Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Pejzaż w czerwieni - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pejzaż w czerwieni - ebook

Lata czterdzieste i pięćdziesiąte XX-go wieku — Polska na styku dwóch totalitaryzmów, u progu kolejnego zniewolenia. Główna postać i częstokrotny narrator — młoda kobieta, wmieszana w ówczesną, bezwyjściową dla wielu rzeczywistość — unosząca się we wszechobecnej melancholii, potyczkę wpisaną ma w genotyp. Autentyczni bohaterowie, rzeczywiste wydarzenia, prawdziwe miejsca.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8384-151-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. Szukam brata

Patrzyła na niego.

Przez szerokość chodnika, siedem stopni obszernych, półkolistych schodów, miliony drobinek kurzu lewitujących w powietrzu, widziała młodą twarz. Ciemnoblond włosy wystawały z jednej strony spod czapki, spod nosa zaś coś co miało być wąsami, jednak tak rzadkimi i na dodatek jasnymi, że ledwo można je było dostrzec na tle bladej skóry. Jak pociągnięty za zarost, chłopak poruszył górną wargą.

Wąsy ważna rzecz, jak tu ich nie mieć kiedy jesteś młodym funkcjonariuszem Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, stoisz na straży, jednego z bardziej okazałych budynków w mieście, na szczycie wiodących do niego schodów, a _Mosin_ na ramieniu potwierdza twoją pozycję, klepiąc po plecach podpowiada:

— „Teraz wreszcie jesteś kimś, tak! Chłopaku, jesteś forpocztą nowego”!

Wąsy… każdy je ma — dziadek miał, miał ojciec, a teraz on.

Kiedyś, lata temu, przysiadł na ławie, pod chałupą obok starszych mężczyzn, miejscowych chłopów, chwilę słuchał o czym rozmawiają, ale co go wtedy, bosonogiego podrostka, obchodziły ich gospodarskie opowieści, skargi na pogodę, wojnę i nieurodzaj. Ryby! Chciał iść na ryby, nad podworski staw! Ruskie, te pierwsze, nie wszystkie wytłukli granatami.

*

„Pierwsze Sowiety” — to te co przyszły w 39-tym. Przyleźli aż tam, nad ten staw, hen, pod Ostrołęką. Nawet nie wyglądali jak wojsko — obraz nędzy i rozpaczy za to okrutni i bezduszni, że Hunom opadły by ręce w przejawie nieudolności. Bezspornie, najwięksi barbarzyńcy dwudziestego wieku. Ich pochód na zachód znaczyły mordy, gwałty, rabunki. Ale czy mogło być inaczej? Czerwonoarmistów wychowywano w antypolskiej propagandzie, ucząc „klasowej” nienawiści do wszystkiego co polskie, co „pańskie”. Fundamentalnym ich zadaniem, wyznaczonym przez sowieckie władze, była totalna depolonizacja okupowanego terytorium, a podstawą legitymizowania aneksji polskich ziem miały być organizowane, naprędce, już w październiku, pseudo wybory. Nakłaniano do nich wprost, bez finezji, nie kryjąc intencji — kolbą karabinu. Hasłem przewodnim kampanii wyborczej, wykoncypowanym przez, niewątpliwie, wysokiej klasy bolszewickich polakożerców, były słowa — „Śmierć białemu orłowi”! Nic dodać.

Już niebawem, nowa władz ogłosiła — frekwencja wyniosła 96,7%, a na kandydatów promowanych przez Sowietów oddano 90% głosów. Wyniki nieosiągalne w żadnym, znanym, ziemskim, systemie politycznym. Fałszerstwa goniły bezprawie — wszystkie polskie szkoły, z dnia na dzień, stały się szkołami ukraińskimi i białoruskimi. Jak ognia, dziś, unikają tematu Ukraińcy — nie łatwo bowiem przyznać, że w momencie załamania się państwa polskiego sięgnęli do gardła przegranym Polakom, mordując w tak bestialski sposób, że rozum ludzki ma kłopoty z kwalifikacją ich zachowań. W słownikach, glosariach czy leksykonach opracowanych przez przedstawicieli cywilizacji łacińskiej brakuje słów, by opisać ohydę i ogrom ukraińskich zbrodni. Wyciszają rzecz Białorusini, bo nie będą się chwalić tym, że tylu ich rodaków weszło w skład komunistycznych jaczejek i lokalnych bojówek — strzelanie w plecy wycofującym się w nieładzie, rozproszonym grupkom polskich żołnierzy, w trakcie i po kampanii wrześniowej, zdarzało się nader często. Do tego dochodzi notoryczna współpraca z NKWD, namiętne odżegnywanie się i donosicielstwo od wszystkiego i na wszystko co polskie. No, i wreszcie temat jest niewygodny dla Żydów. Wieczna fascynacja, tejże nacji, komunizmem objawiła się tłumnym budowaniem bram triumfalnych, wznoszonych na powitanie bolszewików — smutny widok, który tak mocno wrył się w zbiorową pamięć mieszkańców kresowych miasteczek może teraz śmiało służyć jako argument na potwierdzenie stereotypu o żydokomunie. Tylko czy aby na pewno stereotypu?

A bolszewików pochłaniało coś jeszcze, czynili to z wielką pasją, gdy tylko się pojawili, od pierwszych dni — mordowali i wywozili, wywozili i mordowali. Do roku 1941- go, nim Niemcy przegonili swoich, chwilowych, partnerów w eksterminacji wszystkiego co polskie, Sowieci aresztowali i więzili pół miliona Polaków — byłych urzędników, sędziów, wojskowych, policjantów, nauczycieli, księży, harcerzy, co bogatszych chłopów, krótko mówiąc — „wrogów ludu”. Przez te dwadzieścia jeden miesięcy, pierwszej okupacji, zabili prawie siedemdziesiąt tysięcy polskich patriotów. Taka to była, świetlana, marksistowska demokracja.

*

Ale wracając do ryb… Sowieci, zajmując ziemiańskie majątki obracali je w perzynę — plądrowali dwory i spichlerze, rabowali bydło i konie. Rzecz jasna, rybami także nie gardzili. Ze stawów wyrąbywali zamykające je śluzy, a kiedy woda zeszła wybierali wszystko to, co się rusza w zamulonym dnie, co dziedzic latami hodował. Kłopot mieli wówczas kiedy staw urządzono w naturalnym zagłębieniu terenu, bez zastawy regulującej poziom wody, dlatego rzeczywiście, nie wszystkie wytłukli.

Sporo ich jeszcze zostało, więc pociągnął rodzica za rękaw i próbował mu powiedzieć, że nie ma co tak siedzieć po próżnicy, że przecież tam ryby, że… i wtedy ojciec odwrócił się gwałtownie w jego stronę.

— To ty nie wisz, gównioku, że jak chłopy gadajom, to gembe czymej i nie dokazuj, bo mosz jeszcze mliko pod nosem, nie wisz tego?! — mężczyzna odezwał się tonem nie wróżącym niczego dobrego, a to znak że trzeba brać nogi za pas.

Chłopak odskoczył kilka kroków od ławy zatrzymał się, spojrzał na siedzących mężczyzn i błysk, olśnienie!

Wąsy! Wszędzie wąsy! Czarne, siwe, szpakowate, rude…

— „O, laboga, same wąchale”! — widywał ich codziennie, ale nie zwrócił nigdy uwagi — wszyscy, co do jednego, poważni, szanowani gospodarze mieli wąsy!

Tego dnia nie łapał ryb. Siedział nad stawem i wpatrywał się w gładką, niczym nie poruszoną, jak lustro, wodę. Coś tam ojciec chyba głupot nagadali, bo mleka pod nosem nie było, ale wąsów też nie. Żal. I właśnie wtedy postanowił, że jak tylko będzie to możliwe, kiedy tylko się uda, on też zapuści. Będzie je miał jak wszystkie, poważne chłopy, bo przecież wąsy to… wąsy!

