Perfect victim - ebook
Perfect victim - ebook
Charlie i Emily Swift są idealną parą Instagrama: ludzie sukcesu, olśniewający pod każdym względem, a w dodatku szaleńczo w sobie zakochani. Wystarcza jednak chwila, aby świat Emily rozpadł się w gruzy. Jej ukochany mąż zostaje oskarżony o wyjątkowo makabryczne morderstwo. Zdesperowana Emily zwraca się o pomoc do najlepszej przyjaciółki Charliego, Sophie Kent, dziennikarki „London Herald”. Sophie ufa Charliemu jak nikomu na świecie. Jest pewna, że policja schwytała niewłaściwego człowieka – do momentu, gdy Charlie postanawia uciec. Sophie zaczyna powątpiewać w niewinność przyjaciela.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6689-2 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
2 kwietnia 1998
Matka śpi.
Wiotkie kończyny wsunęła w zagięcia kanapy. Guzik od dżinsów ma odpięty, a zielona koszulka, którą nosi od trzech dni, wystaje ze spodni i odsłania wałek białego ciała o barwie kleiku. W świetle żółtej narożnej lampy widać lepką strużkę wyciekającą z ust. Łapie powietrze, a każdy kwaśny wydech owiewa chłopca. Chłopiec chce dotknąć jej kasztanowych włosów, ale cofa rękę, przełykając łzy.
Gryzie palce aż do bólu. Patrzy na zdarte adidasy z dziurą z przodu. Ma małe stopy jak na swój wiek. Wszystko ma małe jak na swój wiek. Okres dojrzewania zadrwił sobie z niego. Są pewne oznaki – pogrubiający się głos, młodzieńczy zarost, potrzeby. Ale on nie nadąża. Udaje, że go to nie obchodzi, lecz ciężar gniecie go w żołądku jak kamień.
Chłopak trzęsie się i ciasno otula dresową bluzą. Spogląda na jasnoróżowy odtwarzacz płyt w rogu. Matka miesiącami oszczędzała na ten zakup. Widzi ją, wirującą po pokoju w brudnym niebieskim szlafroku i śpiewającą na cały głos przebój 99 Red Balloons. Nie wiedziała, że ją obserwował, kiedy sięgała po butelkę i chłeptała resztkę skwaśniałego wina. Ani kiedy upadła na podłogę i rzygała.
Chłopak patrzy na zegarek: 23:48. Podchodzi do lodówki i otwiera puszkę coli. Wodzi oczami po narysowanym kredkami obrazku przyczepionym do drzwi. Bąbelki odbijają mu się od podniebienia. Rysunek wisi tam od tak dawna, że jego brzegi zawinęły się i pożółkły. Przedstawia kobietę z potarganymi kasztanowymi włosami i plączącymi się nogami, a tam, gdzie zielona kredka się obsunęła, jedna noga jest dłuższa. Obok widnieje mały chłopiec o stopach większych niż głowa. Oddech mu przyspiesza, gdy przygląda się nagryzmolonemu niebieskiemu sercu między dwiema postaciami.
Za oknem krzyk przeszywa powietrze. Chłopiec spogląda nerwowo w tamtą stronę. Ogród otacza ceglany mur, a za nim są pola. Sznurek na pranie łopocze na wietrze. Wiatr, myśli. Idealnie.
Zgniata puszkę po coli małymi dłońmi i odkłada ją na blat. Idzie w stronę drzwi do piwnicy i podnosi je, żeby nie zgrzytały o kamienną podłogę. W nozdrza uderza go zapach – wilgotna zgnilizna zmieszana z czymś jeszcze. Sól. Ich domek stoi raptem trzy mile od morza i słone powietrze przenika wszystko: dom, ubrania, skórę. Chłopak nie musi zapalać światła. Dobrze zna drewniane schody prowadzące na dół, uważa, żeby ominąć czwarty, połamany stopień. Gdy staje na betonie, czuje, jak coś przemyka obok. Prawdopodobnie mysz. Często widzi je tu na dole.
Serce mu wali, kiedy wyciąga z kieszeni latarkę i świeci nią za pralką. Wyciąga cegłę i zaciska palce na czymś pierzastym. Pisklę, tak lekkie jak suche liście. Dziwi się, że wciąż żyje. Jest tu od wielu dni. Inne są pochowane głębiej w ścianie i nie miały tyle szczęścia.
