Perfekcyjna rodzina - ebook
Perfekcyjna rodzina - ebook
Jej córeczka miała pierwszy raz w życiu nocować u koleżanki. Dziecięca zabawa zmieniła się jednak w tragedię...
Lucia Blix po szkole poszła się pobawić z nową przyjaciółką Josie. Wieczorem mama Lucii, Elisa, przywiozła do Josie piżamkę i wypiła kieliszek wina z jej mamą. Pocałowała córeczkę na dobranoc i pojechała do domu.
Więcej nie zobaczyła już swojego dziecka. Następnego dnia dom świecił pustkami. Nie było mebli, rodziny. Nie było Lucii.
To była szczęśliwa rodzina.
Kto uprowadził lucię? Dlaczego to zrobił?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-564-5 |
Rozmiar pliku: | 702 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przytulam cię mocno – tak mocno, jakbyśmy znów stanowiły jedno ciało. Jak gdyby żadna siła na świecie nie mogła mi cię odebrać. Twoje piękne, długie włosy muskają mnie po twarzy, a ja wdycham słodkawą woń, zapach ziemi i kwiatów, którą pachną. Splatasz palce na moim karku, czuję dotyk twojej ciepłej skóry. Wtulam twarz w wilgotne, gorące zagłębienie między twoją szyją a obojczykiem. Nie wiem, gdzie jesteśmy. Nie widzę nic poza tobą. I wiem, że muszę trzymać cię mocno, najmocniej w życiu.
Mimo to. Mimo to rozdziela nas pusta szczelina, w którą wdziera się podmuch zimnego powietrza. Mimo to ktoś odgina twoje maleńkie paluszki z mojej szyi i zabiera cię ode mnie. Oczy mam szeroko otwarte, ale widzę tylko najgęstszą, najokrutniejszą ciemność. Usta też mam rozwarte jak do krzyku, lecz nie wydobywa się z nich żaden dźwięk. Ramiona mam puste, ale wciąż czuję resztki ciepła twojego ciała.
A ciebie, najdroższa, nie ma.
Budzę się. Nadal jest czarno, ciemno, że oko wykol. Ciebie nadal nie ma. Krzyczę.Jeden
Elisa
Sandefjord, 20 października
Miałam dziś wolne. Zapełniłam popołudnie wszystkim, na co zazwyczaj nie mam czasu – pasemka, podcięcie, paznokcie, godzinka na siłowni na pół gwizdka – i prawie spóźniłam się do szkoły. Najpierw utknęłam w korku na zjeździe z E18, a potem Lyder postanowił urządzić cyrk, gdy odbierałam go z przedszkola. Rzucił się na podłogę jak połeć mięsa, miotał mi się na rękach i przewracał oczami, podczas gdy ja wciskałam jego wiotkie kończyny w zimowy kombinezon.
– Przestań – syknęłam, wpychając jego stópki w skarpetkach w futrzane śniegowce, a potem jedną ręką złapałam jego pudełko na lunch, olbrzymi rysunek z kartonu i teczkę z pracami. Drugą ręką starałam się zaciągnąć syna na zewnątrz. – Chodźże!
W samochodzie Lyder marudzi, że nie wzięłam mu nic do jedzenia.
– Wszyscy po przedszkolu dostają rodzynki – zawodzi. – Albo marchewkę. Albo herbatniki. Carl dostaje herbatniki, takie z czekoladą, to niesprawiedliwe… – Nie zwracam uwagi, jak bez ustanku biadoli cienkim głosikiem. To był ciężki tydzień i czuję, jak z tyłu głowy narasta ból. Przyciskam palcem wrażliwy punkt, wpatrując się w czerwone światło, które chyba nigdy się nie zmieni. Mam jeszcze trzy minuty, by zdążyć do szkoły. Za cztery, Aud, skwaszona opiekunka prowadząca świetlicę, zacznie wybijać mój numer telefonu długimi, akrylowymi paznokciami.
Zapala się zielone i szybko pokonuję kilka ostatnich, spokojnych, przedmiejskich ulic dzielących mnie od szkoły Korsvik. Lyder z tyłu nerwowo chichocze, gdy piszczą opony. Zajeżdżam pod szkołę i wręczam Lyderowi swojego iPhone’a, a on uśmiecha się zaskoczony. Jest czwarta dwadzieścia dziewięć. Zdążyłam.
– Zaraz wrócę – rzucam i pędzę przez szkolne podwórko do rzęsiście oświetlonego, czerwonego budynku z drewna.
– Mama! – piszczy Lucia i biegnie w moją stronę. Wskakuje mi na ramiona, a ja całuję jej miękkie, złote włosy. – Spóźniłaś się.
– Nie, przyjechałam w sam raz.
– Czy mogę odwiedzić Josephine?
– Kto to jest Josephine?
– Nowa koleżanka w naszej klasie. Mogę? Proszę…
– Nie dzisiaj, słoneczko. Wiesz, że odwiedziny trzeba organizować z wyprzedzeniem. W ten sposób jest łatwiej.
– Jej mama się zgodziła. Czekają w holu.
– Kotku…
– Proszę, mamo. – Lucia gestem wskazuje otwarte drzwi, za którymi znajduje się wspólna szatnia pierwszej i drugiej klasy. Wzdycham i idę z nią. Na ławce pod przeciwległą ścianą dziewczynka w pięknej, różowej, pikowanej kurtce Moncler i śniegowcach Moon Boot siedzi obok równie szykownej matki.
– Cześć – odzywam się do nich pogodnie. Gdy dziewczynka odpowiada uśmiechem, zauważam, że lewa strona jej twarzy osobliwie się marszczy, a potem uświadamiam sobie, że jej policzek okala okrągła, pomarszczona blizna, sięgająca aż do włosów na skroni.
– Cześć, jestem Line, mama Josephine – mówi kobieta z szerokim uśmiechem. Jest wprost rozbrajająco piękna. Oczy ma błękitne i szeroko rozstawione, gęste i ciemne włosy idealnie układają się jej na ramionach, obfite usta lśnią od błyszczyku w naturalnym kolorze. Ma na sobie podobną kurtkę Moncler jak córka, tyle że w kolorze khaki, spiętą w smukłej talii, do tego biały, kaszmirowy golf i eleganckie, skórzane, oliwkowe kozaki.
– Miło was poznać. Jestem Elisa. Elisa Blix. – Odwracam się do Lucii. – Musimy się spieszyć, słonko, bo Lyder czeka sam w aucie.
– Ale ja chcę iść do Josephine!
– Będzie nam bardzo miło – zapewnia Line. – Dziewczynki od dawna chciały się razem pobawić, a dziś mamy wolne popołudnie.
– No tak – odpowiadam. – Cóż, dobrze, skoro jesteś pewna.
– Absolutnie. Dam ci swój numer. Mieszkamy niedaleko, na Asnestoppen.
– Okej. Przyjadę po nią koło wpół do siódmej, dobrze?
– Idealnie.
– Kiedy Josephine dołączyła do klasy? Chyba was wcześniej nie widziałam.
– Niedawno. Przeprowadziliśmy się tu z Oslo na początku semestru.
– Ach, tak. Podoba się wam jak na razie?
– Owszem. Josie bardzo szybko oswoiła się ze szkołą, a starszemu synowi też się podoba w gimnazjum.
– Świetnie. – Znów się do siebie uśmiechamy. Przypadła mi do gustu, wyobrażam sobie, że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. Ma w sobie spokój i równowagę, chyba też zaimponowała mi jej niewymuszona elegancja. Wydaje mi się, że dziewczynki też się polubiły. Gdy Line i ja rozmawiamy, wyklaskują razem bardzo skomplikowany rytm, którego wcześniej u Lucii nie widziałam, a potem zanoszą się piskliwym śmiechem.
– Może puścisz mi sygnał? Dzięki temu ja również będę miała twój numer – mówi Line.