*

Zauważył, że dziewczyna patrzy na niego, może nawet poczuł jej wzrok. Błysnął oczami poprawiając odruchowo brązowy pas. Kobieca postać drgnęła i ośmielona niewerbalnym odzewem zrobiła dwa kroki w jego stronę.

— Dzień dobry — ciemny, matowy głos przeleciał nagłym dreszczem po karku młodzieńca.

— Proszę pana… szukam brata. — matowa ciemność wzbiła się w powietrze, a rozklekotany _Mosin_ podskoczył na ramieniu wartownika rechocząc wyświechtanym zamkiem.

— „Jaki ja tam pan”! — pomyślał, ale z zadowoleniem, że tak do niego z szacunkiem. — „W sumie… może tak być, a co, dlaczego nie”?

Odsunął na tył głowy czapkę, zwykły, stary, kaszkiet zupełnie nie pasujący do zielonego munduru, chociaż gdyby wziąć pod uwagę stopień zużycia obu tych części garderoby mogłyby być od kompletu. Blada skóra na twarzy i karku poróżowiała z zadowolenia.

— A brat, pracuje u nas, jak się nazywa? — z wyraźną życzliwością spoglądał w dół, w stronę dziewczyny, która zdążyła podejść do podnóża schodów.

Teraz mógł przyjrzeć się jej lepiej — ciemne włosy, ciemne ale nie czarne, coś pomiędzy czernią a brązem.

— „Takie jak… czekolada”. — pomyślał i uśmiechnął się bezwiednie, uśmiechem niewinnym, szczerym, zupełnie nie pasującym do otoczenie.

— „A oczy, jakie ona ma oczy”? — chłopak pochylił się do przodu. — „Szare”. — prawie takie jak płaszcz, krótki, mocno znoszona jesionka, spod której wystawała zielona spódnica.

— „Ładna dziewucha”. — wartownik posunął się o schodek niżej.

— To, jak brat się nazywa? — zapytał ponownie omiatając wzrokiem jej kształty.

— Nie, nie… — momentalnie odżegnała się od sugestii tkwiącej w pytaniu chłopaka. — Brat tutaj nie pracuje — szare oczy patrzyły w górę z chodnika — ale może… może pan go widział. Włosy takie jak moje tylko bardziej kręcone, z blizną na twarzy, o tutaj. — dotknęła dłonią lewego policzka. — Nosi marynarkę w angielską… taką kraciastą marynarkę.

— Aa, taki z blizną… — zaczął ubowiec i w tej samej chwili zamilkł.

— „Tak, rzeczywiście. Młody, kędzierzawy z blizną na policzku, przechodził obok niego wchodząc do budynku urzędu. Kiedy to było… wczoraj? Wczoraj, przed wieczorem, szczupły chłopak, miał na sobie marynarkę w kratę i oficerskie buty. Tak, to był on… tyle tylko, że krew z rozbitego nosa ściekała mu po ustach na zakrwawioną już, jasną koszulę bez guzików, a jego związane drutem, na plecach dłonie zsiniały na kolor dojrzałego fioletu. Potknął się nawet na schodach uderzając ramieniem w drzwi kiedy jeden z eskortujących funkcjonariuszy grzmotnął go lufą pepeszy w krzyże. Tak, to był on”!

W jednej chwili twarz mu stężała, rozlały się po niej strach razem z niechęcią zmieniając oblicze w betonową maskę.

— Nikogo takiego nie widziałem! — zapiszczał dyszkantem chłopca grającego rolę mężczyzny, cofając się w pośpiechu o jeden stopień wyżej. Znów był na swoim miejscu, tam gdzie być powinien a głos, choć znikomo dojrzały, miał już tak samo odarty z życzliwości jak czuby jego służbowych, z bydlęcej skóry trzewików z resztek brązowego lakieru.

Było już za późno, wygadał się jak dzieciak.

— „Widziałeś go! Widziałeś mojego brata! On tu jest”! — omal nie krzyknęła na całe gardło, ale coś je zatamowało, zdławiło oskarżenie nim dotarło do strun głosowych. Tylko mocniej zacisnęła ukryte po kieszeniach dłonie.

— Odejdź stąd, nie masz tu czego szukać! — nie patrzył już na dziewczynę.

Szarpnął róg bluzy pod pasem aż zatrzeszczał drelich, poruszał w górę i w dół daszkiem nieregulaminowej czapki, wysuwając nienaturalnie brodę do przodu zastygł jak kołek. Uruchamiając jedynie gałki oczne, bardzo wolno, rozejrzał się lękliwie na boki…

Nikogo.

— „Rany Boskie, ale by było jakby… Jezus, Maria! — włosy zjeżyły się po czapką. — Jakie Rany Boskie, jakie Jezus Maria?! Masz mówić i myśleć inaczej… yyy… postępowo, rozumiesz, postępowo! Jakoś tak… psia krew… albo nie — kurwa mać! Tak, tak kurwa mać jest tak po naszemu, po… eee… proletariacku. Dobrze, kurwa mać jest najlepsza”.

— „No, to… kurwa mać, ale by było jakby ktoś usłyszał, że z nią gadam! Dobrze, że jest wcześnie i pusto, a okna też pozamykane, bo zimno. Wywaliliby na zbity pysk i wróciłbym, w najlepszy razie na wieś, pod Ostrołękę, a może nawet wrzuciliby tam, na dół, między tych _z lasu_. Mało brakowało, mało brakowało, rany Bo… o kurwa mać! Tego mi jeszcze trzeba — znajomości z siostrunią bandyty”!

— Idź stąd!

Obdarte nosy butów wartownika zastygły równo na marmurowych schodach, na niemy rozkaz właściciela starego _Mosina_ i czapki po starszym bracie.

Opuściła głowę. Patrzyła pod stopy nie dlatego, że wystraszył ją krzyk chłopaka z karabinem, ani tym bardziej ze wstydu czy poczucia winy. Nie czuła lęku przed takimi jak on, którzy pojawili się nagle nie wiadomo skąd, uzbrojeni, poprzebierani w polskie mundury, nakarmieni do syta nową wizją świata, buńczuczni i bezczelni, bo teraz to oni są władza, teraz oni rozkazują, teraz to oni będą bić, a jeśli to nie pomoże to i zabijać, jak leci, wszystkich którzy wpadną im w łapy. Teraz to oni _pany_, choć patrząc na nich i słuchając tego co i jak mówią, trudno to sobie wyobrazić. Może prawnuki nauczą się wysławiać po ludzku i zapinać rozporki po sikaniu. Wypadałoby przyswoić ten prosty nawyk zanim zaczną studiować na Sorbonach. Może.

Dziewczyna nie czuła wstydu bo zwyczajnie nie mogła, ba, nie miała prawa — jej brat, odważny, trochę szalony, za młodu bił się z każdym kto choćby krzywo na nią spojrzał, a co tu dopiero mówić o tym co najważniejsze? Nikomu nie pozwoliłby się szarogęsić we własnym kraju, był twardy i niegłupi, zawsze potrafił wszystko wytłumaczyć i to tak, że słuchało się z otwartymi ustami. Wstyd?! Nie, na pewno nie, nigdy! Pochyliła głowę dlatego by nie zobaczył jej oczu. Szarych jak stal ostrza wnikającego w ciała wrogów, stalowych jak ołów, który jednym drgnieniem powiek przebija czarne serca, szarych jak popiół pozostający po pożodze, jak lustro otchłani za którym znika to na co spojrzy szarość, wszystko czego dotknie i naznaczy.

