo, człowieka wyjątkowej dobroci, a skłonnego do kredytu w sposób prawie nieograniczony – z zaznaczeniem wszakże wagi moralnej depozytu. Niepokaźna walizka wsunięta została w pewien róg sionki, prowadzącej z ostatniego zakamarka, jeszcze ściśle kawiarnianego, pełnego stałych gości, lecz stanowiącej już bezpośrednie przejście do piekieł ścisłej kuchni. Słońce nie oglądało jeszcze nigdy tego zakątka od zamierzchłego prabytu kawiarni. Przy blasku wiekuistego płomyka gazu indywiduum zwane piccolo zgrywało się tam sekretnie w "morę" z osobistością zmywającą filiżanki, między jednym a drugim pohukiwaniem starszego garsona oraz między jedną a drugą błyskawicą furii w oku, zgrzytaniem zębów i gromem w słowie samego "dyrektora".
Nad bezpieczeństwem i losami walizki Ubaldo czuwał w sposób tajny, niepostrzeżony, a jednak wszechwidzący. Ilekroć jakaś postronna ciekawość czy to ze strony piccola, czy ze strony kogokolwiek wyżej czy niżej postawionego na drabinie kawiarnianej hierarchii usiłowała dotrzeć do wewnętrznej treści i moralnej wagi antyczka, powiązanego misternie rzemykami, sznurkami i zamykanego na dość wątpliwy blaszany zameczek, tylekroć Ubaldo w samym zarodku paraliżował niezdrową pożądliwość umysłu za pomocą piorunującego kopniaka w najniewinniejszą w tym wypadku okolicę ciała. Ernesto Fosca zasypiał bezpiecznie na gościnnym sienniku przyjaciela, pewien, iż jego dobro pod okiem starszego garsona bezpieczne jest jak w zamczystym safesie banku.
Od czasu umieszczenia w rogu słonki wyżej powołanej walizki Ernesto Fosca w tejże kawiarni przy ulicy Cavour otrzymywał listy, ze względu, oczywiście, na zmienność adresów sypialni, w których wypadło mu noce przepędzać. Ubaldo odbierał listy i aż do chwili wręczenia przechowywał w swym pugilaresie, obszerniejszym ponad wszelkie wyobrażenie i określenie. W chwili właściwej, czyli wolnej, wygrzebywał owe listy – przeważnie zresztą miłosnej natury spomiędzy "dziesiątek" i "setek" zatłuszczonych i nieużytecznych, fałszywych i podartych, spomiędzy rozmaitych notat, kwitów i rachunków, nie uiszczonych przez gości stałych, mile widzianych i zaprzyjaźnionych z instytucją.
Przygoda w filharmonii, o której już była wzmianka, wynikła z racji pewnych powłóczystych spojrzeń. Ernesto Fosca był swego czasu drugim skrzypkiem w orkiestrze filharmonii. Jego nadzwyczajna piękność przyciągała zawsze w czasie koncertów spojrzenia pań i panien z lóż sąsiadujących z estradą. Tym razem – trzeba nieszczęścia! – w loży sąsiadującej z estradą siedziała młoda osoba wielkiej urody, najwidoczniej cudzoziemka, i - trzeba nieszczęścia! – blondyna. Dama – trzeba nieszczęścia! – wyszperała Ernesta, skoro tylko koncert się zaczął, i od tej chwili wyróżniała go z tłumu wszystkich innych muzyków swymi własnymi lazurowymi oczyma i przy użyciu szkieł lornetki z taką natarczywością, że istotnie przeszkadzała mu w interpretacji tekstu symfonii. Fosca nie był w sprawach estradowych laikiem, nie oozwalał sobie na takie zbytki, ażeby pierwsze z brzegu oczy z pierwszej loży wytrącały go z równowagi i z partii. Ale to ciągłe nagabywanie nie tylko spojrzeniem, szkłami, lecz i uśmiechem, już to jakby niespodziewanie zachwyconym, już iakby bolesnym, zaczęło go koniec końców niepokoić. Trzymał się w ryzach i grał jeszcze pewniej niż zwykle. Grał na "strunach duszy" tej tam blondyny. Nadymał się, marszczył, potrząsał czarną, lśniącą grzywą, przechylał głowę i demonicznie przyciskał szczękę do deski skrzypiec, słowem, wyczyniał z siebie wielkiego artystę. Na widok tych bestialskich gestów oczy cudzoziemki omdlewały coraz bezradniej. Ernesto począł interesować się, po prostu przez wrodzoną mu badawczość intelektu, znamiennymi objawami tych omdleń. Przyprawiał nawet swe własne jastrzębie oczy o mniemane zachwyty. Ostatecznie – człowiek jest człowiekiem. I kiedyś przecie w życiu ma się dwadzieścia sześć lat!
