- W empik go
Pechowa dziewczyna - ebook
Pechowa dziewczyna - ebook
Pracująca w restauracji swojej mamy Basia może powiedzieć o sobie wszystko, tylko nie to, że ma w życiu szczęście. Wręcz przeciwnie: od lat towarzyszy jej myśl, że jest pechową dziewczyną.
W dniu, w którym otrzymuje od ciężko chorej ciotki ofertę pracy w hotelu na stanowisku menedżera, jej życie diametralnie się zmienia. Rzucona w wir nowych obowiązków, czuje się zagubiona, ale też zdaje sobie sprawę, że właśnie dostała od losu niepowtarzalną okazję, by wyrwać się z domu, spod skrzydeł nadopiekuńczej matki. Bez zastanowienia wyrusza wraz z najlepszą przyjaciółką do Krakowa. Czy jej dotychczasowy pech również podąży za nią? A może w końcu uda się jej przerwać złą passę, odnaleźć receptę na szczęście i znaleźć miłość?
W tym momencie odwróciłam się, ukazując do połowy rozpiętą sukienkę. Stałam chwilę w drzwiach, czując się jak kretynka, a on nawet się nie ruszył. Dopiero kiedy poczułam jego oddech na swojej szyi, ręce powoli dociągnęły zamek do końca. Nie wiedziałam, czy się obrócić, zadać pytanie, czy po prostu zamknąć drzwi i wyjść.
– Muszę coś jeszcze zrobić – usłyszałam jego głos tuż przy swoim uchu.
Chwycił moje włosy, chciałam zacząć krzyczeć albo dać mu w twarz, ale on złapał gumkę trzymającą włosy i delikatnie ją z nich zsunął.
– Teraz jest idealnie. – Poprawił moje włosy, by efektywnie opadły na plecy. – Możemy jechać?
– Tak – odrzekłam, zamykając drzwi.
Weronika Karczewska-Kosmatka – mieszka w niewielkiej mieścinie w Wielkopolsce, w której królują lasy i jeziora. W jej życiu pojawiały się różne pasje: dziennikarstwo, fotografia, a nawet kick-boxing, ale to miłość do książek wygrała. Uwielbia romanse, thrillery, a także powieści obyczajowe (koniecznie z wątkiem miłosnym). Jest skryta i małomówna, a zarazem żywiołowa i pracowita.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-233-9 |
Rozmiar pliku: | 939 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Basiu? Basiu! Co się z tobą dzieje?! Zaraz się spóźnimy! – Krzyki mamy obudziły mnie ze snu. Co mi się śniło? Sama już nie pamiętałam.
– Basia?! – Drzwi od mojego pokoju otworzyły się z impetem.
– Co jest? – ziewnęłam.
Musiałam wyglądać strasznie, bo mama szybko zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem. Zapewne miałam potargane moje długie blond włosy, grzywka przypominała rozrzuconą falę, a zielone oczy były jeszcze całkowicie zaspane.
– Zaspałaś?! – To chyba było pytanie, choć nie miałam pewności. – Musimy być w restauracji za pół godziny. Wiesz dobrze, że dzisiaj mamy wesele, trzeba wszystko przygotować na czas. Wstawaj, zakładaj sukienkę i wsiadaj do auta. Śniadanie zjesz w restauracji.
Cała mama, nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji. Miała mocny charakter, ale prowadząc restaurację, musiała taka być. Brązowe włosy do ramion rozjaśniała pasemkami. Nie była zbyt wysoka, ale nadrabiała cudownym uśmiechem, który podkreślała lekko pomarańczową pomadką. Co najbardziej w niej lubiłam? Jej cudowne jasnobrązowe oczy – mama wręcz hipnotyzowała spojrzeniem. Wcale się nie dziwię, że tata stracił dla niej głowę ponad dwadzieścia lat temu. Mama, choć tuż przed pięćdziesiątką, nadal mogła pochwalić się szczupłą sylwetką. Zawdzięczała to diecie bogatej w warzywa i owoce, którą męczyła nas przy każdej możliwej okazji. Każda kolacja wiąże się z negocjacjami, ale koniec końców mama i tak stawia na swoim, a my musimy jeść to, co nam poda. Trzeba jednak przyznać, że świetnie gotuje. Dlatego też prowadzi jedną z najlepszych restauracji w mieście. I nic dziwnego, że każdy chce organizować w niej swoje przyjęcia.