Nie było mowy o poczuciu winy. Jeszcze czego! Na pewno nie tu, pod schodami tego budynku gdzie strach, zło i ludzkie nieszczęście, nie wobec tych człekokształtnych postaci panoszących się wokół. Na pewno nie! Jeśli jest czegokolwiek winna, to może tylko tego, że nie poszła razem z nim, _do lasu_. Wtedy, kiedyś, wcześniej… może gdyby wszystkie siostry i wszyscy bracia złożyli przysięgę… to może ci co przyszli nie wiadomo skąd nie dali by rady, albo nie przyszliby wcale, ze strachu, a ona nie stałaby tu, teraz bezsilna i wściekła z zaciśniętymi dłońmi. Może, może to jest jej wina, ale tylko taka i ten gówniarz z karabinem nic o tym nie może wiedzieć.

Stała jeszcze pół chwili wpatrzona w chodnik, aż głos w głowie zadudnił.

— „Ruszaj, ocknij się, co tak stoisz?! Musisz iść, musisz biec! Trzeba powiedzieć innym, że Zbyszka aresztowali — _Rudemu_ i Zygmuntowi, rodzicom muszę po...Boże mój… jak ja im to powiem”? — bezwiednie ukryła twarz w dłoniach.

— „Ruszaj”!

Spod UB na Czarnieckiego kawał drogi — skręcić w Jagiellońską — końca nie widać — bo długa, potem Świętej Kunegundy, pod wiaduktem i jeszcze trochę, aż zacznie zakręcać. Daleko, ale nie ma wyjścia, trzeba iść. Odwraca się nieśpiesznie, odchodzi jakby w zamyśleniu, by tuż za rogiem, kiedy strażnik stracił ją z oczu, przyśpieszyć, idzie coraz szybciej i szybciej, w końcu zaczyna biec. Nie zatrzymuje się, ociera pot rękawem jesionki, jeszcze kawałek, już widać wiadukt a za nim przedwojenne Zakłady Naprawcze Kolei Państwowej. Stamtąd już nie daleko.

Na tym, kolejarskim, osiedlu mieszkają od wybuchu wojny. No, nie od samego początku, chyba od końca października trzydziestego dziewiątego. Przed wojną mieli duże mieszkanie w kamienicy przy Dunajewskiego, ale najazd Niemców zmienił wszystko — ojca, jak wielu innych Polaków, wyrzucono z pracy. Stracił posadę wraz z mieszkaniem i trzeba było przenieść się na Nową Kolonię. Maleńkie, przyklejone do siebie, szeregowe domki z jeszcze mniejszymi ogródkami i komórkami, które na czas wojny przeistoczyły się w kurniki, chlewiki, królikarnie i mini bimbrownie pozwalające cokolwiek wyhodować albo by mieć czym pohandlować. Po prostu — przetrwać.

Już. Wąskie, brukowane uliczki osiedla, jeszcze kilka kroków, następny budynek. Jest! Numer 9. Poprawia dłonią włosy. Stuka do drzwi.

— Dzień dobry, czy jest _Ru_… — pośpiesznie połyka resztę słowa. — Czy jest Wiesiek?

Starsza kobieta w kuchennym fartuchu, ścierką w dłoni, do której przylgnęły drobiny mąki, kiwa głową i gestem zaprasza do środka.

— Nie, dziękuję, zaczekam tutaj. — kobieta odchodzi w głębie domu, a drzwi, bez czyjejkolwiek pomocy zamykają się powoli.

Kiedy jeszcze raz wyciera rękawem czoło słyszy jak ktoś zbiega po schodach, gwałtownie szarpie klamkę. W progu staje piegowaty chłopak w bladoniebieskiej koszuli przeciętej brązowymi szelkami przypiętymi do tego samego koloru spodni.

— Janka? Eee… — piegowaty nie potrafi ukryć zdziwienia. — Eee… co u Ciebie, jak się masz? — znali się tylko z widzenia, owszem, zawsze się kłaniał jak należy, ale nigdy nie zamienili ze sobą nawet słowa.

— Serwus — Janka włożyła ręce do kieszeni płaszczyka. — Zbieraj się i znikaj stąd zanim cię znajdą. Uciekaj, Wiesiek.

— Co ty, Janka… o czym ty mówisz? — Wiesiek zmrużył oczy i podszedł bliżej wciągając powietrze nosem.

— Piłaś coś?

— Nie gadaj bzdur, ja nie piję! — na czole dziewczyny pojawiła się zmarszczka, w oczach złość. — A może zaczniesz słuchać kiedy powiem do Ciebie… _Rudy_.

Oczy Wieśka zrobiły się okrągłe, a twarz pod piegami poczerwieniała.

— Co? Skąd… skąd… — ściszył głos. — Brat ci powiedział? — wyszeptał z niedowierzaniem.

— Myślisz, że nie potrafię dodać dwa do dwóch, że oczu nie mam?! Wiem od dawna, a brat… brat… Zbyszka aresztowali! — wyrzuciła z siebie niemal z pretensją.

Wyjęła rękę z kieszeni płaszcza, złapała go za ramię i potrząsnęła. Jej głos złagodniał.

— Uciekaj, _Rudy_, uciekaj… Wiesiek. — dłoń przesunęła się po jego ręce i zniknęła w kieszeni jesionki.

— Idę, muszę jeszcze znaleźć Zygmunta i… idę. — zawróciła robiąc kilka niepewnych kroków.

— „Gdzie mam iść. Gdzie?! — pustka w głowie. — Spokojnie… myśl, nie szalej”.

Trzeba wyjść z Kolonii, potem wzdłuż wielkiej łąki. Przed wojną był tutaj niewielki poligon, który wojsko wydeptywało wzdłuż i wszerz, plac ćwiczeń do musztry, biegania, czołgania i czego tam jeszcze chcą od rekruta. To taka łąka co uczy dyscypliny, pokory, uczy padnij i powstań, a jak się powstało, to także spocznij i baczność, a jak baczność, to nie ma już zmiłuj — wtedy na lewo, a może i nawet na prawo patrz. Taka, poprzerastana głogiem i kąkolem peryferyjna, rekrucka _Alma Mater_.

Obejrzała się jeszcze raz przez ramię. _Rudy_ stał bez ruchu. Był wciąż cały piegowaty, tyle że blady jak śnieg, szeroko otwarte oczy wpatrywały się w nic.

— Uciekaj! — krzyk jak wystrzał szarpnął chłopakiem, dłońmi ścisnął głowę, cofał się w stronę drzwi, łapiąc na oślep klamkę.

— Dziękuję, Janka. — odwrócił głowę przekraczając próg, a sekundę później bladoniebieską koszulę i brązowe spodnie na szelkach wchłonęła sień.

Dalej! Nogi same łapią właściwy rytm.

— „Szybko, tędy będzie bliżej” — przecisnęła się przez szczelinę między ścianami komórek, przemknęła przez czyjś ogródek, zamknęła za sobą bramkę wychodzącą na drogę okalającą wojskową łąkę.

W oddali, zza żywopłotu z przydrożnych zarośli, widać już było fragmenty dachów. Nad kilkoma unosił się dym. To tam.

— Uciekaj, Zygmunt! — zaciska usta, żeby stłumić wyrywające się słowa.

Omijała jak mogła kałuże na dziurach wysypanych szutrem, ale buty i tak już przemokły na wylot. Nie ważne, wysuszy w domu… w domu…

— „Jak ja to powiem Mamie, jak ja powiem? Ojciec zrozumie, jest mocny jak drzewo, ale Mama… Jak ja jej to powiem”?

Zatrzymała się na brzegu pełnego wody zagłębienia, po raz któryś ukryła twarz w dłoniach. Myśl uciekła gdzie indziej — poczuła zapach czegoś znajomego… skóra dłoni pachniała… szafą, tą w której wisiała jesionka.