– Przepraszam, zostawiłam telefon w samochodzie z synem. Może po prostu zadzwoń, a ja za chwilkę wyślę ci esemesa?
– Jasne.
– Okej. Bawcie się dobrze, dziewczynki – rzucam i ciągnę lekko za pompon ze sztucznego futra na czapce Lucii. Moja córka śmieje się i idzie z Line i Josephine, trzymając koleżankę za rękę. Podskakują jednocześnie, a na pustym korytarzu rozbrzmiewa pisk gumowych podeszew ich butów.
*
Tuż przed szóstą mój telefon wibruje. To ememes od Line ze zdjęciem Josephine i Lucii, które siedzą razem na wielgachnej białej sofie w takich samych różowych kostiumach księżniczek, zanoszą się śmiechem i tulą kudłatego, brązowego kota. Łapy zwierzęcia pokrywa zaschłe błoto, jakby dopiero co wrócił z podwórza, a oczy ma żółte i hipnotyzujące. Wciąż mu się przypatruję, gdy nagle telefon, który trzymam w ręce, zaczyna dzwonić.
– Halo?
– Mamo? – Lucia ma czkawkę ze śmiechu. Uśmiecham się.
– Cześć, kotku – odpowiadam. – Właśnie się zbieram, żeby po ciebie jechać, dobrze?
– No, ale mamo, myśmy sobie myślały… Mogę spać u Josie? Proszę, proszę, proszę!
– Och. – Lucia jeszcze nigdy nie nocowała u koleżanki, choć ma już siedem lat i niektóre z dziewcząt w klasie już zostawały u innych na noc, a moja córka nie jest szczególnie lękliwym dzieckiem. Jednak nie zna Josephine za dobrze, a ja nigdy nie byłam u nich w domu.
– Mamo, proszę! Jest piątek!
– Wiem. Ale… nie masz przy sobie swoich rzeczy. I jeszcze nigdy nie nocowałaś u kogoś.
– Właśnie że tak! U Julie!
– Tak, ale to twoja kuzynka. Sama nie wiem.
– Tu jest tak fajnie! Mamo, proszę! No już, porozmawiaj z mamą Josephine. – W słuchawce na moment zapada cisza, potem do moich uszu dociera głos Line:
– Cześć, Elisa. Ależ masz wesołą córkę! Dziewczynki tak dobrze się bawią.
– Tak – przyznaję. – Lucia wydaje się bardzo zadowolona.
– Słyszałaś więc, że dziewczynki pytają, czy Lucia może u nas spać. Jak myślisz? Ja nie widzę problemu. Mąż jest w Nowym Jorku na delegacji i wróci dopiero jutro, a z Josephine łatwiej dojść do ładu, kiedy ma przy sobie koleżankę, więc zupełnie by mi to nie przeszkadzało.
– Och. Okej. Tyle że Lucia jeszcze nigdy nie nocowała u koleżanki.
– Rozumiem. Cóż, możemy spróbować, a jeśli będzie chciała iść do domu, po prostu do was zadzwonię i po nią przyjedziecie.
– Tak. Tak, ma to sens. Okej, podrzucę więc jej rzeczy. Wiesz, szczoteczkę, piżamkę, i oczywiście misia.
– Jasne.
*
Fredrik wchodzi do domu. Twarz ma zaczerwienioną od dmącego mocno wiatru, jakby go ktoś spoliczkował.
– Cześć – wita się, cmokając mnie w policzek. – Gdzie dzieciaki?
– Lyder padł, oglądając na górze film o lego, a Lucia jest u koleżanki. Nawet zaprosili ją na piżama party.
– Och, w porządku.
– Może, prawda?
– Tak, dlaczego nie. Możemy położyć Lydera do łóżka wcześniej i spędzić trochę czasu we dwoje. – Mąż puszcza do mnie oko, gładzi mnie lekko po pupie, a potem bierze z lodówki butelkę meksykańskiego piwa, zdejmuje kapsel i długo pije. Gdy przełyka, jego jabłko Adama wędruje w górę i w dół.
– Tak, w sumie dobrze się składa. Lot mam jutro o dziewiątej, więc mógłbyś na spokojnie posiedzieć rano z Lyderem, a potem przed lunchem podjechać po Lucię.
– Dobrze. Jak sądzisz, o której wrócisz?
– Ląduję o wpół do szóstej.
– Mediolan?
– Nie, Rzym.
– Ty to masz szczęście.
– No cóż, kotku, nie zobaczę nic oprócz lotniska.
– I błękitnego nieba.
– Owszem. Niebo zobaczę. – Uśmiecham się do męża i wychodzę do przedpokoju, by założyć kozaki. Jadę autem, ale i tak wkładam wełnianą czapkę – choć jest dopiero październik, odnoszę wrażenie, że wiatry ze wschodu szybko przywiały zimę.
*
– Cześć – mówi Line. – Wejdź. – Przekraczam próg do obszernego, utrzymanego w nieskazitelnym porządku przedpokoju z kolebkowym sklepieniem i kosztownym oświetleniem punktowym. Gdy zdejmuję kozaki, stopy natychmiast rozgrzewa mi podłogówka. Z głębi domu płynie śmiech dzieci, a kiedy przechodzimy na górę do olbrzymiego salonu na planie otwartym, Lucia i Josephine wciąż są przebrane za księżniczki i właśnie robią gwiazdy. Przerywają tylko na chwilkę, by złapać oddech, zanosząc się śmiechem.
– Och, masz taki piękny dom – komentuję. Wystrój u Line jest elegancki i nowoczesny, pełen gładkich, białych płaszczyzn. Kontrastuje z naszym domem, gdzie pełno rodzinnych zdjęć, pudeł z zabawkami i przyczepionych do ścian rysunków dzieci. Widać, że to jedna z tych rodzin, które mogą się zmierzyć z niezapowiedzianą wizytą, nie martwiąc się o stosy butów w przedsionku, stertę naczyń w zlewie, przepełnione kosze na brudy w łazience, niedojedzone kanapki z dżemem porzucone na parapetach. Zupełnie inaczej niż my.
Dom stoi na samym szczycie skalistego wzgórza, z dala od wszystkich. Jedną ze ścian w całości, od podłogi aż po sufit, wypełnia okno wychodzące na podłużny, wąski półwysep Vesterøya i kapryśny ocean kłębiący się pod nami. Jego spienione bałwany migają w miarowo rozbłyskującym świetle latarni morskiej na drugim krańcu zatoki.
– Dziękuję – odpowiada Line. – Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. Obejrzałam chyba połowę domów w Sanderfjord, zanim w końcu kupiliśmy ten. – Śmieje się, a ja dołączam do niej. – Może herbaty? Albo kieliszek wina?
– Muszę wrócić do syna, bo kładzie się około wpół do ósmej – mówię. – Obiecałam mu bajkę na dobranoc. – Line się uśmiecha. Znów zauważam, jak jest uderzająco piękna.
– Rozumiem. To może coś na szybko? – Kiwam głową, a ona wraca po chwili z dwoma lampkami szampana. – W końcu mamy piątek. – Zdecydowanie mogłybyśmy się zakolegować. Obserwuję, jak kropelka wody ścieka po zewnętrznej ściance kieliszka, a potem wznoszę nim mały toast w kierunku Line.
– Maman – mówi Josephine. – Regarde! – Josephine chwiejnie wykonuje podwójną gwiazdę, potem pada na dywan, a Line bije brawo.
– Mówisz po francusku?
– Tak, czasami. Josephine chodziła w Oslo do francuskiej szkoły. Uznaliśmy, że drugi język zawsze się przyda. – Nagle w porównaniu z tą olśniewającą kobietą i jej wyrafinowaną córką czuję się bezbarwna i dojmująco przeciętna.
– Rozumiem. I oczywiście masz rację, ogromnie to przydatne.
– A wy? Pochodzicie stąd? Bardzo przyjemnie się tu mieszka, prawda?