Wstałam pospiesznie z łóżka, włożyłam żółtą sukienkę w białe groszki z krótkim rękawem, o dopasowanej górze i rozkloszowanym dole – w takim modelu było mi najlepiej – włosy spięłam w kucyk, umyłam zęby, założyłam baleriny i już byłam gotowa.
Gdy dojechałyśmy do restauracji Irene, nazwanej tak od imienia mojej mamy, od razu udzieliła mi się panująca na sali stresująca atmosfera. Widziałam, jak kelnerzy chodzili wokół stołów, rozkładając naczynia i sztućce. Rozwieszano dekoracje, ustawiano wielkie bukiety z kwiatami. A wszystko to w odcieniach przesyconego różu.
Oczywiście nie obyło się bez krzyków, spadających widelców i tłuczonych – przez zbyt nerwowe ruchy kelnerów – szklanek.
Laura, pani młoda, zażyczyła sobie również stolik kawowy z ciastem oraz barek z alkoholem, za którym miałam stanąć i przez całe wesele dogadzać gościom.
Mama wysłała mnie kilka miesięcy temu na tygodniowy kurs dla barmanów, który zdałam śpiewająco. Miałam już okazję przygotowywać wymyślne drinki, głównie dla taty lub mojej przyjaciółki, ale pierwszy raz będę je serwować na weselu. Całe szczęście, że Laura zamówiła wiele win, które łatwo i szybko można przelać do kieliszków, oraz wybrała kilka drinków, które będę przyrządzała. Nie ma to jak klient, który mówi: „Kochana, zaskocz mnie”. I weź człowieku domyśl się, co zrobić. Gorzki czy słodki, tradycyjny czy wyskokowy, słaby czy mocny drink. Tylko udręka z takimi klientami.
– Jesteście! – Z kuchni, opasana fartuchem, wyszła ciocia Ania, wspólniczka i siostra mamy. – Ireno, sprawdziłam zamówienia, wszystko mamy. Basiu, alkohol na dzisiaj masz w lodówce przy barze. Musisz jeszcze pokroić owoce. Lód będziesz musiała brać z kuchni, sprawdź, czy masz wszystko, czego ci potrzeba.
Ciocia Ania, tak jak mama, ma silny charakter. Obie nie dają sobie w kaszę dmuchać. Jak to siostry, są do siebie podobne: te same oczy, kolor włosów, choć ciocia ich nie rozjaśniała i ścina na prostego boba z grzywką zaczesaną na bok. Ciocia to śliczna kobieta, z dużym biustem i szerokimi biodrami. Nigdy nie nosiła nic dopasowanego, więc nie zdziwiło mnie, gdy zobaczyłam wystającą spod fartucha jej ulubioną białą koszulę z krótkim rękawem i czerwoną różą po lewej stronie. Całość tego służbowego i wygodnego stroju dopełniała szara spódnica i czarne koturny.
Sprawdziłam wszystko, co poleciła mi ciocia. Uszykowałam owoce, ale stwierdziłam, że jest za wcześnie, by kroić cytryny i pomarańcze. Spojrzałam na zegarek, chwila po szóstej rano, za parę minut powinna przyjść Sylwia, pomoże w dzisiejszym przyjęciu. Postanowiłam pokręcić się trochę po kuchni, tam zawsze było co robić, poza tym strasznie burczało mi w brzuchu, a organizm domagał się kawy.
Postanowione, kawa dla Barbary Morawskiej – zaśmiałam się pod nosem.
– Witaj, Basiu. Co tam? Czas na kawę?
– Witaj, Sebastianie.
Sebastian to chłopak o dwa lata starszy ode mnie. Pracuje u mamy w restauracji na kuchni. Z tego, co wiem, gotuje równie dobrze jak mama, ale ona się do tego nie przyzna. Jego specjalność to torty, które naprawdę są przepyszne.
Sebastian ma, tak na oko, jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, spore mięśnie, tatuaż węża na lewym nadgarstku, ogoloną głowę i brązową brodę. Gdyby nie jego biały fartuch, można by go pomylić z ochroniarzem.
– Tak, potrzebuję kawki. Dla ciebie też?
– Nie, ja już po.
Włączyłam ekspres, wyciągnęłam mleczko i cukier. Taką lubiłam najbardziej, słodką i mleczną. Do tego croissant i moje śniadanie gotowe. Wzięłam wszystko w dłonie i podeszłam do Sebastiana.
– Co robisz? Świetnie pachnie.
– To tylko omlet – uśmiechnął się, podnosząc wzrok znad patelni, i spojrzał na mnie swoimi brązowymi oczami. Aż mi się zrobiło dziwnie zimno. – Specjalnie dla ciebie. Musisz zjeść coś lepszego niż ten rogalik.