Przepłynęła właśnie wspaniała pierwsza część w "Patetycznej Symfonii" Czajkowskiego. Rozległ się spazmatyczny dwugłos skrzypiec głównych i otwarła się przed słuchaczami jak gdyby wielka kwietna dolina, w której dalekości samotna fletnia wabi ku sobie. Fosca, zatopiony właśnie w tyle zajmującej rozmowie swych oczu z oczyma cudzoziemki, przegrał najpoprawniej w świecie ów dwugłos skrzypcowy, literalnie nie wiedząc o tym, że go już przegrał. Nie wiadomo, jakim się to stało sposobem, dość, że się stało. Wydało się młodzieńcowi, że jeszcze skrzypce nie grały tej pieśni. Ernesto Fosca powtórzył sobie mechanicznie, w zapomnieniu o świecie bożym, swój skrzypcowy udział w spazmatycznym dwugłosie, gdy już wiolonczela inny temat traktowała. To solo wyleciało w powietrze jak raca. Kapelmistrz rzucił w skrzypka pioruny oczu i wykonał takie ruchy pałeczką, iż zaiste równały się ścinającym czynnościom kata na szafocie. Tenże kapelmistrz trzymał Foscę przez chwilę w swych rozszalałych wyciągniętych rękach, jak czarnego kreta schwytanego na gorącym uczynku. W niego to walił swym hebanowym narzędziem kary, jakby mu wymierzał wściekłe cięgi z prawej i lewej strony. Symfonia runęła w swe niezbadane przestwory. Ernesto Fosca poczuł zimno w rdzeniu pacierzowym. Przeczuwał, iż ten passus na sucho mu nie ujdzie.
W istocie, ledwie rozległy się oklaski, kat zeskoczył z szafotu i przywołał do siebie winowajcę ruchami przypominającymi zarzucanie rzemiennego arkanu, długiego lasso, na antylopę uciekającą w popłochu. W zakamarkach kulis kapelmistrz wyliczył przestępcy w same białka oczu setki, tysiące, miliony wyrazów tak dalece nieparlamentarnych, niesmacznych, gminnych, transtewerańskich, iż słuchacz nie zdołał wielu z tych metafor gwarowych nie tylko spamiętać, ale nawet jednych od drugich wyróżnić. Nadto kapelmistrz oświadczył w furii, która żadną miarą nie mogła mu wyjść na zdrowie, iż Fosca traci miejsce drugiego skrzypka dziś, w tejże godzinie, w tejże minucie, w tej tercji. Nadto tenże oświadczył, iż dołoży wszelkich starań, ażeby Fosca nie mógł się dostać nigdzie, nigdy, w żadnym punkcie globu ziemskiego na miejsce drugiego skrzypka w orkiestrze. Nadto tenże przeklął go i wydziedziczył, wygnał z Rzymu, z Romanii, z Toskanii, z Umbrii, z Lombardii, z Włoch, z Europy, z kontynentów, z lądów, z ziemi.