Jedną dłonią obejmuje ptaszka, a drugą otwiera kosz na bieliznę i grzebie w nim. Butelka wina leży na dnie, tam, gdzie schowała ją matka. Odczekuje chwilę i wbiega po schodach do kuchni.
Mija matkę na palcach. Kiedy obok przejeżdża samochód, przednie światła wyolbrzymiają cienie pokoju. Zamiera, nieprzyzwyczajony do widoku auta w tym odludnym miejscu. Kobieta się porusza, prycha, masuje brzuch grubym czerwonym paznokciem. Chłopak liczy do pięćdziesięciu. Miękki chory ptaszek drży mu w dłoni. Kładzie go na dywanie obok śpiącej matki, przez chwilę zwierzątko się trzęsie, po czym przestaje. Wygląda spokojnie, ale jego oczy zakrywa biała przedśmiertna mgła.
Chłopak odkręca korek butelki. Potem wylewa płyn na dywan, wokół sofy, petów, popielniczki, pustych skrzynek po winie, resztek pizzy. Alkohol brudzi mu buty, spływa po nadgarstkach. Kilka kropli zachowuje na pisklę.
Po raz ostatni spogląda na matkę i zapala zieloną zapalniczkę. Drga nikły płomień. Zdaje sobie sprawę, że trzęsie mu się ręka. Przechyla głowę na jedną stronę i gasi zapalniczkę. Adidasy skrzypią, gdy idzie chwiejnym krokiem – dziecięcym zygzakiem – przez kuchnię i zrywa rysunek z drzwi lodówki. Zwija go w stożek, podpala jeden koniec i rzuca na dywan. Kiedy płomienie zataczają wściekłe pomarańczowe kręgi, w głowie chłopca pojawiają się słowa: „Sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień”¹.
Chłopak czeka, oczy zachodzą mu łzami, płuca wypełniają się dymem, patrzy, jak płomienie obejmują pisklę. Wtedy pada na kolana i wyczołguje się na korytarz. Właśnie ma otworzyć drzwi, gdy słyszy dochodzący z pokoju kaszel. Matka się obudziła. Zbliża rękę do klamki. Wówczas przypomina sobie rysunek.
Kobieta. Chłopak. Serce.
Otwiera drzwi i wybiega w mętną księżycową poświatę.1
Dzisiaj
Zroszona trawa ocierała się o moje kostki, kiedy stałam w słońcu, nasłuchując sygnałów śmierci. Przez pomrukiwania nisko lecącego samolotu docierał do mnie przerywany syk policyjnego radia. Pobiegłam w stronę rzeki, szurając w kopcach różowego kwiecia. Tamiza była płaska jak powierzchnia lustra i błyszczała w poniedziałkowym świetle poranka. Zatrzymałam się, żeby popatrzeć na trzy kobiety z wózkami. Ta najbliżej mnie podrapała się po grubym karku i zaskrzeczała coś do komórki. Pozostałe dwie żonglowały zasmarkanymi maluchami na biodrach. Po ich swobodnych, zrelaksowanych ruchach poznałam, że nie były częścią tej historii. Dobry reporter kryminalny wie, że to wyczucie czasu decyduje o różnicy między tekstem z pierwszej strony gazety a tym z piątej. Na miejscu przestępstwa walutą są chwile. Przebłyski. Nigdy nie wiem, ile mam czasu, zanim ogrodzą scenę zbrodni taśmami. Zanim „tak” zamieni się w „nie”.