Zdębiałam. Dla mnie? Niby po co? Wystarczało mi moje zwykłe, szybkie śniadanie.
Jeśli chodzi o gotowanie, wciąż się uczyłam. Lubiłam to robić, a największą radość sprawiało mi pieczenie ciast, dekorowanie ciasteczek oraz… podjadanie. O tak, to ostatnie było moją ulubioną czynnością w kuchni. Zrobienie obiadu czy kolacji nie było dla mnie problemem, ale mając matkę, która uważa, że nawet budyniu z proszku nie jesteś w stanie zrobić dobrze, nagle zamiera w tobie najszczersza chęć do gotowania.
– Nie musiałeś – uśmiechnęłam się do chłopaka.
– Ale chciałem, więc nie gadaj, tylko jedz. – Przełożył omlet na talerz i podał go razem z widelcem.
Podziękowałam za omlet, usiadłam naprzeciwko i co jakiś czas rzucając pomruki zadowolenia, zjadłam cały. I naprawdę był niesamowicie dobry.
– Jak będziesz mnie tak karmił, to nigdy nie schudnę. – Poklepałam się po brzuchu.
Może i nie byłam gruba, ale daleko mi było do rozmiaru 36, dla mnie to taka raczej mocna 40. Cóż, geny po babci, szerokie biodra, duży biust, dlatego właśnie modele rozkloszowanych sukienek leżały na mnie najlepiej i w takich kreacjach czułam się po prostu komfortowo. Ale gdybym mogła wybierać, chętnie przyszłabym w moim granatowym dresie, zaciągnęła kaptur na głowę i tyle by mnie widzieli.
Domyślam się, że to wesele będzie dla mnie towarzyskim wyzwaniem. Laurę Jabłońską znają wszyscy w miasteczku. Będzie wiele „znajomych” ze szkoły, które mogą pochwalić się studiami, dobrą pracą, dziećmi czy chociażby przystojnym narzeczonym. A ja? Co ja mam? Pracę u mamy, w której usługuję innym. Nie mogę robić tego, co kocham, nie mam nawet szans eksperymentować w kuchni. Na dobrą sprawę jedyną osobą, która mnie rozumiała, była babcia Jadwiga – mama mojej mamy, niestety zmarła pięć lat temu.
Babcia mieszkała w Krakowie, więc jeżdżąc tam, często pomagałam jej gotować. To ona mnie nauczyła, jak robić tort cytrynowy, a także jak sprawić, by kurczak był pachnący i soczysty, a zwykłe danie stało się niezwykłe. Co z tego, skoro wracając do domu, mogłam jedynie zbierać zamówienia, parzyć kawę i przypatrywać się, jak inni gotują?
– No cóż, skąd ja mogłabym wiedzieć, że tutaj cię znajdę? – Do kuchni weszła Sylwia w pięknej czerwonej sukience przed kolano. Wyglądała w niej cudownie, a jej długie ciemnobrązowe włosy falowały w takt ruchów. Była sporo wyższa ode mnie i uwielbiała nosić wysokie buty. Dzisiaj wybrała czerwone koturny z przezroczystymi koralikami.
– Wiesz, jak kocham kuchnię Sebastiana – uśmiechnęłam się figlarnie i puściłam jej całusa w powietrzu.
Sylwia to moja najlepsza i jedyna przyjaciółka od… Od zawsze. Traktujemy się jak siostry, bo obie nie mamy rodzeństwa, choć w przypadku Sylwii zmieni się to w przeciągu kilku miesięcy. Poznałyśmy się w podstawówce, kiedy jej mama wróciła w rodzinne strony po rozwodzie z mężem. Z tego, co mówiła Sylwia, wynikało,że jej tata wyjechał do pracy w Irlandii, po roku przysłał dokumenty rozwodowe i list, w którym wyjaśniał, że kogoś poznał. Wtedy mieszkały jeszcze w Krakowie, w pięknym domu z ogrodem. Niestety po rozwodzie musiały sprzedać dom, a jej mama zdecydowała, że wrócą w jej rodzinne strony. I całe szczęście, bo w przeciwnym razie nigdy byśmy się nie spotkały.
– Oj, Basiu, jak ty wyglądasz? – Sylwia zmierzyła mnie od góry do dołu.
Nic dziwnego, wyglądałam dzisiaj gorzej niż zazwyczaj. Bez makijażu, włosy w lekkim nieładzie, luźna letnia sukienka i balerinki.