Targał swe długie, mocno przerzedzone kędziory, zgrzytał wypróchniałymi zębcami, jakby z zamiarem odgryzienia cudnego nosa zgłupiałemu skrzypicielowi i pocwałował w przestrzeń do miarodajnych czynników, ziejąc żądaniem kontrasygnowania natychmiast tychże postanowień. Postanowienia tyrana i kata w jednej osobie zostały kontrasygnowane. Na miejsce "drugiego" wszedł rywal, czatujący od kwartałów na gratkę tego rodzaju.
Początkowo Fosca niewiele sobie robił z całej afery. Wielkie mi rzeczy: drugie miejsce w orkiestrze dla niego, artysty, kompozytora! Nic, co prawda, do tej pory tak dalece nie skomponował i nic nie wydał, ale za to jakiż ogrom pomysłów i kompozycyj miał w sobie – a przynajmniej, ileż o tych światach wewnętrznych mógł powiedzieć w gronie kolegów artystów, skorodo zwierzeń na ten temat przyszło! Dopóki czuł w pugilaresie liry wypłacone mu przez filharmonię na skutek zerwania kontraktu, lekceważył sobie utratę posady. Lecz liry wyfruwały z pugilaresu szybciej niż spłoszone wróble ze stodoły. Ten i ów z przyjaciół pożyczył na parę dni jeden i drugi dziesiątek. Za tego i owego wypadło zapłacić po bratersku obiad i kolację, a nazajutrz znowu obiad, a nawet znowu kolację. I oto wnet zamanifestowała się osobliwa cienkość i wiotkość grubej dopiero co paczki banknotów. Ernesto zaczął poważnie zastanawiać się nad sytuacją. Lecz zastanawiając się wciąż poważnie i głęboko, żył po dawnemu płytko i lekkomyślnie.
Wbrew oczywistości, w głębi swej właśnie lekkomyślnej duszy wierzył, iż kapelmistrz filharmonii dozna wyrzutów sumienia, zawstydzi się, uderzy w piersi, zmięknie, złagodnieje, zapomni. Początkowe nadymanie się ustąpiło miejsca pewnym dalekim zabiegom za pośrednictwem przyjaciela przyjaciół, postawionego na drabinie burżuazyjnej wyżej, niż zazwyczaj postawieni byli światoburcy przyjaciele. Lecz odpowiedź kata była zimna, nieubłagana i ordynarnie zwięzła. Kapelmistrz odpowiedział z szyderstwem, iż "solista" Fosca ma wszelkie dane, żeby grywać w kinematografach, a nawet o nieba! – w restauracjach, na czele własnej orkiestry. "Solista" – a więc wszystko pamiętał… "W kinematografach"… Nie tylko krwawa ironia zawarta była w tym wyroku. Zawarta w nim była – niestety! – konieczność. Co robić? Drugiej filharmonii w Rzymie, stolicy świata, nie było. Nie było również orkiestry, gdzieby skrzypek tej miary, co Fosca, z tak poważną przeszłością, kwalifikacjami i aspiracjami, mógł zasiąść przy pulpicie, "ofiarować swój talent dla dobra świetnej całości". A tymczasem liry znikały.
I oto, nikomu z przyjaciół nie mówiąc ani słowa, zataiwszy ten fakt przed najbliższymi sercu, Ernesto Fosca… począł grywać jako "solista" w kinematografie firmy Cines. Tam "ofiarował swój talent". Chodził do budy kinematograficznej, na miejsce swej hańby, zaułkami, tyłami, podwórzami, w kapeluszu nasuniętym na oczy. Zgięty w pałąk wsuwał się na miejsce z drzwiczek umieszczonych pod estradą i wygrywał rzewne albo siarczyste ilustracje ekranowych katastrof i perypetyj. Co najgorsza, za ten upadek płacono mu tak podle, że nie podobna było ze sprzedaży ducha na funty istnieć, wyżyć. Ledwie starczyło na obiad w garkuchni, na opłacenie wspólnego z kolegami legowiska i na maskowanie spłaty długów fundamentalnych, zaciągniętych i zaciąganych u dobrotliwego Ubalda na małą-czarną, powtarzającą się usque ad intinitum. Ubranie w zatrważający sposób przecierało się na łokciach, rudziało systematycznie i nabierało plam na klapach, rękawy popadły w szczególniejszą manię strzępienia się w okolicach dłoni, a nogawice w pobliżu kostek. Kolana wypchnęły w pewnej części odzienia dwie podobizny kopuły Panteonu, nie poddające się już prawom pierwotnego zaprasowania. Krawat skręcił się w istny stryczek. Kapelusz, czarujący borsalino, z dawniej nadanego mu kształtu artystycznego zawadiactwa przeszedł samowolnie w stan rozpaczliwej obwisłości skrzydeł. Bielizna! Skarpetki! Chustki do nosa! Chroniczny brak papierosów i chroniczny brak drobnych na mydło i golarza!
