Pawiak, Majdanek, Auschwitz - ebook
Pawiak, Majdanek, Auschwitz - ebook
Wojenne wspomnienia Bolesława Burskiego publikowane są po raz pierwszy, niemal 80 lat od ich spisania. Autor został aresztowany w grudniu 1942 roku z powodu działalności konspiracyjnej. Więziony najpierw na Pawiaku, następnie w niemieckich obozach koncentracyjnych w Lublinie na Majdanku i w Auschwitz. Zbiegł z transportu ewakuacyjnego do KL Mauthausen.
Bolesław Burski „Jasieńczyk”(1905–1984) – legionista, harcerz, działacz Polskiej Partii Socjalistycznej, żołnierz Armii Krajowej. Z urodzenia warszawianin, ale większą część dorosłego życia spędził w Dąbrowie Górniczej, gdzie zajmował się projektowaniem terenów zielonych.
Publikacja opracowana przez Państwowe Muzeum na Majdanku.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-518-0 |
Rozmiar pliku: | 7,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oddajemy w ręce czytelnika wspomnienia Bolesława Burskiego zatytułowane Pawiak – Majdanek – Auschwitz, które są nie tylko niezwykle cennym świadectwem historycznym spisanym przez byłego więźnia Pawiaka oraz obozów Konzentrationslager Lublin i Konzentrationslager Auschwitz-Birkenau, ale też fascynującą opowieścią o losach wyjątkowego człowieka. Autor kończy książkę relacją z wydarzeń po ucieczce z marszu śmierci, aż do wkroczenia Armii Czerwonej do Pszczyny.
Burski przesłał maszynopis do Państwowego Muzeum na Majdanku we wrześniu 1980 roku na konkurs na wspomnienia pod hasłem „Obóz koncentracyjny Majdanek”. Praca spotkała się z uznaniem jurorów, którzy przyznali jej najwyższe noty. Przewodniczący jury, prof. dr hab. Zygmunt Mańkowski z Instytutu Historii UMCS, w recenzji stwierdził, że pamiętnik ma dużą wartość zarówno pod względem faktograficznym, jak i literackim. Zofia Murawska-Gryń, kustosz muzeum na Majdanku, wskazała na osobistą perspektywę „Jasieńczyka” (pod takim nazwiskiem zatrzymało go gestapo) w opisywaniu zdarzeń, z kolei Tadeusz Czajka, były więzień Majdanka i autor opublikowanych wspomnień obozowych, docenił jego pasję i talent pisarski. Ostatecznie Burski zdobył II nagrodę (I nie przyznano).
Poza nagrodami pieniężnymi regulamin konkursu przewidywał wydanie drukiem najlepiej ocenionych prac konkursowych. Muzeum na Majdanku współpracowało w tym zakresie z Wydawnictwem Lubelskim. Wspomnień Burskiego jednak nie opublikowano, a przyczyn tego stanu rzeczy mogło być kilka: przede wszystkim czas, w którym autor udostępnił swoje wspomnienia. Wkrótce po tym został ogłoszony w Polsce stan wojenny, niesprzyjający drukowi relacji byłego akowca. Ostatecznie planom wydania kres położyła śmierć autora w 1984 roku.
Zasadniczy zrąb relacji powstał w latach 1945–1948, jednak nie ma wątpliwości co do tego, że autor uzupełniał, korygował, a nawet poddawał autocenzurze pewne jej fragmenty. Przygotowując swoje wspomnienia na konkurs, Burski postanowił zweryfikować podane przez siebie pierwotnie informacje i poszerzyć niektóre z nich, uwzględniając stan najnowszych badań historyków. Jego znajomi i przyjaciele wspominali, że miał pokaźną bibliotekę, w której zgromadził wiele dostępnych wydawnictw poświęconych obozom koncentracyjnym. Korekty te nie wpłynęły jednak w żaden sposób na ogólny obraz przeżyć autora na tle wydarzeń wojennych, a dowodziły jedynie jego zainteresowania tematyką i chęci przekazania czytelnikowi możliwie rzetelnej i kompletnej wiedzy. Burski skonstruował swoje wspomnienia, przeplatając wątki osobiste z autentycznymi wydarzeniami, dzięki czemu czytelnik otrzymuje lekturę przesyconą ludzkimi emocjami, ale też solidną porcją faktografii.
Bolesław Burski miał 38 lat, gdy trafił do niewoli. Był wykształconym, inteligentnym człowiekiem, ukształtowanym politycznie, o ugruntowanym światopoglądzie. Jego wiedza na temat obozu, niezależnie od tego, czy znajdował się na Majdanku, czy później w Auschwitz, wykraczała poza poziom wiedzy „zwyczajnego więźnia”. Mówił po niemiecku. Dzięki przynależności do obozowego ruchu oporu miał praktycznie przez cały okres swojej niewoli kontakt ze światem za drutami. Poza tym z racji sprawowanych funkcji – ogrodnika i brygadzisty komanda kucharzy na Majdanku, a później dezynfektora i obsługującego pompę wodną w Auschwitz – cieszył się pewnymi przywilejami. Należały do nich: możliwość poruszania się poza terytorium jednego pola obozowego, a co za tym idzie – kontakt z innymi więźniami (Majdanek i Auschwitz); dostęp do żywności, środków czystości czy lepszej odzieży; znajomość z personelem obozowym. Nie bez znaczenia była także osobowość „Jasieńczyka”, która zjednywała mu nie tylko towarzyszy niedoli, ale nawet obozowych funkcjonariuszy. Ci ostatni, mimo wszystko, doceniali jego inteligencję i praktyczny zmysł, a także fachową wiedzę, której im samym często brakowało. Burski zdawał sobie sprawę ze swojej intelektualnej przewagi i potrafił ją mądrze – i nierzadko dla dobra ogółu – wykorzystać.
Należy przy tym podkreślić doskonałą, wręcz fotograficzną pamięć Burskiego. Zapewne zawdzięczał ją swojej praktyce konspiratorskiej. Działał według zasady: „zobaczyć – zapamiętać – wykonać”, którą wykorzystał po wojnie, spisując swoje wspomnienia. Nie dziwi zatem mnogość przedstawionych przez niego wydarzeń, w których często sam uczestniczył.
Opisy „Jasieńczyka” są ciekawe, a oceny sytuacji – raczej obiektywne. Nie każdy Niemiec jest u Burskiego bestią, podobnie jak nie każdy więzień – wyłącznie ofiarą. Świat, w którym egzystują i skazańcy, i ich oprawcy, jest opresyjny na swój sposób dla każdego z nich, co też autor stara się uczciwie pokazać, zarówno na przykładzie Majdanka, jak i Auschwitz, a wcześniej – więzienia na Pawiaku.
Burski był bystrym obserwatorem, jego przenikliwe analizy mogą służyć psychologom czy socjologom do zrozumienia społeczności więźniarskiej. Opisywał, jak wtłoczeni przemocą w obozową rzeczywistość ludzie powoli poddają się jej prawom, odkrywając przy tym najmroczniejsze zakamarki własnych dusz. Chcąc przedstawić środowisko, w jakim się znalazł, przytaczał dialogi, nie unikając przy tym wyrażeń z obozowej gwary czy wulgaryzmów. W ten sposób ukazywał wzajemne relacje między więźniami, a także między osadzonymi i personelem obozowym.
Autor spisywał swoje wspomnienia w sposób bardzo świadomy i przemyślany. Unikał na przykład podawania nazwisk polskich więźniów przywiezionych razem z nim na Majdanek, gdy relacjonował ich negatywną przemianę w obozie i niemoralne zachowania. Zadbał tym samym o to, by w przyszłości odium niechęci nie padło na ich krewnych. Inaczej rzecz się miała, gdy opowiadał o jednostkach wyróżniających się silnym kręgosłupem moralnym. Tych ludzi zawsze wymieniał z imienia i nazwiska, podkreślając ich dokonania na wolności i godne naśladowania uczynki w niewoli. Nigdy nie pomijał natomiast nazwisk i stopni wojskowych SS-manów oraz więźniów sprawujących różnego rodzaju funkcje, w szczególności kapów, którymi Niemcy się wyręczali.
Język jest zdecydowanie jednym z największych atutów tego utworu. Z pomocą Burskiemu przychodzi doskonała polszczyzna, którą posługiwał się po mistrzowsku. Z lekkością ubierał w słowa swoje emocje, nazywał rzeczy po imieniu, odtwarzał rozmowy, dynamizował narrację. Jego wspomnienia mają wysoką rangę literacką.
Obraz obozowego świata Burski odmalował barwnie, ale i realistycznie, ukazując różne aspekty egzystencji w kacetach. Niekiedy przedstawione zdarzenia wydają się wręcz niewiarygodnie, a jednak znajdują potwierdzenie w relacjach innych świadków oraz w publikacjach historyków.
Ostatnim z etapów wojennej tułaczki „Jasieńczyka” jest jego osadzenie w więzieniu Urzędu Bezpieczeństwa w Katowicach w marcu 1945 roku. Autor nie poświęca jednak temu epizodowi wiele miejsca w swojej relacji, skupiając się wyłącznie na okresie wojenno-okupacyjnym. Warto jednak dodać, że konspiracyjna przeszłość kolejny raz zaciążyła na losie Burskiego, zmuszając go do zawarcia krytycznego kompromisu z nową władzą ludową. Pragnienie odzyskania wolności i tęsknota za rodziną po przeszło pięcioletniej rozłące pokonały moralne dylematy autora. Okoliczności pobytu w ubeckim więzieniu oraz późniejsze tego konsekwencje w życiu „Jasieńczyka” zostały udokumentowane głównie w źródłach archiwalnych. Autorka przedmowy, po zapoznaniu się z nimi, uwzględniła najistotniejsze informacje w tekście o życiu i działalności Burskiego, stanowiącym część niniejszej książki.
W 2024 roku przypada 40. rocznica śmierci Bolesława Burskiego. Wydaje się to dobrą okazją do publikacji jego wojennych wspomnień.
***
Gorące podziękowania pragnę złożyć na ręce Córki, Syna, a także Wnucząt Bolesława Burskiego za wyrażenie zgody na publikację niniejszych wspomnień oraz za współpracę w tym zakresie z Wydawnictwem Prószyński Media. Bez Państwa wsparcia jako spadkobierców Autora wydanie tej książki byłoby niemożliwe. Z osobna dziękuję za przekazanie do zbiorów Państwowego Muzeum na Majdanku maszynopisu Unikiem przed śmiercią. Wspomnienia więźnia Pawiaka, Majdanka, Oświęcimia, który stał się podstawą niniejszego wydania.
Serdecznie dziękuję Dyrekcji i Pracownikom Muzeum Miejskiego „Sztygarka” w Dąbrowie Górniczej za pomoc w dostępie do materiałów oraz do wszelkich informacji dotyczących Bolesława Burskiego, a także za zgodę na druk skanów kilkudziesięciu zdjęć ilustrujących niniejsze wydanie. Szczególne podziękowania kieruję do Pani Joanny Tokaj-Gąkowskiej, która wspierała mnie swoją wiedzą merytoryczną i pomogła mi w ustaleniu wielu istotnych faktów z życia byłego więźnia. Dziękuję także panu Jarosławowi Krajniewskiemu.
Archiwum Państwowemu w Katowicach, Instytutowi Pamięci Narodowej w Katowicach i w Lublinie oraz Wojskowemu Biuru Historycznemu w Warszawie dziękuję za udostępnienie materiałów archiwalnych, pomocnych w napisaniu szkicu biograficznego o autorze.
Pani Krystynie Mazurkiewicz oraz Panu Wiesławowi Kotarbie z Dąbrowy Górniczej jestem bardzo wdzięczna za poświęcony czas, cenne wskazówki i opowieści o Bolesławie Burskim jako przyjacielu, sąsiedzie i po prostu wspaniałym człowieku.
Moim przełożonym, koleżankom i kolegom z Państwowego Muzeum na Majdanku dziękuję za wsparcie i pomoc merytoryczną. Dziękuję Dorocie Niedziałkowskiej za opracowanie edytorskie tekstu oraz redakcję językową całości. Marcie Grudzińskiej jestem niezmiernie wdzięczna za upór i wytrwałość w poszukiwaniach spadkobierców Bolesława Burskiego i koordynację współpracy z wydawcą, Magdalenie Petruk – za skontaktowanie mnie z Wnukiem, Magdalenie Cieślak – za odnalezienie Wnuczki Bolesława Burskiego.
Anna WójcikPAWIAK
Aresztowanie
Dnia 26 grudnia 1942 roku zostałem aresztowany w mieszkaniu swego przyjaciela, towarzysza z Polskiej Partii Socjalistycznej, Bronisława Siwińskiego, administratora Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej na Żoliborzu.
W stanie nieprzytomnym przywieźli mnie na Pawiak, kładąc wprost do izby szpitalnej, bez kąpieli, bez strzyżenia, w mojej własnej bieliźnie. Co ze mną zrobili, jak się wszystko odbywało, ile trwało czasu – dowiedziałem się z opowiadań moich kolegów.
Odzyskując z wolna przytomność, poczułem w oddechu ostry zapach stęchłego siana z poduszki. Głowę ugniatał jakiś ogromny ciężar, w uszach nieustanny szum, dzwonienie. Wargi obrzękłe, z ust ciekło, w nosie zastygła krew. Było mi poza wszystkim niewygodnie, leżałem na brzuchu z podwiniętymi, odrętwiałymi rękami. Słoma z siennika uwierała.
W świadomości zaczęło się budzić przeświadczenie, że to jednak nie moje domowe legowisko, leżę chyba gdzieś w szopie po jakimś wypadku?
W pewnej chwili poczułem, że ktoś mnie ujął za rękę, potrzymał i puścił. Dziwnie błogie ciepło uderzyło mi do skroni, poczułem mocniejszy puls. Znów ktoś dotknął skroni, mówiąc:
– Żyje.
Usłyszałem dokładnie i chyba to mnie dotyczyło, ale dlaczego miałbym nie żyć? O co tu chodzi? Siląc się na skoncentrowanie myśli, otworzyłem oczy i w pierwszej chwili wzrok padł na jasną ścianę izby i na wiszące w ramach jakieś ogłoszenie.
Przymknąłem oczy, starając się jakoś usprawiedliwić zmianę otoczenia. Znów wpatruję się, napisy mi migocą, to rozpływają się, wreszcie u góry tłustym drukiem czytam „Regulamin szpitala więziennego”.
Zamknąłem oczy. Krew buchnęła mi do głowy, serce coraz gwałtowniej poczęło bić, jakieś mrowie przechodziło mi w ramionach, krzyżu i nogach. A więc wpadłem! Dostali mnie, dranie!
Zbierałem myśli, starając się doszukać początku tego wszystkiego. Jak się to stało? Kiedy? Gdzie i za kogo mnie wzięli? Kim byłem w chwili aresztowania? Kto mógł sypnąć? Dlaczego ja na łóżku, w pościeli i we własnej białej koszuli? Przymknąwszy powieki, czułem w głowie jakąś dziwną walkę jasności z ciemnościami.
Przed oczami jak w kalejdoskopie zaczęły przesuwać się obrazy wyjęte z przeżyć. Dom, dzieci, żona. Front, 1939 rok. Szpital. Bombardowanie Warszawy. Żoliborz. Chłopcy z tajnej podchorążówki. Wszystko zlewało się dziwnie razem. Zamazywało, to znów przeoblekało w jakieś niesamowite figury, które to zbliżały się, to oddalały, rozpływając się w nicość. Oddech miałem coraz głębszy.
Poruszyłem głową, chcąc rozejrzeć się w sytuacji i ostatecznie upewnić, gdzie jestem. W tym momencie ktoś zbliżył się do mnie i unosząc głowę, spytał po niemiecku:
– Wollen Sie einen Schluck Milch trinken?1
Obejrzałem się z zaniepokojeniem na mego łaskawcę, siląc na odpowiedź:
– Nie rozumiem, czy pan nie może po polsku?
Ten jakby urażony, nic nie mówiąc, uniósł mi głowę wyżej, przekręcił i nalał mi z miski do ust mleka. Chłodny strumień płynu orzeźwił mnie nieco. Spojrzałem na niego, a on wtedy:
– Umiem po polsku, jestem też więźniem. A pan kto?
Głowa mi opadła na poduszkę. Starałem się w tej chwili zebrać myśli, jak odpowiedzieć. Kim byłem jako aresztant? Milczałem. Poruszyłem wykrzywione, odrętwiałe ręce, poczułem silny ból w plecach. Serce zaczęło znów bić gwałtowniej, w skroniach i uszach palił żar. W głowie mi szumiało, a pod powiekami przymkniętych oczu rzeźbił napis: „Regulamin szpitala więziennego”. Na salę z wrzaskiem wpadł jakiś SS-man2, krzycząc coś na obecnych, podszedł do mnie, odrzucił koc, złapał za ramię, szarpnął i zawołał:
– Lebst du noch?3
Coś jeszcze mamrotał, ale nie pojąłem tego.
Mowa jego nie trafiała mi do świadomości. Może po prostu nie dosłyszałem. Byłem zajęty sobą, uporczywie pragnąc dociec, jak i skąd się tu wziąłem.
Ktoś tylko odpowiedział:
– Er lebt noch, aber er ist in schwerem Zustand4.
– Milch, wieder Milch!5 – krzyknął szwab i wyszedł, trzasnąwszy z hukiem za sobą drzwiami.
Łóżko moje stało zaraz przy wejściu, pierwsze od ściany. Zacny opiekun znów podszedł do mnie, nakrył kocem, przekręcił głowę w swoją stronę, proponując łyk mleka. Wypiłem.
Z trudem obróciłem się na bok. Unosząc głowę, spojrzałem po sali. Dreszcz mi przeszedł po grzbiecie. Ciasno ustawione łóżka, było ich chyba z 18, na nich leżący w różnej pozycji chorzy, ale jacy...
Nogi w gipsie oparte o krawędź łóżka. Obandażowane głowy, twarze zapuchnięte. U jednego ledwie oczy widać. Twarz cała sina. Widok potworny. Raz po raz któryś stęknął z bólu, a jeden starszy ciężko jęczał. Pośrodku sali stała choinka przybrana watą, papierkami i ścinkami folii.
Gdy uniosłem głowę, podszedł do mnie znów mój opiekun i spytał, jak się czuję, jak się nazywam.
– Czuję się, jak pan widzi. A nazywam się Bolek.
– No to imię, ale nazwisko?
Milczałem.
– Gdzie pana wzięli?
– Na Żoliborzu – odparłem, choć jeszcze nie byłem pewien, czy tak rzeczywiście było.
Znów myśl męcząca: kim jestem? Jakie dowody miałem ze sobą? Właściwie po co on mnie pyta? Co go to wszystko obchodzi? Pewnie konfident.
Tymczasem mój nieznajomy, starszy pan w binoklach na nosie, siadłszy na mym łóżku, zapytał:
– Sind Sie Deutscher?6
Zatkało mnie na moment, zebrałem siły i rąbnąłem:
– A cóż do diabła, czy wyglądam na niego? Po co się tu znalazłem?
On, patrząc znacząco na moją zwichrzoną fryzurę, powiada:
– Widzi pan, naszych wszystkich zawsze strzygą pod zero, tylko Niemcom i folksdojczom zostawiają włosy.
------------------------------------------------------------------------
1 Wollen Sie einen Schluck Milch trinken? (niem.) – Czy chcecie napić się mleka?
2 SS-man – członek die Schutzstaffel der NSDAP, sztafet ochronnych NSDAP, uzbrojonej i umundurowanej formacji partii hitlerowskiej.
3 Lebst du noch? (niem.) – Żyjesz jeszcze?
4 Er lebt… (niem.) – Żyje jeszcze, ale jest w ciężkim stanie.
5 Milch, wieder Milch! (niem.) – Mleko, dalej mleko!
6 Sind Sie Deutscher? (niem.) – Jest pan Niemcem?Dopiero się zorientowałem, że rzeczywiście głowy wszystkich były ogolone, ja jeden miałem wolnościowy jeszcze wygląd. Ale jak się to stało?
– Skąd pan pochodzi? – spytał znów, podając mi jednocześnie mleko.
– Rodem jestem z Powiśla, ze Starówki, a pochodzę teraz z Wilna.
Zastanowił się trochę i ciągnął dalej.
– My tu wszyscy jesteśmy swoi, Polacy. Może pan się nie lękać. Tamta grupa z boku to aresztowani na Kruczej, ministerstwo komunikacji. Ten, co leży w głębi, to ksiądz z poznańskiego. Tamci dwaj z potłuczonymi głowami – wpadli przy drukarni. Ja jestem Michałowicz.
– Zaraz, momencik – przerwałem – nazwisko to nie jest mi obce. Chwileczkę, niech pan pozwoli, że sobie przypomnę.
Siląc się, wracałem wspomnieniem do nieodległych jeszcze czasów, do pracy w organizacjach, do PPS, do sportu.
Mój rozmówca widać, wyczuwając, że błądzę myślami gdzieś daleko, zagadnął:
– Może pan znał doktora Michałowicza?
Po namyśle rzekłem:
– Właśnie tak. Pamiętam go. Miał dwie małe córeczki. Byłem u niego w domu w Warszawie, gdzieś w okolicy Filtrowej. Opiekował się robotniczym klubem sportowym „SKRA”, bywał u nas w Zagłębiu. Ale o ile wiem, umarł rok temu.
– Tak, to mój syn. Ja też jestem doktorem. Aresztowali mnie w zeszłym miesiącu.
Zamilkł, przetarł okulary, popatrzył gdzieś w dal i po chwili zapytał:
– To pan też jest z PPS? Czy pan zajmował się również sportem?
– I jedno, i drugie – odparłem.
– Tak jak mój ukochany syn – rzekł szeptem.
Lody stopniały między nami. Początkowa moja nieufność przeradzała się szybko w sympatię. Znaleźliśmy wspólny język i zainteresowania.
Doktor Michałowicz miał gdzieś koło Błonia nieruchomość ziemską, na której chciał urządzić gospodarstwo ogrodnicze dla swych wnuczek. Moja specjalność w tej branży stała się wspaniałym tematem do rozmów, odsuwała chwilami koszmar otaczającej nas rzeczywistości. Wnikliwych pytań nie było końca. Ustalaliśmy najbliższe zamierzenia, zestawialiśmy kosztorysy, szkicując sobie w myślach rozlokowanie budynków, cieplarni, inspektów. Pamięć miał fenomenalną.
– Jak wyjdziemy, to chyba mi pan pomoże? Tylko gdzie znaleźć pana? Jak się pan naprawdę nazywa?
– Doktorze kochany, jak przeżyjemy, to ja pana odnajdę.
Widząc, z kim mam do czynienia, bez obawy wsypy podałem:
– Nazywam się Bolesław Burski, pochodzę z Dąbrowy Górniczej, ale o tym nikt nie wie. Wieści niosą, że Burski zginął w 1939 roku na froncie, więc szkopy wymazały go ze swojej ewidencji w Zagłębiu, przynajmniej na razie. W tej chwili nie wiem, kim jestem, z jakimi złapali mnie dokumentami, czy Bolesław Jasieńczyk, instruktor ze „Społem” i Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej (WSM), czy Bolesław Gęsicki, konduktor nr 242 z Elektrycznych Kolei Dojazdowych7?
Najwyraźniej zaskoczony tym doktor Michałowicz po krótkim namyśle powiada:
– Czekaj pan, zaraz się dowiemy. Szrajber8 więzienia zrobił chyba wypiskę. Niebawem będzie obchód. Przyjdzie tu doktor Loth, to się zapytam. Leż pan teraz spokojnie i udawaj nieprzytomnego.
Rzeczywiście po niedługiej chwili drzwi z łoskotem otwarto, weszło dwóch mężczyzn w białych fartuchach, jeden po cywilnemu i jeden elegant SS-man, wrzeszcząc:
– Wo ist dieser Kerl Jasincyk?9
Struchlałem, dreszcz mi przeszedł po ciele. Czułem, że mnie to dotyczy. Ulgą było, że wreszcie wiedziałem, kim jestem, jak się nazywam. Wskazano moje łóżko. Podeszli, odrzucili koc, przewrócili mnie na plecy, zajrzeli w oczy. Jeden z nich spytał, czy podają mi mleko. Stojący opodal doktor Michałowicz przytaknął, dodając, że jestem na razie „vernehmungsunfähig”, czyli „niezdolny do przesłuchania”. Szkop patrzył na salę, nie na leżących. Widok zmasakrowanych postaci ludzkich nie robił na nim chyba żadnego wrażenia. Wydzierał się, ryczał właściwie do wszystkich. Wychodząc, kazał na mnie specjalnie uważać. Wymienił we drzwiach jeszcze coś ze trzy nazwiska, zaklął, trzasnął drzwiami i wizyta skończona.
Odetchnąłem z ulgą. Znam nareszcie swoją tożsamość. Teraz tylko dokładnie muszę ustalić w pamięci swoje personalia zawarte na to nazwisko w karcie zatrudnienia, przepustce oraz „palcówce” zastępującej w Generalnej Guberni dowód osobisty, na której w miejscu fotografii umieszczało się odcisk palca. Koncentrując myśli, odtwarzałem, że jako „Jasieńczyk” urodziłem się 1 września 1900 roku w Wilnie. Ojcu na imię Michał, matce Magdalena. Z zawodu ogrodnik. Mam czworo dzieci. Całą rodzinę wywieźli bolszewicy w 1939 roku. Mieszkałem w Werkach koło Wilna. Pracowałem w majątku koło Grodna, skąd zostałem przywieziony do Generalnej Guberni. Obecnie pracuję w „Społem” przy ul. Grażyny 13 jako instruktor. To ostatnie jedynie było prawdą. Resztę dat trzeba było zachować w pamięci, nie pomylić żadnego szczegółu z biografii posiadanych trzech innych lipnych życiorysów. Przy tym chciałem uprzytomnić sobie jakoś przebieg aresztowania.
Nie przychodziło to łatwo. Mózg był jeszcze za leniwy, za bardzo ociężały, żeby działać. A tu trzeba było w każdej chwili sprawnie i bezbłędnie podawać o sobie dane, niemogące budzić żadnych wątpliwości czy podejrzeń w czasie legitymowania, choć nie zawsze to wiodło do spodziewanego rezultatu. Pragnieniem każdego było nie dać się złapać, a jeśli się tak stało – przeżyć, jak się uda.
W działalności konspiracyjnej jednym z podstawowych obowiązków, wymagających niezwykłej czujności, pamięci i refleksu, było utrwalenie w głowie zmiany osobowości, a z nią odnośnej dokumentacji osobistej.
Palcówkę na właściwe nazwisko „Burskiego” musiałem sobie wyrobić w czasie parudniowego pobytu w Dąbrowie Górniczej, wszak tam mieszkałem, byłem znany, ludzie niektórzy mnie widzieli, mogliby sypnąć.
Na „Gęsickiego” dostałem ją w Zagórzu. Następnego dnia „Jasieńczyk” zdobył ten dokument w Bolesławiu koło Olkusza. Daty urodzenia starałem się utrzymywać w zbliżeniu do właściwej, żeby było łatwiej zapamiętać.
Jedynie imienia „Bolesław” zmienić nie mogłem, bo za wiele osób z różnych środowisk, a głównie harcerstwa, znało mnie. Przybranie innego, czasem najniewinniej, mogło stać się powodem dekonspiracji. Tylko jako „Kowalski” palcówki nie miałem, ale za to patent handlowca i wydaną 1 września 1942 roku kartę rejestracyjną właściciela sklepu artykułów gospodarstwa domowego przy ul. Wspólnej 9 (dawniej Bugień i Samborski). Zameldowany byłem wówczas przy ul. Tamka 6 u swego przyjaciela Jana Bylicy, w którego magazynku na poddaszu przybierałem postać nobliwego kupca, dowożonego umówioną rykszą do sklepu. Był to jeden z najlepiej zaopatrzonych punktów sprzedaży szkła i porcelany, głównie dla Niemców przyjezdnych ze Śląska, a nawet z Berlina.
Nieocenione usługi oddał ten niepozorny sklepik naszej organizacji, dla której pełniąca obowiązki ekspedientki Janina Dowgiałło zbierała bezcenne wiadomości od gadatliwych Niemek i towarzyszących im często wojskowych i SS-manów. Sklep oczywiście nie był moją własnością, lecz należał do organizacji.
Idąc do swojej „pracowni” przy ul. Krasińskiego 18, konduktor „Gęsicki” musiał swój mundur, czapkę i dokumenty zostawić w zmyślnie urządzonej skrytce piwnicznej, aby tajemnym przejściem wyjść drugą klatką schodową jako „Jasieńczyk” posiadający, oprócz legitymacji instruktora WSM i „Społem”, małą pracownię stolarską w mieszkaniu nr 242 przy tejże ulicy.
Oficjalnie zajmował się reperacją sprzętu domowego, a robił: ramki, pudełka, świeczniki i walizki, przeznaczone na wszelkiego rodzaju skrytki na bibułę.
Uzyskawszy od administratora WSM Siwińskiego przywilej posiadania pęku kluczy od zamykanych między koloniami przejść, mógł w czasie godzin policyjnych przedostawać się względnie bezpiecznie do swego mieszkania na trzecim piętrze ul. Krechowieckiej 6. Mieściła się tu odpowiednio ukryta i należycie zaszyfrowana ewidencja tajnej szkoły podchorążych, podręczniki, regulaminy wojskowe itp. oraz mnóstwo lektury fachowej ogrodniczej, periodyki, niemieckie czasopisma wojskowe i humorystyczne.
Rzuciwszy okiem przybysza na przeładowaną wymienioną lekturą etażerkę, wiszącą na ścianie wielką mapę podbitej Europy, a obok przyklejoną szyderczą ilustrację „Anglio, Twoje dzieło”, rzec by można, że mieszka tu co najmniej jakiś bogobojny szkop. I to chyba w dużej mierze przyczyniło się, że po moim aresztowaniu gestapowcy rewizję przeprowadzili bardzo pobieżnie. Jedyną ponoć uwagę ich przyciągnął leżący na biurku rozbebeszony elektryczny lampowy gramofon, który po dołączeniu odpowiedniej przystawki stawał się bardzo sprawnym radioodbiornikiem.
Twórcą tego aparatu był Janek Bylica, ciągle mi przypominający, aby przynależne części do jego ustawienia trafiały po każdej audycji do schowka na strychu. Na moje wielkie szczęście ta cenna przestroga spowodowała, że go zostawili.
Owego tragicznego dnia wróciłem dość późno z przeprowadzonej w terenie próby z nowym modelem bomby samozapłonowej. Polecenie było, aby jak najszybciej zdać relację z tego wzorcowego środka wybuchowego, który miał wejść, przy pozytywnej ocenie, do masowej produkcji. Jako konduktor EKD znałem dobrze załogę kolejarską PKP na odcinku Warszawa–Skierniewice, co ogromnie ułatwiało łażenie po torach stacji, zbieranie koniecznych informacji o ruchu pociągów i wykonywanie zleconych zadań. Nieraz wypadało, że musiałem jechać dalej. Zapuszczałem się najczęściej aż po Częstochowę lub Kielce, gdzie miałem możność przenocować u znajomych no i, co nie było bez znaczenia, najeść się do syta i zaopatrzyć w prowiant.
W tym dniu miałem mało czasu, tak że swój precyzyjny ładunek zapakowałem do lory z sianem ładowanym na bocznicach w Skierniewicach, gdzie znajdował się główny magazyn zaopatrzenia Wehrmachtu dla frontu wschodniego.
Według podanej charakterystyki zapalnik miał sześciogodzinny czasokres zwłoki. Licząc się z tym, pomagając ustawiaczom w przetokach wagonów, wsadziłem „puszkę konserw” w siano w ostatniej chwili manewrowania składu. Obliczałem, że odjazd transportu w planowanym czasie, trasa przejazdu pozwolą, iż ładunek zapali się gdzieś koło Grodziska. Pożar zniszczy parę załadowanych wagonów, zatarasuje oba główne tory, przepali napowietrzną sieć trakcji elektrycznej. Dotychczas dwa razy ten wyczyn udał się. Tym jednak razem nie było mi sądzone sprawdzić go samemu, na co wiele przyczyn się składało.
Między innymi i to, że nie ja jeden tylko działałem w ten sposób, gdyż chętnych do tego rodzaju skutecznej walki desygnowały również inne organizacje, mające w swych założeniach pracy podziemnej sabotaż, w którym środkom komunikacji, w szczególności kolei, poświęcono najwięcej uwagi. Bo to robota stosunkowo bezpieczna, niewymagająca zbyt wielkich kwalifikacji, łatwa do szybkiego opanowania materiału, często też podejmowana samozwańczo, bez jakichkolwiek poleceń organizacyjnych. Niejednemu wystarczała znajomość skutków wysypania garści piachu do maźnicy osi wagonu, aby pragnieniu osiągnięcia zamierzonego celu stało się zadość. Rzadkością było, aby pociąg z płonącą osią nie musiał stanąć w drodze i zatarasować całą linię. Często też skuteczność owych działań przypisywali sobie różni bohaterowie, nieraz bez osobistego wkładu, a że skontrolowanie autentyczności wyczynu w warunkach konspiracji było trudne, sam fakt zaistnienia szkody musiał świadczyć o wiarygodności wykonania podjętego dzieła.
Zdarzały się jednak wpadki, że niewłaściwie zlokalizowana, zbyt pochopnie lub wręcz nieudolnie przeprowadzona akcja pociągała za sobą w skutkach większe straty w okolicy, niż wynosiła wartość spowodowanej dywersji.
Nie wszędzie docierały w porę polecenia i zarządzenia władz, m.in. instrukcja N7 z 1941 roku naczelnego wodza, generała Sikorskiego, polecająca podejmowanie akcji sabotażowej na terenie kraju na razie w rozmiarach ograniczonych i tylko w warunkach dających pewność, że wystąpienia te nie pociągną za sobą masowych represji.
Wzmożona akcja miała objąć przede wszystkim następujące akty sabotażu: bierny opór w zakładach przemysłu wojennego, akty sabotażu przeciwko transportom paliwa płynnego, amunicji i żywności, akty sabotażu w górnictwie wszelkich kopalin.
Kierowanie planowanymi działaniami dywersji w sposób jak najbardziej skuteczny stało się z chwilą podporządkowania wszystkich organizacji podziemia jednemu ośrodkowi dyspozycyjnemu, jakim się stała Armia Krajowa po zniesieniu ZWZ w lutym 1942 roku.
We wszystkich moich poczynaniach w tajnej pracy na terenie Warszawy miałem tylko jednego serdecznego powiernika i druha, który znał dobrze moje chody, każdy mój krok, jednym słowem był moim widmem, a nieraz i wyręczycielem w wielu ważkich sprawach.
Była to łączniczka Komendy AK, skromna, niepozorna towarzyszka z PPS, od początku członkini ZWZ, matka dwojga dorastających dzieci, córki Barbary i syna Witolda – ciężko okaleczonego (postradał prawe ramię w powstaniu) – towarzyszka Janina Siwińska, żona administratora WSM na Żoliborzu, towarzysza Bronisława Siwińskiego.
Znana była pośród działaczy konspiracyjnych jako „Anka”, łączniczka. W naszej ewidencji pamięciowej prowadzona po prostu jako „Jancymon” lub „Jana”. To za jej pośrednictwem przesyłałem wszelkie meldunki, otrzymywałem polecenia, rozkazy, nie znając zupełnie swoich przełożonych ani ich skrzynek kontaktowych. Dobre to było, sprawdziło się w życiu.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI
------------------------------------------------------------------------
7 Elektryczne Koleje Dojazdowe – uruchomiona 11 grudnia 1927 roku pierwsza normalnotorowa kolej elektryczna. Jej właścicielem była spółka „Siła i światło” S.A. Linia prowadziła od Komarowa w dwóch kierunkach: Warszawy i Grodziska Mazowieckiego. Przed wybuchem II wojny światowej przewoziła do 4 tys. pasażerów dziennie. W 1951 roku nastąpiło upaństwowienie spółki i jej przejęcie przez PKP, wtedy też zmieniono oficjalną nazwę przedsiębiorstwa na Warszawską Kolej Dojazdową.
8 Szrajber – tu: pisarz więzienny zajmujący się ewidencją osadzonych.
9 Wo ist dieser... (niem.) – Gdzie jest ten facet Jasincyk?