Przyglądając się tłumowi, rozmasowywałam sztywność w karku i próbowałam pozbierać się po cholernym weekendzie. Wczołgałam się do łóżka w piątek wieczorem, wyłączając i telefon, i świat zewnętrzny. Po trzech minutach serce zaczęło galopadę. Po pięciu – płonęły mi dłonie. Po ośmiu – ponure myśli odbijały się od uszu jak nietoperze od ścian strychu. Liczyłam oddechy, tak jak uczył mnie mój terapeuta, doktor Spado. To nowy element mojego życia. Zapisałam się do niego zgodnie z polityką „London Herald” po tym, jak cudem przeżyłam spotkanie z seryjnym zabójcą i zaliczyłam pobyt w szpitalu Chelsea and Westminster. Nie protestowałam. Szczerze powiedziawszy, chętnie skorzystałam z pomocy. Ale podczas moich cotygodniowych wizyt w pokrytym stiukiem budynku na Leamington Row doktorowi Spado nie zajęło wiele czasu dojście do wniosku, że dręczące mnie koszmary miały niewiele wspólnego z bliskim spotkaniem ze śmiercią. Nie tak dawno wychudzone ciało mojego młodszego brata wypłynęło pod mostem Księcia Alberta. Tommy był moim fundamentem, powodem, dla którego wstawałam co rano. Był także bezdomnym narkomanem. Jego śmierć przecięła mnie na pół. Oficjalnie było to samobójstwo, ale ostatnio odkryłam prawdę, albo przynajmniej jej część.
Tommy został zamordowany.
Nie posunęłam się ani o krok i każdy dzień, który morderca Tommy’ego spędza na wolności, jest kolejnym, kiedy nawalam. Poczucie winy i żal są toksycznymi towarzyszami. Rozsadzają mi głowę, serce, płuca, aż nie mogę oddychać. Najgorsze są noce. Bez pomruków dnia nie ma gdzie się ukryć. Żeby zapobiec atakom paniki, które przychodzą, gdy tylko zgaszę światło, doktor Spado zasugerował „relaks kontrolowany”. Zazwyczaj szukam bardziej zaawansowanej pomocy, korzystając ze „środków nadzwyczajnych”, jak je nazwał. Czasami dozuję sobie tabletki nasenne jedna po drugiej, żeby zwiększyć efekt. Innym razem łykam je hurtowo, ciesząc się na zjazd w nieświadomość. Ostatnia noc była nocą trzech tabletek, a tyle zawsze zostawia we mnie pustkę.
Westchnęłam, kiedy telefon zawibrował mi w kieszeni. Dopiero rano go włączyłam i już odczuwałam skutki dwudniowej przerwy technicznej. Zalew mejli i wiadomości, których nawet nie zaczęłam przeglądać.
Kiedy przecierałam zaczerwienione oczy, kobieta w czerwonej kamizelce, trzymająca pod pachą czarnego teriera, przysunęła się do mnie. Wiatr smagał jej twarz kredowoszarymi lokami.
– Kochanie, nie podchodź bliżej. Uwierz, nie chcesz tego widzieć.
– Widzieć czego?
– Ciała. W rzece. Właśnie je wyciągnęli.
Przycisnęła psa do obfitej piersi, przygniatając grube okulary bibliotekarki.
– Dobrze się pani przyjrzała? – Wyciągnęłam notatnik i wtedy zauważyłam, jak zmarszczyła brwi. – Jestem reporterką.
Kobieta przekrzywiła głowę.
– Jakiej gazety?
– „London Herald”.
Stanęła na palcach w klapkach i prychnęła:
– Wolę „Posta”.
Grzecznie się uśmiechnęłam, skinąwszy głową w stronę rzeki.
– Czy może mi pani powiedzieć, co pani widziała?
Kobieta cmoknęła na wiercącego się psa, a skóra na jej szyi zmarszczyła się jak rozciągnięte gacie.
– To pójdzie do gazety?
– Jeśli się nada. – Zdałam sobie sprawę, że zabrzmiało to niegrzecznie, i zmusiłam się do uśmiechu. – Przepraszam, mój szef właśnie mnie ochrzanił. Jeśli nie dostarczę mu szczegółów… – Wykonałam gest podcinania gardła.
Spojrzała na mnie bystro.
– Może powinna pani zająć się czymś innym?
Roześmiałam się i zaryzykowałam spojrzenie na zegarek. Nie kłamałam w sprawie szefa. Mack Winterson, redaktor sekcji wiadomości „Heralda”, dzwonił dziesięć minut temu.
– Przerwij to, co teraz robisz, i jedź do Bishop’s Park. Znaleziono ciało.
Właśnie przeprowadzałam wywiad z ratownikiem medycznym z karetki pogotowia z Hammersmith, która zderzyła się z autobusem numer 14 na rogu Fulham Road. Szczęśliwie nikt nie ucierpiał, ale zignorowanie człowieka w połowie rozmowy musiało wyglądać kiepsko.