Ze wszystkiego pozostała tylko ta sama szatańska uroda. Włosy z odcieniem po prostu fioletowym – źródło przezwiska "Pavoncello", Pawik – oczy piękności czarodziejskiej, usta, zęby, kształt głowy i wspaniała gracja całej postaci. W kapeluszu ze skrzydłami obwisłymi czy nie – w zrudziałym czy w nowiusieńkim korcie, ogolony do cna czy fiołkowy od nie skrobanych w ciągu kilku dni policzków, warg i brody, Ernesto Fosca był najpiękniejszym Włochem w Rzymie, cudem i wzorem rasy łacińskiej.
Gdy przed południem, wylazłszy z pospólnych sienników i spod starych peleryn, bez śniadania i bez papierosa, niesiony był przez zastarzały nałóg wprost na róg ulicy Cavour, a zaciekłe rozmyślanie nad sposobem pompnięcia od kogoś z przypadkowo spotkanych znajomych forsy na śniadanie nadawało oczom, ukrytym w cieniach obwisłego ronda, wyraz głębokiej melancholii – nie było kobiety jakiejkolwiek rasy, wieku i hierarchii społecznej, która by go nie prowadziła oczyma i westchnieniem aż do oleandrów kawiarni.
W kawiarni samej bywało w tych godzinach pusto. Nikoqo ze "świata"! Garsony, w bezczynności zleniwiałe i spanoszone, witały tego gościa wzrokiem kamiennym, a niejednokrotnie ledwie dostrzegalnym wzruszeniem ramion. "Dyrektor", o ile zjawiał się w tym czasie, zginając swój byczy kark przed rzeczywistymi klientami budy, tego nie płacącego gościa witał przelotnym mrugnięciem oraz jakimś łącznikowym, ledwie pochwytnym wydymaniem byczego karku. Te ruchy kawiarnianego bawołu budziły w melancholiku kipiący gniew i wywoływały na wargi niejedne z tych starorzymskich metafor, które był słyszał od nerwowego kapelmistrza, skierowaną ku swej osobie. Nie zaspakajało to jednak głodu ani uciszało żądzy dymu w dziąsłach, zębach i, na podniebieniu. Zdarzały się dni, iż Ubaldo, bez żądania, pytania, skinienia, spojrzenia, przynosił jedne małą czarną z kapką wody, zabarwionej jakąś cieczą białą – tudzież jednego briosza, niezdatnego do użytku z racji przepalenia albo niedopieczenia. Stawiał przed ponurym muzykiem tacę z takim westchnieniem, jakby na to miejsce przydźwigał fontannę Trevi – bez słowa oddalał się i tkwił między gramofonem i kredensem, przypatrując się posępnymi oczyma apetytowi bruneta. Zdarzenia takie trafiały się w początkach epoki niepowodzeń. Z czasem ustały. Melancholijny kompozytor mógł sobie siedzieć, przeglądać krajowe i cudzoziemskie ilustracje, pogwizdywać i ziewać, nawet wykłuwać zakładowymi wykałaczkami swe prześliczne zęby – nikogo to nie wzruszało ani skłaniało do współczucia. Ubaldo drzemał, a raczej – o, obłudo! – udawał, że drzemie.