Szafa. Była jedynym meblem, który ostał się w ich dawnym mieszkaniu po tym jak wrócili uciekając wcześniej przed Niemcami. Drzwi były otwarte, mieszkanie puste, ogołocone ze wszystkiego — wyparowały stoły, krzesła, komody, kanapy, łóżka, obrazy, lampy i wszystkie sprzęty z kuchni wraz z zawartością — nie było talerzy, garnków, sztućców, stolnicy, wałka do ciasta i całej reszty. Nie było NICZEGO. Została tylko ona — wielka, bogato zdobiona, trzydrzwiowa, szafa z wewnętrznym, kryształowym lustrem — za duża, zbyt ciężka by z nią czmychnąć pod pachą. Właśnie w tym wielkim, orzechowym meblu, dawno temu, chowała się kiedy chciała zniknąć, stać się niewidzialną. Ten zapach i ciemność były przestrzenią poza światem, poza ludzkim zasięgiem, poza dziecięcym strachem.

Ze skóry rąk uwalniał się ciemny zapach spokoju.

— „Oddychaj, oddychaj…” — głęboko wciągnęła ostatni raz nasączoną błogostanem woń, opuściła dłonie i otworzyła oczy.

— „Wrócę, usiądę przy stole, opowiem, po kolei. Będę mówić spokojnie, tak normalnie, żeby nie wystraszyć niepotrzebnym słowem. Powiem wszystko, a potem… potem… Ojciec na pewno coś wymyśli. Nie zostawimy Zbyszka samego, musimy mu pomóc”!

Wyjęła z kieszeni chusteczkę, wytarła oczy. Pierwszy dom stał tuż za zakrętem drogi, opasany zielonym płotem, nieduży, a zaraz za nim następny, co prawda nieogrodzony, ale za to przykryty prawdziwą, czerwoną karpiówką.

— „To chyba tutaj…”.

Jeszcze tylko kilka kroków, mostek nad rowem oddzielającym drogę od wysprzątanego podwórka, dwa schodki na ganek i miarowe uderzenie kostkami palców w drewniane drzwi.

— Dzień dobry. Mam na imię Janka, czy jest Zygmunt?2. Wytrzymać jak najdłużej

Smród.

Pierwsze co poczuł zanim jeszcze otworzył oczy. Wcześniej niż, przecinającą czoło, pulsującą tępo pręgę biegnącą od czubka głowy, aż do blizny na policzku. Uderzenie pejczem poczuły wszystkie zakamarki mózgu. Brew pękła na pół, oko nie chce się otworzyć, bo opuchlizna zeszłą na powiekę, ale chyba jest całe. Wargi pieką jak diabli. Syczy z bólu próbując zwilżyć je językiem.

— „Szlag”! — po dwóch zębach została jedna dziura, trochę poszarpana, coś z niej wystaje — to może być skrzep, bo krew już nie cieknie. Musiało się zasklepić kiedy był nieprzytomny.

— „Nogi? — napina mięśnie. — Chyba całe”.

Dłonie bolą, prawa bardziej, gruba, palce spuchnięte. Pęknięte? Złamane? Zacisnąć się nie da… to znaczy da się, tylko boli, jak cholera.

Wojskowy trep przygniótł dłoń do betonowej posadzki, a potem rozgniatał obcasem kręcąc raz w jedną raz w drugą stronę. Lewa ręka jest w lepszym stanie, boli, ale bez porównania — zdołał ją wyrwać spod buta i schować pod siebie. A gdy tak leżał, ktoś wszedł. Bucior przyszpilił szyję do betonu. Usłyszał tylko:

— Lej! — gorąca woda spadając z wysoko z impetem wdarła się do ucha.

Myślał, że zwariuje, ale wrzątek szybko przestał płynąć. Na szczęście. Wreszcie, kopiąc, kazali się podnieść i usiąść na zydlu. Posypały się razy kijów i pięści — na głowę, plecy. Jedno uderzenie było tak mocne, że wykrzywia wszystkie zęby tam, gdzie trafiła w szczękę szpadryna. Po dwóch została cieknąca krwią wyrwa.

— Poleciały, chuju, ząbki, poleciały? — śmiech rozrywa ubekom usta.

Dotyka głowy — na całej długości pręgi włosy stoją dęba, a ona sama wali młotem pod czaszką od najlżejszego dotyku tak, że oko samo się zamyka, bo drugie, póki co, zamknięte na amen.

— „Dwa wybite zęby, obity łeb, ślepy na jedno oko, dwa, a może trzy złamane palce… jeśli tak będzie za każdym razem, to długo nie pociągnę. Parę dni i… fajrant”. — myśli powoli pełzną przez obity mózg.

— „Żeby tylko wytrzymać jak najdłużej. Chłopaki muszą wyczyścić skrytki, magazyny, sami też muszą znaleźć nowe meliny, zniknąć choćby na jakiś czas, a może będą musieli uciec, kto wie, może już na zawsze… zmienić tożsamość, wtopić się w tło i… żyć, tak zwyczajnie, po prostu przetrwać, na razie. Bóg jeden wie jak będzie. Czerwoni im nie darują Teraz muszę wytrzymać ile się da, muszę dać im czas, muszę, jeszcze parę dni, to powinno wystarczyć — ukryją broń, amunicję, zakonspirują się lepiej, przyczają, będą bardzo ostrożni, zmienią nawyki i adresy, znikną — a potem… potem… nie wiem… może wytrzymam, może jeszcze wrócę. Może dam radę...może jeszcze będzie jakieś „ potem”.

Stękając odwraca się na bok celując jednym, niezapuchniętym okiem w plecy leżącego przed nim człowieka. Brudna jak matka ziemia, niegdyś biała, koszula drży w rytmie krótkich, kanciastych oddechów. Może płacze bezgłośnie, może wzywa, modli się, klnie w żywy kamień i złorzeczy… a może, zwyczajnie — jest mu zimno? Chłód włazi przez nogawki spodni, rękawy potarganej koszuli, rozlewa się po skórze, po strupach, siniakach, opuchliznach, po świeżych, jeszcze miękkich ranach, a zająwszy całe ciało objawia się drżeniem resztek koszuli na plecach. Już niczego nie wypowiadają rozbite wargi, nie może poskładać myśli pocięta głowa, a fragmenty obrazów w oczach rozmazuje zmieszana z brudnym potem, zasychająca na rzęsach i powiekach krew. Pozbawiony nadziei, ślepy niemowa, potrafi odczuwać już tylko zimno, betonowy chłód. Ten kamienny ziąb, wbrew jakiejkolwiek logice, daje spokój — niech tylko nie otwierają drzwi, nie wywołują, nie każą iść na górę… tu, na betonowej posadzce, w wyziewach wielu płuc, odorze odchodów, smrodzie zawszonych, oblepionych zaropiałymi wrzodami, niemytych od miesięcy ciał — jest zimno i dobrze, po stokroć lepiej niż tam, na górze.

Tę mniej opuchniętą stronę twarzy przykłada do betonu. Chłód z posadzki wpełza na policzek. Zimno, ale dlatego właśnie boli trochę mniej. Zamarznąć, skostnieć choćby na chwilę. Tylko ten smród, aż przytyka! Co tak śmierdzi? Co?! Chyba wszystko — ludzie, kibel, resztki stuletniej słomy na podłodze, powietrze… jeśli są tu jeszcze jego śladowe ilości w chmurze kwaśnych wyziewów, ropa z pękających wrzodów, odchody wsiąkające w spodnie, kiedy tłuczony nogą od krzesła po kręgosłupie traci czucie i władzę w nogach, a mięśnie odmawiają posłuszeństwa. Tamte też. I wreszcie niemiłościwie nam panujący, jego wysokość sam, wielki, wszechobecny król beton, wydaje się emanować smrodem, który wypełnił już każdą jego jaśniemikroszczelinę.

Odruchowo odsuwa się od ciała dotykającego jego pleców. Momentalnie robi się ciemno, gdy dzwony w głowie gwałtownie przyspieszają. Od razu nieruchomieje.

— „Myślisz, że to coś pomoże? Za kilka dni, jeśli nie zatłuką, będziesz integralną częścią tego smrodu, więc może lepiej będzie przejąć go jak najszybciej, może jak sam zaczniesz cuchnąć stanie się mniej ostry, z czasem złagodnieje, a potem będzie już niezauważalny? Może i tak… może tak, ale teraz… rzygać się chce”.

Delikatnie, żeby nie rozkołysać dzwonów, centymetr po centymetrze unosi się na łokciu — niewiele widać. Zamalowane szarą farbą szyby strzeżonego kratą okna nie dają wiele światła, nawet za dnia, a co dopiero teraz. Od węższej ściany odcina się ciemna plama metalowych drzwi z otworem na wysokości głowy, w którym od czasu do czasu pojawia się ubeckie oko rejestrujące poziom nędzy w celi. Można to zrobić jednym, krótkim spojrzeniem — pomieszczenie nie ma więcej niż trzy i pół na jakieś pięć metrów. Dwie przytwierdzone do ściany prycze, po trzech na każdej, reszta pokotem na gołym, nie licząc resztek słomy, zimnym jak serce enkawudzisty, betonie. Siedemnastu dorosłych mężczyzn może stać, siedzieć czy leżeć każdy na niecałym metrze kwadratowym, tyle przypada na głowę, bo trochę miejsca zajmują jeszcze, jedyne, nie licząc prycz, sprzęty w celi — kibel i blaszane wiadro na wodę.

— „Woda! Nie piłem od… no właśnie, od kiedy? Dzień, dwa”?

Nie pamięta dokładnie. W czasie przesłuchania musiał stracić przytomność, nie kojarzył twarzy, miejsca, dopiero kopniak w plecy otrzeźwił go zupełnie, a odrobina płynu wpadła mu w usta kiedy chluśnięto mu w twarz resztką zawartości wiadra. Tych kilka kropli nawet nie było w stanie zwilżyć wyschniętego podniebienia, ale były to drobiny najpyszniejszej wody jaka kiedykolwiek przeszła mu przez gardło.

— „Dobre to było, bardzo dobre, szkoda, że tak mało”.

Mózg ruszył z miejsca.

— „Woda… wiadro! Gdzie ono jest”?

Powoli, jak stuletni żółw, podnosi głowę, pręga robi się gorąca, ale w głowie cisza. Przez chwilę wpatruje się w półmrok jednym okiem. Jest! Stoi tam, pomiędzy kiblem, a opartym o ścianę, siedzącym w kucki mężczyzną. Ręce oplatają podciągnięte nogi, czoło opiera na kolanach. Śpi, czy może zimno i smród jemu też nie dają zasnąć?

— Kolego, przepraszam… kolego… — cisza.

— Przepraszam, kolego… — próbuje jeszcze raz. — Chciałbym trochę wody.

Głowa siedzącego drgnęła, pochylił się do przodu szukając właściciela głosu.

— Nie ma wody, musi pan poczekać do rana. — głos zawisł w czymś co było kiedyś powietrzem. — Jak przyjdzie strażnik wtedy wyniosę kibel i wracając przyniosę wodę. — mówił cicho, powoli, ale w ciszy jego głos brzmiał wyraźnie. — Po pól litra dla każdego, nie więcej, resztę trzymam dla tych, którzy wracają z góry, ale i tak ciągle brakuje. — mężczyzna kaszle krótko. — No chyba, że mnie dzisiaj wezmą na górę, wtedy kto inny będzie rozdzielał.

Głos zamilkł, głowa opadła na podciągnięte kolana.

Szkoda. Trzeba będzie poczekać, do świtu już chyba nie daleko, a potem będzie można, pomalutku, łyczek za łyczkiem, wypić, z aluminiowego garnuszka, całe pól litra zimnej, jak wszystko wokół, wody. Tak zrobi, poleży, poczeka do rana, stanie w kolejce po swoją porcję i wypije nie tracąc ani kropli i poczuje jak wraca życie i…

Tak trzeba będzie zrobić zanim znów wezmą na górę.

— „Cholera, sam już nie wiem… — przesuwa dłonią po podłużnym guzie, bada wypukłość zapuchniętego oka. — bardziej boli łeb czy bardziej pić się chce? Nie, nie… śmierdzi, bardziej śmierdzi”!_Banschutz (niem.) — skrót od Banschutzpolizei — niemiecka Policja Ochrony Kolei utworzona w 1939 roku, wykorzystywana głównie w okupowanej przez Niemców Europie Środkowej i Wschodniej. Jej zadaniem była ochrona newralgicznej struktury kolejowej — mostów, tuneli, węzłów przeładunkowych, głównych szlaków kolejowych i mienia, przeciwdziałaniu sabotażom, zapewniała także bezpieczeństwo niemieckim pracownikom kolei._

_Du hast Feuer? (niem.) — Masz ogień?_

_Weist Du, Feuer, Streichholzer… (niem.) — No, wiesz, ogień, zapałki…_

_Schones Feuerzeug, sehr schon. Vielleicht willst Du verkaufen? Ich verde Dich viele zigaretten geben. (niem.) — Piękna zapalniczka, bardzo ładna. Może chcesz sprzedać? Dam ci dużo „papierosów._

_Und, wir machen ein Geschaft? (niem.) — I jak, robimy interes?_

_Nein, vergiss es. (niem.) — Nie, zapomnij o tym._

_Du willst Feuer, oder nein? (niem.) — Chcesz ognia, czy nie?_

_Was ist das?! Was es sein soll?! Du kannst es nicht haben, es gibt kein Polen mehr, verstehst du, Pole?! (niem.) — Co to jest?! Co to ma być?! Nie możesz tego mieć, Polski już nie ma, rozumiesz, Polaku?!_

_Ich reiße es dir gleich ab! (niem.) — Zaraz ci to zerwę!_

_Pfoten weg! (niem.) — Zabieraj łapy!_

_Berühre es nicht! (niem.) — Nie dotykaj tego!_

_Ruhe, Ruhe, verdammt noch mal! Leg das Gewehr weg! Unter meiner Aufsicht wird niemand schießen! (niem.) — Spokój, spokój, do cholery! Odłóż ten karabin! Nikt nie będzie strzelał na mojej zmianie!_

_Bitte beruhigen Sie sich jetzt! (niem.) — Niech się, pan już uspokoi!_

_Komm gerne zu mir, wir reden dort ruhig, wie ein Deutscher mit einem Deutschen. (niem.) — Zapraszam do mnie, tam spokojnie porozmawiamy, jak Niemiec z Niemcem._4. Zdążyć przed strachem

Obudziły ją jakieś szmery, stłumione hałasy, które niezmiennie, ciemnym przedświtem, na palcach, z premedytacją, nieuchronnie przerywają sny i zmuszają, by już nie spać. Skrzypnęła, gdzieś w głębi domu, podłoga, ktoś zakaszlał krótko, strumyczek wody zabębnił o dno blaszanego naczynia. Resztki sennych majaków rozproszyła płaska, wąziutka szczelina pod drzwiami jej pokoju wypełniając się ciepłym, żółtym światłem.

— „Mama już na posterunku”. — pomyślała odwracając się na drugi bok by sięgnąć przycisku nocnej lampki stojącej na nakastliku.

Światło wydobyło pokój z mroku. Łóżko, dwudrzwiowa szafa, nieduży stolik z jednym krzesłem, trochę drobiazgów ustawianych na parapecie okna — jakieś fotografie, doniczka z herbacianą georginią, książeczka do nabożeństwa i dwie pary kolczyków. Obok łóżka stała pólka z książkami, a te które już nie mieściły się na niej leżały gdzie popadnie — na stole, na szafie, pod ścianą i spora sterta obok nocnej szafki.

— „Czas wstawać”. — odrzuciła kołdrę.

Papierowa wieża runęła pod jej bose stopy.

— „Niech leżą, później się tym zajmę”. — Janka ominęła leżące na podłodze książki podchodząc do krzesła, na którym wisiało jej ubranie. Wskoczyła w nie szybciej niż zazwyczaj, wygładziła bawełniane pończochy, kilkoma ruchami szczotki ułożyła włosy i otworzyła drzwi łączące jej pokój z kuchnią.

Przy stole, pochylony nad kartką papieru, z wiecznym piórem w dłoni siedział ojciec. Odwrócił głowę w jej stronę, kiwnął na powitanie przykładając palec do ust.

— Mama jeszcze śpi — powiedział półgłosem.

Wpatrywał się chwilę w córkę składając pod czaszką słowa po czym wrócił do pisania. Stojący na węglowej kuchence emaliowany, niebieski w białe cętki czajnik musiał już dłuższą chwilę wypuszczać z siebie chmury gorącej pary — obydwa kuchenne okna zmatowiały zamazując kompletnie widok zewnętrznego świata. Podeszła do kredensu, wyjęła mały, porcelanowy czajniczek i dwa fajansowe kubki. Do koszyczka nasypała tyle herbaty, żeby esencja nabrała mocy, nalała wrzątku z dymiącego czajnika, a wieczko z porcelany zamknęło całość.

— Poproszę mocną i słodką. Gdybyś była tak miła, to chętnie zjadłbym rogalika z masłem i wiśniową konfiturą — barytonowy rejestr przetoczył się po stole.

— Oczywiście Tato. Proponuję jeszcze plasterek cytryny do herbaty. Naturalnie angielskiej. — uśmiechnęła się kiedy ojciec, nie przestając pisać, na moment podniósł na nią wzrok.

— „Żartowniś. Cukier skończył się w zeszłym tygodniu, a rogaliki, masło i konfitura… chyba jeszcze przed wojną. Dobrze choć, że mimo wszystko wciąż potrafi żartować. Tak jest łatwiej… odrobinę”.

Nalała czarno-czerwonej esencji do kubków — do jednego sporo, do drugiego niewiele — dopełniła wrzątkiem. Ten z mocniejszą zawartością postawiła obok kartki zapisanej w trzech-czwartych czarnym atramentem, z tym drugim ogrzewającym jej dłonie, nie dorównującym mocą naparu pierwszemu, usiadła przy stole.

— Już kończę. — wieczne pióro wykonało ostatni zawijas.

Przyłożona, ostrożnie, by niczego nie rozmazać, bibuła absorbowała nieśpiesznie nadmiar atramentu z kartki wykwitając tu i tam czarnymi liszajami. Czekając aż list obeschnie, ojciec popijał mocną, gorzką herbatę małymi łykami.

— „Cukier, rogaliki, konfitura? Boże mój, jakie to jest zupełnie bez znaczenia”!

Przechylił jeszcze raz kubek, drugą ręką zdjął bibułę z listu, uniósł go, sprawdził pod światło czy wszystko wyschło i kładąc ponownie na blacie stołu przesunął w stronę córki.

— Gotowe. Pamiętasz, Janeczko co masz zrobić? — spytał, pro forma, siorbiąc gorący, wciąż, płyn.

— Tak, Tato. Idę. — odsunęła krzesło.

— Spokojnie, dziecko, usiądź. — powstrzymał ją gestem. — Czas jest dla nas cenny, jak nigdy przedtem, to prawda, ale przynajmniej dopij herbatę.

*

Dalej, naprzód, _presto!_ Powielony rytm odbitego od ciągnącego się wzdłuż całej ulicy, ceglanego muru echa zlewał się w jeden ciągły warkot kroków wystukiwany obcasami ciemnozielonych butów. Znowu pędzi, znowu gna, znowu zmusza serce do arytmii, znowu nie strach ją, ale ona strach trzyma na dystans biegnąc, nie pozwala mu wpełznąć głęboko pod skórę, zamienić krwi w zimny piach.

— „Dopóki usta łapią powietrze nie zatrzymam się. Wiem co mam robić! Jak to dobrze, że wiem, Boże mój, tak jest łatwiej. Najpierw do stryja, na początek, a potem …”.

Obcasy utrzymują dziki rytm, znika za zakrętem drogi.

*

— „W czym to pomaga”? — wodzi wzrokiem za postacią w szlafroku, która w milczeniu przemierza pokój, dochodząc do ściany zawraca i tak od kilkunastu minut.

— „Zupełnie jak ojciec. Z wyglądu też, gdyby nie ta siwizna, kolor oczu…”. — przygląda się z uwagą znajomej twarzy.

— „Stryj ma oczy brązowe czy może piwne? Jakieś takie, na pewno nie niebieskie. No i ten szlafrok, ojciec w życiu nie włożyłby czegoś takiego na siebie, powiedziałby, że to „babskie fatałaszki”. — wierci się na krześle żeby zwrócić na siebie uwagę, ale bez skutku, mężczyzna w szlafroku wciąż chodzi, widocznie jeszcze nie dotarł do celu.

— „Całe szczęście, że go zastałam”.

Pukała głośno, nasłuchiwała i znowu pukała. Zrezygnowana odwróciła się w stronę schodów i dopiero wtedy uchyliły się nieco drzwi zabezpieczone od środka łańcuchem. Przy futrynie pojawiła się męska twarz.

— Słucham, o co chodzi?

— Dzień dobry, stryjku, to ja, Janka. — uśmiechnęła się lekko.

Lubiła tego człowieka — zawsze szarmancki, uprzejmy aż do przesady, a najważniejsze chyba to, że umiał słuchać, nawet kiedy była zupełnym dzieckiem traktował ją jak kogoś całkiem dorosłego. Takie rzeczy się pamięta.

— Jana?! — tak ją nazywał od zawsze — Cóż Ty tu robisz, o tej porze? — twarz zniknęła nie czekając odpowiedzi. Brzęknął zdejmowany łańcuch, drzwi rozwarły się szeroko.

— Wejdź, wejdź moje dziecko. Przyznam, że trochę zaspałem, obudziło mnie dopiero Twoje pukanie.

Dwa lata starszy od ojca, rodzony jego brat, objął dziewczynę całując w każdy policzek z osobna. Nie byłby sobą gdyby nie dodał:

— Pięknie wyglądasz, jak zwykle zresztą.

— „Akurat! Teraz, to stryjek przesadził. — pomyślała wciąż uśmiechając się do niego — Twarz nie tknięta makijażem, włosy potargane na wietrze i zziajana jak pies, po prostu wyjątkowe zjawisko — Loda Halama z Nowej Kolonii”.

— Wyobraź sobie, moja droga — snuł jakąś opowieść Stryj — wczorajszego wieczora tak długo graliśmy w brydża u pana Dębskiego, że wróciłem grubo po północy. Jednak warto było! Miałem do tego stopnia dobrą passę… —

— Wybacz, stryjku — Janka bez zakłopotania przerwała potok słów — ale mam tutaj list od ojca. Przeczytaj, proszę. Teraz.

Nieco zaskoczony jej stanowczością, odruchowo, jakby automatycznie wykonując polecenie wziął list do ręki. Ramię objęło bratanicę prowadząc do pokoju, dłoń trzymająca papier wskazała krzesło.

Założył na nos wyjęte z kieszeni szlafroka okulary, rozłożył zgiętą w pół kartkę i podniósł ją do oczu. Po każdym przeczytanym słowie, bruzda między jego brwiami robiła się coraz głębsza. Niczym w zwolnionym tempie zdjął okulary i razem z prostokątem zapisanego papieru, jakby obie te rzeczy były z najcieńszego szkła, bardzo delikatnie, równo, obok siebie ułożył na stole. Nie wypowiadając jednego słowa, gładząc dłonią siwiejącą brodę, ruszył przez pokój.

Dokładnie pół godziny temu.

— „Jak długo można tak chodzić? Nie, nie, wystarczy…” — już miała wstać, zrobić cokolwiek, żeby przerwać ten marsz kiedy stryj zatrzymał się w pól drogi. Nie przestając gładzić brody — jak przestał chodzić tak zaczął mówić.

— Wracaj do domu, Jana. Twoja mama nie powinna być teraz sama, z pewnością nie jest jej lekko… a ja… ja… — patrzył w ścianę, a palce wciąż wędrowały po brodzie. — Muszę teraz wyjść. Pójdę do pana Dębskiego, poproszę by pozwolił mi skorzystać z telefonu. Oby tylko moje znajomości okazały się być aktualne. Ucałuj mamę ode mnie i powiedz rodzicom, że zrobię co będę mógł. Czekajcie w domu, przyjdę kiedy się czegoś dowiem, a teraz… do widzenia, szkoda czasu. — Stryj skinął głową na pożegnanie znikając za drzwiami swojej sypialni. Po raz pierwszy nie odprowadził jej do wyjścia.

Schodząc po schodach, podświadomie, znowu przyspieszyła.

— Choroba genetyczna, jak nic — oni maszerują po pokojach w tę i nazad, a ja wszędzie tam gdzie mnie ktoś pośle. Nawet nie musi mnie nikt posyłać — sama siebie wyślę i jeszcze zrugam, żem ślamazara — mruczała licząc kamienne stopnie.

Strumień światła wyskakujący zza drzwi kamienicy przeleciał po oczach.

— „Słońce wyszło… to dobry znak”. — z przymrużonymi powiekami, podkręcając jeszcze tempo, niemal pobiegła w stronę Kolonii.5. Imię i nazwisko

Zacisnął szczęki z całej siły, aż węzły mięśni naciągnęły policzki. Telepiący czaszką łoskot, uderzających o siebie zębów, zamarł. Może uda się ułożyć, choćby mały, idącą w jednym kierunku zaczątek myśli, a synapsy same wpadną w neurotyczny rytm przekazywania impulsów bez nieludzko-fizycznego zastanawiania się — co dalej?! Ruszą i zaczną tworzyć kolejne tysiące połączeń z miliardów możliwych sekwencji, akcja-reakcja i tak bez końca, byleby w jednym kierunku, bez zastanowienia, bez jakichkolwiek zbędnych przemyśleń… przynajmniej na chwilę. Niech ruszą, już, teraz! Niech stworzą choćby maleńką, mikroskopijną drobinę, mini fragment, który będzie można zaczepić o jeszcze jeden i znowu i znowu, po kawałku sklecić do kupy jakąś namiastkę konceptu, czegoś co nie pozwoli zapomnieć o tym kim się jest. Że w ogóle się jest. Nic więcej, tylko tyle, zanim wróci ten kruszący szkliwo dźwięk, rozdygoce wszystko, rozłupie i strzaska w krocie okruchów, by w końcu rozetrzeć je w proch.

Drżenie zablokowanych świadomym szczękościskiem zębów przejęło nagie ciało — od końcówek włosów, wciąż prężących się jak szczecina na obitej głowie, aż po zanurzone w pełnej odchodów, zimnej wodzie popękane od uderzeń pałki pięty i zmiażdżone okutymi obcasami palce nóg.

— Na… naa… zyy… zyyy… wam sieee Zbi… Zbi… gniew, imm… imm… ie ooo… ooo… — dygot rozrywa zdania, siecze słowa, tnie zębami język. Ból rozświetla ciemność w głowie.

— „Czwarty dzień? Może tak być — trzy razy dawali zupę i cztery razy wodę, no to chyba dzisiaj czwarty”. — jasność trwa krótko. Zmęczenie czai się tuż obok, włazi na kark, zsuwając się po skroniach przymyka oczy.

Opadająca głowa po raz tysięczny trze o szorstką ścianę zdzierając kolejne fragmenty naskórka z czoła. Zapiekło. Prostuje szyję nadmiernie i uderza potylicą w tę ścianę. która zamyka świat za jego plecami. Znowu jaśniej.

— „I woda w garnuszku i zupa też, inaczej się nie da”. — myśl przyszła ni stad ni z owąd.

Trzeba wyciągnąć rękę przez wąską kratę, stojąc bokiem do niej, przekrzywić głowę i przystawić naczynie do wyglądających zza prętów ust — cyrkowa sztuczka, bo przecież cały czas się trzęsie. Przez gardło przelatuje tylko część tego co akurat przynieśli, reszta spływa po żelazie kraty i nagim ciele mieszając się z zimną wodą i ludzkimi wydalinami.

Chybocząca pod sufitem korytarza, zamknięta w drucianej, jak psi kaganiec, oprawie żarówka chwieje wszystkim co jeszcze kilka dni temu wydawało się być nie do ruszenia. Niewyobrażalne jest spać w takim spazmie drgawek, a jednak oczy zamykają się bezwiednie. Dźwięki też odpływają, zanurzają się w czymś gęstym, słychać jedynie zniekształcony głębią pogłos. Krata odrzuca swoją naturalną, sztywną formę, faluje, robi się jasnozielona, prawie przezroczysta i rozpycha matowo-mleczne powietrze chichocząc metalicznie. Wolno, nieśpiesznie, jak w tanecznym uniesieniu rozplata stalowe pręty. Jednym z nich, hiperzieloniutkim, prawie przezroczystym dotyka ramienia roztrzęsionego więźnia, a blaszany głos podpowiada:

— „Nie zapomnij, że masz na imię Zbyszek… i przestań o niej myśleć! Nie żyje! Zastrzelił ją gestapowiec, a ty spałeś na mogile po tym jak ją pochowałeś, tam w lesie pod Młodowem”! — wypomina z precyzją, wbijając zielony palec w skórę — Wystrzelałeś w niego cały magazynek, pamiętasz?

— „Skąd to wiesz, jakim cudem?! To przecież moja tajemnica”!

Otwierając oczy mężczyzna odwraca gwałtownie głowę w stronę kraty, chwyta dłonią żelazo — jest twarda, zimna, śladowo okryta strzępami zielonej farby i kompletnie niema.

— „Opamiętaj się, chłopie! Jezu! W głowie mi się miesza…” — na siłę, szeroko rozwiera powieki.

Chrzęst skórzanych zelówek butów strażnika rozcierających drobiny piasku na kamiennej posadzce korytarza odruchowo prostuje skostniałe ciało, wypuszcza metal z dłoni — jeśli klawisz przyłapie na drzemce, że trzyma się czegoś, albo opiera o ścianę znowu wbije w żebra drewnianą pałkę, a potem, z uśmiechem, niemal przyjaznym tonem, chlustając na przemarznięte do cna ciało lodowatą wodą z wiadra, doda:

— A to, kurwa, dla ochłody!

*

— Imię!

— Zbi… — uderzenie w skroń nie pozwala dokończyć.

— Nazwisko! — następny cios trafia w ucho po drugiej stronie głowy.

Jest ich dwóch — jeden naprzeciw, po drugiej stronie stołu, majaczący sylwetką za lampką wywinięta snopem światła w stronę więźnia, drugi krąży za plecami, jest czujny, bije znienacka, anonimowo.

— Kiedy urodzony? — coś przecięło strumień światła wybuchając na kości policzkowej. Machinalnie rozstawia szeroko stopy, żeby nie przewrócić się razem ze stołkiem, na którym siedzi. Nawet gdyby chciał nie zdąży, ten niewidoczny, czyhający, nie czeka na odpowiedź.

— Mów! — Majaczący zza stołu rozdarł gębę. Działają wspólnie i w porozumieniu, bo w tej samej chwili Czyhający uderza tak mocno, że lampa gaśnie, stół znika, a tył głowy stuka boleśnie w coś twardego.

— Wylegujesz się?! Tu, kurwa, nie Zakopane! Wstawaj kurwisynu! — podwójny rechot wypełnia pomieszczenie.

Powoli obraca się na brzuch. Betonowa podłoga zraniła głowę, ale daje solidne oparcie. Unosi ciało na łokciach, podciąga kolana. Kopniak, ciężkim, wojskowym buciorem pod żebra, odwraca go z powrotem na plecy.

— A to co? Zostajesz na drugi turnus? Wstawaj, kurwo!

Majaczący pokłada się ze śmiechu na stole, ten drugi — humorysta — rozbawiony nie gorzej, pochylony, ciągnie leżącego za kołnierz marynarki. Więzień unosi się, klęka, poprawia wywrócony stołek, wstaje wciąż przytrzymywany przez tego z tyłu i siada naprzeciw strugi światła. Majaczący jeszcze przez chwilę wyciera dłonią załzawione śmiechem oczy, bierze łyk herbaty ze stojącej przed nim szklanki. Ledwo widoczne usta zwracają się w stronę siedzącego na taborecie.

— Dobrze, że nie wylałeś, byłbym zły, a tak, jest miło i możemy wrócić do naszej rozmowy. — niewyraźna postać wygięła mocno plecy, aż zaskrzypiało oparcie krzesła.

— Imię!

Ręka Czyhającego jest sprzężona mentalnie ze strunami głosowymi tego zza stołu. Chwyciła stojące dęba, tuż nad pręgą, włosy aresztanta i szarpnęła z całej siły.

Największy z dzwonów, rozkołysany poza granicę wytrzymałości zaryczał spiżem w ciasnocie głowy. Walił na oślep, rozpychał się, jakby chciał rozbić czaszkę od środka, a światło, na krótko, zgasło raz jeszcze. W tej samej chwili cały świat zamilkł, potem powrócił dudnieniem w uszach i tępym bólem. Pierwsze przedarły się przez łoskot dzwonu dźwięki z zewnątrz, a dopiero potem, pomału, tak jakoś opieszale, wróciły obrazy — trochę poszarpane i nieostre.

— Popatrz, Władek, taki młody, a już łysieje! — wyciągnięta w stronę lampy dłoń Czyhającego trzymała pęk zakrwawionych włosów z niewielkimi kawałkami skóry na końcach.

Majaczący Władek, w pół leżąc ryczał ze śmiechu, bił rytmicznie kułakiem po stole, a podskakująca w szklance herbata pryskała na blat. Już nawet nie wycierał oczu — łzy płynęły po czerstwych policzkach i leciały w dół łącząc własną słoność z cierpkością gruzińskiej herbaty.

*

Dźwięk klucza pracującego w zamku stalowych drzwi jeszcze wisiał w resztkach powietrza, kiedy klawisz wywołał go po nazwisku.

— Twarzą do ściany! — dodał, nim drzwi z powrotem stuknęły o framugę.

— Na górę! — szarpnięcie za rękaw nadało więźniowi kierunek. Mocno oświetlony korytarz z szeregiem okutych wejść po lewej stronie przecięty kratą pilnującą schodów.

— „Znowu na górę…” — mijane cele szemrzą, ktoś długo kaszle.

— Do ściany! — jęknęła otwarta krata, pchnięty na schody przytrzymuje się muru.

— „Przynajmniej zdążyłem wypić swoją wodę, dobre i to”. — jedno, nie zapuchnięte oko omiata teren przed sobą.

— „Wytrzymać jeszcze, choćby dzisiaj, może dam radę… jak to ktoś powiedział… _ojczyzna stoi jedynie ofiarą i poświęceniem jej synów_… Panie, daj mi siłę… _Zdrowaś Mario, łaski pełna_…” — obolałe wargi poruszają się bezgłośnie, modlitwa nabiera rytmu nie wydostając się ust, zatacza coraz szybsze kręgi tak, że słowa stapiają się w jedno, długie westchnienie wypełniające posiniaczone ciało. Tańczący gdzieś, w środku derwisz wpada w trans, wir wygina szarość ścian, spowalnia czas, odrealnia chłód i beznadzieję miejsca, odpływa unosząc się ponad studnię klatki schodowej, budynek, ponad miasto…

Koniec, skończyły się stopnie. Kamienny hol, jakieś sylwetki, których nie analizuje dość dokładnie zmęczony mózg i kłujące w oko, kładące się szeroką taflą pod nogi, jasne plamy dnia. Mijane okna przypominają te z dawnego mieszkania — wielkie, pobielone, z szerokimi parapetami w sam raz, żeby usiąść i poczytać coś, albo nie czytać, tylko siedzieć i myśleć, albo i nie myśleć. Po prostu, siedzieć.

— Do ściany! — strażnik zatrzymuje się, a wyimaginowany parapet z kimś siedzącym i nie myślącym znika, pryska w jednej chwili. Stukanie. Skrzypią otwierane drzwi.

— Do środka! — klawisz popycha więźnia w stronę pomieszczenia. Półmrok. Słońce zostało za drzwiami. Oko automatycznie acz powoli przyzwyczaja się do braku światła. Naprzeciw wejścia — zasłonięte ciężką kotarą okno, wewnątrz dwóch ludzi — jeden za biurkiem, chyba coś pisze, drugi oparty o ścianę, czerwony ognik wystaje mu z ust. Pali papierosa. Trzeszczy krzesło, ręka zza biurka dotyka stojącej na nim lampki. Blask żarówki przymyka oko, jest biały, ostry. Ciemność po tamtej stronie lampy gęstnieje, przesłania siedzącego, ale on wciąż tam jest, słychać jak nakazuje:

— Siadać!

Mężczyzna robi kilka kroków w stronę biurka, opada na krzesło dokładnie naprzeciw wpatrzonej w niego żarówki. Zaszurały buty, gdzieś zza pleców napłynął i rozlał się po snopie światła kłąb tytoniowego dymu.

— Dobrze, że jesteś — głos spoza lampy jest ochrypnięty, zrównoważony, nawet trochę leniwy.

— Bo widzisz, musimy porozmawiać, koniecznie, ale zanim zaczniemy coś ci powiem, żeby nie było nieporozumień. Zasada jest jedna — ja będę zadawał pytania, a ty masz odpowiadać. Proste, prawda? — odpowiedź skąpanego światłem człowieka byłaby bez znaczenia, a może nawet sporym nietaktem, dlatego milczy wpatrzony w ciemność poza żarówkowym blaskiem. Dobrze wie, że to tylko gra.

— Gotowy? Rozumiem, że tak. No, to zaczynamy.

— Nazwisko!

Ten z papierosem tylko na to czekał._Hilary Minc — polski Żyd, komunista, w latach czterdziestych i pięćdziesiątych XX-wieku członek najwyższych władz reżimowych w Polsce, odpowiedzialny za sektor gospodarczy._

_„Noc”, K.K. Baczyński — fragment wiersza._

_Definicja samokrytyki, sformułowana przez Stalina: samokrytyka — „uczciwa, jawna, bolszewicka samokrytyka to szczególna metoda wychowania kadr partyjnych i w ogóle klasy robotniczej w duchu rewolucyjnego rozwoju, potężny oręż w walce o socjalizm”._

_Oх ты, сука! ( ros.) — Ty, suko!_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: