- W empik go
Pensjonat Sosnówka - ebook
Pensjonat Sosnówka - ebook
Dalsze losy bohaterów „Sosnowego dziedzictwa”.
Okazuje się, że można być szczęśliwym, gdy tylko pomoże się trochę losowi. Albo… kiedy los nam pomoże! W wyremontowanym dworku na Kujawach Anna Towiańska, młoda „dziedziczka z Sosnówki”, urządza przytulny pensjonat. Zakochana w tym miejscu, jego klimacie i w tutejszych ludziach, zdobywa nowych przyjaciół i… traci serce. Czy prowadzenie pensjonatu okaże się łatwym kawałkiem chleba?
„Pensjonat Sosnówka” to opowieść o ludziach dobrych i o tych, którzy dobro dopiero mają w sobie odkryć; o barwnym Dyziu, małym Florku, cudownej Irence, niezawodnym Jacku, suczce Szyszce oraz wielu innych mieszkańcach i gościach magicznej Sosnówki. To historia o poszukiwaniu miłości niezależnie od wieku i odkrywaniu pasji w rzeczach, które kochamy. O pensjonacie, który stał się enklawą dla wszystkich poszukujących równowagi w życiu. O miejscu, gdzie czas płynie wolniej, sosny szumią i pachną jak zwykle, a jezioro nieustannie lśni w słońcu...
Czy jest najlepszy czas na pisanie książek? Zadawałam sobie takie pytanie, gdy – po przejściu na emeryturę – postanowiłam nareszcie zrealizować swoje wieczne marzenie. Gdy okazało się, że nareszcie już nic nie muszę, że wszystkie najważniejsze zobowiązania już poza mną, a energii jeszcze we mnie całe pokłady – postanowiłam, że ten czas, którego zostało mi już raczej mniej, niż więcej, wykorzystam dokładnie tak, jak chcę. Na realizację pomysłu „napiszę książkę”… Maria Ulatowska
Ta ciepła i sielankowa powieść niezwykle wciąga. Szczęśliwy bieg wypadków wydaje się wręcz niemożliwy, ale od czego jest literatura? Dobrze jest choć przez chwilę znaleźć się w Towianach. Magdalena Radełczyk,
Autorkę cechuje wielka wiara w człowieka oraz wrażliwość i lekkie pióro, które przekłada się na przyjemny kontakt z tekstem. Ewa Tenderenda-Ożóg, „Magazyn Literacki Książki”
Ulatowska tworzy utopijny świat niepoprawnych optymistów… Katarzyna Frukacz, Wirtualna Polska
Maria Ulatowska – czyta całe swoje życie – życia bez czytania w ogóle sobie nie wyobraża. Nie przepada za tymi wszystkimi wynalazkami, dzięki którym książkę można czytać… uszami. Książka musi pachnieć farbą drukarską, szeleścić kartkami, kusić okładką. Jak „Sosnowe dziedzictwo” i „Pensjonat Sosnówka”. Czytając książki, uwierzyła, że może jej także uda się coś napisać. Spróbowała i jakoś poszło. „Pensjonat Sosnówka” to jej druga, po „Sosnowym dziedzictwie”, powieść. W październiku ukaże się kolejna – „Domek nad morzem”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7839-850-9 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Dyziu – Anna, stojąc przed swoim portretem, spojrzała na jego autora – jestem wzruszona i zachwycona, ale co tam, sam wiesz! Jednak chciałabym cię jeszcze o coś poprosić…
Dyzio tylko na nią spojrzał – i czekał na ciąg dalszy. Wiedział, że Anna nie potrzebuje jego zapewnień o tym, iż spełni każdą jej prośbę.
– Bo wiesz – kontynuowała świeżo poślubiona panna młoda, właścicielka nieźle, jak dotąd, prosperującego pensjonatu Sosnówka; „dziedziczka z Sosnówki” jak mawiali o niej w Towianach.
Tytuł „dziedziczka” był o tyle uzasadniony, że przedwojenny dworek szlachecki w Sosnówce został odziedziczony przez Annę po rodzicach, dziadkach, pradziadkach… Wyremontowała go gruntownie i urządziła pensjonat.
– Wiesz, przyszło mi do głowy, że skoro już nazwano mnie dziedziczką, może powinnam potraktować to określenie jako atut i wykorzystać je jako chwyt reklamowy. „Wakacje u dziedziczki”, jak to brzmi? A tak poważnie, byłoby to coś w rodzaju hołdu dla tych, którzy odeszli, dla mojej rodziny – tej prawdziwej i tej, która ją zastępowała, no – dla wszystkich moich krewnych. Rozumiesz? – tłumaczyła dalej Anna.
Dyzio nie bardzo to wszystko rozumiał. Zresztą – nie tylko on. Nie rozumieli też goście weselni zgromadzeni wokół jego ślubnego prezentu – portretu Anny.
Nawet mąż Anny, a może i szczególnie on miał dość zdziwioną minę.
– Aniu… – zaczął, ale raptem w słowo wpadła mu Wiesia, „przyszywana” ciocia panny młodej.
– Wiem! – ogłosiła, patrząc z triumfem na pozostałych, zachwycona, że pierwsza na to wpadła. – Chcesz mieć swoje drzewo genealogiczne, tak? Powiem ci, że to świetny pomysł. Rzeczywiście, po co ludzie mają się męczyć dochodzeniem, skąd i dlaczego właśnie ty masz ten dworek i jakim sposobem było cię na niego stać. Niech poznają twoje korzenie, bo naprawdę jest się czym pochwalić. Dobrze zgadłam? Mam rację? – dopytywała się z ciekawością.
Dyzio w dalszym ciągu niewiele rozumiał.
– Aniu, ale jak ja mogę ci w tym pomóc?
– No, jak to jak? – Anna się roześmiała. – Przecież kto mi to wszystko wyrysuje?
– A, jeśli chodzi o rysowanie, to z pewnością możesz na mnie liczyć – ucieszył się Dyzio, zadowolony, że już wszystko jasne.
Pomysł był dobry, w istocie. Anna niejednokrotnie była nagabywana przez pensjonatowych gości, skąd ona tu, jak to się stało, jak do tego doszło… Usiłowała więc opowiadać swoją skomplikowaną historię i niejednokrotnie widziała po minie słuchacza, że już mylą mu się te wszystkie Anny występujące w opowieści i nie może się połapać choćby w tym, jak to się stało, że Anna jest Towiańska. Przecież nazwisko dziedziczy się po mieczu, nie po kądzieli. No to tak: dziadkowie Anny byli Towiańscy, w porządku. Jej mama też musiała być Towiańska, z domu. A z opowieści wynikało, że jako dziecko nazywała się Mostowska, a po mężu – Lewandowska. Naprawdę… nikt nic nie rozumiał. Anna tłumaczyła więc tym najbardziej zainteresowanym, dla ułatwienia robiąc jakieś rysunki z odnośnikami, czyli właśnie coś w rodzaju drzewa genealogicznego. Raz jej to wychodziło lepiej, raz gorzej, i tak naprawdę straciła już do tego cierpliwość. A kiedy Dyzio wyrysuje jej wielkie i przejrzyste drzewo genealogiczne, każdy, kto będzie zainteresowany, może sobie przed tym drzewem stać i je kontemplować.
– To jesteśmy umówieni, Dyziu – ucieszyła się Anna. – W przyszłym tygodniu zabieramy się do roboty.
Dyzio napuszył się, dumny, że znowu może się na coś przydać. Dla Anny zrobiłby przecież wszystko…
Tak więc powstało drzewo genealogiczne rodziny Towiańskich i „przyległych” rodzin.Rozdział 1
– Jasny gwint! Cholera, co to jest?! Szlag mnie chyba trafi! – Zirytowany głos Anny rozległ się gromkim echem po domu.
U jej stóp leżał wielki płat świeżego tynku, który najwidoczniej odpadł od ściany remontowanego właśnie dworku. A remontem zajmowała się najlepsza w całej gminie ekipa braci Koniecznych. Do tej pory było wszystko w porządku, a tu raptem – bum! – i wypieszczona elewacja przestała być wypieszczona.
– Jacek! Tadek! Czesiek! – krzyczała Anna. – Jest tu który? – Obchodziła budynek dookoła, ale nikt z wywołanych jakoś się nie pojawiał.
Z kuchni wybiegła natomiast przestraszona pani Malinka, jej miejscowa „prawa i lewa” ręka, jak Anna o niej mawiała.
– Nie ma Koniecczaków, pani Anulko – zameldowała Irena. – Pojechali po jakieś materiały.
– O, do diabła! Wszyscy? – Pracodawczyni była wyraźnie rozzłoszczona, pani Malinka chyba jej jeszcze w takim stanie nie widziała.
– No, bo… – wyjąkała nieśmiało – Jacka to jeszcze wcale dzisiaj nie było, a Tadzik i Czesiek coś tu chwilę robili, a potem pojechali. No, nie wiem nic więcej – tłumaczyła się z żalem.
– Niech pani tylko popatrzy, pani Irenko. – Anna wskazała ręką kawałki tynku. – Co to jest???
– O, święta Teresko! – jęknęła ze zdumieniem pomocnica, przywołując swoją ulubioną świętą, dobrą na wszystkie okazje.
Anna już wystukiwała w telefonie numer Jacka Koniecznego. Wcale go tu jeszcze dzisiaj nie było, myślała ze złością, no to ja mu zaraz…
– Jacek? – Ktoś odebrał telefon, ale ten głos nie brzmiał jak głos szefa firmy. – Florek? – zorientowała się Anna. – Tu Anna, z Sosnówki, dasz mi tatę do telefonu?
– O, ciociu Aniu, dzień dobry. – Florek, jak zwykle, objawił dobre wychowanie, choć przez ostatnie dwa lata wychowywał go tylko ojciec. No i dziadek oraz wujkowie. Mama odeszła w siną dal, wybierając inne życie, w którym dla synka nie było miejsca. – Ciociu, taty nie ma, a telefon zostawił w domu, bo zapomniał go wziąć – tłumaczył chłopiec z przejęciem. – Czy mam coś przekazać? – Wiedział, jak prowadzić rozmowę.
– Dzień dobry, kochanie. – Głos Anny złagodniał. Znała historię Florka i bardzo go lubiła, zresztą z wzajemnością. Udało jej się jakoś dotrzeć do malca i zdobyć jego sympatię. – Powiedz tylko tacie, że dzwoniłam i bardzo pilnie proszę o telefon. Całuję cię mocno.
W tym momencie pod ganek podjechał samochód, z którego wyłonił się Jacek Konieczny. Otworzył usta, chcąc zapewne przywitać się z Anną, spojrzał przed siebie i powiedział chyba nie to, co zamierzał.
– O, żebyż to! Kur… – Ugryzł się w język.
– Nie krepuj się, dokończ – odrzekła zgryźliwie. – Ja myślę to samo. Widzę to, dzwonię do mojego mistrza od remontów, odbiera jego syn, mówiąc mi, że tata zostawił telefon w domu. Braciszkowie gdzieś zniknęli, a tu co? Wali się, cholera! Za pięć minut otwieram pensjonat. Chyba muszę mu zmienić nazwę na Sosnowa Ruina albo coś podobnego – syczała rozwścieczona „dziedziczka”.
Jacek odruchowo złapał się za kieszeń, w której zazwyczaj nosił komórkę. Telefonu nie było… No tak, pomyślał, a ja się dziwię, że Tadek nie dzwoni. Obejrzał z bliska wyrwę w świeżym tynku i pokręcił głową, mrucząc coś do siebie.
– Nie denerwuj się. – Podszedł do Anny. – Zastosowali zły podkład. Zastosowaliśmy – poprawił się zaraz. – Ale zdążymy ze wszystkim przed otwarciem, przyrzekam. Jeśli pozwolisz mi skorzystać ze swojego telefonu, zaraz powiem chłopakom, co się stało i co mają kupić. I sprawdzę, gdzie się podziewają. Nie martw się, naprawę i koszt materiałów bierzemy na siebie.
– No, jeszcze by tego brakowało, żebym musiała do tego dopłacać – burknęła Anna, zdenerwowana i zniesmaczona tym wszystkim. A także nieco zdziwiona, bo naprawdę do tej pory wszystko szło jak po maśle i była bardzo zadowolona z pracy tercetu Koniecznych. Nie mówiąc już o tym, że między nią a Jackiem coś się chyba wykluwało. Zaczynało wykluwać, poprawiła się w myślach. Teraz jednak gotowa była rozedrzeć Jacka i jego braci na strzępy.
Zdała sobie sprawę z tego, że ta jej wściekłość ma nie tylko podłoże „remontowe”. Wściekła się tak bardzo, bo czuła się głęboko zawiedziona, że Jackowa ekipa mogła coś zepsuć. A jej się wydawało, że jak Koniecczaki u niej pracują, to robią wszystko na specjalnych prawach i musi to być – no, po prostu musi – wykonane idealnie.
Kurczę, no! U licha.
*
Na szczęście remont dworku zakończył się pomyślnie. Bracia Konieczni, wspomagani od czasu do czasu przez głowę rodu, Leona, ojca trzech budowlańców, usunęli wszelkie usterki i okazało się, że w sumie wykonali naprawdę świetną robotę. Wymienili wszystkie piony wodne, powiększyli szambo i wykonali jeszcze trzy dodatkowe doły, na potrzeby pensjonatu, którego powstanie było już zdecydowane. Anna myślała o tym od dawna, wspierana w swoim zamyśle przez panią Malinkę i Dyzia, który… ale o Dyziu za chwilę. No więc idea pensjonatu zakorzeniała się coraz mocniej, Jacek Konieczny wyrysował profesjonalne plany układu pomieszczeń i już na początku lata pokazywał Annie szkice, które bardzo jej się spodobały. Wszystko jednak rozbijało się o pieniądze, to znaczy ich brak. Anna miała jeszcze po rodzicach trochę oszczędności, które polokowała w bankach i w funduszach inwestycyjnych. Na giełdzie bała się grać, w ogóle się na tym nie znała i nie chciała ryzykować. Na remont wydała już sporo – mimo że bracia Konieczni zdecydowanie zaniżali koszty robocizny. Anna jednak nie chciała nikogo wykorzystywać i wykłócała się z nimi o normalną wycenę ich pracy.
Najdroższe były materiały i wyposażenie. Zasoby Anny powoli się wyczerpywały, a nie mogła i nie chciała dopuścić do sytuacji, że wyda wszystkie pieniądze i zostanie bez żadnego zabezpieczenia. W wydawnictwie nie zarabiała kokosów, jednak po pierwsze uwielbiała swoją pracę, a po drugie – mogła ją wykonywać wszędzie tam, gdzie można było uruchomić komputer, co dawało dużo swobody. W Sosnówce zasięg na szczęście był.
Anna długo zastanawiała się nad wynajęciem mieszkania rodziców – właściwie już od dawna należącego do niej – ale jakoś zawsze myślała o nim jak o mieszkaniu rodziców. Znajomi namawiali ją, aby wreszcie się na to zdecydowała, tłumacząc, że skoro postanowiła osiąść na stałe w Sosnówce, to po co takie mieszkanie ma stać puste. Górny Mokotów to świetna lokalizacja, tamtejsze nieruchomości miały wysoką wartość, ceny za wynajem także osiągały górny pułap. Annie jednak żal było cennych mebli z Bydgoszczy, które zabrała do Warszawy jej mama po śmierci swoich przybranych rodziców. Wiadomo, że lokatorzy na ogół o cudze rzeczy nie dbają, a uszkodzenia przedwojennej gdańskiej biblioteki, bardzo cennej i przepięknej, Anna chyba by nie przeżyła. Boguś wprawdzie zaproponował, że przechowa bibliotekę u siebie, ale jego mieszkanko przy Świętokrzyskiej, choć dwupokojowe, miało raptem niespełna czterdzieści metrów i taka biblioteka zajęłaby pół „dużego” pokoju.
I dopiero Tomek, długoletni, jeszcze z czasów studenckich, przyjaciel Anny, wpadł na oczywisty pomysł, który nie wiadomo czemu jakoś nikomu nie przyszedł do głowy.
– Anuśka – powiedział – a czemu nie miałabyś tej biblioteki i jeszcze paru rzeczy przewieźć do Sosnówki? Przecież, skoro chcesz tam mieszkać, powinnaś mieć ładne i wygodne meble. A na Marzanny kupisz jakieś regały i okey.
– O matko, Tomeczku, jesteś wielki! – zachwyciła się Anna. – Że też nikt na to nie wpadł do tej pory!
– Na to, że jestem wielki? – zażartował ucieszony pochwałą Tomeczek.
Urządzili więc wielką przeprowadzkę. Bibliotekę trzeba było rozebrać, a potem pieczołowicie złożyć, ale Tomek z Henryczkiem i Jackiem doskonale dali sobie z tym radę. Przewieźli też wszystkie książki Anny. Panowie stolarze artystyczni z Warszawy, czyli właściciele firmy stolarskiej „Hebel” – Tomek i Henryk – zabudowali półkami od podłogi po sufit jeden pokój w części mieszkalnej Anny. Zmieściły się tam prawie wszystkie książki. W pokoju „książkowym”, tym z półkami, stanęło też duże stylowe biurko Anny, a na nim na centralnym miejscu laptop, a także oczywiście drukarka, skaner i kopiarka, trzy w jednym. Jedynym nowoczesnym meblem był tu profesjonalny, ergonomiczny fotel komputerowy.
W rogu znalazł miejsce wielki wygodny fotel klubowy, obok niego stara lampa z dużym skórzanym abażurem i mały stolik, w sam raz na książkę i kubek z kawą.
W drugim pokoju stanęła przepiękna autentyczna gdańska biblioteka, okrągły stół i cztery krzesła. Na przeciwległej ścianie ustawiono kanapę kupioną przez Annę w dużym domu meblowym w Towianach. Kanapa miała bardzo ładne pokrycie z materiału w miodowo-oliwkowym kolorze, wytłaczanego w liście i motywy roślinne. Obok kanapy usadowił się duży fotel od kompletu, pokryty tym samym materiałem, a między nimi ulokowała się mosiężna lampa stojąca. Czytać można więc było zarówno w łóżku, jak i na fotelu. I oczywiście w „pokoju książkowym” także.
W pokoju z kanapą, w rogu przy oknie stanęła jeszcze szafka, na której królował dość spory telewizor, pod nim umieszczono zestaw DVD i miniwieżę stereo. W szafce były przegródki na płyty CD; Anna miała duży zbiór płyt z muzyką klasyczną, innej w zasadzie – poza Abbą i Beatlesami – nie uznawała; no, może jeszcze lubiła Skaldów, których obecnie chyba mało kto jeszcze pamięta. Anna była jednak w swoich gustach muzycznych nieco… staroświecka.
Szafy na ubrania i różne domowe drobiazgi znalazły miejsce w przedpokoju prowadzącym do prywatnego mieszkania.
Tak więc wyglądało królestwo właścicielki pensjonatu. Wszystkim bardzo się podobało, a najważniejsze, że bardzo podobało się Annie. Było tu ładnie i wygodnie.
Skoro już zniknęła obawa, że rodzinne meble mogą ulec zniszczeniu, Anna zdecydowała się wynająć mokotowskie mieszkanie. Kupiła tam jakiś niedrogi komplet i dała ogłoszenie do gazety. Jednak tak się szczęśliwie złożyło, że w zasadzie żadne ogłoszenie nie było potrzebne, bowiem znajomi przyjaciółki Anny, Małgosi, budowali dom poza Warszawą, mieli już gotowy stan surowy, ale brakowało im pieniędzy na wykończenie. Swoje mieszkanie już sprzedali, uzyskane pieniądze przeznaczyli na budowę, ale musieli przecież gdzieś się podziać. Planowali, że prace wykończeniowe potrwają mniej więcej rok i na ten okres szukali jakiegoś lokum. Od razu dogadali się z Anną, gdyż mieszkanie przy Marzanny bardzo im odpowiadało, jako że niedaleko mieszkali rodzice Konstancji, znajomej Małgosi. Anna też się ucieszyła, że oddaje swoją własność w dobre ręce. Zapłacili z góry za cały rok, co Annę bardzo urządzało. Mieli też we własnym zakresie opłacać wszystkie należności. Małgosia zaś zobowiązała się do comiesięcznej kontroli regulowania bieżących rachunków.
Reszta w pełnej wersji