– Wiem, że to nie twój ślub, ale musimy się prezentować ładnie. Kończ kawę i za mną.
– Niby gdzie? – Podniosłam nos znad kubka.
– Zaraz zobaczysz. – Błysk w jej oku sygnalizował mi, że to będzie długi poranek.
Chwyciła mnie za rękę i poprowadziła po schodach do składziku na piętrze, w którym trzymaliśmy uniformy pracowników. Sylwia miała tutaj dodatkowo kilka par butów oraz kosmetyki i przyrządy do stylizacji włosów. Idąc, wiedziałam, że wyjdę z pełnym makijażem oraz fryzurą godną barmanki na dzisiejszą imprezę. Sylwia świetnie radziła sobie z makijażem, włosami i paznokciami. Jednak gdy pytałam, czy chciałaby zajmować się tym zawodowo, zawsze odpowiadała, że lubi to robić, ale tylko na sobie lub na mnie. Dużo lepiej czuła się w finansach, dlatego pracowała u swojej mamy w księgarni i często bywała u ojczyma, który pracował w banku. To on rozpalił w niej ten płomień do zawiłości finansowych. W szkole również nieźle sobie radziła z matematyką, często mi pomagała w rachunkach, na których ja totalnie się nie znałam. Według mnie najbardziej z działań matematycznych przydają się podstawy: dodaj i odejmij. To mi w pełni wystarcza.
Po prawie dwóch godzinach miałam pełny makijaż, pomalowane paznokcie, a włosy upięte wysoko na głowie, by nie przeszkadzały mi w pracy. Przy tak długich włosach, jakich byłyśmy obie posiadaczkami, jest to niemal wyzwanie. Nawet wysoko związane kończyły się tuż za linią bioder. Założyłyśmy klasyczne czarne spódnice i białe koszule i ruszyłyśmy na salę.
*
– Piękny ślub. A Laura wygląda niesamowicie – szepnęła mi na ucho Sylwia, gdy impreza się mocniej rozkręciła, a goście szaleli na parkiecie w takt muzyki.
Panna młoda wyglądała naprawdę niesamowicie. Jej sukienka ciągnęła się delikatnie po ziemi, z przodu wyglądała bardzo skromnie. Cieniutka koronka zakrywała cały biust, część szyi i ramiona, natomiast świetnie eksponowała odkryte plecy. Cała Laura – skromnie, ale jednocześnie zachwycająco. Jej czekoladowe włosy upięte w elegancki kok idealnie pasowały do sukienki. Gdy wirowała w tańcu, można było dostrzec jej wysokie, różowe szpilki. By całość komponowała się z kolorem przewodnim, miała fuksjowe paznokcie, bransoletkę i kolczyki. Wyglądała jak bardzo bogata wersja lalki Barbie.
Patrzyłam, jak wiruje w tańcu ze swoim mężem. Przystojniaczek. Dokładnie w stylu Laury. Postawny, wysoki brunet o ciepłym, czekoladowym wzroku. Starszy o kilka lat, ale bardzo majętny. Nie wiem, czy w tym przypadku zwyciężyła miłość do faceta, czy do pieniędzy, ale razem wyglądali uroczo.
Kątem oka zauważyłam, że jakiś mężczyzna podchodzi do mojego stanowiska. Cóż, trzeba oderwać wzrok od bajkowej pary i wrócić do pracy.
– W czym mogę… – Słowa uwięzły mi w gardle.
– Witaj, Basiu.
Naprzeciwko mnie stał nie kto inny, tylko Patryk. Mój były, przyłapany przeze mnie pół roku temu na baraszkowaniu z jakąś laską w swoim samochodzie.
Wracałyśmy z Sylwią z kina i zauważyłam jego auto pod marketem. Pożegnałam się z przyjaciółką i podeszłam do samochodu. Kiedy otworzyłam drzwi, Patryk krzyczał coś w stylu: „O tak, jak dobrze. Ssij mocniej!”. Jakaś laska robiła mu loda, a on nawet mnie nie zauważył. Dopiero kiedy trzasnęłam drzwiami, uświadomił sobie, że ktoś ich obserwuje. Na moje nieszczęście tym kimś byłam ja. Pamiętam tylko, że gonił mnie i coś krzyczał. Kiedy mnie złapał za ramię, zaczął się tłumaczyć. Stałam zapłakana pośrodku chodnika i słuchałam, jak głupia, jego wymówek. Po chwili usłyszałam: „Basiu, zakochałem się w niej”. Nie wytrzymałam, uderzyłam go w twarz i uciekłam prosto do domu Sylwii. Płakałam całą noc, cały następny dzień również. Nikt nigdy tak mocno nie złamał mi serca jak ten kretyn.
– W czym mogę panu pomóc?
– Nie musisz być taka służbowa. Porozmawiaj ze mną, proszę. – Musiał się nieźle kamuflować, bo wcześniej go nie zauważyłam. – Zatańczysz?
– Przykro mi, jestem w pracy.
Co on sobie wyobrażał? Zjawia się nagle, po pół roku, i co? Mam mu się rzucić na szyję i całować jak napalona nastolatka? A może desperatka?
– Proszę, chciałbym z tobą chwilę porozmawiać. Może wyjdziemy do ogrodu? Proszę, to dla mnie ważne.
Stałam naprzeciwko niego. Czułam, jak do oczu napływają mi łzy. Coraz mocniej zaciskałam palce na szczypcach od lodu, które akurat trzymałam w ręku. Sama nie wiem, czy z nerwów, czy z wściekłości.
Jak on śmie w ogóle do mnie podchodzić? – mówiłam do siebie w myślach, a wzrokiem próbowałam go zabić.
– Idź, zastąpię cię – powiedziała Sylwia, zabierając ode mnie szczypce. – Masz piętnaście minut. – Wskazała na swój zegarek i zmierzyła ognistym spojrzeniem Patryka.
Czułam, że się czerwienię. Nie wiedziałam tylko, czy bardziej ze wstydu, czy z nerwów. Ciekawe, o czym on chce ze mną rozmawiać.
Zgrabnie ominęliśmy tańczących gości i wyszliśmy do ogrodu. Szliśmy obok siebie w całkowitym milczeniu, aż doszliśmy do niewielkiego mostku – dzieła mojego taty – który dobrze komponował się z drzewami, krzewami i różnokolorowymi kwiatami.
Stanęliśmy naprzeciwko siebie, Patryk chwycił mnie za dłoń i zrobił maślane oczy.
– Wróć do mnie.
Wypalił nagle, bez żadnego „hej, co u ciebie?”, czy „masz kogoś?”. Zrobiłam duże oczy ze zdziwienia. Chyba się przesłyszałam?
– Żartujesz, prawda? – Nie wiedziałam nawet, co konkretnie miałam mu powiedzieć. – Wiem, że z pewnością udzieliła ci się atmosfera imprezy. Wesele, alkohol, muzyka, wszystko rozumiem. Ale… Nie. Nie wrócę do ciebie.
– Basiu, ja się zmieniłem. Nie jestem już z Klaudią.
Dobrze wiedzieć, jak ma na imię owa „lodziara”.
– Dzisiaj też jestem sam. Czekałem na to wesele. Od kilku tygodni kręciłem się niedaleko restauracji w nadziei, że uda mi się z tobą porozmawiać. A gdy cię dzisiaj zobaczyłem… – zrobił krótką pauzę – poczułem, że to ten moment, moja szansa. Proszę, nie odtrącaj mnie. Nadal cię kocham, wiem, że ty też jesz…
Jeszcze kilka miesięcy temu po takich słowach rzuciłabym się na niego i szaleńczo zaczęła go całować. Kochałam się w nim od podstawówki. Nawet jako dzieciak bez jedynek był przystojny. Szczupły, wysoki, z czarnymi włosami, o szarym spojrzeniu. Normalnie młody bóg. A od niedawna zaczął ćwiczyć, co tylko sprawiło, że wygląda jeszcze lepiej.
– Nie kończ! – nakazałam. – Patryk, mnie to wszystko nie interesuje. Możesz być, z kim chcesz. Między nami nic już nie ma.
– Nieprawda!
Aż się wzdrygnęłam na dźwięk jego głosu.
– Kocham cię. Kocham cię. Będę to w kółko powtarzać. Wiem, że ty również jeszcze coś czujesz do mnie.
Owszem, czułam – złość i nienawiść.
Podszedł bliżej, znów chwycił moją dłoń i złożył na niej soczysty pocałunek. Poczułam się jak dawniej, kiedy mówił mi te piękne słowa. W mojej pamięci wróciły wydarzenia sprzed roku, kiedy razem pływaliśmy w morzu. Byliśmy tacy szczęśliwi, kochaliśmy się na plaży przy zachodzie słońca. Kochałam tego chłopaka, ale kiedyś. Dzisiaj czułam do niego ogromny żal, że skrzywdził mnie tak dotkliwie. Byliśmy razem prawie dwa lata. Był moim pierwszym chłopakiem, z którym odważyłam się uprawiać seks. Wcześniej miałam „kolegów do całowania”, ale bez seksu, z Patrykiem było inaczej. Chciałam tej bliskości. Myślałam, że nasze uczucie przetrwa długo. Marzyłam, by wyjść za niego, urządzić wspaniałe wesele, jak Laura dzisiaj, mieszkać z nim, dzielić z nim całe życie, ale to wszystko się skończyło i to był jego wybór, jego błąd.
– Kocham cię – powtórzył – i ci to udowodnię.
Nawet nie zorientowałam się, kiedy chwycił moją twarz i wcisnął swoje usta w moje w namiętnym pocałunku. Dawniej zmiękłyby mi nogi, ale teraz… Nie czułam nic, oprócz jego ciepłych warg, które natarczywie pchały się na moje.
– Przestań! – krzyknęłam, próbując go odciągnąć, ale wtedy poczułam jego rękę na moim udzie. Czerwona lampka zapaliła się w mojej głowie, musiałam go odepchnąć, i to szybko.
– Przestań! Przestań! – Moje krzyki nie ustępowały, a on coraz mocniej przyciągał mnie do siebie. Czułam, jak podwija mi spódnicę, by dostać się wyżej.
– Przestań, proszę! Nie chcę…
Jego usta nagle z impetem się ode mnie oderwały. Poczułam łzy na policzku.
– Nic ci nie jest? – usłyszałam znajomy głos.
To Sebastian stanął naprzeciwko mnie, a kilka metrów za nim Patryk trzymając się za nos. Chyba krwawił.
– Nie, nic mi nie jest. Ale co ty tutaj robisz?
– Sylwia martwiła się, że nie wracasz. Poszedłem cię szukać i wtedy usłyszałem twoje krzyki… – głos mu się załamał. – Boże, gdybym przyszedł chwilę później… – Pokręcił dodatkowo głową. – Mógł ci zrobić krzywdę. To ten twój były?
Spojrzał na niego bykiem, a mnie mocno do siebie przytulił. Nawet nie pamiętam, kiedy założyłam ręce na jego szyję, wtuliłam się w niego i mocno zapłakałam.
– Ciiii… Już dobrze. – Pogładził mnie po plecach.
Szybko otarłam załzawione oczy. Musiałam wziąć się w garść. Czekają na mnie goście weselni. A poza tym, na dobrą sprawę, nic takiego się nie wydarzyło. Ot tak, mój były chciał stać się znów obecny w moim życiu i trochę mnie obmacał. Poprawiłam spódnicę i koszulę służbową i byłam gotowa.
– Tak, niestety to mój były. Chodźmy już stąd, proszę.
Sebastian zabrał mnie do środka. Wróciłam do swoich obowiązków. Sylwia nie pytała, co się wydarzyło, ale widziałam jej ukradkowe spojrzenia w moją stronę. Odpowiadałam tylko uśmiechem, że wszystko jest dobrze, choć w środku cała się trzęsłam jak galareta. Przez resztę nocy nie widziałam Patryka ani razu i całe szczęście, nie chciałam, by zepsuł uroczystość Laury. To były moje problemy, nikt nie musi o nich wiedzieć, ani Sylwia, ani goście weselni, a tym bardziej moja mama.ROZDZIAŁ 2
Niedzielny poranek był okropny. Nawet nie wróciłam do domu. Po wyjściu ostatnich gości chwyciłam wódkę, dwa kieliszki, szklanki, sok na popitę i zabrałam Sylwię do pokoju na piętrze, jednego z niewielu, którymi dysponowaliśmy.
Oczywiście nie obyło się bez uważnego spojrzenia matki i jakiegoś jej komentarza w stylu: „Sprzątamy”. Z tego, co pamiętam, warknęłam tylko: „Później” i wyszłyśmy.
Gdy podniosłam głowę znad poduszki, chciało mi się po prostu rzygać. Nie wiem, czy z emocji, od wódki, czy przez tego kretyna. Po prostu ruszyłam pędem do łazienki i zostałam tam przez kilka minut.
– Kawy? – Do pokoju wpadła rozanielona Sylwia.
Jakim cudem ja wyglądam jak kilo nieszczęścia, skoro 0,7 l wódki wypiłyśmy na pół, a ona biega o poranku z kawą, świeża jak skowronek?
– Bez niej się nie ruszam. Jestem w łazience.
Postawiła kubek na brzegu umywalki i popatrzyła na mnie z politowaniem. Teraz faktycznie brakowało mi tylko litości.
– Nie patrz tak, bo się rozbeczę. – Próbowałam podnieść się z podłogi, ale moje ciało było zbyt ciężkie. – Jak moja matka, szaleje?
– Weź kąpiel i wypij kawę. Przygotuję ci ubranie. – Stanęła w drzwiach, jakby się wahała, czy coś mi powiedzieć. – Twoja ciotka przyjechała, kłócą się wszystkie trzy na dole.
Jeszcze tej trzeciej tu brakowało – przeszło mi przez myśl.
Mama miała dwie siostry. Annę, z którą na co dzień pracowała, i Teresę, która odziedziczyła po dziadkach hotel Róże i Magnolie w Krakowie. Nie wiem, co wydarzyło się między nimi w przeszłości, ale gdy widywały się w trójkę, to był istny Armagedon.
Ogarnięcie się zajęło mi jakieś dziesięć minut. To jak na mnie i tak rekord, zważając na stan, w jakim byłam po przebudzeniu.
Odruchowo spojrzałam na telefon, miałam nieodebranych osiem połączeń od taty, ostatnie po dziewiątej. Dziewiątej? To która jest?
Zegarek wskazywał prawie trzynastą. No tak, nic dziwnego, że Sylwia zdążyła wypięknieć po nocy zakrapianej wódką. Ja miałam trochę inne geny i zapewne więcej wódki niż soku w organizmie. Oszustka. Ja piłam kieliszek za kieliszkiem, popijając sokiem, a ona miała zabarwione wódką drineczki. Teraz rozumiem, dlaczego nie wyglądamy podobnie.
Schodząc do restauracji, już z oddali słyszałam wrzaski, głównie głos mojej mamy. Ale co dokładnie? Nie mam pojęcia. Światło nieprzyjemnie świeciło w moje, jeszcze nie całkiem rozbudzone, oczy, a głowa zbyt mocno mnie bolała, bym mogła poprawnie zarejestrować padające słowa.
Przemknęłam przez salę, która po wczorajszym weselu wyglądała nienagannie, i wpadłam do kuchni, gdzie szalał huragan Irena.
Matka stała z nożem w ręku, ciotka Teresa trzymała w ręce wielką patelnię, a ciotka Ania krzyczała, jakie z nich kretynki. Gdyby miały po piętnaście lat, byłoby to nawet śmieszne, ale to dorosłe kobiety.
– Mamo, co się tutaj dzieje?! – wrzasnęłam, gotowa rzucić się na każdą po kolei, byle się uspokoiły.
– Nic, kochanie. – Nie odkładając noża, spojrzała na mnie spokojnym wzrokiem. – Po prostu rozmawiamy.
– Zaproponowałam twojej mamie, żebyś ze mną pracowała – zaczęła ciotka Teresa – a ona się na mnie rzuciła z pięściami i nożem jak idiotka.
Wyraz twarzy mojej mamy wskazywał, że za chwilę rzuci się na nią niczym niedźwiedź na jedzenie.
– A może mnie byście najpierw spytały?! – krzyknęłam.
Nie jestem głupią paczką, którą można sobie wydzierać z rąk. Poza tym nie rozumiem zainteresowania moją skromną osobą, i to tak nagle. Równie dobrze matka, jak i ciotka mogą dać ogłoszenie do gazety, że potrzebują pracownika, i po kłopocie.
– Dziecko, co ty mówisz. Twoje miejsce jest tutaj, przy rodzinie. – Mama podeszła do mnie i objęła mocno ramieniem jak małą dziewczynkę. – Gdzie ci będzie lepiej, co?
Jej nadopiekuńczość strasznie mnie wkurza. Chciałam wrzasnąć: „Ja mam 24 lata, mamo!”, ale się powstrzymałam. Nie teraz i nie przy świadkach.
Wiem, że jako dziecko byłam straszną niezdarą i często pakowałam się w kłopoty, ale myślę, że ten czas mam już za sobą. Co prawda nadal twierdzę, że mam w życiu pecha, ale potrafię sobie z tym radzić. No i mam Sylwię, która szczerze mnie kocha, szanuje i dba o mnie. Zresztą tak samo jak ja o nią.
– A co dokładnie możesz mi zaproponować? – zwróciłam się do ciotki.
– Chcę ci zaproponować pracę na stanowisku menadżera w moim hotelu – zaczęła, a matka coraz mocniej zaciskała mi ręce na ramieniu.
– Mamo, to boli. – Wyrwałam się z jej żelaznych objęć. – Ciociu, ale ja się na tym kompletnie nie znam, więc jak miałabym ci w tym pomóc?
– Tyle razy prosiłam, żebyś mówiła mi po imieniu. – Przewróciła oczami.
Faktycznie, prosiła. Była najmłodsza, miała świra na punkcie wieku i swojego wyglądu. Cudownie lśniące, czarne włosy okalały jej drobną buzię. Oczy koloru świeżej trawy dodawały blasku. Gdybyśmy razem poszły na imprezę, z pewnością to ona by wyrwała niejednego chłopaka w moim wieku. Wyglądała naprawdę młodo, mimo że w zeszłym roku świętowaliśmy jej czterdzieste drugie urodziny.
Przykuwała uwagę nie tylko urodą, ale również strojem. Jeszcze nigdy nie widziałam jej niechlujnie ubranej czy choćby w starym dresie. Dzisiaj postawiła na beżowy kombinezon z ogromnym dekoltem, który uwydatniał jej niewielki biust, a czerwone sandałki na szpilce dodawały wdzięku, pomimo niskiego wzrostu.
– Dobrze, dobrze. Teresa… – z trudem wydusiłam jej imię. – Ja menadżerem? Daj spokój, przecież się na tym kompletnie nie znam. Jeśli to jest żart, to niezbyt udany. Boli mnie dzisiaj głowa i nie jestem w najlepszym stanie.
Matka spojrzała na mnie z niezadowoleniem. Dobrze, że nie wie, z czyjego powodu czuję się tak paskudnie. Gdy tylko zobaczyła Patryka na progu naszego domu, stwierdziła, że to nie jest chłopak dla mnie. Nie posłuchałam, łudząc się, że będzie to miłość na wieki. Nie chciałam, by dodawała swoje nieśmiertelne: „A nie mówiłam?”.
– Wszystkiego cię nauczę. Poza tym możesz u mnie mieszkać, studiować i pracować. Co ty na to? – drążyła.
Analizowałam wszystkie „za” i „przeciw” i muszę przyznać, że coraz bardziej podobał mi się ten pomysł. W końcu ucieknę z tej pipidówy, będę mogła robić, co chcę, a przede wszystkim uwolnię się od nadopiekuńczej matki. Będę wolna i niezależna, tak jak zawsze chciałam.
– OK, mam raka! – krzyknęła Teresa. – Mam raka… – powtórzyła już nieco spokojniej.
Osłupiałam. Matce wypadł nóż z dłoni, ciocia Ania stała z rozdziawioną buzią, a Sylwia głośno krzyknęła. Zupełnie zapomniałam, że jest tu więcej osób niż nasza trójka. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Nie patrzcie tak na mnie. Jest dobrze, ale sama sobie nie poradzę w hotelu. Twoi synowie są za młodzi. – Spojrzała na ciocię Anię, która miała trójkę dzieci, najstarsze w wieku 16 lat. – Wiecie dobrze, że nigdy nie proszę o pomoc, ale tym razem życie nie dało mi wyboru.
– Och, ciociu… – Zmierzyła mnie wzrokiem. Wiem, miałam mówić jej po imieniu.
– I dlatego chciałabym, żebyś to ty, Basiu, została menadżerem hotelu. Do tej pory wszystko sama załatwiałam, ale za kilka miesięcy muszę wyjechać do Stanów, najprawdopodobniej nie będzie mnie przez jakieś pół roku, potrzebuję zastępcy na ten czas. – Zrobiła krótką pauzę na wdech. – A wy możecie jej pomóc, oczywiście.
– Od kiedy wiesz? – zapytała mama.
Poraził mnie oschły ton jej głosu. Wiem, że się nie lubią, ale, na miłość boską, ona ma raka.
– Od pewnego czasu. Nieważne – odpowiedziała w podobnym tonie i dodatkowo machnęła ręką, jakby to była błahostka.
Prawdziwe królowe lodu. Takie podobne, a jednocześnie zupełnie inne. Wiem z pewnością, że Teresa nie tylko nauczy mnie wszystkiego, co niezbędne, ale również pozwoli się rozwijać.
– Kiedy mogę zacząć? – zapytałam.
Oczy wszystkich zwróciły się w moim kierunku.
– Najlepiej od razu – oznajmiła ciocia z wyraźnym uśmiechem na twarzy.
– W takim razie idę się pakować.
– Basia…?
Usłyszałam rozżalony głos. Głos matki niezadowolonej z decyzji własnego dziecka.
– Już zdecydowałam. – Spojrzałam jej w oczy i wyszłam.
Czas zacząć żyć. Swoim życiem.