W tych rannych godzinach przyjaciele artyści, malarze, rzeźbiarze, muzycy, architekci, poeci, literaci, dziennikarze, młodzi profesorowie rewoltujący przeciwko "prykom", nim sami zostali zakamieniałymi "prykami" – wszystek ów wrzeszczący świat "stałych" gdzieś coś robił albo, co prawdopodobniejsza, jeszcze się wylegiwał.
Wyjątkowe to były wypadki, żeby o tej samej godzinie którykolwiek z tamtej kompanii zajrzał do kawiarni. Na widok takiego przybysza ciepła radości przepływało przez stęskniony organizm lazzarona Foski. Pewny był wówczas papieros, nie była "wykluczona" filiżanka fusów z tak zwanym mlekiem i nieodłączną skamienieliną briosza. Częściej niż ktoś ze znajomych zjawiała sie o tej porze jakaś kobieta samotna albo cudzoziemska panna, tkwiąca w familijnej gromadzie. Następowały wówczas nieuniknione uśmiechy i spojrzenia, długie jak Via Appia. Wszystko kończyło się zazwyczaj wyjściem z kawiarni, spacerem po Via Appia, kołowaniem, głupim przystawaniem i jeszcze, głupszym nawracaniem bez powodu, aż do chwili obiadowej, kiedy już kiszki literalnie w struny skrzypcowe się skręcały.
Z czasem usposobienie personelu kawiarni tak dalece wyzbyło się wszelkiego ciepła (z wyjątkiem Ubalda, który nie tak łatwo się zmieniał), iż Ernesto Fosca w godzinach rannych unikał tego nieprzyjemnego lokalu. Od jednego z towarzyszów, pisującego w pewnej gazetce artykuły z zakresu plastyki, rewolucyjne aż do granic wścieklizny, Ernesto otrzymał bezpłatny bilet wstępu do wszystkich prawie muzeów. W tych tedy przedobiadowych godzinach już to zwiedzał osobliwości miasta Rzymu, już przesiadywał na głodno w galeriach i muzeach. Złośliwi twierdzili, iż ten Fosca zmienią zawód: nie będzie już pono grywał na skrzypcach w kinematografie, lecz przedzierzga się w cicerona. W tym celu uczy się ruin. Była to, oczywiście, potwarz. Ernesto niczego się nie uczył. Po prostu, nie mając rano nic a nic do roboty, gnił w muzeach. Łaził od dzieła do dzieła sztuki, wchłaniał każde po raz setny oczyma, oglądał, badał, przetrawiał, taksował, umieszczał w wyziębłej dziś, a przecie młodej i pulsującej wrażliwości – i szedł dalej.
Oczywiście trafiały się i tam przygody, czyli spojrzenia, uśmiechy, rozmowy, spacery – z nieodstępną myślą o tym, że się jeść chce i że nie ma papierosa. Owe przygody znudziły się wreszcie Ernestowi. Poddawał im się dla zabicia czasu i z lenistwa. Prędzej przedobiedni czas schodził, gdy z jakaś poszukiwaczką przygód, cudzoziemką lub krajanką, paolało się i przewracało oczy do przewróconych oczu.
Zasadnicza część doby trwała dopiero wieczorem, po zamknięciu kinematografu. Kawiarnia była wówczas pełna, naładowana, nabita. Powietrza nie dostałby na lekarstwo ani odrobiny, dymu za to kłęby, warstwy i pokłady wałęsały się pod sufitem w ludzkim zaduchu. Wrzawa "sfery", zebranej przy okrągłym stole w jednej z bokówek, zwracała powszechną uwagę. Tam właśnie roiły się i wirowały nowe myśli, idee, nazwiska, fakty, dzieła, książki, pomysły i wymysły. Ernesto Fosca cichaczem przebywał w tej zgrai. Pozycja jego upodobniała się raczej do roli statysty niż do roli czynnego i buńczucznego aktora. Słuchał i potakiwał, gdy wodzireje decydowali, potakiwał najczęściej gestem, niezdecydowanym okrzykiem, pomrukiem albo i samym uśmiechem. Lubiono go tam, gdyż nikomu z potentatów kawiarni nie narażał się ani zastępował drogi, nie wyrywał się naprzód z niczym nowszym ponad "prądy" uznane już na tym gruncie za naj ostatniejszą nowość, za kanon modny i sztandar walki ze starzyzną. Nie brano za złe miłemu braciszkowi-łacie, zwanemu "Pavoncello", że się w chwilach niepowodzeń pekuniarnych ochotnie dobiera do braterskiej papierośnicy oraz mrugnie raz wraz na tego lub owego, żeby zań konsomację opłacić, gdyż sam szczodrą miał rękę i nie poczytywał papierosów za swą własność w szczęśliwych okresach, gdy był przy pieniądzu. Za plecyma szydzono oczywiście z jego śmiesznej tragedii, z historycznego już "solo" w orkiestrze. Śmiano się szczerze z ukrywania się, z milczenia o kinematografie, z rzępolenia rzewnych melodii w rzewnych miejscach filmów. Lubiono także tę prześliczną głowę przy stole, niewymowny wdzięk czoła, owianego istną chmurą połyskliwych włosów. Przyzwyczajono się do słabego półuśmiechu zaiste boskich warg, gdy się uśmiechały z byle czego.
Pewnego pięknego poranka Ernesto Fosca błądził w galeriach Watykanu. Zaglądał w oczy starym znajomym – Apollinowi Citaredo i Apollinowi belwederskiemu oraz wielu innym bogom i boginiom. Kiwał nad nimi głową z politowaniem, dając im znać, iż doba ich bezpowrotnie przeminęła i najmniejszego waloru nie przyznają im już wielcy artyści i wielcy krytycy z kawiarni obsługiwanej przez dobrotliwego Ubalda. Dość już mają nagiego skostnienia w mniemanym ruchu. Ziewając powlókł się dalej do ziemianki, tancerki w małym salonie masek.
Zaciszny ów trzem mniej ściągał zwiedzających, toteż Posca mógł tam swobodnie wyglądać oknem na Góry Sabińskie i błądzić leniwie oczyma po ich błękitnym zarysie. Znał od dawien dawna wszystkie przedmioty zgromadzone w tym gabinecie. Szukał tu chłodu, ukrycia się przed wiosennym upałem, przetrwania w spokoju i wśród miłych z dawna form, kształtów i wspomnień przedobiedniego łaknienia.
A jednak tancerka grecka wbrew woli i wbrew lenistwu pociągała jego oczy. Niezależnie od kawiarnianych teoryj, decyzyj i wyroków, w tajemnicy niejako przed estetami i przed sobą samym, podobał sobie w tym marmurze. Nie mógł się oprzeć impresji czysto latyńskiej, zachwytowi żywiołowemu, gdy ten różowy złom pentelikońskiego marmuru, jako czarująca naga kobieta, tańczył w jego oczach.
Wdzięk i pokuszenie jej były tak nieprzezwyciężone, iż krytycznie nastrojony obserwator począł doświadczać niejasnych a niestłumionych wzruszeń. Była bowiem w tym posągu zawarta jak gdyby suma kobiecości, obraz tego, co we wszystkich kobietach, razem wziętych, jest ich najsubtelniejszym urokiem, tajemniczym zapachem, pięknością najistotniejszą, mocą sekretną, odurzającą jako zaklęcie, które niweczy wolę. Marzenia męskiej młodości, wszechwładnie i ze wszech stron, zawsze i w każdym swoim objawie ogarnięte przez kształt kobiecy, przesycone nim od początku swego do końca, wcieliły się w bryłę tego marmuru. Nie było w tym artystycznej kontemplacji dzieła sztuki, lecz zawrót głowy, duszenie w sercu, niewiadomość w myślach i szał nerwów.
Zapomniane strofy poezji snuły się dokoła pląsów tego widma które było czymś więcej niż dziełem sztuki, bo było samym życiem, istotą życia, jego radosną treścią, jego rozkoszą, schwytaną w chwili szczęśliwej i utrwaloną na wieki. Melodie najczarowniejsze, skrzypcowe cuda, których ucho muzyka jest pełne, na podobieństwo jaskółek poczęły wirować dookoła głowy z marmuru, wieszać się u uśmiechniętych warg, u radosnych ust, w których przebywa samo szczęście bytowania, zdrowie i żądza miłości.
Ernesto Fosca zmrużonymi oczyma przypatrywał się uwodzicielce sprzed tysięcy lat i poświstywał na jej chwałę hymn najbardziej wzniosły, wymuszony przez namiętny, młodzieńczy zachwyt. Nie zdziwiłby się był wcale, gdyby ta driada, tak radośnie pląsająca, zbiegła ze swego marmurowego tronu i w skokach doskonale pięknych, nieomylnie natchnionych, porywających aż do szału, obiegła ciche schronienie, gdzie są uczczone prace przedwiecznych artystów.
Powiódł oczyma dokoła drogi jej domniemanych polotów i wzdrygnął się ze zdumienia. Niedaleko od miejsca jego adoracji stała przecudna żywa driada. Podobnie jak on, z uwielbieniem patrzała na posąg, a podobnie jak posąg, uśmiechała się radośnie. Ernesto pojął natychmiast, iż odprawiał tu samowtór z nieznajomą współwielbicielką nabożeństwo do greckiej tancerki. Zawstydził się i z miejsca rozzłościł. Psuło mu to dzień i dawało znać o głodzie. Z tą właśnie złością spojrzał jeszcze raz na nieznajomą i - oszołomiony nagłym przypomnieniem – wściekł się w dwójnasób. Przecież to była ta sama, ta z loży w filharmonii! Ależ tak, blondyna, sakramencka cudzoziemka, która go pozbawiła posady, skazała na grywanie w kinematografie, na wypijanie, zamiast normalnego śniadania, ambrozji zachwytów do greckiej tanecznicy z marmuru!
Spojrzał na przeklętą winowajczynię w sposób odpowiedni i zajrzał jej w oczy z sekretnym, a tak mocnym romańskim przekleństwem, że powinno ją było na miejscu utrupić. Ale jej nie wyrządziło krzywdy. Podniosła na przeklętnika oczy lazurowe, ogromne, niewinne, śniące o miłości, marzące – ależ tak, do licha! – marzące o nim. Zrobiło mu się niewyraźnie, ckliwo, mdło. Przypatrywała mu się błagalnie, a pochutliwie, sennie, trwożnie, żałośnie. Uśmiechała się niby to nie do niego, niby to wciąż jeszcze do tamtej przyjaciółki, ale usta jej, sto tysięcy razy piękniejsze niż usta driady, bo pełne żywej krwi, a nadto z lekka ukarminowane barwiczką, zdawały się mówić tysiące słodkich, błagalnych i dziękczynnych powitań. Ernesto Fosca był w kłopocie. Chciał po prostu wyjść z takiej dziury i zakończyć nieme gadanie oczyma, licho wie o czym. Chciał jakoś zamanifestować swe mściwe potępienie karygodnych ocznych zabiegów, dzięki którym już raz beknął porządnie. Ale nie był w stanie ani wyjść, ani czegokolwiek mściwie oczyma dokonać. Trudno znowu było zachować się jak cham, gdy tak wykwintna dama patrzy rozmarzonymi oczami.
Zaciekawiło go z lekka, co też to może być za jedna. Oczywiście, cudzoziemka. Włosy jasne jak piasek w Viareggio, świetliste, pozłociste, kręte a ogromne. Lekki słomkowy kapelusz z pękiem kwiatów ledwie je mógł objąć i związać. Jasna, wytworna suknia przesłaniała kształty tak nadobne, iż grecka tancerka w swej prawie nagości pewnie by się była zawstydziła swoich. Rysy twarzy, delikatne, subtelne, suche, pociągłe, zdradzały ów ród ludzi północnych, obcych rasie latyńskiej, a tak ją dziwnie nęcących.
W pomieszaniu, bezwiednie, piękna pani ściągnęła rękawiczkę i odsłoniła dłoń wypieszczoną, białą, o palcach jak gdyby rzeźbionych w przezroczystym marmurze, na których w dodatku połyskiwały brylanty, migocące tysiącem blasków. W zakłopotaniu swym, w rozterce, zatrwożona, zdawało się, że się zbliży, że przemów! i poda tę obnażoną rękę na powitanie. Ale – nie! Skądże! Przeszła krokami najwidoczniej wytrąconymi z pewności i równowagi na drugą stronę posągu tancerki, niby to dla obejrzenia jej z boku. Tam zatrzymała się i podniosła oczy wcale nie na rzeźbę, lecz na Ernesta Foskę. Najwidoczniej, najniewątpliwiej nim była zachwycona i jemu ofiarowywała swe uwielbienie.
Teraz już absolutnie nie wiedział, co począć. Stał, a raczej sterczał. Był zmieszany, znieruchomiały i tak dalece czuł nędze swej ordynarności, iż gotów był popełnić największą niedorzeczność, byle wybrnąć z tej sytuacji. Gdybyż się choć na chwilę odwróciła, spojrzała w inną stronę, gdybyż mu dała święty spokój! Istny wąż grzechotnik czy nawet boa! Oczy omdlałe, niemal we łzach. Usta w uśmiechu. Cała postać zdawała się podawać nieśmiało naprzód, hamować się bezsilnie, zęby nie iść ku niemu…
Ernesto popełnił największe głupstwo, jakie na tym padole można było popełnić: spojrzał na nieznajomą całą pełnią ślepiów i zaczął się do niej z baranią radością uśmiechać. Zrobił to właściwie z nałogu, z głupoty czy dla ratowania się z tej zawikłanej sytuacji! – licho go wiel Jeszcze chwila i ukłonił się z elegancją skrzypka drugiej klasy. Uszczęśliwiona, odpowiedziała skinieniem głowy. Wtedy już nie było rady: klamka zapadła. Podszedł bliżej i przemówił ochrypłym głosem, a włoską francuszczyzną:
– Chcę pani złożyć podziękowanie za pozbawienie mię posady.
– Pozbawienie posady? Ja… pana… posady – rzekła w zdumieniu, najdoskonalszą francuszczyzną, jaką Ernesto Fosca słyszał kiedykolwiek na Apenińskim Półwyspie. Tak jest, pani!
Jakże to mogło się stać? Jak? Kiedy? Przecie pani była dwa miesiące temu w filharmonii tutejszej, na koncercie sobotnim. Graliśmy Czajkowskiego i Wagnera. Szedł "Tannhäuser".
Uśmiechnęła się rozkosznie, tak rozkosznie, iż Ernesto nie żałował głupstw, których tego dnia tyle już napalił.
– Pamięta pan jednak, że wtedy byłam w filharmonii!…
– Jeszcze by też! Nigdy ten dzień nie wyjdzie mi z pamięci! Nigdy!
– Doprawdy? – zagadnęła rumieniąc się, barwiąc się wszystka od fali krwi, aż jej twarz, odsłonięta szyja i zarysy ramion przybrały barwę pentelikońskiego marmuru.
– Tak jest, pani! Nigdy ten dzień nie wyjdzie mi z pamięci, bo wtedy właśnie dostałem dymisję.
Sposępniała, zbielała, jakby ją północny śnieg owiał i zmroził.
– Nic nie rozumiem!… – rzekła w strapieniu.
– Otóż – było tak, pani. Istotnie, zapatrzyłem się – i zrobiłem skandal.
– Pamiętam, oczywiście! Ale skandalu… żadnego nie przypominam sobie! Jaki skandal?
Fosca obejrzał się na wszystkie strony, w obawie, czy nikt nie podsłuchuje, i mruknął w zaufaniu: