Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pavoncello - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pavoncello - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 199 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie moż­na po­wie­dzieć, aże­by ży­cie Er­ne­sta Fo­sca od cza­su pa­mięt­nej przy­go­dy w fil­har­mo­nii rzym­skiej upły­wa­ło w spo­sób bar­dziej od po­przed­nie­go uroz­ma­ico­ny. Ka­wiar­nia przy uli­cy Ca­vo­ur sta­ła się miej­scem by­to­wa­nia nie tyl­ko po­ran­ne­go, po­po­łu­dnio­we­go i póż­no­noc­ne­go aż do chwi­li za­mknię­cia, lecz te­re­nem dzia­łal­no­ści i, po­nie­kąd, do­mem ro­dzin­nym.

Pew­ne­go dżdży­ste­go wie­czo­ra Er­ne­sto w se­kre­cie prze­niósł do ka­wiar­ni przy uli­cy Ca­vo­ur swą wa­liz­kę nie­zbyt wiel­kich roz­mia­rów i dość umiar­ko­wa­nej wagi, po­wie­rzył ją opie­ce star­sze­go gar­so­na Ubal­do, czło­wie­ka wy­jąt­ko­wej do­bro­ci, a skłon­ne­go do kre­dy­tu w spo­sób pra­wie nie­ogra­ni­czo­ny – z za­zna­cze­niem wszak­że wagi mo­ral­nej de­po­zy­tu. Nie­po­kaź­na wa­liz­ka wsu­nię­ta zo­sta­ła w pe­wien róg sion­ki, pro­wa­dzą­cej z ostat­nie­go za­ka­mar­ka, jesz­cze ści­śle ka­wiar­nia­ne­go, peł­ne­go sta­łych go­ści, lecz sta­no­wią­cej już bez­po­śred­nie przej­ście do pie­kieł ści­słej kuch­ni. Słoń­ce nie oglą­da­ło jesz­cze nig­dy tego za­kąt­ka od za­mierz­chłe­go pra­by­tu ka­wiar­ni. Przy bla­sku wie­ku­iste­go pło­my­ka gazu in­dy­wi­du­um zwa­ne pic­co­lo zgry­wa­ło się tam se­kret­nie w "morę" z oso­bi­sto­ścią zmy­wa­ją­cą fi­li­żan­ki, mię­dzy jed­nym a dru­gim po­hu­ki­wa­niem star­sze­go gar­so­na oraz mię­dzy jed­ną a dru­gą bły­ska­wi­cą fu­rii w oku, zgrzy­ta­niem zę­bów i gro­mem w sło­wie sa­me­go "dy­rek­to­ra".

Nad bez­pie­czeń­stwem i lo­sa­mi wa­liz­ki Ubal­do czu­wał w spo­sób taj­ny, nie­po­strze­żo­ny, a jed­nak wszech­wi­dzą­cy. Ile­kroć ja­kaś po­stron­na cie­ka­wość czy to ze stro­ny pic­co­la, czy ze stro­ny ko­go­kol­wiek wy­żej czy ni­żej po­sta­wio­ne­go na dra­bi­nie ka­wiar­nia­nej hie­rar­chii usi­ło­wa­ła do­trzeć do we­wnętrz­nej tre­ści i mo­ral­nej wagi an­tycz­ka, po­wią­za­ne­go mi­ster­nie rze­my­ka­mi, sznur­ka­mi i za­my­ka­ne­go na dość wąt­pli­wy bla­sza­ny za­me­czek, ty­le­kroć Ubal­do w sa­mym za­rod­ku pa­ra­li­żo­wał nie­zdro­wą po­żą­dli­wość umy­słu za po­mo­cą pio­ru­nu­ją­ce­go kop­nia­ka w naj­nie­win­niej­szą w tym wy­pad­ku oko­li­cę cia­ła. Er­ne­sto Fo­sca za­sy­piał bez­piecz­nie na go­ścin­nym sien­ni­ku przy­ja­cie­la, pe­wien, iż jego do­bro pod okiem star­sze­go gar­so­na bez­piecz­ne jest jak w za­mczy­stym sa­fe­sie ban­ku.

Od cza­su umiesz­cze­nia w rogu słon­ki wy­żej po­wo­ła­nej wa­liz­ki Er­ne­sto Fo­sca w tej­że ka­wiar­ni przy uli­cy Ca­vo­ur otrzy­my­wał li­sty, ze wzglę­du, oczy­wi­ście, na zmien­ność ad­re­sów sy­pial­ni, w któ­rych wy­pa­dło mu noce prze­pę­dzać. Ubal­do od­bie­rał li­sty i aż do chwi­li wrę­cze­nia prze­cho­wy­wał w swym pu­gi­la­re­sie, ob­szer­niej­szym po­nad wszel­kie wy­obra­że­nie i okre­śle­nie. W chwi­li wła­ści­wej, czy­li wol­nej, wy­grze­by­wał owe li­sty – prze­waż­nie zresz­tą mi­ło­snej na­tu­ry spo­mię­dzy "dzie­sią­tek" i "se­tek" za­tłusz­czo­nych i nie­uży­tecz­nych, fał­szy­wych i po­dar­tych, spo­mię­dzy roz­ma­itych no­tat, kwi­tów i ra­chun­ków, nie uisz­czo­nych przez go­ści sta­łych, mile wi­dzia­nych i za­przy­jaź­nio­nych z in­sty­tu­cją.

Przy­go­da w fil­har­mo­nii, o któ­rej już była wzmian­ka, wy­ni­kła z ra­cji pew­nych po­włó­czy­stych spoj­rzeń. Er­ne­sto Fo­sca był swe­go cza­su dru­gim skrzyp­kiem w or­kie­strze fil­har­mo­nii. Jego nad­zwy­czaj­na pięk­ność przy­cią­ga­ła za­wsze w cza­sie kon­cer­tów spoj­rze­nia pań i pa­nien z lóż są­sia­du­ją­cych z es­tra­dą. Tym ra­zem – trze­ba nie­szczę­ścia! – w loży są­sia­du­ją­cej z es­tra­dą sie­dzia­ła mło­da oso­ba wiel­kiej uro­dy, naj­wi­docz­niej cu­dzo­ziem­ka, i - trze­ba nie­szczę­ścia! – blon­dy­na. Dama – trze­ba nie­szczę­ścia! – wy­szpe­ra­ła Er­ne­sta, sko­ro tyl­ko kon­cert się za­czął, i od tej chwi­li wy­róż­nia­ła go z tłu­mu wszyst­kich in­nych mu­zy­ków swy­mi wła­sny­mi la­zu­ro­wy­mi oczy­ma i przy uży­ciu szkieł lor­net­ki z taką na­tar­czy­wo­ścią, że istot­nie prze­szka­dza­ła mu w in­ter­pre­ta­cji tek­stu sym­fo­nii. Fo­sca nie był w spra­wach es­tra­do­wych la­ikiem, nie oozwa­lał so­bie na ta­kie zbyt­ki, aże­by pierw­sze z brze­gu oczy z pierw­szej loży wy­trą­ca­ły go z rów­no­wa­gi i z par­tii. Ale to cią­głe na­ga­by­wa­nie nie tyl­ko spoj­rze­niem, szkła­mi, lecz i uśmie­chem, już to jak­by nie­spo­dzie­wa­nie za­chwy­co­nym, już iak­by bo­le­snym, za­czę­ło go ko­niec koń­ców nie­po­ko­ić. Trzy­mał się w ry­zach i grał jesz­cze pew­niej niż zwy­kle. Grał na "stru­nach du­szy" tej tam blon­dy­ny. Na­dy­mał się, marsz­czył, po­trzą­sał czar­ną, lśnią­cą grzy­wą, prze­chy­lał gło­wę i de­mo­nicz­nie przy­ci­skał szczę­kę do de­ski skrzy­piec, sło­wem, wy­czy­niał z sie­bie wiel­kie­go ar­ty­stę. Na wi­dok tych be­stial­skich ge­stów oczy cu­dzo­ziem­ki omdle­wa­ły co­raz bez­rad­niej. Er­ne­sto po­czął in­te­re­so­wać się, po pro­stu przez wro­dzo­ną mu ba­daw­czość in­te­lek­tu, zna­mien­ny­mi ob­ja­wa­mi tych omdleń. Przy­pra­wiał na­wet swe wła­sne ja­strzę­bie oczy o mnie­ma­ne za­chwy­ty. Osta­tecz­nie – czło­wiek jest czło­wie­kiem. I kie­dyś prze­cie w ży­ciu ma się dwa­dzie­ścia sześć lat!

Prze­pły­nę­ła wła­śnie wspa­nia­ła pierw­sza część w "Pa­te­tycz­nej Sym­fo­nii" Czaj­kow­skie­go. Roz­legł się spa­zma­tycz­ny dwu­głos skrzy­piec głów­nych i otwar­ła się przed słu­cha­cza­mi jak gdy­by wiel­ka kwiet­na do­li­na, w któ­rej da­le­ko­ści sa­mot­na flet­nia wabi ku so­bie. Fo­sca, za­to­pio­ny wła­śnie w tyle zaj­mu­ją­cej roz­mo­wie swych oczu z oczy­ma cu­dzo­ziem­ki, prze­grał naj­po­praw­niej w świe­cie ów dwu­głos skrzyp­co­wy, li­te­ral­nie nie wie­dząc o tym, że go już prze­grał. Nie wia­do­mo, ja­kim się to sta­ło spo­so­bem, dość, że się sta­ło. Wy­da­ło się mło­dzień­co­wi, że jesz­cze skrzyp­ce nie gra­ły tej pie­śni. Er­ne­sto Fo­sca po­wtó­rzył so­bie me­cha­nicz­nie, w za­po­mnie­niu o świe­cie bo­żym, swój skrzyp­co­wy udział w spa­zma­tycz­nym dwu­gło­sie, gdy już wio­lon­cze­la inny te­mat trak­to­wa­ła. To solo wy­le­cia­ło w po­wie­trze jak raca. Ka­pel­mistrz rzu­cił w skrzyp­ka pio­ru­ny oczu i wy­ko­nał ta­kie ru­chy pa­łecz­ką, iż za­iste rów­na­ły się ści­na­ją­cym czyn­no­ściom kata na sza­fo­cie. Ten­że ka­pel­mistrz trzy­mał Fo­scę przez chwi­lę w swych roz­sza­la­łych wy­cią­gnię­tych rę­kach, jak czar­ne­go kre­ta schwy­ta­ne­go na go­rą­cym uczyn­ku. W nie­go to wa­lił swym he­ba­no­wym na­rzę­dziem kary, jak­by mu wy­mie­rzał wście­kłe cię­gi z pra­wej i le­wej stro­ny. Sym­fo­nia ru­nę­ła w swe nie­zba­da­ne prze­stwo­ry. Er­ne­sto Fo­sca po­czuł zim­no w rdze­niu pa­cie­rzo­wym. Prze­czu­wał, iż ten pas­sus na su­cho mu nie uj­dzie.

W isto­cie, le­d­wie roz­le­gły się okla­ski, kat ze­sko­czył z sza­fo­tu i przy­wo­łał do sie­bie wi­no­waj­cę ru­cha­mi przy­po­mi­na­ją­cy­mi za­rzu­ca­nie rze­mien­ne­go ar­ka­nu, dłu­gie­go las­so, na an­ty­lo­pę ucie­ka­ją­cą w po­pło­chu. W za­ka­mar­kach ku­lis ka­pel­mistrz wy­li­czył prze­stęp­cy w same biał­ka oczu set­ki, ty­sią­ce, mi­lio­ny wy­ra­zów tak da­le­ce nie­par­la­men­tar­nych, nie­smacz­nych, gmin­nych, trans­te­we­rań­skich, iż słu­chacz nie zdo­łał wie­lu z tych me­ta­for gwa­ro­wych nie tyl­ko spa­mię­tać, ale na­wet jed­nych od dru­gich wy­róż­nić. Nad­to ka­pel­mistrz oświad­czył w fu­rii, któ­ra żad­ną mia­rą nie mo­gła mu wyjść na zdro­wie, iż Fo­sca tra­ci miej­sce dru­gie­go skrzyp­ka dziś, w tej­że go­dzi­nie, w tej­że mi­nu­cie, w tej ter­cji. Nad­to ten­że oświad­czył, iż do­ło­ży wszel­kich sta­rań, aże­by Fo­sca nie mógł się do­stać nig­dzie, nig­dy, w żad­nym punk­cie glo­bu ziem­skie­go na miej­sce dru­gie­go skrzyp­ka w or­kie­strze. Nad­to ten­że prze­klął go i wy­dzie­dzi­czył, wy­gnał z Rzy­mu, z Ro­ma­nii, z To­ska­nii, z Um­brii, z Lom­bar­dii, z Włoch, z Eu­ro­py, z kon­ty­nen­tów, z lą­dów, z zie­mi.

Tar­gał swe dłu­gie, moc­no prze­rze­dzo­ne kę­dzio­ry, zgrzy­tał wy­próch­nia­ły­mi zęb­ca­mi, jak­by z za­mia­rem od­gry­zie­nia cud­ne­go nosa zgłu­pia­łe­mu skrzy­pi­cie­lo­wi i po­cwa­ło­wał w prze­strzeń do mia­ro­daj­nych czyn­ni­ków, zie­jąc żą­da­niem kontr­asy­gno­wa­nia na­tych­miast tych­że po­sta­no­wień. Po­sta­no­wie­nia ty­ra­na i kata w jed­nej oso­bie zo­sta­ły kontr­asy­gno­wa­ne. Na miej­sce "dru­gie­go" wszedł ry­wal, cza­tu­ją­cy od kwar­ta­łów na grat­kę tego ro­dza­ju.

Po­cząt­ko­wo Fo­sca nie­wie­le so­bie ro­bił z ca­łej afe­ry. Wiel­kie mi rze­czy: dru­gie miej­sce w or­kie­strze dla nie­go, ar­ty­sty, kom­po­zy­to­ra! Nic, co praw­da, do tej pory tak da­le­ce nie skom­po­no­wał i nic nie wy­dał, ale za to ja­kiż ogrom po­my­słów i kom­po­zy­cyj miał w so­bie – a przy­najm­niej, ileż o tych świa­tach we­wnętrz­nych mógł po­wie­dzieć w gro­nie ko­le­gów ar­ty­stów, sko­ro­do zwie­rzeń na ten te­mat przy­szło! Do­pó­ki czuł w pu­gi­la­re­sie liry wy­pła­co­ne mu przez fil­har­mo­nię na sku­tek ze­rwa­nia kon­trak­tu, lek­ce­wa­żył so­bie utra­tę po­sa­dy. Lecz liry wy­fru­wa­ły z pu­gi­la­re­su szyb­ciej niż spło­szo­ne wró­ble ze sto­do­ły. Ten i ów z przy­ja­ciół po­ży­czył na parę dni je­den i dru­gi dzie­sią­tek. Za tego i owe­go wy­pa­dło za­pła­cić po bra­ter­sku obiad i ko­la­cję, a na­za­jutrz zno­wu obiad, a na­wet zno­wu ko­la­cję. I oto wnet za­ma­ni­fe­sto­wa­ła się oso­bli­wa cien­kość i wiot­kość gru­bej do­pie­ro co pacz­ki bank­no­tów. Er­ne­sto za­czął po­waż­nie za­sta­na­wiać się nad sy­tu­acją. Lecz za­sta­na­wia­jąc się wciąż po­waż­nie i głę­bo­ko, żył po daw­ne­mu płyt­ko i lek­ko­myśl­nie.

Wbrew oczy­wi­sto­ści, w głę­bi swej wła­śnie lek­ko­myśl­nej du­szy wie­rzył, iż ka­pel­mistrz fil­har­mo­nii do­zna wy­rzu­tów su­mie­nia, za­wsty­dzi się, ude­rzy w pier­si, zmięk­nie, zła­god­nie­je, za­po­mni. Po­cząt­ko­we na­dy­ma­nie się ustą­pi­ło miej­sca pew­nym da­le­kim za­bie­gom za po­śred­nic­twem przy­ja­cie­la przy­ja­ciół, po­sta­wio­ne­go na dra­bi­nie bur­żu­azyj­nej wy­żej, niż za­zwy­czaj po­sta­wie­ni byli świa­to­bur­cy przy­ja­cie­le. Lecz od­po­wiedź kata była zim­na, nie­ubła­ga­na i or­dy­nar­nie zwię­zła. Ka­pel­mistrz od­po­wie­dział z szy­der­stwem, iż "so­li­sta" Fo­sca ma wszel­kie dane, żeby gry­wać w ki­ne­ma­to­gra­fach, a na­wet o nie­ba! – w re­stau­ra­cjach, na cze­le wła­snej or­kie­stry. "So­li­sta" – a więc wszyst­ko pa­mię­tał… "W ki­ne­ma­to­gra­fach"… Nie tyl­ko krwa­wa iro­nia za­war­ta była w tym wy­ro­ku. Za­war­ta w nim była – nie­ste­ty! – ko­niecz­ność. Co ro­bić? Dru­giej fil­har­mo­nii w Rzy­mie, sto­li­cy świa­ta, nie było. Nie było rów­nież or­kie­stry, gdzie­by skrzy­pek tej mia­ry, co Fo­sca, z tak po­waż­ną prze­szło­ścią, kwa­li­fi­ka­cja­mi i aspi­ra­cja­mi, mógł za­siąść przy pul­pi­cie, "ofia­ro­wać swój ta­lent dla do­bra świet­nej ca­ło­ści". A tym­cza­sem liry zni­ka­ły.

I oto, ni­ko­mu z przy­ja­ciół nie mó­wiąc ani sło­wa, za­ta­iw­szy ten fakt przed naj­bliż­szy­mi ser­cu, Er­ne­sto Fo­sca… po­czął gry­wać jako "so­li­sta" w ki­ne­ma­to­gra­fie fir­my Ci­nes. Tam "ofia­ro­wał swój ta­lent". Cho­dził do budy ki­ne­ma­to­gra­ficz­nej, na miej­sce swej hań­by, za­uł­ka­mi, ty­ła­mi, po­dwó­rza­mi, w ka­pe­lu­szu na­su­nię­tym na oczy. Zgię­ty w pa­łąk wsu­wał się na miej­sce z drzwi­czek umiesz­czo­nych pod es­tra­dą i wy­gry­wał rzew­ne albo siar­czy­ste ilu­stra­cje ekra­no­wych ka­ta­strof i pe­ry­pe­tyj. Co naj­gor­sza, za ten upa­dek pła­co­no mu tak pod­le, że nie po­dob­na było ze sprze­da­ży du­cha na fun­ty ist­nieć, wy­żyć. Le­d­wie star­czy­ło na obiad w gar­kuch­ni, na opła­ce­nie wspól­ne­go z ko­le­ga­mi le­go­wi­ska i na ma­sko­wa­nie spła­ty dłu­gów fun­da­men­tal­nych, za­cią­gnię­tych i za­cią­ga­nych u do­bro­tli­we­go Ubal­da na małą-czar­ną, po­wta­rza­ją­cą się usque ad in­ti­ni­tum. Ubra­nie w za­trwa­ża­ją­cy spo­sób prze­cie­ra­ło się na łok­ciach, ru­dzia­ło sys­te­ma­tycz­nie i na­bie­ra­ło plam na kla­pach, rę­ka­wy po­pa­dły w szcze­gól­niej­szą ma­nię strzę­pie­nia się w oko­li­cach dło­ni, a no­ga­wi­ce w po­bli­żu ko­stek. Ko­la­na wy­pchnę­ły w pew­nej czę­ści odzie­nia dwie po­do­bi­zny ko­pu­ły Pan­te­onu, nie pod­da­ją­ce się już pra­wom pier­wot­ne­go za­pra­so­wa­nia. Kra­wat skrę­cił się w ist­ny stry­czek. Ka­pe­lusz, cza­ru­ją­cy bor­sa­li­no, z daw­niej nada­ne­go mu kształ­tu ar­ty­stycz­ne­go za­wa­diac­twa prze­szedł sa­mo­wol­nie w stan roz­pacz­li­wej ob­wi­sło­ści skrzy­deł. Bie­li­zna! Skar­pet­ki! Chust­ki do nosa! Chro­nicz­ny brak pa­pie­ro­sów i chro­nicz­ny brak drob­nych na my­dło i go­la­rza!

Ze wszyst­kie­go po­zo­sta­ła tyl­ko ta sama sza­tań­ska uro­da. Wło­sy z od­cie­niem po pro­stu fio­le­to­wym – źró­dło prze­zwi­ska "Pa­von­cel­lo", Pa­wik – oczy pięk­no­ści cza­ro­dziej­skiej, usta, zęby, kształt gło­wy i wspa­nia­ła gra­cja ca­łej po­sta­ci. W ka­pe­lu­szu ze skrzy­dła­mi ob­wi­sły­mi czy nie – w zru­dzia­łym czy w no­wiu­sień­kim kor­cie, ogo­lo­ny do cna czy fioł­ko­wy od nie skro­ba­nych w cią­gu kil­ku dni po­licz­ków, warg i bro­dy, Er­ne­sto Fo­sca był naj­pięk­niej­szym Wło­chem w Rzy­mie, cu­dem i wzo­rem rasy ła­ciń­skiej.

Gdy przed po­łu­dniem, wy­la­zł­szy z po­spól­nych sien­ni­ków i spod sta­rych pe­le­ryn, bez śnia­da­nia i bez pa­pie­ro­sa, nie­sio­ny był przez za­sta­rza­ły na­łóg wprost na róg uli­cy Ca­vo­ur, a za­cie­kłe roz­my­śla­nie nad spo­so­bem pom­p­nię­cia od ko­goś z przy­pad­ko­wo spo­tka­nych zna­jo­mych for­sy na śnia­da­nie nada­wa­ło oczom, ukry­tym w cie­niach ob­wi­słe­go ron­da, wy­raz głę­bo­kiej me­lan­cho­lii – nie było ko­bie­ty ja­kiej­kol­wiek rasy, wie­ku i hie­rar­chii spo­łecz­nej, któ­ra by go nie pro­wa­dzi­ła oczy­ma i wes­tchnie­niem aż do ole­an­drów ka­wiar­ni.

W ka­wiar­ni sa­mej by­wa­ło w tych go­dzi­nach pu­sto. Ni­ko­qo ze "świa­ta"! Gar­so­ny, w bez­czyn­no­ści zle­ni­wia­łe i spa­no­szo­ne, wi­ta­ły tego go­ścia wzro­kiem ka­mien­nym, a nie­jed­no­krot­nie le­d­wie do­strze­gal­nym wzru­sze­niem ra­mion. "Dy­rek­tor", o ile zja­wiał się w tym cza­sie, zgi­na­jąc swój by­czy kark przed rze­czy­wi­sty­mi klien­ta­mi budy, tego nie pła­cą­ce­go go­ścia wi­tał prze­lot­nym mru­gnię­ciem oraz ja­kimś łącz­ni­ko­wym, le­d­wie po­chwyt­nym wy­dy­ma­niem by­cze­go kar­ku. Te ru­chy ka­wiar­nia­ne­go ba­wo­łu bu­dzi­ły w me­lan­cho­li­ku ki­pią­cy gniew i wy­wo­ły­wa­ły na war­gi nie­jed­ne z tych sta­ro­rzym­skich me­ta­for, któ­re był sły­szał od ner­wo­we­go ka­pel­mi­strza, skie­ro­wa­ną ku swej oso­bie. Nie za­spa­ka­ja­ło to jed­nak gło­du ani uci­sza­ło żą­dzy dymu w dzią­słach, zę­bach i, na pod­nie­bie­niu. Zda­rza­ły się dni, iż Ubal­do, bez żą­da­nia, py­ta­nia, ski­nie­nia, spoj­rze­nia, przy­no­sił jed­ne małą czar­ną z kap­ką wody, za­bar­wio­nej ja­kąś cie­czą bia­łą – tu­dzież jed­ne­go brio­sza, nie­zdat­ne­go do użyt­ku z ra­cji prze­pa­le­nia albo nie­do­pie­cze­nia. Sta­wiał przed po­nu­rym mu­zy­kiem tacę z ta­kim wes­tchnie­niem, jak­by na to miej­sce przy­dźwi­gał fon­tan­nę Tre­vi – bez sło­wa od­da­lał się i tkwił mię­dzy gra­mo­fo­nem i kre­den­sem, przy­pa­tru­jąc się po­sęp­ny­mi oczy­ma ape­ty­to­wi bru­ne­ta. Zda­rze­nia ta­kie tra­fia­ły się w po­cząt­kach epo­ki nie­po­wo­dzeń. Z cza­sem usta­ły. Me­lan­cho­lij­ny kom­po­zy­tor mógł so­bie sie­dzieć, prze­glą­dać kra­jo­we i cu­dzo­ziem­skie ilu­stra­cje, po­gwiz­dy­wać i zie­wać, na­wet wy­kłu­wać za­kła­do­wy­mi wy­ka­łacz­ka­mi swe prze­ślicz­ne zęby – ni­ko­go to nie wzru­sza­ło ani skła­nia­ło do współ­czu­cia. Ubal­do drze­mał, a ra­czej – o, ob­łu­do! – uda­wał, że drze­mie.

W tych ran­nych go­dzi­nach przy­ja­cie­le ar­ty­ści, ma­la­rze, rzeź­bia­rze, mu­zy­cy, ar­chi­tek­ci, po­eci, li­te­ra­ci, dzien­ni­ka­rze, mło­dzi pro­fe­so­ro­wie re­wol­tu­ją­cy prze­ciw­ko "pry­kom", nim sami zo­sta­li za­ka­mie­nia­ły­mi "pry­ka­mi" – wszy­stek ów wrzesz­czą­cy świat "sta­łych" gdzieś coś ro­bił albo, co praw­do­po­dob­niej­sza, jesz­cze się wy­le­gi­wał.

Wy­jąt­ko­we to były wy­pad­ki, żeby o tej sa­mej go­dzi­nie któ­ry­kol­wiek z tam­tej kom­pa­nii zaj­rzał do ka­wiar­ni. Na wi­dok ta­kie­go przy­by­sza cie­pła ra­do­ści prze­pły­wa­ło przez stę­sk­nio­ny or­ga­nizm laz­za­ro­na Fo­ski. Pew­ny był wów­czas pa­pie­ros, nie była "wy­klu­czo­na" fi­li­żan­ka fu­sów z tak zwa­nym mle­kiem i nie­od­łącz­ną ska­mie­nie­li­ną brio­sza. Czę­ściej niż ktoś ze zna­jo­mych zja­wia­ła sie o tej po­rze ja­kaś ko­bie­ta sa­mot­na albo cu­dzo­ziem­ska pan­na, tkwią­ca w fa­mi­lij­nej gro­ma­dzie. Na­stę­po­wa­ły wów­czas nie­unik­nio­ne uśmie­chy i spoj­rze­nia, dłu­gie jak Via Ap­pia. Wszyst­ko koń­czy­ło się za­zwy­czaj wyj­ściem z ka­wiar­ni, spa­ce­rem po Via Ap­pia, ko­ło­wa­niem, głu­pim przy­sta­wa­niem i jesz­cze, głup­szym na­wra­ca­niem bez po­wo­du, aż do chwi­li obia­do­wej, kie­dy już kisz­ki li­te­ral­nie w stru­ny skrzyp­co­we się skrę­ca­ły.

Z cza­sem uspo­so­bie­nie per­so­ne­lu ka­wiar­ni tak da­le­ce wy­zby­ło się wszel­kie­go cie­pła (z wy­jąt­kiem Ubal­da, któ­ry nie tak ła­two się zmie­niał), iż Er­ne­sto Fo­sca w go­dzi­nach ran­nych uni­kał tego nie­przy­jem­ne­go lo­ka­lu. Od jed­ne­go z to­wa­rzy­szów, pi­su­ją­ce­go w pew­nej ga­zet­ce ar­ty­ku­ły z za­kre­su pla­sty­ki, re­wo­lu­cyj­ne aż do gra­nic wście­kli­zny, Er­ne­sto otrzy­mał bez­płat­ny bi­let wstę­pu do wszyst­kich pra­wie mu­ze­ów. W tych tedy przed­obia­do­wych go­dzi­nach już to zwie­dzał oso­bli­wo­ści mia­sta Rzy­mu, już prze­sia­dy­wał na głod­no w ga­le­riach i mu­ze­ach. Zło­śli­wi twier­dzi­li, iż ten Fo­sca zmie­nią za­wód: nie bę­dzie już pono gry­wał na skrzyp­cach w ki­ne­ma­to­gra­fie, lecz prze­dzierz­ga się w ci­ce­ro­na. W tym celu uczy się ruin. Była to, oczy­wi­ście, po­twarz. Er­ne­sto ni­cze­go się nie uczył. Po pro­stu, nie ma­jąc rano nic a nic do ro­bo­ty, gnił w mu­ze­ach. Ła­ził od dzie­ła do dzie­ła sztu­ki, wchła­niał każ­de po raz set­ny oczy­ma, oglą­dał, ba­dał, prze­tra­wiał, tak­so­wał, umiesz­czał w wy­zię­błej dziś, a prze­cie mło­dej i pul­su­ją­cej wraż­li­wo­ści – i szedł da­lej.

Oczy­wi­ście tra­fia­ły się i tam przy­go­dy, czy­li spoj­rze­nia, uśmie­chy, roz­mo­wy, spa­ce­ry – z nie­od­stęp­ną my­ślą o tym, że się jeść chce i że nie ma pa­pie­ro­sa. Owe przy­go­dy znu­dzi­ły się wresz­cie Er­ne­sto­wi. Pod­da­wał im się dla za­bi­cia cza­su i z le­ni­stwa. Prę­dzej przed­obied­ni czas scho­dził, gdy z ja­kaś po­szu­ki­wacz­ką przy­gód, cu­dzo­ziem­ką lub kra­jan­ką, pa­ola­ło się i prze­wra­ca­ło oczy do prze­wró­co­nych oczu.

Za­sad­ni­cza część doby trwa­ła do­pie­ro wie­czo­rem, po za­mknię­ciu ki­ne­ma­to­gra­fu. Ka­wiar­nia była wów­czas peł­na, na­ła­do­wa­na, na­bi­ta. Po­wie­trza nie do­stał­by na le­kar­stwo ani odro­bi­ny, dymu za to kłę­by, war­stwy i po­kła­dy wa­łę­sa­ły się pod su­fi­tem w ludz­kim za­du­chu. Wrza­wa "sfe­ry", ze­bra­nej przy okrą­głym sto­le w jed­nej z bo­kó­wek, zwra­ca­ła po­wszech­ną uwa­gę. Tam wła­śnie ro­iły się i wi­ro­wa­ły nowe my­śli, idee, na­zwi­ska, fak­ty, dzie­ła, książ­ki, po­my­sły i wy­my­sły. Er­ne­sto Fo­sca ci­cha­czem prze­by­wał w tej zgrai. Po­zy­cja jego upodob­nia­ła się ra­czej do roli sta­ty­sty niż do roli czyn­ne­go i buń­czucz­ne­go ak­to­ra. Słu­chał i po­ta­ki­wał, gdy wo­dzi­re­je de­cy­do­wa­li, po­ta­ki­wał naj­czę­ściej ge­stem, nie­zde­cy­do­wa­nym okrzy­kiem, po­mru­kiem albo i sa­mym uśmie­chem. Lu­bio­no go tam, gdyż ni­ko­mu z po­ten­ta­tów ka­wiar­ni nie na­ra­żał się ani za­stę­po­wał dro­gi, nie wy­ry­wał się na­przód z ni­czym now­szym po­nad "prą­dy" uzna­ne już na tym grun­cie za naj ostat­niej­szą no­wość, za ka­non mod­ny i sztan­dar wal­ki ze sta­rzy­zną. Nie bra­no za złe mi­łe­mu bra­cisz­ko­wi-ła­cie, zwa­ne­mu "Pa­von­cel­lo", że się w chwi­lach nie­po­wo­dzeń pe­ku­niar­nych ochot­nie do­bie­ra do bra­ter­skiej pa­pie­ro­śni­cy oraz mru­gnie raz wraz na tego lub owe­go, żeby zań kon­so­ma­cję opła­cić, gdyż sam szczo­drą miał rękę i nie po­czy­ty­wał pa­pie­ro­sów za swą wła­sność w szczę­śli­wych okre­sach, gdy był przy pie­nią­dzu. Za ple­cy­ma szy­dzo­no oczy­wi­ście z jego śmiesz­nej tra­ge­dii, z hi­sto­rycz­ne­go już "solo" w or­kie­strze. Śmia­no się szcze­rze z ukry­wa­nia się, z mil­cze­nia o ki­ne­ma­to­gra­fie, z rzę­po­le­nia rzew­nych me­lo­dii w rzew­nych miej­scach fil­mów. Lu­bio­no tak­że tę prze­ślicz­ną gło­wę przy sto­le, nie­wy­mow­ny wdzięk czo­ła, owia­ne­go ist­ną chmu­rą po­ły­skli­wych wło­sów. Przy­zwy­cza­jo­no się do sła­be­go pół­u­śmie­chu za­iste bo­skich warg, gdy się uśmie­cha­ły z byle cze­go.

Pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ka Er­ne­sto Fo­sca błą­dził w ga­le­riach Wa­ty­ka­nu. Za­glą­dał w oczy sta­rym zna­jo­mym – Apol­li­no­wi Ci­ta­re­do i Apol­li­no­wi bel­we­der­skie­mu oraz wie­lu in­nym bo­gom i bo­gi­niom. Ki­wał nad nimi gło­wą z po­li­to­wa­niem, da­jąc im znać, iż doba ich bez­pow­rot­nie prze­mi­nę­ła i naj­mniej­sze­go wa­lo­ru nie przy­zna­ją im już wiel­cy ar­ty­ści i wiel­cy kry­ty­cy z ka­wiar­ni ob­słu­gi­wa­nej przez do­bro­tli­we­go Ubal­da. Dość już mają na­gie­go skost­nie­nia w mnie­ma­nym ru­chu. Zie­wa­jąc po­wlókł się da­lej do zie­mian­ki, tan­cer­ki w ma­łym sa­lo­nie ma­sek.

Za­cisz­ny ów trzem mniej ścią­gał zwie­dza­ją­cych, to­też Po­sca mógł tam swo­bod­nie wy­glą­dać oknem na Góry Sa­biń­skie i błą­dzić le­ni­wie oczy­ma po ich błę­kit­nym za­ry­sie. Znał od da­wien daw­na wszyst­kie przed­mio­ty zgro­ma­dzo­ne w tym ga­bi­ne­cie. Szu­kał tu chło­du, ukry­cia się przed wio­sen­nym upa­łem, prze­trwa­nia w spo­ko­ju i wśród mi­łych z daw­na form, kształ­tów i wspo­mnień przed­obied­nie­go łak­nie­nia.

A jed­nak tan­cer­ka grec­ka wbrew woli i wbrew le­ni­stwu po­cią­ga­ła jego oczy. Nie­za­leż­nie od ka­wiar­nia­nych teo­ryj, de­cy­zyj i wy­ro­ków, w ta­jem­ni­cy nie­ja­ko przed es­te­ta­mi i przed sobą sa­mym, po­do­bał so­bie w tym mar­mu­rze. Nie mógł się oprzeć im­pre­sji czy­sto la­tyń­skiej, za­chwy­to­wi ży­wio­ło­we­mu, gdy ten ró­żo­wy złom pen­te­li­koń­skie­go mar­mu­ru, jako cza­ru­ją­ca naga ko­bie­ta, tań­czył w jego oczach.

Wdzięk i po­ku­sze­nie jej były tak nie­prze­zwy­cię­żo­ne, iż kry­tycz­nie na­stro­jo­ny ob­ser­wa­tor po­czął do­świad­czać nie­ja­snych a nie­stłu­mio­nych wzru­szeń. Była bo­wiem w tym po­są­gu za­war­ta jak gdy­by suma ko­bie­co­ści, ob­raz tego, co we wszyst­kich ko­bie­tach, ra­zem wzię­tych, jest ich naj­sub­tel­niej­szym uro­kiem, ta­jem­ni­czym za­pa­chem, pięk­no­ścią naj­istot­niej­szą, mocą se­kret­ną, odu­rza­ją­cą jako za­klę­cie, któ­re ni­we­czy wolę. Ma­rze­nia mę­skiej mło­do­ści, wszech­wład­nie i ze wszech stron, za­wsze i w każ­dym swo­im ob­ja­wie ogar­nię­te przez kształt ko­bie­cy, prze­sy­co­ne nim od po­cząt­ku swe­go do koń­ca, wcie­li­ły się w bry­łę tego mar­mu­ru. Nie było w tym ar­ty­stycz­nej kon­tem­pla­cji dzie­ła sztu­ki, lecz za­wrót gło­wy, du­sze­nie w ser­cu, nie­wia­do­mość w my­ślach i szał ner­wów.

Za­po­mnia­ne stro­fy po­ezji snu­ły się do­ko­ła plą­sów tego wid­ma któ­re było czymś wię­cej niż dzie­łem sztu­ki, bo było sa­mym ży­ciem, isto­tą ży­cia, jego ra­do­sną tre­ścią, jego roz­ko­szą, schwy­ta­ną w chwi­li szczę­śli­wej i utrwa­lo­ną na wie­ki. Me­lo­die naj­cza­row­niej­sze, skrzyp­co­we cuda, któ­rych ucho mu­zy­ka jest peł­ne, na po­do­bień­stwo ja­skó­łek po­czę­ły wi­ro­wać do­oko­ła gło­wy z mar­mu­ru, wie­szać się u uśmiech­nię­tych warg, u ra­do­snych ust, w któ­rych prze­by­wa samo szczę­ście by­to­wa­nia, zdro­wie i żą­dza mi­ło­ści.

Er­ne­sto Fo­sca zmru­żo­ny­mi oczy­ma przy­pa­try­wał się uwo­dzi­ciel­ce sprzed ty­się­cy lat i po­świ­sty­wał na jej chwa­łę hymn naj­bar­dziej wznio­sły, wy­mu­szo­ny przez na­mięt­ny, mło­dzień­czy za­chwyt. Nie zdzi­wił­by się był wca­le, gdy­by ta dria­da, tak ra­do­śnie plą­sa­ją­ca, zbie­gła ze swe­go mar­mu­ro­we­go tro­nu i w sko­kach do­sko­na­le pięk­nych, nie­omyl­nie na­tchnio­nych, po­ry­wa­ją­cych aż do sza­łu, obie­gła ci­che schro­nie­nie, gdzie są uczczo­ne pra­ce przed­wiecz­nych ar­ty­stów.

Po­wiódł oczy­ma do­ko­ła dro­gi jej do­mnie­ma­nych po­lo­tów i wzdry­gnął się ze zdu­mie­nia. Nie­da­le­ko od miej­sca jego ad­o­ra­cji sta­ła prze­cud­na żywa dria­da. Po­dob­nie jak on, z uwiel­bie­niem pa­trza­ła na po­sąg, a po­dob­nie jak po­sąg, uśmie­cha­ła się ra­do­śnie. Er­ne­sto po­jął na­tych­miast, iż od­pra­wiał tu sa­mo­wtór z nie­zna­jo­mą współ­wiel­bi­ciel­ką na­bo­żeń­stwo do grec­kiej tan­cer­ki. Za­wsty­dził się i z miej­sca roz­zło­ścił. Psu­ło mu to dzień i da­wa­ło znać o gło­dzie. Z tą wła­śnie zło­ścią spoj­rzał jesz­cze raz na nie­zna­jo­mą i - oszo­ło­mio­ny na­głym przy­po­mnie­niem – wściekł się w dwój­na­sób. Prze­cież to była ta sama, ta z loży w fil­har­mo­nii! Ależ tak, blon­dy­na, sa­kra­menc­ka cu­dzo­ziem­ka, któ­ra go po­zba­wi­ła po­sa­dy, ska­za­ła na gry­wa­nie w ki­ne­ma­to­gra­fie, na wy­pi­ja­nie, za­miast nor­mal­ne­go śnia­da­nia, am­bro­zji za­chwy­tów do grec­kiej ta­necz­ni­cy z mar­mu­ru!

Spoj­rzał na prze­klę­tą wi­no­waj­czy­nię w spo­sób od­po­wied­ni i zaj­rzał jej w oczy z se­kret­nym, a tak moc­nym ro­mań­skim prze­kleń­stwem, że po­win­no ją było na miej­scu utru­pić. Ale jej nie wy­rzą­dzi­ło krzyw­dy. Pod­nio­sła na prze­klęt­ni­ka oczy la­zu­ro­we, ogrom­ne, nie­win­ne, śnią­ce o mi­ło­ści, ma­rzą­ce – ależ tak, do li­cha! – ma­rzą­ce o nim. Zro­bi­ło mu się nie­wy­raź­nie, ckli­wo, mdło. Przy­pa­try­wa­ła mu się bła­gal­nie, a po­chu­tli­wie, sen­nie, trwoż­nie, ża­ło­śnie. Uśmie­cha­ła się niby to nie do nie­go, niby to wciąż jesz­cze do tam­tej przy­ja­ciół­ki, ale usta jej, sto ty­się­cy razy pięk­niej­sze niż usta dria­dy, bo peł­ne ży­wej krwi, a nad­to z lek­ka ukar­mi­no­wa­ne bar­wicz­ką, zda­wa­ły się mó­wić ty­sią­ce słod­kich, bła­gal­nych i dzięk­czyn­nych po­wi­tań. Er­ne­sto Fo­sca był w kło­po­cie. Chciał po pro­stu wyjść z ta­kiej dziu­ry i za­koń­czyć nie­me ga­da­nie oczy­ma, li­cho wie o czym. Chciał ja­koś za­ma­ni­fe­sto­wać swe mści­we po­tę­pie­nie ka­ry­god­nych ocznych za­bie­gów, dzię­ki któ­rym już raz bek­nął po­rząd­nie. Ale nie był w sta­nie ani wyjść, ani cze­go­kol­wiek mści­wie oczy­ma do­ko­nać. Trud­no zno­wu było za­cho­wać się jak cham, gdy tak wy­kwint­na dama pa­trzy roz­ma­rzo­ny­mi ocza­mi.

Za­cie­ka­wi­ło go z lek­ka, co też to może być za jed­na. Oczy­wi­ście, cu­dzo­ziem­ka. Wło­sy ja­sne jak pia­sek w Via­reg­gio, świe­tli­ste, po­zło­ci­ste, krę­te a ogrom­ne. Lek­ki słom­ko­wy ka­pe­lusz z pę­kiem kwia­tów le­d­wie je mógł ob­jąć i zwią­zać. Ja­sna, wy­twor­na suk­nia prze­sła­nia­ła kształ­ty tak na­dob­ne, iż grec­ka tan­cer­ka w swej pra­wie na­go­ści pew­nie by się była za­wsty­dzi­ła swo­ich. Rysy twa­rzy, de­li­kat­ne, sub­tel­ne, su­che, po­cią­głe, zdra­dza­ły ów ród lu­dzi pół­noc­nych, ob­cych ra­sie la­tyń­skiej, a tak ją dziw­nie nę­cą­cych.

W po­mie­sza­niu, bez­wied­nie, pięk­na pani ścią­gnę­ła rę­ka­wicz­kę i od­sło­ni­ła dłoń wy­piesz­czo­ną, bia­łą, o pal­cach jak gdy­by rzeź­bio­nych w prze­zro­czy­stym mar­mu­rze, na któ­rych w do­dat­ku po­ły­ski­wa­ły bry­lan­ty, mi­go­cą­ce ty­sią­cem bla­sków. W za­kło­po­ta­niu swym, w roz­ter­ce, za­trwo­żo­na, zda­wa­ło się, że się zbli­ży, że prze­mów! i poda tę ob­na­żo­ną rękę na po­wi­ta­nie. Ale – nie! Skąd­że! Prze­szła kro­ka­mi naj­wi­docz­niej wy­trą­co­ny­mi z pew­no­ści i rów­no­wa­gi na dru­gą stro­nę po­są­gu tan­cer­ki, niby to dla obej­rze­nia jej z boku. Tam za­trzy­ma­ła się i pod­nio­sła oczy wca­le nie na rzeź­bę, lecz na Er­ne­sta Fo­skę. Naj­wi­docz­niej, naj­nie­wąt­pli­wiej nim była za­chwy­co­na i jemu ofia­ro­wy­wa­ła swe uwiel­bie­nie.

Te­raz już ab­so­lut­nie nie wie­dział, co po­cząć. Stał, a ra­czej ster­czał. Był zmie­sza­ny, znie­ru­cho­mia­ły i tak da­le­ce czuł nę­dze swej or­dy­nar­no­ści, iż go­tów był po­peł­nić naj­więk­szą nie­do­rzecz­ność, byle wy­brnąć z tej sy­tu­acji. Gdy­byż się choć na chwi­lę od­wró­ci­ła, spoj­rza­ła w inną stro­nę, gdy­byż mu dała świę­ty spo­kój! Ist­ny wąż grze­chot­nik czy na­wet boa! Oczy omdla­łe, nie­mal we łzach. Usta w uśmie­chu. Cała po­stać zda­wa­ła się po­da­wać nie­śmia­ło na­przód, ha­mo­wać się bez­sil­nie, zęby nie iść ku nie­mu…

Er­ne­sto po­peł­nił naj­więk­sze głup­stwo, ja­kie na tym pa­do­le moż­na było po­peł­nić: spoj­rzał na nie­zna­jo­mą całą peł­nią śle­piów i za­czął się do niej z ba­ra­nią ra­do­ścią uśmie­chać. Zro­bił to wła­ści­wie z na­ło­gu, z głu­po­ty czy dla ra­to­wa­nia się z tej za­wi­kła­nej sy­tu­acji! – li­cho go wiel Jesz­cze chwi­la i ukło­nił się z ele­gan­cją skrzyp­ka dru­giej kla­sy. Uszczę­śli­wio­na, od­po­wie­dzia­ła ski­nie­niem gło­wy. Wte­dy już nie było rady: klam­ka za­pa­dła. Pod­szedł bli­żej i prze­mó­wił ochry­płym gło­sem, a wło­ską fran­cusz­czy­zną:

– Chcę pani zło­żyć po­dzię­ko­wa­nie za po­zba­wie­nie mię po­sa­dy.

– Po­zba­wie­nie po­sa­dy? Ja… pana… po­sa­dy – rze­kła w zdu­mie­niu, naj­do­sko­nal­szą fran­cusz­czy­zną, jaką Er­ne­sto Fo­sca sły­szał kie­dy­kol­wiek na Ape­niń­skim Pół­wy­spie. Tak jest, pani!

Jak­że to mo­gło się stać? Jak? Kie­dy? Prze­cie pani była dwa mie­sią­ce temu w fil­har­mo­nii tu­tej­szej, na kon­cer­cie so­bot­nim. Gra­li­śmy Czaj­kow­skie­go i Wa­gne­ra. Szedł "Tan­n­häu­ser".

Uśmiech­nę­ła się roz­kosz­nie, tak roz­kosz­nie, iż Er­ne­sto nie ża­ło­wał głupstw, któ­rych tego dnia tyle już na­pa­lił.

– Pa­mię­ta pan jed­nak, że wte­dy by­łam w fil­har­mo­nii!…

– Jesz­cze by też! Nig­dy ten dzień nie wyj­dzie mi z pa­mię­ci! Nig­dy!

– Do­praw­dy? – za­gad­nę­ła ru­mie­niąc się, bar­wiąc się wszyst­ka od fali krwi, aż jej twarz, od­sło­nię­ta szy­ja i za­ry­sy ra­mion przy­bra­ły bar­wę pen­te­li­koń­skie­go mar­mu­ru.

– Tak jest, pani! Nig­dy ten dzień nie wyj­dzie mi z pa­mię­ci, bo wte­dy wła­śnie do­sta­łem dy­mi­sję.

Spo­sęp­nia­ła, zbie­la­ła, jak­by ją pół­noc­ny śnieg owiał i zmro­ził.

– Nic nie ro­zu­miem!… – rze­kła w stra­pie­niu.

– Otóż – było tak, pani. Istot­nie, za­pa­trzy­łem się – i zro­bi­łem skan­dal.

– Pa­mię­tam, oczy­wi­ście! Ale skan­da­lu… żad­ne­go nie przy­po­mi­nam so­bie! Jaki skan­dal?

Fo­sca obej­rzał się na wszyst­kie stro­ny, w oba­wie, czy nikt nie pod­słu­chu­je, i mruk­nął w za­ufa­niu:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: