- W empik go
Paziowie króla Zygmunta - ebook
Paziowie króla Zygmunta - ebook
Powieść historyczna dla dzieci i młodzieży autorstwa Antoniny Domańskiej, której akcja toczy się za czasów panowania króla Zygmunta Starego.
Bohaterami opowieści są rezolutni królewscy paziowie. Większość swego wolnego czasu spędzają na płataniu figli dworzanom. Psoty uchodzą jednak zazwyczaj chłopcom płazem. Tłem dla ich licznych przygód są problemy rodziny królewskiej i państwa polskiego wynikające z małżeństwa władcy ze słynną Boną Sforzą.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-989-0 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pięciu zgrabnych wyrostków, w barwie paziów królewskich, przechodziło gwarząc, podskakując i śmiejąc się przez długi, ciemnawy korytarz, ciągnący się przez całą szerokość drugiego piętra starej, kazimierzowskiej jeszcze części zamku krakowskiego. Za nimi stąpał ciężko pachołek, niosąc na plecach ogromny tłumok z pościelą.
– No, a teraz którędy? – spytał paź, biegnący przodem, zatrzymując się bezradnie w miejscu, gdzie się dwa korytarze krzyżowały.
– Prosto przed się, paniczku – odpowiedział parobek – dopiero na drugim zakręcie obrócimy się na lewo, potem przyjdą trzy schodki na dół, znowuj prosto, potem pięć schodków do góry, jeszcze raz na lewo, no i już.
– Dobre mi już! Toć się człek nieszczęsny zgubić może w onym labiryncie... – zawołał pierwszy z paziów z udanym przerażeniem.
– Ino łaska boska, że smoka nie masz! – dodał krępy rudawy blondynek, rzucając czapką na najbliższego kolegę.
– Krzysztof Czema mniema, że smoka nie ma! – zaśmiał się tamten, odrzucając czapkę dalej.
– Jak to nie ma? A stara Papacoda nie smok? A Marina Arcamone nie smok?
– Hola, hola, nie tak głośno, pomnijcie, że ściany mają uszy!
– Ostroróg własnego cienia się boi!
– Nie boję się niczego! – krzyknął dumnie zaczepiony, chłopak wysoki, o pięknych regularnych rysach, śniady jak Cygan.
– Przecz więc przerywasz nam mowę jakimiś uszami?
– Słusznie czyni – zawyrokował najstarszy z paziów, siedemnastoletni Paweł Szydłowiecki. – Nie tylko ściany mają uszy, ale ostre języki latają po komnatach i donoszą co trza i co nie trza, komu trza i komu nie trza.
– Bogiem a prawdą, dzieją się tu od niejakiego czasu różne cudeńka – rzekł z cicha Jaś Drohojowski, oglądając się za siebie.
– Taj coże znów takiego?
– Dobranoc ci, Montwiłł, jeszcześ nie dospał, że jak wieloryb na Jonasza paszczękę na mnie rozwierasz?
– Nu gadaj, jakowe cudeńka?
– Ano, kichnie kto w swojej izbie, jużci w jedenastej komnacie wiedzą, że ma katar. Zabawi się jeden z drugim przystojnie, przez obrazy boskiej, ino że świeczkę bez noc wypalą, oho, już jego miłość pan ochmistrz Strasz skoro świt wpada i łaje. A skąd się mógł dowiedzieć? Okno jego sypialni wychodzi na wirydarz, a nasze wszystkie na podwórzec. Którędyż uwidział? I tak co dzień coś nowego.
– Et, głupstwo, taj koniec – rzekł Montwiłł – gorzej, że nas w takie zaświaty przenoszą. Czegóż nie pozostawili nas razem w kupie, cożeśmy to pośledniejszego od innych?
– Nie narzekaj, nie marudź, bo nie masz o co – tłumaczył Szydłowiecki – jeżeli cały dwór się ścieśnia, jeżeli nawet królewskie osoby niewygody cierpieć muszą, to chyba nam, paziom, milczeć przystoi.
– Jaże nic nie gadam, a taki mnie żal, że nas rozdzielono od towarzyszy.
– Stare skrzydła burzą, nowy pałac ozdobny, wedle woli i gustu miłościwej pani, budowniczowie z Włoch sprowadzeni stawiać mają, to i nie dziw, że miejsca zabrakło; a trochę ciasnoty zażyć się godzi, zanim wspaniałe komnaty dla waszych miłościów zostaną wykończone – kłaniając się z przesadną uniżonością Litwinowi, rzekł Jaś Drohojowski. – Rodzic mój powiada, że za jego młodości dwunastu było paziów i usługa wedle króla jegomości szła składno, jak na kółkach.
– Toć i za pierwszej żony miłościwego pana, nieboszczki królowej Zapolyi, także ponoć nie było ich więcej. Dopiero z nową panią nowe nastają czasy: zamek za ciasny, paziów dwustu, a usługa licha; parlare italiano, utrapiare polono, wymyślare androno, nulla niente di buono i tak dalej... Czy prawdę mówię?
– Mądrze i słusznie, Mikołajku!
– Na miły Bóg... pókiż tymi zaułkami wędrować mamy? – krzyknął zniecierpliwiony Szydłowiecki.
– Wżdy gadałem waszej wielmożności – odparł pachołek flegmatycznie – że dwa razy na lewo, raz na dół, raz na górę, a my dopiero jedne schodki minęli.
– Gedroyć!
– Boner! – krzyknęli ze zdziwieniem chłopcy na widok dwóch paziów biegnących z przeciwnej strony ku nim. – Skędżeście się tu wzięli?
– Jędruś mi chciał pokazać naszą nową sypialnię – odpowiedział Konstanty Gedroyć – i zanimeście się spakowali, jużeśmy tu przybiegli.
– Jakżeście trafili?
– Ja bym miał nie znać grodu, każdego krużganka, każdego zakamarka? – zaperzył się Boner.
– Co on się tak buci, ten krasomędrek?
– Nie łajże mu, bo sprawiedliwie gada: toć od małego dziecka kręci się po całym grodzie, po podwórcach, po wirydarzach, lepiej chyba zna one wszystkie zakątki niż sam król jegomość.
– I nic mu za takowe wścibstwo?
– Wnuczek pana żupnika i wielkorządcy miasta... ino tyle rzekę. Pokąd był maluśki, to za panem dziadkiem bieżał a poły się imał; skoro zaś podrósł, wszędy go pełno, a ot, trzeci rok mija, jak paziem ostał.
– Słuchajże, Jędrek... dobrze nam tam będzie?
– Niezgorzej, niezgorzej; przestronno, ustronno, stary Strasz trzy razy się zatchnie i trzy razy spocznie, zanim do nas dolezie. W Bogu nadzieja, że nieczęsto nas będzie nawiedzał. Jedno mi nie na rękę...
– Coże?
– My na lewo w jednym kącie, a czwarte drzwi na prawo fraucymer.
– Wiwat!
– Kamilla!
– Lauretta!
– Beatrycze!
– Hipolita!
– Geronima!
– Aha, cieszcie się, błazenkowie! Po pierwsze, takie dorosłe i przerosłe panny ani patrzą na nas, a po drugie, ich pokoje położone są w głębi, od strony zaś naszego korytarza ino komnaty signory Izabeli Papacoda i Mariny Arcamone.
– Niechże cię nie znam z taką nowiną!
– Oho, stary Krabatius głowę beze drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.
– Któż to jest? – spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.
– Medyk pana marszałka Kmity.
– Nie znam go; muszę się mu przypatrzyć.
Chłopcy, doszedłszy do drzwi swego nowego mieszkania, pchnęli Kubę z pościelą do izby, a sami nie kwapili się z wchodzeniem, obiecując sobie jakąś śmieszną krotochwilę ze spotkania z magistrem Johannesem Krabatiusem.
Tenże, człowiek niemłody, w czarnym aksamitnym długawym ubraniu i takiejże płaskiej czapeczce na łysinie, stał we drzwiach swej komnaty i poglądał w korytarz przez szkła osadzone w rogowych widełkach na długim trzonku, które przysuwał prawą ręką do oczu, wyciągając jeszcze naprzód chudą szyję, ruchem właściwym krótkowidzom. Bocianiej cienkości nogi, o dużych płaskich stopach, tkwiły w czarnych pończochach i czarnych safianowych trzewikach, zakończonych według najnowszej mody niepomiernie szeroko.
– Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie... dobry wieczór. Co tu oni mają za jaką robotę? – zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.
Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:
– Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, wasza miłość takoż?
– Moja miłość takoż.
– Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ... przy waszym niemocnym zdrowiu...
– Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.
– Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.
– Ach tak... to jest bardzo niedobrze... od północ...
– A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.
Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak, że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:
– Biedny człowiek... zmienił się nie do poznania.
– Co on mówi?
– Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę nietrudno.
– Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panie Krabatius! – jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.
– Kochane chłopcy... poczciwe dzieci... posłucham waszej dobrej rady.
I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls, naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małe srebrne lusterko, obejrzał język... brzydki; oczy wydały mu się dziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.
Chłopcy tymczasem wpadli z krzykiem i śmiechem do swego nowego mieszkania i zaczęli porządkować swe rzeczy zniesione na miejsce przez służbę i porozrzucane bezładnie. Siedem tapczanów z siennikami twardo wysłanymi słomą stało dokoła ścian; reszta gratów, co prawda niezbyt misternych i właścicielom jedynie miłych, a niezbędnych, leżała lub stała na podłodze.
Montwiłł najpierw jął przewracać między poduszkami: wyszukał swoją, porwał kilim gruby, wojłokowy, co mu za przykrycie służył, i w mig posłał sobie łóżko. Ostroróg zawiesił łuk tatarski i sajdaczek niewielki na haku nad swoim tapczanem; Gedroyć, porwawszy bałałajkę o trzech strunach, puścił się w prysiudy do Drohojowskiego.
Jaśkowi w to graj! Hrymnął podkówkami o podłogę i dalejże kozaka. Czema w niemym uwielbieniu patrzał na nieznany mu, a ze strasznym ogniem wykonywany taniec.
Jeden Pawełek Szydłowiecki, nie dbając na wrzaski dokoła siebie, wyjmował z tobołów bieliznę i świąteczne szatki kolegów i jak dobra matka układał je z systematycznym porządkiem w drewnianych, jaskrawo pomalowanych skrzynkach, ustawionych przy łóżku każdego chłopca.
Boner, rozpalony widokiem kozaka przez prawdziwych Rusinów tańczonego, porwał mosiężną miednicę i rzemień ze sprzączką od tłumoka i walił w przyśpieszonym tempie, ile sił starczyło...
– Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale! Czicho mi saras! I’orecchie mi crepano! Taki tańcy to piekło balet... powi saras milościwa krolowa!
Piekielny balet zamarł w jednej sekundzie, miednica i bałałajka wypadły z rąk, oczy wszystkich chłopców skoczyły ku drzwiom otwartym, w których stała przemożna i przegruba, najstarsza dama dworska królowej Bony – Izabela Papacoda.
– Powi milościwa pani, che pazie diaboli incarnati... zawola pan Strasz... – piszczała przeraźliwie granatowa ze złości Włoszka.
Pawełek Szydłowiecki, jedyny, który umiał po włosku, pokłonił się z uszanowaniem i przepraszał za siebie i za towarzyszy, że przez nieuwagę i zapomnienie dopuścili się takiej niegrzeczności.
Donna Izabela przestała sapać; uprzejme słówka płynnie wypowiedziane złagodziły jej furię; spojrzała nawet dość mile na przystojnego i układnego pazia i całe zajście byłoby się ku zadowoleniu wszystkich zakończyło, gdyby nie... Kupido! Nie ten malutki bożek skrzydlaty z zawiązanymi oczkami, ach nie!
Był to inny Kupido, czworonożny, z wydłużonym pyszczkiem i cieniuchnymi nóżkami... najukochańszy charcik signory Papacody. Przez nie domknięte drzwi komnaty wybiegł za swoją panią, a usłyszawszy wrzaski wpadł, szczekając zajadle, między paziów, rzucił się na oślep z wściekłością i ostrymi ząbkami rozdarł jedwabną nogawicę małego Czemy, kalecząc go przy tym w nogę.
Wtedy Krystek, acz cichy i ślamazarny, nie pozbawiony jednak ludzkich uczuć, kopnął psa z całej siły tak, aż na łokieć w górę wyleciał i skomląc żałośnie, skrył się w gęstych fałdach sukni donny Izabeli.
Włoszka syknęła przez zęby jakąś specjalną klątwę, chwyciła pieska na ręce i trzasnąwszy drzwiami, aż szyby zadzwoniły, pobiegła do siebie.
– Nu, ależ baba wąsata! Chciałby ja za rok mieć pół takie wąsy! – dziwował się Montwiłł.
– Wąsy, nie wąsy... – westchnął Szydłowiecki – będzie jutro bigos.
– Komu? Chyba nie nam, ino tej starej włoszczyźnie – zapiszczał Krystek oglądając swą zadraśniętą łydkę. – Wżdy ludzie ważniejsi od psów!
– Ale pies panny Papacody to coś wcale przedniejszego niż jakiś tam durny paź – drwił Ostroróg.
– Patrzcie, patrzcie, jak się Czema zaindyczył...
– Kto by się spodział, takie to zawżdy potulne...
– Jam go miał za ciepłe piwo... – podjudzali malca koledzy.
– Durny paź? Ja wam pokażę durnego pazia! Jeszcze mnie dotąd nie znali!
– Krzysztofie Czemo, zaklinam cię, wyznaj, co zamyślasz uczynić? – z udanym patosem zawołał Drohojowski.
– Wspomnicie moje słowo; zapłacę ja onemu Kupidynkowi z nadsypką; rodzic by się mnie wyparł, gdybym się nie pomścił.
– Na psie? Cha, cha, cha!...
– Jemu doczynię, a jego pani zapłacze.
– A kto on zacz, ten malec? – spytał z cicha Gedroyć Drohojowskiego.
– Syn kasztelana gdańskiego; ród możny i wielce szanowany w województwie pomorskim.
– Ojoj, chłopcy... Odmiwąs idzie! – krzyknął Montwiłł wskazując na przypiecek.
– Cóż znowu? Co ci się uwidziało?
– A prawda, chrząka na umor, aże grzmi w całym korytarzu.
– Chrząka? To zły znak.
– Już mu ta stara jędza nabajała, co wlazło.
– O rety!... Szydłowiecki... stań na wierzchu, on cię lubi, mniej będzie łajał.
– Bóg ci zapłać, wolę nie.
Hhhrrrum... zahuczało donośnie i jegomość pan Stanisław Odrowąż Strasz wszedł majestatycznie z groźną miną do izby.
– Matko najśliczniejsza... wie wszystko... – szepnął Czema na ucho Ostrorogowi.
– Cóż, chłopcy, roztasowaliście się. W skrzynkach groch z kapustą? Hhhrum.
– Już poskładane podług rozkazu waszej miłości; może raczycie zajrzeć do skrzynek, jak porządnie wszystko leży: bielizna po jednej stronie, a...
– Dobrze, dobrze; nie zapraszałbyś tak skwapliwie, gdyby co szwankowało.
– Nie wie o niczym – mruknął Drohojowski.
– A gdzież to Montwiłł? Raz na zawsze przykazowałem, po zachodzie słońca wychodzić nie wolno i basta.
– Oooch... – dało się słyszeć stękanie za kapą komina – głowa mię tak strasznie rozbolała, więc ległem co niebądź zdrzemnąć się, za pozwoleniem waszej miłości.
– Za moim? Kiedyżeś mnie o pozwolenie pytał? A ty, Czema, co się tak wciskasz za Mikołkę?
– Nogawicęm rozdarł, proszę waszej miłości.
– Pewnikiem z psikusów? Hhhrrrum.
– Nie, widział się z Papacodą... – zaszemrało w stronie Bonera.
– Na gwoździu zaczepiłem.
– Oddaj w czas rano do szatni, to ci Salomeja albo Grzybowska naprawi. A przykażcie Kubie, coby was skoro świt pobudził; Szydłowiecki i Gedroyć jutro na służbie przy osobie miłościwej pani.
– Za łaską pana ochmistrza, mógłbym się zapytać, którzy wraz z nami na pokoje iść mają?
– Zbędna ciekawość; dowiesz się jutro. Zresztą drobnostka to, nie tajemnica. Herburt, Zbylitowski, Pieniążek, Stadnicki, Tarnowski, Zborowski, Korybut, Kazanowski, Bielski i Czarnkowski.
– Dziękuję waszej miłości.
– Barwa odświętna, ciżmy nowe, zachowanie jak najprzystojniejsze, bym się was nie powstydził!
– Panie ochmistrzu, toć...
– Milczeć! Wiem, co mówię. Niejednokrotnie już dochodzą mnie słuchy o nieokiełznanych swawolach waszych; nie próbujcie mej cierpliwości, bowiem wątła jest i łacno się zrywa. Jak wam to zresztą z dawna wiadome.
– Wasza miłość nam przygania, zawżdy ino nam... wszak paziów jest dwustu!
– Tamci stu dziewięćdziesięciu trzej to baranki bieluchne naprzeciw was; Boner jeden obstoi za czterdziestu.
– Żebym ino złapał tego, co o mnie takowe oszczerstwa sieje!
– Milczeć! Już ja was znam jak złe szelągi, niecnoty jedne! Gedroycia mniej, bo za krótki czas; że się ano was czepił od pierwszego wejrzenia, to mi starczy; poznał swój swego! Co się zasię tyczy nowego mieszkania, ostro przykazuję sprawiać się skromnie, przez hałasów, przez krzyków; w pobliskości są sypialnie panów medyków, komnaty panien dworskich.
– Bóg łaskaw na sługi swoje... nie widział się z tą czarownicą.
– Ale, nie, Krystek... chodź ino bliżej – rzekł pan ochmistrz i pokręcił za ucho nieszczęsnego Czemę – jakże to pieskowi signory Papacody? Amor... Kupido... nie pomnę.
– Bo on mnie ugryzł do krwi! Niech wasza miłość pojrzy...
– Ugryzł cię? A... to co inszego; ale po cóż kłamałeś, żeś rozdarł na gwoździu? Dzwonią na wieczerzę, marsz!
I ruszył przodem, a chłopcy w podskokach za nim. Nie wszystkim jednak pilno było: Jędruś Boner i Krystek Czema wlekli się na ostatku, zawzięcie o czymś rozprawiając.
– Jędrek... mojeś ty, pójdziesz ze mną do miasta jutro rano? Tyś mądry i sprawny do wszystkiego, a ja bym sobie nie dał rady.
– Ehe, a Odmiwąs co na to?
– Wżdy nie łazi za mną jak niańka; służby jutro nie mam, skoczymy do miasta jak po ogień i w te pędy z powrotem.
– Ino, jak... tego... to drzwi zasuń dobrze, coby cię kto nie spłoszył.
– To się wie; Szydłowiecki i Gedroyć na pokojach królowej, Montwiłł nikomu nie wadzi, ino mu spanie w głowie, Jasiek z Mikołką mają iść na palcaty do tamtych, a my dwaj... no bo mi pomożesz i przy robocie, prawda?
– A jakże; nie pomógłbym? Naczynie jakie dobre masz?
– Jak będziemy wracali z miasta, można będzie kupić garnek po drodze.
– U Kasprowej?
– Lepiej u Maguliny, co pod Długoszowym domem z garnkami siedzi; prosto od niej skoczymy na górę i jużeśmy w domu.
– Słuchaj no, o kiełbasie nie zabacz.
– Ho, ho, kupię choć z pół łokcia.
– Czy się ino da zwabić?
– Ij... kiełbasa wszystko sprawi; zobaczysz, jak mnie umiłuje, ino gwizdnę, przyleci, a potem... chi, chi, chi... żeby się tylko udało!
– Co się nie ma udać? Dołoży się wszelkiego starania; no już moja głowa w tym, że go i rodzona matka nie pozna.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.