– Jeszcze coś. – Mack wydawał się zdekoncentrowany. – Musimy zapełnić rozkładówkę.
– Czemu?
– Ogłoszenie wyroku w sprawie Rowntree się opóźnia. Jakiś nagły wypadek z członkiem ławy przysięgłych.
– Kurwa.
Krajowe media czekały w gotowości na wynik rozprawy sądowej Erica Rowntree. Pięćdziesięcioczteroletniemu hydraulikowi postawiono zarzut zamordowania żony i trzech małych synów. Rowntree, z ogromnymi czarnymi bokobrodami, przetłuszczającym się kucykiem i małymi wydętymi ustami, wyglądał, jakby zwyciężył w konkursie na obłąkanego mordercę do obsady badziewnego filmu, na którym krytycy zaśmiewają się do rozpuku. Najwyraźniej jego żona Linda, mająca po kokardę bycia przysłowiowym workiem treningowym, wygoniła go z domu przed samym Halloween. Plotka głosiła, że zdradzała go z miejscowym taksówkarzem Allanem Holmesem. Rowntree rzekomo odpłacił się, zabijając ją wraz z dziećmi w ich mieszkaniu w Battersea. Rzekomo? Czemu się łudziłam? Rowntree był winny. Wszyscy to wiedzieli. Ale prokurator miał duży problem z przedstawieniem dowodów. Kamera monitoringu na stacji benzynowej naprzeciwko domu Lindy była tamtej nocy popsuta. Gdyby działała, zarejestrowałaby Rowntree wślizgującego się do domu. Śledczy wciąż jednak robili postępy. Czekaliśmy tylko na ostateczne potwierdzenie. Wyrok miał zapaść wczoraj po południu, potem przeniesiono jego ogłoszenie na dzisiaj, na dziewiątą rano, a teraz…
Wierciłam obcasem dziurę w ziemi.
– Czego jeszcze nie jesteśmy pewni?
– Na razie figa z makiem. Nikt nie zwraca uwagi na nic innego. Mamy przechlapane.
Przewróciłam oczami. Mack pod presją nie był łaskawcą. Mogłam go sobie wyobrazić chodzącego tam i z powrotem przy biurku, jego wypolerowane czarne buty wycierające to, co zostało z resztek błękitu wykładziny w „Heraldzie” – tak zwaną ścieżkę Macka, jak mówiono na nią w biurze. Mack był surowym tyranem, ale jego determinacja brała się z lęku. Lęku, że nie był wystarczająco dobry, lęku, że inni się o tym dowiedzą. Otuliłam się kurtką, bo słońce schowało się za chmurę. Stwierdzić, że Mack i ja mieliśmy wspólną historię, byłoby niedopowiedzeniem. Pieprzenie się z moim żonatym szefem było jedną z najbardziej popapranych rzeczy, jakie ostatnio zrobiłam. Kiedy życie katapultuje cię w kosmos i nie widzisz drogi powrotnej, podejmujesz głupie decyzje. Lepszą było skończyć romans. Mack się z tym nie zgadzał, ale w końcu zrozumiał. Był w trakcie rozwodu i od tamtej pory osiągnęliśmy kruchy rozejm, zgodziliśmy się zostawić przeszłość za nami i zachowywać jak dorośli. Ale w tym, jak ze sobą walczyliśmy, nie było nic dojrzałego. Tak szczerze to myślę, że obojgu nam brakowało rozładowania napięcia. Zatracanie się w kimś innym może uzależniać.
– Ryczywół zwołuje konferencję w trybie pilnym na dzisiejszy ranek. Nie przychodź z pustymi rękami.
Ryczywół to redaktor „Heralda”, Philip Rowley, zwany tak z uwagi na swój piskliwy nosowy głos. Mimo niskiego wzrostu budził szacunek. Lubiłam myśleć, że przynajmniej to nas łączy.
Głośny krzyk przebił powietrze. Policjant pochylił się nad poręczą, jedną ręką trzymając się za czapkę, a drugą pokazując coś, czego nie mogliśmy widzieć.
– Jak pani myśli, co to jest? – zapytała zdyszanym głosem kobieta z pieskiem.
Z notatnikiem w ręku podeszłam do grupy ludzi, gotowa zacząć rozmowę, ale przejście zablokowała policjantka. Była drobna i ładna, z brodą, która wyglądała jak wystrugana w temperówce. Naparła na mnie, krzyżując ręce na piersi.
– W czym mogę pomóc, pani Kent?
Rozpoznałam posterunkową Debbie Waters.
– Idealny poranek na przechadzkę.
Posłałam jej szeroki uśmiech, ale nie odwzajemniła go. Była zbyt mądra, żeby dać się wrobić, i to w niej ceniłam. Pocztą pantoflową dowiedziałam się, że po rozstaniu z partnerem próbowała połączyć pracę w policji z planem zajęć swojego małego syna. Mówiąc o „poczcie pantoflowej”, mam na myśli wywieranie nacisku na wszystkich moich informatorów. Lubię wiedzieć, ile tylko się da, o każdym nowym rekrucie. W mojej pracy informacja to waluta wymienna. Wiedziałam, że posterunkowa Waters szybko stawała się prawą ręką głównego inspektora Sama Duranda A jeżeli chodzi o niego, w moim interesie jest wiedzieć jak najwięcej. Pracowaliśmy razem przez lata. Durand jest doświadczonym policjantem z wystarczającą ilością brudu na rękach. Zbliżyliśmy się do siebie ostatnio. Na tyle, że zastanawiam się, czy aby nie ma między nami czegoś więcej. Wyrzuciłam z głowy wyobrażenie Duranda z jego surowym obliczem i kasztanowymi włosami. Łatwiej było wmawiać sobie, że nasza relacja opiera się na wzajemnych przysługach. I nic więcej. A przynajmniej nie w tym życiu. Nauczyłam się na własnych błędach, że łączenie pracy i przyjemności było najszybszą drogą do otrzymania wypowiedzenia. Jeśli docierały do mnie pogłoski o czymś więcej między Durandem a Waters, zaliczałam je do plotek. Taki sam szum jak w przypadku każdej kobiety odnoszącej względne sukcesy w środowisku zdominowanym przez mężczyzn.
– Nie przekraczam granicy. – Gestem wskazałam na biało-niebieską taśmę policyjną.
Waters spojrzała w stronę rzeki. Długi brązowy warkocz opadł jej na ramię. Na końcu był związany czerwoną wstążką. Wyobraziłam sobie ją tego ranka: kilka dodatkowych chwil poświęconych na ozdobienie włosów. Drogocenne sekundy, które mogła spędzić z synem.
– Jak życie w policji?
– Kwitnąco. Jak życie w „Heraldzie”?
Przyjrzała się mojej twarzy, rejestrując oczy nabiegłe krwią, ciemne sińce i brudne włosy. Wiedziałam, że chciała zapytać o więcej. Widziała mnie w najgorszych momentach. W dniach, kiedy leżałam w szpitalnym łóżku, nieumyta i blada, z nieświeżym oddechem wypełniającym nos, nie będąc w stanie spojrzeć w lustro na bordowe siniaki znaczące moją szyję. Gdy Waters spisywała zeznania w tym surowym białym pomieszczeniu, udawała, że nie zauważa drżenia w moim głosie ani tego, jak chwytam się łóżka. Później się dowiedziałam, że kilka razy dzwoniła do „Heralda”, żeby zapytać, jak się czuję. Nie zapomnę jej tego życzliwego gestu.
– Czytałam twój tekst o zamieszkach na Edgware Road – powiedziała. – Nieźle napisany.
Uśmiechnęłam się, wskazując głową w stronę rzeki.
– No więc co mamy?
– Sophie, słuchaj, powinnaś wie… – Zauważyła coś za mną, zarzuciła warkoczem i wyprostowała się. – Proszę pana, właśnie prosiłam media, żeby nie przekraczać taśmy.
Obok nas pojawił się mężczyzna o dzikim spojrzeniu malującym się na młodej twarzy. Kłaki piaskowych włosów wystawały mu z czaszki jak liście z ananasa. Tani szary garnitur wisiał na chudej sylwetce.
– Waters, idź i sprawdź rejestr – powiedział oschłym głosem.
Zrobiłam krok do przodu, przyklejając uśmiech do twarzy.
– Nie przypominam sobie, żebyśmy się poznali. Jestem…
– Wiem, kim jesteś.
Skrzywiłam się.
– Jest pan odpowiedzialny za tę sprawę? – Kiedy nie odpowiedział, wskazałam na taśmę policyjną. – Jestem reporterką kryminalną. To jest miejsce zbrodni. Wykonuję swoją pracę.
– A ja swoją.
Dotknął ręką płatka ucha, wyładowując gniew w krótkim, gwałtownym ucisku.
Przyglądałam mu się, próbując ocenić sytuację. Niełaska policji nie jest czymś, co spędzałoby mi sen z powiek. Istnieje milion powodów, dla których gliniarze nie lubią reporterów. Po pierwsze, nie robimy tego, co nam się mówi. Po drugie, oczekujemy od nich wyjaśnień. Ale wrogość tego mężczyzny była tak silna, że czułam ją w powietrzu.
Nagle z trzymanej przez niego krótkofalówki wydobył się skrzeczący głos.
– Szefie, właśnie znaleźliśmy torebkę przyczepioną do poręczy. Musi należeć do niej.
Zdziwiłam się.
– Czyli to kobieta.
Popatrzył na mnie wilkiem, a potem pochylił się, bekając mi w twarz oddechem śmierdzącym kawą.
– Bez komentarza. A teraz spadaj.
– Mnie także miło pana poznać! – krzyknęłam, kiedy odchodził. Ale moja brawura nie zrobiła na nim wrażenia. Policjant wydziału kryminalnego z osobistymi animozjami szkodził interesom dziennikarzy.
Słyszałam w głowie głos Rowleya: „Kent, znajdź mi dziesięć sposobów na ominięcie słowa «nie»”.
Radiowóz wturlał się na ścieżkę i zaparkował obok poręczy. Wyciągnęłam komórkę, żeby porobić trochę zdjęć, i zamigała mi wiadomość na monitorze: na pocztę głosową nagrał mi się Charlie Swift, redaktor działu ekonomicznego „Heralda” i jeden z moich najlepszych przyjaciół. Wyłączyłam wiadomość i zrobiłam jeszcze kilka zdjęć dwóch postaci wysiadających z wozu i zakładających białe kombinezony ochronne.
W tym momencie łańcuszek reporterów zaczął kierować się w stronę miejsca zbrodni. Rozpoznałam Stuarta Thorpa z „Posta” przepytującego trzy mamuśki. Skubałam skórkę przy paznokciu. Coś pominęłam? Powędrowałam wzrokiem w prawą stronę i zauważyłam postać skuloną na ławce pod dużym dębem. Był otulony folią ochronną i równie dobrze mógł stanowić łatwy cel.
Obejrzałam się przez ramię i pospieszyłam w jego kierunku. Miał na sobie sportowe ciuchy: obcisłą czarną koszulkę i limonkowozielone spodenki do biegania.
– Chce się panu pić?
Podniósł gwałtownie głowę, a ja sięgnęłam do torby po butelkę z wodą, której nie miałam jeszcze czasu otworzyć.
– Proszę.
Wręczyłam mu ją i usiadłam na ławce. Na chwilę odsunął ode mnie nogę, by za moment wrócić do poprzedniej pozycji. Była gładka i pozbawiona włosów. Kiedy pił wodę, ukradkiem mu się przyglądałam. Dwudziestokilkulatek, blond zarost, białe ślady na linii włosów, w miejscu, gdzie pot pokrył osadem jego skórę.
– Domyślam się, że to ty ją znalazłeś – zagadnęłam.
Przytaknął i wbił łokcie w muskularne uda.
– Możesz mi coś o tym powiedzieć?
Wodził palcami po swoim skórzanym naszyjniku. Nawleczone na niego koraliki układały się w napis W-O-J-O-W-N-I-K-D-U-S-Z-Y, a całość wyglądała jak coś, co ludzie w przejściowych okresach swojego życia kupują w tanich butikach w trakcie podróży po południowej półkuli.
– Jesteś z policji?
Zawahałam się, a potem zaprzeczyłam ruchem głowy.
– Media. „London Herald”.
– Powinienem z tobą rozmawiać?
– Często biegasz po Bishop’s Park?
– Przygotowuję się do maratonu. Dwadzieścia mil tygodniowo.
Kaszlnął znowu – krótkim, astmatycznym kaszlnięciem – a folia ochronna zaszeleściła.
– Biegłem rok temu, ale biodro mi dokuczało. Jeśli zmieszczę się w czterech godzinach, będę szczęśliwy.
Pokiwałam głową, gryząc policzek. Nie próbowałam go pospieszać, ale nie chciałam też zmarnować okazji. Spojrzałam w stronę rzeki.
– Jak masz na imię?
– Adrian. – Chrząknął. – Adrian Bronson.
Zdjął okulary i przetarł je koszulką.
Wyciągnęłam notatnik i dostrzegłam, jak mrugnął nerwowo na jego widok.
– Chcę tylko ustalić kilka faktów – powiedziałam w chwili, gdy Adrian zakręcał trzymaną w dłoni butelkę. – Nie chciałabym zaszkodzić ofierze, przekręcając jakąś informację. Jak ją zauważyłeś?
Adrian przez chwilę się zastanawiał.
– Zatrzymałem się tylko, żeby złapać oddech. Tam, przy poręczy.
Wskazał na miejsce, gdzie technicy kryminalistyki rozkładali biały namiot.
– Zauważyłem coś w wodzie. Najpierw myślałem, że to płaszcz. Potem zobaczyłem włosy. – Wyciągnął z kieszeni inhalator. – Mnóstwo włosów. Rudych. Z czymś przyczepionym do nich. Liśćmi. I jeszcze czymś innym. Przeszedłem przez poręcz, żeby się lepiej przyjrzeć. I wtedy zobaczyłem resztę.
Adrian włożył do ust inhalator i zaciągnął się mocno. Nie odzywałam się, dając mu czas, wiedząc, jakie to trudne. Z mojego doświadczenia wynika, że topielcy są najgorsi.
Pierwszy trup, którego widziałam na własne oczy, to była trzydziestoośmioletnia bezdomna kobieta, znaleziona w kanale za stacją metra Swiss Cottage. Policja złapała mordercę, tchórzliwego, sapiącego pijaczynę z kompleksem niższości. Napisany przeze mnie tekst zilustrowaliśmy ostatnim zdjęciem kobiety. Delikatna twarz z małymi ostrymi zębami i nauczycielską grzywką. Była ładna. Nie żeby to miało znaczenie, ale nie mogłam pogodzić tej fotografii z napuchniętą bryłą na stole patologa. To właśnie woda robi z twarzą. Wiedziałam więc dokładnie, przez co przechodzi Adrian.
– O której ją znalazłeś?
Spojrzał na błyszczący zegarek.
– Jakąś godzinę temu. Jak tylko sobie uświadomiłem co to, zadzwoniłem na policję. Czekałem tutaj. Nie chciałem, żeby była sama. Albo żeby odpłynęła czy coś.
Wbił piętę adidasa w ziemię i znowu zakaszlał.
– W co była ubrana?
Adrian oblizał usta, próbując odblokować przepływ słów.
– Czarny płaszcz. Spódnica. Bez butów. – Przełknął ślinę. – Jej prawa ręka… coś było z nią nie tak.
– Co masz na myśli?
– Jakby ją pocięto albo coś podobnego.
Zebrało mi się na wymioty, co mnie zaskoczyło. Nie byłam przewrażliwiona. Wzięłam głęboki wdech, nie chcąc mu przerywać.
– Widziałeś coś jeszcze?
Adrian odkaszlnął w dłoń i ponownie zaciągnął się inhalatorem.
– Nie wiesz, jak długo będę musiał tu zostać?
Zamknęłam notatnik i dałam mu wizytówkę.
– Czy ktoś spisał twoje zeznania?
Potrząsnął głową.
– Pogadaj z tą policjantką, tam. Tą z warkoczem.
Wstał, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa i osunął się z powrotem na ławkę. Posłał mi cierpki uśmiech.
– Przepraszam, zazwyczaj nie jestem taki…
Uśmiechnęłam się.
– To posterunkowa Waters.
Mój telefon zadzwonił, gdy odchodził.
– No i? – Warknięcie Macka zaskoczyło mnie.
– To kobieta. Właśnie rozmawiałam z biegaczem, który ją zobaczył. I znaleziono torebkę, policja myśli, że należy do niej.
– Kim jest?
– Tego jeszcze nie wiem.
– Ruchy, ruchy, Kent. Nie masz już czasu.
Rozłączył się, a ja zwaliłam się na ławkę i zamknęłam oczy, czując spadek adrenaliny.
Westchnęłam i poszukałam wiadomości od Charliego. Kiedy potrzebowałam wsparcia na duchu, Charlie był właściwą osobą na właściwym miejscu. Wyluzowany, popularny, znany ze swoich dowcipnych uwag i zaraźliwego śmiechu. Co budzi jeszcze większy podziw, kiedy weźmie się pod uwagę podwójną tragedię, której doświadczył. Nigdy nie poznałam jego zmarłej żony. Wiem, że nie byli długo małżeństwem, kiedy zdiagnozowano u niej białaczkę. Ale ostatecznie nie zmarła na tę chorobę. Poszła popływać w kąpielisku Serpentine i nigdy nie wróciła. Charlie wziął dwa tygodnie wolnego i wrócił do biura, przyjmując z zaciśniętymi ustami kondolencje. Z czasem uśmiech stał się szerszy, a dawna charyzma powróciła. Większość szybko zapomniała. Ale ja nie należałam do większości. Im bliżsi sobie się stawaliśmy, tym lepiej rozumiałam, jak głęboko Charlie ukrył swój ból. Wiem, ile go kosztował przyklejony uśmiech, bo sama tak robiłam. Przez lata pomagaliśmy sobie wrócić do normalności, a wiele długich nocy spędzonych w redakcji przerodziło się w przyjaźń, którą tak cenię. Któregoś wieczoru, trzy lata temu, Charlie powiedział mi, że zaczął spotykać się z Emily, młodą, piękną organizatorką ślubów, która koordynowała przygotowania do jego ślubu z Lizzie. Podniósł głowę i czekał na osąd, ale jestem ostatnią osobą, która mogłaby kogokolwiek oceniać.
Nacisnęłam „odtwórz” i głęboki głos Charliego wlał mi się do ucha. „Cześć, czy to ta wspaniała Sophie Kent, nadzwyczajna reporterka?”. Przewróciłam oczami na brzmienie jego obciachowego amerykańskiego akcentu. „Zadzwoń, jak odsłuchasz wiadomość. Muszę z tobą pogadać o czymś… osobistym”.
Wybrałam „oddzwoń” i przytknęłam telefon do ucha, bo nad moją głową przelatywał akurat nisko samolot. Włączyła się poczta głosowa Charliego: „Dodzwoniłeś się do Charliego Swifta. Zostaw wiadomość”.
Wbiłam paznokcie w drewnianą ławkę.
– To wiadomość dla ciebie: poniedziałki są do kitu. Jestem na miejscu przestępstwa i policjant prowadzący dochodzenie chciałby mnie widzieć martwą. Stary, przysięgam. Jego wzrok… A poza tym wygląda jak szurnięty ananas. Przypomniało mi się: czy możesz mi kupić jedno z tych radioaktywnych smoothie ze stołówki? I, ten, chcę też do niego bitą śmietanę. Tak jak powiedziałam, poniedziałki są do bani. Niedługo będę w redakcji. Nie mogę się doczekać osobistych zwierzeń. Zdecydowałeś się w końcu ujawnić? Do twojej wiadomości: dobór skarpetek zdradzał cię od lat…
Rozłączyło mnie. Spojrzałam w stronę poręczy, gdzie posterunkowa Waters ściskała za ramię Adriana. Wytrzymała moje spojrzenie i lekko skinęła głową. Wtedy zauważyłam jej szefa, mężczyznę w szarym garniturze. Spostrzegł, że na niego patrzę, kiedy wbijał kościsty palec w twarz policjanta, i skrzywił się.
Ku mojemu przerażeniu poczułam, że do oczu napływają mi łzy. Zmusiłam się do wstania z ławki i pobiegłam w stronę stacji metra.