– Owszem, jest miło. Raczej spokojnie, ale wciąż to wygodne miejsce. Ja pochodzę z Lillehammer, a mąż z Sandefjord, więc postanowiliśmy zamieszkać tutaj, bo on pracuje w Tønsbergu, a ja mam bazę na lotnisku. Z Torp wracam do domu w niecałe piętnaście minut.
– Ach. A czym się zajmujesz?
– Jestem stewardesą. Latam z Nordic Wings. – Oczy Line błyszczą jaśniej.
– O rany. Co za ciekawy zawód. Kiedy byłam młodsza, zawsze wyobrażałam sobie, że zostanę stewardesą. Niekiedy żałuję, że nie poszłam w tym kierunku.
– Bywa fajnie. Ale robi się coraz mniej ekscytująco, tak to ujmę. Kiedyś, zanim urodziłam dzieci, latałam na długie dystanse dla Qatar. Prawdopodobnie bliższe to było wyobrażeniom większości ludzi o tej pracy. – Line uśmiecha się i upija łyczek szampana. – Potem, gdy pojawiły się maluchy, zaczęłam pracować dla Scandinavian Airlines, ale dojazdy na lotnisko w Oslo strasznie mnie wymęczyły, więc trzy lata temu przeniosłam się do Nordic Wings. Bardzo to służy temu regionowi, że jest tu tania linia, która oferuje połączenia z wieloma miejscami w Europie, ale średnio to prestiżowe, tak czy owak. A ty? Pracujesz?
– Tak, jestem wizażystką. Pracuję dla telewizji, ale jako freelancerka.
– To dopiero brzmi ciekawie. Spotykasz jakieś gwiazdy?
– Nie. Zazwyczaj maluję prezenterów wiadomości.
– Rozumiem.
– Łatwo to jednak pogodzić z opieką nad dziećmi. Wiesz, elastyczne godziny. Przyjmuję tylko takie zlecenia, które nie będą kolidować z zajęciami dzieciaków ani z pracą męża. On sporo podróżuje służbowo.
– Czym się zajmuje? – Próbuję sobie wyobrazić jej małżonka: musi być wyjątkowy, skoro oczarował taką kobietę jak Line.
– On, uhm. Jest bankierem. Pracuje w inwestycjach dla… jednego francuskiego banku. Paribas.
Uśmiecham się i kiwam głową. Line odpowiedziała zupełnie jak ja, gdy ktoś mnie pyta, czym zajmuje się Fredrik – „Uhm, jakieś prawo finansowe, hmm, w kancelarii”. Rozmawiamy jeszcze kilka minut o tym, jak świetnie dziewczynki się dogadują, i podaję Line numer telefonu Fredrika, żeby rano mogli zorganizować powrót Lucii do domu. Wstaję i podchodzę do córki, która znów bawi się z Josephine w wyklaskiwanie rytmu pod tekst wierszyka.
– Mama musi już jechać do domu, kochanie – mówię, ale Lucia ledwie zaszczyca mnie spojrzeniem. – Na pewno chcesz tu spać? – Kiwa głową, nie przerywając zabawy.
Ładna ze mnie pani, ładna pani, co mi dasz, raz, dwa, trzy! Raz, dwa, trzy, klaszczmy raz, klaszczmy dwa, klaszczmy razy trzy!
– Jeśli będziesz chciała ze mną porozmawiać, po prostu zadzwoń. – Lucia ponownie kiwa głową. – Przywiozłam ci rzeczy. Myszkę Minky też masz w torbie. – Lucia się uśmiecha i podchodzi, żeby się mocno przytulić. Czoło i kark ma zroszone potem ze zmęczenia po tych wszystkich akrobacjach. Całuję ją w rozgrzany, zarumieniony policzek. – Kocham cię.
– Ja ciebie też – odpowiada Lucia.
– Pobawmy się znowu w bliźnięta – woła Josephine, łapiąc Lucię za ramię.
– No! Pobawmy się!
– Lucia to moja siostra bliźniaczka! – Uśmiecham się najpierw do dziewczynek, potem do Line. Patrzę na dzieci, które obejmują się, szczerząc wybrakowane zęby, i myślę, że mogłyby uchodzić za rodzeństwo, gdyby nie gęste kasztanowe włosy Josephine i delikatny blond Lucii. Mają nieco podobne brązowe oczy i pełne usta.
– Bawcie się dobrze, bliźniaczki – rzucam i schodzę na dół. Line mnie odprowadza i macha mi lekko, kiedy wychodzę w ciemność na zewnątrz. Stoję chwilę przed domem i spoglądam na cienkie smużki chmur, które ciągnie po niebie rzeźwy wiatr. Jutro będą turbulencje.Dwa
Elisa
21 października
Gdy odjeżdżamy od bramki, mamy prawie godzinne opóźnienie, ale piloci sądzą, że nadrobimy stracony czas dzięki korzystnemu wiatrowi. Zamykam szafki w kuchni i sprawdzam listę kontrolną, a kiedy kołujemy w stronę pasa startowego, przemawiam do pasażerów. Nad nami kłębią się posępne chmury. Kolejny szary i wietrzny dzień.
– Witamy na pokładzie samolotu Nordic Wings lecącego do Rzymu Fiumicino. Proszę zapoznać się z instrukcją bezpieczeństwa, która wyświetlona jest na ekranach nad państwa głowami. Życzymy państwu przyjemnego lotu liniami Nordic Wings.
Przymykam oczy na chwilę, gdy samolot ustawia się na pasie startowym, potem pilot przesuwa dźwignię na pełną moc i gnamy po asfalcie. Maszyna odrywa się od ziemi, drży w nisko zawieszonych chmurach, a po chwili, gdy wynurzamy się z nich w błękit nieba, zaczyna gładko sunąć. Rozpieram się na jump seacie i uśmiecham do dziecka, które przycupnęło na kolanach ojca w drugim rzędzie. Dzidziuś macha do mnie pulchną rączką, a ja odmachuję. Zastanawiam się, jak tam Lucia u koleżanki. Tuż przed tym, jak przełączyłam telefon w tryb samolotowy, wysłałam Line esemesa – napisałam, że Fredrik może przyjechać po Lucię, kiedy im pasuje, i żeby kontaktowała się bezpośrednio z nim.
Kiedy wzbijamy się coraz wyżej, gawędzę z dziewczyną szkolącą się na stewardesę, która siedzi na jump seacie obok mnie. Ma na imię Charlotte i w niespełna pięć minut dowiaduję się, że pochodzi z niewielkiego miasteczka w północnej Norwegii, że bardzo, ale to bardzo kręci ją manga i lubi się przebierać za swoją ulubioną postać, uczennicę z różowymi włosami imieniem Taya. Informuje mnie również, że właśnie zamieszkała ze swoim chłopakiem, chociaż on jest trochę niedojrzały. Cieszę się, gdy rozlega się sygnał dźwiękowy i wstaję, gestem pokazując Charlotte, by zrobiła to samo. Automatycznie sprawdzam listy kontrolne: łazienka, kawa, piecyk, wózek. Uwielbiam w swojej pracy to, że nie ma dwóch takich samych dni, a zarazem wszystkie rutynowe czynności w kojący sposób się powtarzają.
Kiedy zbliżamy się do Rzymu i wracam na swoje siedzenie, uświadamiam sobie, że ze zmęczenia mogłabym dosłownie zasnąć. Utrzymuje mnie w pionie głównie trzypunktowy pas bezpieczeństwa. Pewnie wiele osób w ten sposób reaguje. Czytałam, że to rezultat napięcia w dzisiejszym życiu, które dotyczy w szczególności kobiet. Praca, dzieci, związki. Nie mamy ani chwili wytchnienia. Nie musi się dziać nic bardziej skomplikowanego – same te kwestie wystarczą, by każdy od czasu do czasu poczuł się wyczerpany. Przymykam oczy i słucham, jak dudni wysuwające się podwozie. Za sterami samolotu zasiada jeden z naszych najbardziej doświadczonych pilotów, który ląduje tak sprawnie, że z początku nie jestem pewna, czy już jesteśmy na ziemi. Uśmiecham się do pasażerów i patrzę, jak w jaskrawym świetle słońca wyłaniają się budynki terminalu. Mąż miał rację – ja to mam szczęście.
Dopiero gdy wszystkim pasażerom życzyliśmy buongiorno i wyprowadziliśmy ich z samolotu, mam pięć sekund dla siebie. Minęła właśnie druga, kupuję kanapkę na stoisku w terminalu i rozsiadam się w pokoju dla załogi przy bramce odlotów. Przełączam telefon z trybu samolotowego na roaming. Łapię zasięg Telecom Italia i dzwonię do Fredrika.
– Ciao bello – odzywam się, kiedy odbiera. Dokładam obecnie starań, by utrzymać między nami zażyłość. Do małżeństwa bardzo łatwo może wniknąć przenikliwy chłód. Nie chcę, by to spotkało nas – zbyt wiele razem przeszliśmy.
– Hej, jak tam Rzym?
– Na pewno cudowny. Mam dosłownie piętnaście minut, potem muszę się zbierać i przygotowywać do lotu powrotnego. Jak poszło piżama party Lucii?
– Jeszcze nie wróciła. Rano rozmawiałem z mamą Josephine, poszły na basen.
– Ach, rozumiem. Kiedy po nią pojedziesz?
– Mama tej drugiej dziewczynki mówiła, że podrzuci ją do domu koło trzeciej.
– Okej, w porządku. A Lyder?
– Przyjechali moi rodzice i wzięli go na wystawę gadów w muzeum w Larviku.
– Szczęściarz. Oboje zresztą mają szczęście. A co dziś po południu porabia tatuś, kiedy ja tyram?
– To chyba jasne. Leży plackiem na kanapie i ogląda Grę o tron.
Mąż śmieje się cicho, nim się rozłączamy. Oczyma wyobraźni widzę, jak wyglądał dziś rano. Gdy ja wymykałam się z łóżka o szóstej, jeszcze spał, ale przystanęłam w drzwiach na chwilę, by przyjrzeć mu się w smudze światła padającego z przedpokoju. Leżał nago na brzuchu, zwrócony twarzą w moją stronę. Powieki mu drgały. Pośladki miał blade, ale wciąż widać było opaleniznę z naszej wycieczki na Teneryfę, z której wróciliśmy dwa tygodnie temu. Przypomniałam sobie wczorajszy seks – jak Fredrik oparł mnie o zagłówek, jak mocno ciągnął mnie za włosy, jak namiętnie, urywanie dyszał mi w ucho, gdy dochodził.
Czuję, że się rumienię, i skupiam się na burczeniu w brzuchu – nie jadłam jeszcze nawet śniadania. Wgryzam się w kanapkę i przymykam powieki, czując smak suszonych pomidorów oraz pulchnej, świeżej mozzarelli. Po posiłku pora wrócić na pokład. Strzepuję okruszki z granatowej spódnicy od mundurka i znów zerkam na telefon. Postanawiam wysłać Line esemesa – to ogromnie miłe z jej strony, że oprócz nocowania zabrała jeszcze dziewczynki na basen.
Hej, mam nadzieję, że u was wszystko w porządku. Wielkie dzięki, że wzięłaś L na basen! My też zapraszamy Josephine. Może w przyszłym tygodniu? Pozdrowienia, Elisa x
Na pokładzie, wraz z resztą załogi, przygotowuję samolot. Kapitan informuje nas, że spóźnimy się przynajmniej pół godziny, bo przylecieliśmy po czasie i przegapiliśmy nasze okienko. Uwielbiam wprawdzie swoją pracę, ale męczą mnie opóźnienia, zwłaszcza że oznaczają one marudnych pasażerów, a co ciekawe – zwykły gnojek w powietrzu często zmienia się w megagnoja. Mimo wszystko powinnam wrócić do domu na siódmą. Nie mogę się doczekać naszego sobotniego rodzinnego rytuału – wspólnego oglądania konkursu talentów w telewizji z wielką michą cukierków na stole i przysypiającymi dziećmi wtulonymi we mnie i Fredrika. Mamy szczęście. Ogromne szczęście. Czym ja na to wszystko zasłużyłam?
Dzwonię do bramki i każę im wpuścić pasażerów do rękawa. Niemal natychmiast słyszę odległy szmer walizek na kółkach i tupot stóp. Znów starannie przybieram pokazowy uśmiech stewardesy. Telefon wibruje mi w kieszeni i wyciągam go szybko, by przełączyć w tryb samolotowy, a potem odłożyć. Patrzę na godzinę, trzecia czterdzieści siedem, a potem na wiadomość od Fredrika.
Swoją drogą odzywała się do ciebie mama Josephine? Mówiła, że podrzuci Lucię na trzecią, a jeszcze ich nie ma. Niedługo muszę jechać po Lydera…
Robię głęboki wdech. No naprawdę. O co chodzi z tymi chłopami? Jestem w Rzymie, w samolocie, w pracy, i muszę się martwić powrotem córki do domu od koleżanki. Zawsze jest tak samo. Mogę być na lotnisku w Kopenhadze i pędzić, żeby coś na szybko zjeść, zanim znowu wsiądę do samolotu, a tu dostaję od męża esemesa, że „nie da rady odebrać dzieci i czy mogę znaleźć kogoś, kto pomoże”. Albo wchodzę na pokład lotu do Madrytu, a Fredrik pyta w esemesie: „Gdzie jest torba na siłownię Lydera i jak ona w ogóle wygląda?”.
*
Lot jest wykupiony w nieco ponad połowie – mamy siedemdziesięcioro dwoje dorosłych i siedmioro dzieci poniżej dwunastego roku życia. Samolot cofa i zaczyna kołować, a ja rozsiadam się obok Charlotte, unikając zwyczajowych pogaduszek. Czuję się trochę rozkojarzona, zapewne ze względu na wątpliwe umiejętności organizacyjne Fredrika. Ale… A jeśli coś się stało? Może na basenie? Wypadek samochodowy? Albo ktoś zachorował? Może jakaś alergia? Lucii zaszkodził kiedyś sezam, nie pomyślałam, żeby wspomnieć o tym Line; może dała jej coś z sezamem, moje dziecko przeżyło wstrząs anafilaktyczny, a Line padła bateria w telefonie i nie może się nawet z nami skontaktować? „Przestań”, napominam samą siebie. „Przestań”. Mimo to serce łomoce mi w piersi i bardzo bym chciała, jeszcze raz przed startem, zerknąć na telefon, ale jest już zamknięty w schowku dla załogi. Maszyna się rozpędza i tłucze głośno o światła na pasie startowym, a potem wzbija się w powietrze. Wiercę się i wbijam wzrok w punkt tuż ponad górnymi schowkami na bagaże, koncentrując się na głębokim, miarowym oddechu.
Na znak dany przez pilotów wstaję i zaczynam przygotowywać kawę, a potem przechodzę przez listę kontrolną na początek lotu. Mam wrażenie, że oddycham płytko i nieswojo. Nic nowego, od wielu już lat borykam się ze stanami lękowymi, ale ten epizod jest wyjątkowo dotkliwy i muszę się chwycić szafki z napojami, żeby odzyskać nad sobą kontrolę. W kółko powtarzam ćwiczenia oddechowe, ale czuję, jak twarz mi czerwienieje. Koledzy oraz pasażerowie na pewno się orientują, że coś jest nie tak.
– Wszystko w porządku? – pyta Charlotte.
– Tak. Przepraszam, tylko trochę zakręciło mi się w głowie. Czasem tak się dzieje. Po tylu latach w powietrzu. – Kiwa głową, ale wydaje się przejęta. Piloci wyłączają sygnał nakazujący zapięcie pasów, więc ludzie od razu zaczynają się rozpinać i zmierzają alejką w naszą stronę.
„Daj spokój”, powtarzam sobie. „Weź się w garść”. Szkoda, że nie mogę się napić, ale to oczywiście nie wchodzi w grę. W zeszłym roku, po długim i oddanym romansie ze środkami uspokajającymi, udało mi się stopniowo odstawić diazepam, ale teraz tego żałuję. Uśmiecham się, odpowiadam na pytania, serwuję kawę, uśmiecham się dalej, cały czas starając się skupić na chłodnym dotyku metalowego wózka pod palcami. „Dasz radę”, powtarzam sobie w kółko. Ale wcale nie jestem tego pewna. W gąszczu myśli wydaje mi się, że samolot leci szybciej, niż powinien. Wyobrażam sobie, jak spada wśród chmur, pikuje w niekontrolowany sposób, a potem przywala w ziemię i rozpada się w mgławicę płomieni i dymu. Mam wrażenie, że odczucie prędkości mnie rozrywa, odziera ze skóry. Na dłuższą chwilę zamykam się w toalecie i patrzę sobie w oczy w lustrze. „Wszystko w porządku”, szepczę do siebie, ale mimo to łzy spływają mi po policzkach, malując grafitowe kreski tuszem do rzęs. Dopiero gdy Charlotte puka do drzwi, najpierw delikatnie, potem uporczywie, udaje mi się nad sobą zapanować. Poprawiam maskarę i wychodzę do rzęsiście oświetlonego wnętrza. Znajomy szum silników chwilowo działa uspokajająco i, udając pewność siebie, uśmiecham się.
Lądujemy w Torp tuż po wpół do siódmej. Gdy wszyscy pasażerowie wychodzą, a ja kończę listy kontrolne, jestem już tak zmęczona, że myśli mi się plączą. Wczoraj wieczorem, kiedy Lyder poszedł spać, Fredrik i ja wypiliśmy butelkę wina, a przez ten seks położyliśmy się dopiero po pierwszej. Marzę, by jechać do domu i runąć na kanapę. Biorę swoje rzeczy, wyłączam tryb samolotowy i przechodzę przez rękaw lotniczy, gdy telefon łapie zasięg. Natychmiast zaczyna wibrować i brzęczeć mi w dłoni. Sześć nieodebranych połączeń od Fredrika i pięć nieprzeczytanych wiadomości na WhatsAppie. Mój wzrok odruchowo przyciąga ostatnia z nich, wysłana cztery minuty temu, i mrozi mi krew w żyłach.
Wylądowałaś? Pośpiesz się. Czekam na ciebie w hali przylotów. Pośpiesz się, Eliso.Trzy
Elisa
Mój mąż ma zmęczoną, bladą, zatroskaną i przestraszoną twarz. Biegnę do niego, a stukot obcasów moich czółenek odbija się echem po hali przylotów lotniska w Torp. Wyczuwam zaniepokojone spojrzenia ludzi. To nienormalne nagle zacząć biec bez powodu.
– Co się stało? – udaje mi się wykrztusić. – Dlaczego tu jesteś? Gdzie dzieci?
– Nie… nie mogę znaleźć Lucii.
– Jak to nie możesz jej znaleźć?
– Mama Josephine nie przywiozła jej z powrotem o trzeciej, jak się umówiliśmy.
– Co? Dlaczego? Mówiła, czemu się spóźniają? – Wypadamy przez drzwi obrotowe na zewnątrz w wietrzną mżawkę, potem pędzimy przez drogę oddzielającą terminal od parkingu.
– Dzwonię na numer, który mi podałaś i wysyłam esemesy, ale od razu włącza się poczta głosowa.
– Cholera, pewnie dałam ci zły numer. – Zatrzymujemy się na chwilkę przy parkometrze, łapiemy oddech, patrzymy sobie w oczy. Tak, na pewno właśnie o to chodzi. Zły numer. Wyjmuję telefon. Nie ma nowych wiadomości ani nieodebranych połączeń. Nie rozumiem – nawet jeśli podałam Fredrikowi błędny numer, przecież Line ma mój. Dlaczego nie zadzwoniła, skoro spóźnia się o cztery, kurwa, godziny z odstawieniem mojego dziecka?
– Czekaj, mówiłeś przecież, że dzwoniła rano w sprawie basenu. Więc na pewno masz jej numer. – Fredrik wyciąga kartę kredytową z urządzenia i przebiegamy przez parking w deszczu. Tuż nad nami startuje samolot i zagłusza odpowiedź męża.
– Co?! – wykrzykuję.
– Mówiłem, że dzwoniła z zastrzeżonego numeru.
– Słucham? – Wsiadamy do samochodu i wpatrujemy się w siebie w przyciszonej, zimnej przestrzeni.
– Wtedy się nad tym nie zastanawiałem… Ale to rzeczywiście trochę… dziwne.
– Co do chuja? Fredrik, co do kurwy nędzy? Dlaczego mi nie powiedziałeś, kiedy dzwoniłam do ciebie z Rzymu?
– Nie pomyślałem. Ja… W rozmowie nie było nic niepokojącego, więc chyba po prostu nie zareagowałem. – Czekamy w kolejce do wyjazdu z parkingu. Oboje patrzymy prosto przed siebie, obserwując, jak auta wypluwają smużki dymu w zimne powietrze, i rozpaczliwie staramy się wymyślić powód – jakikolwiek powód – dla którego Line się z nami nie kontaktowała.
– Słuchaj – odzywam się, próbując samą siebie uspokoić. – Na pewno jest jakieś sensowne wyjaśnienie. Pewnie zgubiła telefon. Albo… Albo jej córka zachorowała czy coś. Może wysłała esemesa, że dziewczynki bawią się u nich czy coś tam, ale wiadomość z jakiejś przyczyny do nas nie doszła.
– Nie ma ich w domu. Asnestoppen 25, prawda?
– Tak. Skąd wiesz, że ich tam nie ma?
– Pojechałem tam. Dwa razy. Na basen też. Nie było ich w kawiarni, nie widziałem ich również na głównej pływalni ani w brodziku.
– Czy przed domem na podjeździe stał samochód?
– Nie.
– Skręć tutaj w lewo. Musimy tam natychmiast pojechać. – Fredrik obrzuca mnie spojrzeniem, potem włącza kierunkowskaz i zjeżdża drugim zjazdem na dużym rondzie z fontanną pośrodku. Mijamy promy oraz łodzie w porcie, potem puste nadmorskie restauracje zamknięte na zimę.
– Kochanie, myślę, że trzeba zadzwonić na policję.
– Co? Nie. Nie, to nieporozumienie. Na pewno. Daj spokój, przecież to Sandefjord. Przecież niemożliwe, żeby ona… Nic złego się nie stało, wiem, że to tylko wariackie nieporozumienie. – Fredrik jedzie szybko w stronę Vesterøyi. I tak za wolno. Oddycham płytko i wbijam paznokcie w dłonie. Napierają na mnie wszelkie najgorsze scenariusze, zaciskam oczy i zaczynam się w milczeniu modlić: „Proszę, proszę, proszę, nie Lucia. Tylko nie Lucia. Niech to będzie jedna z tych przejebanych sytuacji, kiedy się mówi »Och, pamiętasz, jak myśleliśmy, że stało się coś okropnego, a okazało się, że to tylko głupiutkie nieporozumienie«”. Fredrik nie zwalnia i samochodem zarzuca przy skręcie z głównej drogi na nadbrzeżną trasę prowadzącą do Asnes. Morska woda zalewa drogę, a my gnamy przez głębokie kałuże, spryskując chodniki strugami wody. Przyciskam dłoń do szyi, gdzie tętno pulsuje szaleńczo. To się dzieje naprawdę. Jest dziewiętnaście po siódmej i nie przychodzi mi do głowy ani jeden powód, dla którego Lucii jeszcze nie odwieziono, ani dlaczego Line się z nami nie kontaktuje.
– Czekaj, masz rację, oczywiście, że masz rację. Musimy zadzwonić na policję. Jezu. – Odblokowuję telefon i zaczynam dziabać w ekran, ale palce mam roztrzęsione i nie daję rady hamować łez, które zaczynają płynąć mi po policzkach.
– Trzymaj się. Jesteśmy na miejscu – szepcze Fredrik, dociskając pedał, by samochód pokonał ostatni, stromy odcinek do olbrzymiego domu przed podjazdem. – Patrz, światła się świecą. Wcześniej były pogaszone. I jest auto. Na pewno wróciły. Dzięki Bogu. – Czarny Nissan Leaf ładuje się w otwartym garażu. Wyskakuję z samochodu i biegiem pokonuję kilka metrów do głównych drzwi. Zajadły wiatr wzbijający mokre liście rozpycha się wśród stromych wzgórz przed domem i spowija nas jak niewielkie tornado. Ze wszystkich sił walę w drzwi z litej dębiny, jednocześnie wciskając dzwonek. Ze środka dobiega przytłumiony odgłos – miarowy szum oraz rytmiczny dźwięk – czyżby odkurzacz uderzał o listwy przypodłogowe? Potrzebna mi Lucia. Natychmiast. Potrzebna mi moja dziewczynka. Muszę wsunąć nos w jej cienkie, złote włosy, muszę poczuć, jak obejmują mnie jej chude ramionka. Nie mogę nad sobą zapanować.
– Lucia! – wrzeszczę na cały głos. Cichy szmer ze środka ustaje i słyszymy odgłos zbliżających się lekkich kroków. Drzwi się otwierają.Cztery
Elisa
W drzwiach stoi bardzo niska Azjatka. Włosy ma związane w prosty koczek, a w dłoni trzyma srebrny odkurzacz bezprzewodowy.
– Dzień dobry – odzywam się lekko histerycznym tonem. – Czy jest tu moja córka? Lucia? Koleżanka Josephine? – Patrzy na mnie bez śladu zrozumienia. Robię krok naprzód i rozglądam się za jej plecami po rzęsiście oświetlonym korytarzu w poszukiwaniu Line albo dziewczynek. – Mówi pani po norwesku? – Kobieta kiwa głową.
– Nie ma tu nikogo – odzywa się z wyraźnym akcentem. – Zamiana.
– Zamiana? O czym pani mówi? – pyta Fredrik.
– Ja robię zamiany. Dla Airbnb. Nowi ludzie przyjadą w poniedziałek.
– Przykro mi, nic nie rozumiem, musi nam pani pomóc! – Spogląda na nas nieufnie i zaciska dłonie mocniej na wpółotwartych drzwiach. – Proszę posłuchać. Moja córka jest z ludźmi, którzy tu mieszkają. Właścicielami tego domu. Line i… Wie pani. Line i jej mężem. Bawi się z tą małą dziewczynką. Josephine. Muszę wiedzieć, gdzie są. – Na twarzy kobiety maluje się autentyczna konsternacja.
– Nikt tu nie mieszka. Ten dom należy do kogoś, kto mieszka w Sztokholmie. Wykorzystuje go na Airbnb. Przykro mi, ale nie mogę państwu pomóc. – Przenoszę wzrok z niej na Fredrika. Jego twarz rozmywa się i rozpuszcza w powodzi moich desperackich, przestraszonych łez.
– Musimy wejść do środka – stwierdza Fredrik.
– Nie – odpowiada kobieta i zaczyna zamykać drzwi. – Nikogo tu nie ma.
– Otwórz te pierdolone drzwi – krzyczy Fredrik, ale kobieta zamyka je nam przed nosem zdecydowanym gestem. Osuwam się na kolana i zanoszę się łkaniem.
– Dzwoń na policję – szepczę.
*
Ściany są jaskrawobiałe, a podłoga to jasnoszary beton upstrzony ciemnymi plamkami. Fredrik i ja siedzimy blisko siebie na środku długiego stołu, a naprzeciw nas jest dwoje policjantów. Jeden to przystojny mężczyzna po trzydziestce w typie Latynosa. Ma życzliwe oczy oraz gładką, brązową skórę. Kiwa łagodnie głową, gdy płacz i czkawka nie dają mi mówić, i urywam, by złapać krótki, szarpany oddech. Drugim funkcjonariuszem jest starsza kobieta, blondynka o surowej aparycji, która mnie zaskakuje, wyciągając do mnie rękę przez stół i ściskając moją dłoń, kiedy ja chaotycznie opowiadam wszystko, co zapamiętałam z wydarzeń poprzedzających ten niewyobrażalny moment. Fredrik jest oszołomiony, jego poszarzała twarz zastygła w grymasie czystego niedowierzania.
Policjant przesuwa po stole kilka fotografii. Przedstawiają różne kobiety – białe, czarne, Azjatki, stare, młode, pospolite i odznaczające się wyglądem. Kręcę głową. Na żadnej z nich nie ma Line.
– Jest pani pewna? – Kiwam głową ponownie. Wszędzie bym ją poznała.
– Wspominała, jak nazywa się mąż?
– Nie. Mówiła tylko, że jest w Nowym Jorku. I że to Francuz. Nie, chyba tak nie mówiła. Powiedziała, że to bankier pracujący dla Paribas. – Policjant notuje „Paribas” w notatniku, który przed nim leży.
– Wymieniła jakieś inne miejsca albo nazwiska?
– Nie. Chwileczkę. Tak, mówiła, że oprócz córki ma też syna. Synowi dobrze się układa w gimnazjum, tak powiedziała. Ale nie podała imienia ani nazwy szkoły. I mówiła, że dziewczynka chodziła kiedyś do francuskiej szkoły w Oslo. W pewnym momencie odezwała się do matki właśnie w tym języku.
– To mogło być zwykłe kłamstwo – zauważa Fredrik. – Każde jej słowo to mogło być pospolite łgarstwo. – Na myśl o tym całe moje ciało przenika lodowaty strach. Wierzymy w to, co się nam powie, uznajemy słowa innych za prawdę niezliczoną liczbę razy dziennie. Ale czy powinniśmy tak postępować? Rozlega się pukanie do drzwi i pojawia się kolejny policjant.
– Udało nam się skontaktować z sekretariatem. Josephine nie została jeszcze oficjalnie wpisana na listę uczniów szkoły Korsvik.
– Co to znaczy? – pytam. – Line powiedziała, że przyjechali na początku semestru. Jest już połowa października. Jak mogła nie być zarejestrowana?
– Wygląda na to, że to nieprawda. Josephine przyjechała dopiero w środę i zapisano ją na trzy dni próbne.
Fredrik i ja kolejny raz wymieniamy spojrzenia. Serce bije mi zbyt mocno, słabo mi. Czuję się jednocześnie osobliwie opanowana, jakby wszystkie moje komórki mózgowe były pobudzone i w stanie gotowości. Muszę ją odzyskać. Muszę zachować zimną krew, żeby odzyskać córeczkę. Ale chciałabym tylko krzyczeć i choć staram się powstrzymać, wyrywa mi się udręczony szloch.
– Nie rozumiem. Musiała podać dane z paszportu. Akt urodzenia? Cokolwiek?
– Podała numer ubezpieczenia społecznego, którego szkoła nie zdążyła jeszcze zweryfikować. Sprawdziliśmy go teraz i niestety jest fałszywy. Powiedziała sekretarce, że przyniesie paszport w poniedziałek.
– A dom? Skoro wynajęła go za pośrednictwem Airbnb, musiała się zarejestrować. Używaliśmy Airbnb, profile są weryfikowane na wiele sposobów. Trzeba użyć karty kredytowej.
– Ustalamy właśnie, jakiej karty użyto oraz z jakiego adresu IP dokonano rezerwacji.
– A jej telefon?
– Sądzimy, że go wyrzuciła, ale właśnie próbujemy go odzyskać.
– Chwileczkę – wtrąca Fredrik. – Skoro więc zabrała naszą córkę i wyjechała wczoraj wieczorem, zaraz po tym, jak żona pojechała do domu, to miała do dyspozycji ile? Prawie całą dobę? Mogą już być wszędzie.
Policjant kiwa głową z powagą.
– Zapewniam państwa, że odszukamy Lucię. Znajdziemy ją. W Norwegii bardzo rzadko dochodzi do takich wydarzeń. I prawie wszystkie zaginione dzieci wracają do domu całe i zdrowe w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Znajdziemy Lucię, angażujemy w tę sprawę ogromne siły. Zdecydowaliśmy się nagłośnić sprawę jak najszerzej we wszystkich mediach. Liczymy na to, że zgłoszą się świadkowie.
– A… A jeśli w międzyczasie ją zabiją? To jest moje dziecko!
– Pani Blix, takie obawy są w pani sytuacji nieuniknione. Ale proszę mi wierzyć, że będziemy pracować bez wytchnienia i poświęcimy wszystkie nasze zasoby, by zlokalizować państwa córkę. W następnej kolejności porozmawiają z wami psycholodzy – to niebywale istotne, by potrafili się państwo o siebie zatroszczyć w najbliższych dniach. Przez wzgląd na Lucię, dobrze? Musicie być silni dla niej. Jest tam gdzieś, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że żyje. Gdy do niej dotrzemy, będzie was potrzebować bardziej niż kiedykolwiek. A na pewno do niej dotrzemy. Rozumiecie? – Mówi kobieta, Kristine Hermansen. – A kiedy porozmawiacie z psychologami, mamy nadzieję, że będziecie się czuli na siłach wziąć udział w konferencji prasowej. Okazuje się, że najlepsze rezultaty uzyskujemy, gdy rodzice zwracają się z bezpośrednim apelem do widzów. Jutro musimy z wami wrócić do Asnestoppen, by ustalić, czy w domu zostały jakieś rzeczy Lucii. Nasi technicy już tam są, ale niestety sprzątaczka dotarła przed nimi.
Fredrik i ja patrzymy na siebie. Gdy spoglądam w udręczone oczy męża, odczuwam fizyczny ból.
– Dlaczego jesteście tacy pewni, że ona żyje? – pytam szeptem.
– Bo statystycznie rzecz ujmując, niezależnie od motywu przestępstwa, Lucia jest o wiele więcej warta żywa niż martwa. W przypadku porwania dzieci bardzo rzadko rzeczywiście padają ofiarą zabójstwa, choć żądne sensacji media niekiedy to przeinaczają. Ponadto uprowadziła ją kobieta, a to również oznacza, że ryzyko śmierci jest mniejsze – szczerze mówiąc, to zdecydowanie mniej prawdopodobne, by kobieta była zamieszana w planowane zabójstwo.
*
– Proszę – zwracam się do ściany błyskających świateł. – Proszę, wypuśćcie ją. Zrobimy wszystko. Wszystko. – Głos mam dziwnie spokojny, jak gdyby go wcześniej nagrano. Pamiętam, że widywałam w telewizji inne matki, w takiej sytuacji jak obecnie ja, w innym życiu. Wtedy nie mogłam się domyślić, jak by to było stać tu i wypowiadać te słowa. Błagać. Odwróciłabym się od ich zrozpaczonych oczu, od zaciśniętego w pobielałych palcach zdjęcia dziecka, od ich dotkliwej, niewyobrażalnej trwogi. Zastanawiałabym się, jak można przeżyć choćby sekundę, nie wiedząc, gdzie znajduje się dziecko. Nadal nie znam odpowiedzi na to pytanie. Nie potrafię zebrać myśli.
– Sprawiałaś wrażenie naprawdę uroczej, życzliwej kobiety – ciągnę wyraźnym i łagodnym głosem, zwracając się niejako wprost do Line. – Czułam, że mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. Nie rozumiem powodu. Ale chcę ci to powiedzieć: proszę, proszę, nie rób Lucii krzywdy. Błagam cię. Jak matka matkę, proszę, nie krzywdź mojego dziecka. Jeżeli teraz się zgłosisz, konsekwencje tych wydarzeń będą znacznie mniejsze. Wszyscy będziemy mogli wrócić do swojego życia. Nie będziemy cię nienawidzić, przepełni nas wdzięczność. Lucia musi być z nami. Proszę, proszę, niech to się teraz skończy.
Schodzę z podium i patrzę Fredrikowi w oczy. Łzy płyną mu po policzkach i kiwa do mnie lekko głową. Policjantka, która wcześniej nas przesłuchiwała, Kristine Hermansen, kładzie mi rękę na ramieniu i odprowadza od prasy, ich aparatów fotograficznych, kakofonii wykrzykiwanych pytań, do niewielkiego pokoju z czerwoną kanapą i dwoma niebieskimi fotelami. Osuwam się na siedzisko i zamykam oczy, lecz pod powiekami wciąż błyskają mi powidoki fleszy. Po długiej chwili ustaje hałas w mojej głowie, światła przygasają i zostaje jedynie odrętwiały, cichy mrok. Tak teraz wygląda moje życie.Pięć
Elisa
Siedzimy w samochodzie przed naszym domem i patrzymy na jego skromną, lecz uroczą elewację. Wiedliśmy tutaj udane życie, które teraz dobiegło końca. Niezależnie od tego, co się wydarzy, nasze zwyczajne rodzinne życie bezpowrotnie uległo zniszczeniu. Nie mogę się zmusić, by obrócić głowę choćby o centymetr albo spojrzeć mężowi w oczy. Jak damy radę spędzić tutaj noc bez niej?
Idziemy pomału do drzwi niczym lunatycy, a Fredrik nie może trafić kluczem do zamka. Stoimy zupełnie nieruchomo w ciszy i ciemności przedpokoju pełnego rozrzuconych butów. Wszystko wydaje się zwyczajne, ale nic takie nie jest. Ze wszystkich sił wyobrażam sobie, że sytuacja jest taka sama jak zawsze, gdy dzieci jadą na noc do rodziców Fredrika. Często do nich jeżdżą. Podobało nam się, gdy ich nie było. Nie mogliśmy się doczekać, by zostać sami.
Wbijam paznokcie w dłonie, najmocniej jak umiem, i daję upust morzu łez. Fredrik mnie obejmuje, ale nie wiem, czy mnie podtrzymuje, czy sam wspiera się na mnie, by nie upaść. Lgniemy do siebie, szlochając bardzo długi czas.
– Musimy się przespać – szepcze Fredrik. – Za niecałe sześć godzin przyjedzie policja.
– Jak?
Fredrik wyjmuje z kieszeni pudełeczko tabletek nasennych, które dostał od policyjnego lekarza, i potrząsa nim lekko z grzechotem.
*
Gaute Svendsen, ten sympatyczny policjant z Ameryki Południowej, który spisał nasze dane wczoraj wieczorem na Sandefjord Politistasjon, oraz Kristine Hermansen przyjeżdżają nieoznakowanym niebieskim bmw i wiozą nas do Asnes. Gdy mijamy nieduży kiosk MIX na rogu, ściska mnie ostro w żołądku, bo przypomina mi się, jak zeszłego lata Lucia i Lyder, z promiennymi uśmiechami na twarzyczkach, siedzieli na drewnianej ławeczce i pili błękitne slushie po wycieczce łódką po jeziorze. Ławka jest teraz pusta. Z wysiłkiem odwracam wzrok i kieruję go na własne dłonie, zaciśnięte na kolanach, i nie podnoszę oczu, dopóki samochód się nie zatrzymuje.
Dom w Asnestoppen wygląda inaczej. Jest bezosobowy, surowy, pusty. Zawsze taki był? Nie. Paliły się świece i panowała przytulna, choć nieco pretensjonalna atmosfera. Budynek wyglądał, jakby ktoś w nim mieszkał – w bardzo eleganckim stylu, ale był to czyjś dom. Natomiast obecnie nie potrafię sprecyzować, co się zmieniło, lecz budynek jawi się jako czyste płótno. Mocno trzymam Fredrika za rękę. W ślad za dwojgiem policjantów oraz technikiem w kombinezonie ochronnym wchodzimy po schodach. Dano nam rękawiczki, a na butach mamy niebieskie, plastikowe ochraniacze.
– Cokolwiek – mówi Gaute Svendsen. – Nawet najmniejszy drobiazg należący do Lucii czy detal, który rozpoznacie, może mieć decydujące znaczenie. Technicy znaleźli między innymi te rzeczy, być może coś należy do waszej córki. – Kieruje naszą uwagę ku wyspie kuchennej wykończonej brązem, na której rozłożono kilka przedmiotów. Różowa spinka do włosów, zielona dziecięca szczoteczka do zębów z zatyczką w kształcie dinozaura, notesik, zestaw zabawkowych kluczy z plastiku i czarna wełniana skarpetka. Wskazuję szczoteczkę.
– To należy do niej – wyduszam cicho.
– Dobrze – mówi jedna z techników, drobna kobieta podobna do ptaka z kędzierzawą trwałą przypominającą gniazdo. – Na szczoteczce powinno być sporo materiału genetycznego. Zbadamy ją pod kątem DNA.
– Dlaczego będziecie badać DNA? – Serce bije mi tak szybko, że muszę wesprzeć dłoń na chłodnej, metalowej powierzchni wyspy.
– Bo w miarę postępów dochodzenia będziemy mogli wykryć ewentualną zgodność DNA z państwa córką.
– Że co, na przykład gdybyście natrafili na… ciało? – pyta Fredrik. Gaute Svendsen i techniczka wymieniają szybkie spojrzenie.
– Jeśli na przykład znajdziemy samochód i będziemy podejrzewać, że przewieziono nim Lucię, ustalimy, czy na pewno w nim była. – Zapada przytłaczająca cisza, potem Gaute kolejny raz zwraca naszą uwagę na parę żałosnych przedmiotów, które leżą przed nami.
– Nic innego do niej nie należy? – pyta.
– Nie.
– Na górze znaleźliśmy także to – mówi inna techniczka, młoda kobieta z farbowaną na różowo grzywką, która wystaje spod plastikowego czepka. Kobieta ma w ręku nieduże metalowe pudełko. Podaje mi je, a w środku znajduje się Myszka Minky. Zamykam oczy i przytulam podniszczoną zabawkę do twarzy, głęboko wdychając charakterystyczny zapach mojego dziecka.
– Jezu – mówi Fredrik. Osuwam się na kolana, kurczowo ściskając Minky, najcenniejsze, co Lucia posiada, bo wiem, że nigdy by się z nią nie rozstała z własnej woli. Zaciskam mocno powieki, przywołując w pamięci ostatnie chwile, kiedy ją widziałam.
– Kochanie. – Fredrik stara się delikatnie mnie podnieść, ale ja nie otwieram oczu, bo widzę ją w myślach – robi gwiazdy i się śmieje, szczęśliwa i ufna, że znajduje się w miejscu, które uważa za bezpieczne. Zawiodłam ją. Gdy była mała, tyle nocy przesiedziałam przy jej łóżeczku i szeptałam jej do ucha, że zawsze ją ochronię. Że będzie całym moim światem. Że życie będzie ciekawe, przyjemne i dobre. Ale zawiodłam.
– Kochanie, chodź – powtarza Fredrik. Tym razem wstaję.
– Zabiję tę babę gołymi rękami – oznajmiam.
*
Kiedy wychodzimy z komendy, jest już prawie wieczór. Nie ma żadnych wiadomości, w ogóle niczego. Nie ma Lucii. Istnieje tylko czarna otchłań, którą po sobie zostawiła.
– Fred, wstąpimy do twoich rodziców? Chcę przywieźć do domu Lydera.
– Mówili, że zaopiekują się nim, jak długo trzeba, kochanie, nie sądzisz, że warto…
– Potrzebuję mojego syna, Fredrik – odpowiadam, a on uświadamia sobie, że nie zmienię zdania, więc zawraca w stronę bungalowu rodziców w Bugården.
– Gdzie jest Lula? – pyta Lyder, jak tylko otwierają się drzwi. Patrzy za mnie w ciemną noc ze ściągniętą i zmartwioną miną.
– Nie wiemy, skarbie – odpowiadam, klękam i obejmuję synka. Choć zazwyczaj tego nie lubi, tym razem pozwala mi się długo przytulać. Siedzimy chwilę w pretensjonalnie umeblowanym salonie teściów, a Fredrik przekazuje rodzicom najświeższe nowiny. Vigdis splata dłonie nerwowo i kręci głową smutno. Lyder przysłuchuje się rozmowie, siedząc na dywanie przy swojej kolejce. Trzyma lokomotywę Piotrusia nieruchomo w powietrzu.
– Ja tego po prostu nie rozumiem – powtarza w kółko Vigdis. Karl kiwa głową gwałtownie. Jego czerwona twarz nabiegła krwią jeszcze bardziej niż wcześniej, ale teść się nie odzywa.
Jedziemy do domu w milczeniu. Nie odwracam się – udaję przed sobą, że z tyłu siedzą moje dzieci. Gonitwa myśli nie ustaje. Muszę panować nad sobą ze wszystkich sił, by nie roztrząsać najgorszych scenariuszy. Mimo to nie udaje mi się odeprzeć wszystkich obaw i oczyma duszy widzę ciche, ciemne jezioro, na powierzchni którego odbija się lśniący nów księżyca, a pod nim – moja ukochana córeczka. Później widzę nierzucające się w oczy wzgórze, znajdujące się nie wiadomo gdzie, w takim miejscu, gdzie plączą się jedynie zwierzęta. Niewielki kawałek ziemi wykopano i później starannie zamaskowano, a głęboko pod warstwą gliny – moja ukochana córeczka. Widzę podupadłą, starą, drewnianą chatę w sosnowym lesie, z dala od wszelkich sąsiadów, takie miejsce, gdzie cisza jest tak dojmująca, że sama przeistacza się w dźwięk, a tam, zamknięta w zimnym pomieszczeniu z drewnianymi ścianami – moja ukochana córeczka.
Dłonie mam śliskie od potu, w głowie mętlik. Potrafię tylko powtarzać ciągle w myślach jej imię, jak cały czas każdego dnia. „Lucia” znaczy światło, czyste światło i miłość. Myślę o innych dzieciach, których twarze wszyscy znamy – tych, co zniknęły i nigdy nie wróciły, a ich rodzice rozpoczynali kampanię za kampanią. Czy moje dziecko przejdzie do historii jako jedno z nich?
Z wysiłkiem wracam do teraźniejszości, do samochodu, męża i syna. Mój wzrok spoczywa na zmęczonej twarzy Fredrika, upiornie podświetlonej przez pomarańczowe latarnie. Podjeżdża pod nasz dom, ale wszyscy troje siedzimy dłuższą chwilę w mrocznej ciszy samochodu. Niepodobna wejść do domu i wieść zwykłe życie bez niej, skoro ona jest sama nie wiadomo gdzie.
Idę żwirową ścieżką do drzwi frontowych, gdy nagle Lyder, który pobiegł i nas wyprzedził, krzyczy:
– Mamo, tato! Patrzcie! List! – Lyder trzyma zwykłą białą kopertę zaadresowaną do „Rodziny Blix”.
Ciąg dalszy w wersji pełnej