- W empik go
Perswazja - ebook
Perswazja - ebook
W Londynie ma miejsce seria samobójstw wśród starszych osób. Policja nie widzi w tym nic podejrzanego, zamyka jedną sprawę po drugiej. Tylko jeden człowiek podejrzewa, że w grę wchodzi coś bardziej złowieszczego.
Inspektor Tom Thorne, przeniesiony niedawno karnie do służby mundurowej, ma przeczucie, że w tych zgonach ktoś maczał palce. Krok po kroku, narażając swą i tak już mocno nadszarpniętą reputację, podupadającą karierę i ledwie rozpoczęty nowy związek oraz przyjaźń i dalsze kariery swych nielicznych przyjaciół, rusza tropem mordercy.
Natrafia na sławną sprawę sprzed lat i zatwardziałego londyńskiego gangstera, który nie zawaha się przed niczym, aby dopełnić krwawej zemsty. To człowiek niemający nic do stracenia i sporą listę ofiar do zlikwidowania. Co więcej, zna sposób, aby zmusić tych ludzi, aby sami odebrali sobie życie… W tej rozgrywce prócz zimnej krwi Thorne’owi potrzebna będzie zwłaszcza siła perswazji.
(Tom Thorne: Tom 11)
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788742860205 |
Rozmiar pliku: | 884 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak wiele krwi?
Kiedy w końcu znalazł właściwą stronę w internecie, przebrnął przez ten cały durny szajs, że trzeba mieć coś, dla czego warto żyć, i próbować zasięgnąć pomocy u specjalistów; kiedy w końcu odnalazł stronę, która naprawdę powiedziała mu to, co chciał wiedzieć, na to jedno jedyne pytanie nie znalazł odpowiedzi. Były tam wszystkie inne informacje: jak i gdzie ciąć, o tym że woda w wannie pomaga podnieść temperaturę ciała i rozszerza żyły czy coś w ten deseń. I pozwala zapewnić nieprzerwany upływ...
To było irytujące, bo kiedy już postanowił, co chce zrobić, musiał wiedzieć, jak tego dokonać we właściwy sposób. Miał wszystkie informacje, dzieliło go od nich tylko parę naciśnięć klawisza. A więc... jak wiele krwi musi wypłynąć z ciała, zanim... nadejdzie koniec? Przypuszczalnie parę litrów. Z całą pewnością sporo już wypłynęło. Patrzy na wirujące w wodzie chmury szkarłatu, widzi, jak wznoszą się i opadają, aż w końcu cała woda w wannie zabarwia się na czerwono. I już nie widzi leżącego na dnie wanny noża.
To szok, ile tego wypływa.
Zastanawia się nad tym jeszcze przez kilka minut, ale stwierdza, że ostatecznie to nie ma znaczenia. Może nie wiedzieć, ile konkretnie krwi musi stracić ciało, ile pint czy litrów, ale odpowiedź jest oczywista, jedyna i w zupełności mu wystarczy.
Dostatecznie dużo.
Nie jest to też w sumie takie bolesne, a w każdym razie po tych pierwszych cięciach, które z pewnością musiały trochę zapiec. Czytał, że to jeden z łagodniejszych sposobów na pożegnanie się ze światem, w porównaniu z niektórymi, ale tamte i tak nie wchodziły w rachubę. Ten był doskonały. Owszem, bałagan przy tym był nieunikniony, ale sposób – doskonały. Odkąd podjął ostateczną decyzję, borykał się z jeszcze jednym pytaniem, ale nie udało mu się znaleźć żadnej strony internetowej, która podsunęłaby mu na nie jakąś odpowiedź.
Co jest potem?
Nigdy nie był specjalnie wierzący, nigdy nie zaprzątał sobie głowy kwestią Boga, lecz teraz nie mógł przestać się zastanawiać. Teraz, w tym miejscu, w którym się obecnie znajdował. Rany boskie, czy poziom wody faktycznie się PODNIÓSŁ? Czy krwi naprawdę było AŻ TYLE?
A więc... co potem, co jest po tamtej stronie?
Pewnie nic. Zawsze tak właśnie myślał, tylko ciemność, jak wtedy gdy zasypiasz i nic ci się nie przyśni. W sumie nieźle, konstatuje, zważywszy na szajs, z jakim ludzie w większości muszą walczyć przez całe życie, ale mimo wszystko byłoby miło, gdyby jednak miało być coś więcej. Nie chmury, harfy, chóry anielskie i cały ten cyrk, ale, no wiecie... wieczny spokój czy coś.
Tak, spokój byłby mile widziany. Cisza i spokój.
Unosi wzrok, kiedy mężczyzna w wannie, ten, z którego ciała wypływa właśnie cała krew, znów zaczyna pojękiwać.
– Ciii. Przecież mówiłem, że masz być cicho, tak?
Mężczyzna porusza się, jego blade ciało osuwa się na dno wanny. Zaczyna się miotać i krzyczy, z ust dobywa się bulgot, z nosa lecą mu smarki. Krew rozpryskuje się po kafelkach i rozlewa fale jasnoczerwonej wody na matę łazienkową.
Mężczyzna, który go obserwuje, siedząc na sedesie z opuszczoną klapą, zmienia nieznacznie pozycję i unosi nogi, aby woda nie zachlapała mu stóp.
– Spokojnie – mówi. Delikatnie odkłada na bok czasopismo i nachyla się w stronę mężczyzny w wannie. – Może się uspokoisz, stary, i golniesz sobie jeszcze łyczek szkockiej? – Ruchem głowy wskazuje okrwawioną butelkę, stojącą obok wanny. – To pomaga, czytałem o tym. Napij się jeszcze, zamknij oczy i pozwól sobie odpłynąć, co nie? – Sięga po czasopismo.
– Niedługo będzie po wszystkim, słowo daję...1
Tom Thorne schylił się i delikatnie podniósł niedużą szklaną buteleczkę stojącą na nocnym stoliku. Była już otwarta, biały kapturek leżał obok strzykawki, kilka kropel mlecznego płynu rozlało się wokół czubka igły. Powąchał buteleczkę. Nieznany słaby zapach kojarzył mu się z zaprawą gipsową albo środkiem odkażającym. Podsunął buteleczkę w stronę kobiety, która czekała obok niego, i uniósł ją na wysokość jej twarzy.
– Co o tym sądzisz?
Przez ostatnie pół godziny rozglądał się po całym domu. W łazience znalazł sporo leków, ale zważywszy na wiek osób, których to dotyczyło, nie był zaskoczony. Wszystko wydawało się w należytym porządku, żadnych śladów wtargnięcia do domu z użyciem siły. Szybę w tylnych drzwiach wybiła kobieta, która teraz mocno powąchała buteleczkę, młoda policjantka nazwiskiem Nina Woodley. Ona i jej partner byli pierwszymi funkcjonariuszami, jacy dotarli na miejsce po przyjęciu zgłoszenia.
– To insulina – powiedziała w końcu Woodley. – Mój brat jest diabetykiem, więc...
Thorne odstawił buteleczkę. Zdjął cienkie, plastikowe rękawiczki i wcisnął je z powrotem do kieszonki policyjnej kamizelki.
– Sęk w tym – dodała Woodley – że to środek na receptę.
– I co z tego?
– Na buteleczce nie ma etykiety.
Drzwi do pokoju otworzyły się i wyjrzał zza nich jeden z mundurowych funkcjonariuszy, których rozstawiono na dole. Zanim zdążył się odezwać, minął go wezwany do przypadku lekarz, młody, rumiany na twarzy i energiczny. Poświęcił zaledwie kilka minut oględzinom ciał, podczas gdy Thorne przyglądał mu się z rogu pokoju. Na dole Woodley przybiła gwoździami kawałek grubej plastikowej folii w miejscu wybitej szyby, a inny funkcjonariusz zaparzył dla wszystkich herbatę.
– No i już – powiedział doktor. Zamknął torbę i spojrzał na zegarek, aby ustalić dokładny czas do oświadczenia. – Stwierdzono zgon. – Wydawał się dziwnie wesoły jak na kogoś, kto musiał zerwać się z łóżka za kwadrans czwarta w słotny, październikowy poranek.
Thorne pokiwał głową, formalnościom stało się zadość.
– Sprawa jest prosta i oczywista. Zero kłopotów jak dla was.
– Jak dawno temu? – spytał Thorne.
Doktor popatrzył na ciała, jakby to ostatnie spojrzenie mogło coś zmienić.
– Przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, może trochę więcej.
– To by się zgadzało – rzekł Thorne. Telefon alarmowy odebrano tuż po pierwszej w nocy. Jedno z dzieci – syn, obecnie mieszkający w Edynburgu – martwił się, że nie może skontaktować się z rodzicami od ubiegłego popołudnia. Co prawda rodzice rzadko korzystali ze swoich komórek, jak wyjaśnił operatorowi mężczyzna, ale kiedy przez dłuższy czas nie odbierali również telefonu stacjonarnego, zaczął się niepokoić.
Przeszukując dom godzinę wcześniej, Thorne odnalazł obie komórki leżące jedna przy drugiej w salonie. Każdy z telefonów zarejestrował od sześciu do siedmiu nieodebranych połączeń.
– Zakładając, że położyli się między dziewiątą a dziesiątą – rzekł doktor – musieli umrzeć niedługo potem, a przynajmniej takie jest moje zdanie. Oczywiście to zależy od tego, co robili, jak długo czekali... no wie pan, ale insulina to dobry sposób na pożegnanie się z tym światem. Właściwa dawka i w ciągu godziny jest po wszystkim.
– Jasne.
– Prawdę mówiąc, ten sposób jest bardzo popularny wśród lekarzy. Sposób na odejście na tamten świat, znaczy się. Jeżeli komuś naprawdę na tym zależy.
Thorne pokiwał głową, uważając, że gliniarze mieli więcej powodów, aby „mogło im na tym zależeć”, niż ktokolwiek inny, kto przychodziłby mu na myśl. Zastanawiał się, ilu gliniarzy faktycznie wybierze takie rozwiązanie.
I jakie wybrałby on sam.
Drzwi znów się otworzyły i pojawiła się w nich Woodley.
– Są już kryminalni.
– Zaczyna się – mruknął Thorne. – Gry i zabawy towarzyskie.
– To ja już pójdę – skwitował lekarz.
Thorne powiedział:
– Jasne, dzięki.
Patrzył, jak doktor zabiera swój płaszcz leżący w rogu łóżka, a potem wychodzi, nie zamykając za sobą drzwi. Najprawdopodobniej łyknąłbym pigułki, pomyślał Thorne, choć gdybym był naprawdę mocno zdesperowany, mógłbym wziąć też pod uwagę inne opcje.
Jaka szkoda, że te najszybsze rozwiązania powodowały też największy bałagan.
Odwrócił się, by spojrzeć na ciała na łóżku.
Wyglądają na zmęczonych, pomyślał Thorne. Jakby już mieli dość. Skóra na twarzy kobiety wydawała się cienka jak papier. Na policzkach mężczyzny odznaczały się pajączki popękanych żyłek.
Już słyszał głosy z korytarza poniżej, znudzony ton i pseudocockneyowski akcent: Tam na górze, taa? Ciężkie kroki na schodach, a po chwili mężczyzna stanął w drzwiach i rozejrzał się pobieżnie po pokoju.
Detektyw inspektor Paul Binns pracował na posterunku policji w Lewisham, podobnie jak Thorne, choć kryminalni mieli swoją siedzibę na innym piętrze, toteż ich ścieżki w ciągu ostatnich trzech miesięcy, odkąd Thorne został tam przeniesiony, przecięły się zaledwie kilka razy. Binns był o parę lat młodszy od Thorne’a, tuż po czterdziestce i zdecydowanie szczuplejszy. Ostrzyżony „na zapałkę”, niemal do gołej skóry, kompensował swój wygląd i zachowanie komiksowego przedsiębiorcy pogrzebowego szarym garniturem i krawatem, który mógł służyć jako test dla daltonistów. Skinął głową do Thorne’a i podszedł do łóżka, jakby zwiedzał dział meblowy w hipermarkecie.
– No więc? – spytał po minucie. – Co ja tu robię?
Zanim Thorne zdążył odpowiedzieć, z jednego z radiowozów z jego zespołu nadeszło zgłoszenie. Na imprezie w Kidbourne zaczęło się robić gorąco i obecność Thorne’a mogła być pożądana. Powiedział, że wciąż jest uwiązany tutaj, wezwał kolejne dwie jednostki do zgłoszenia, a potem wyciszył krótkofalówkę.
– Kazałem jednemu z moich konstablów wezwać tu pana – stwierdził.
– Tak, wiem, dlatego tu jestem. – Skinienie głową od drzwi było w miarę uprzejme, na więcej Thorne nie mógł raczej liczyć. Wskazał na ciała, poprawił mankiety. – Sprawa wydaje się jasna i oczywista, czyż nie?
To samo powiedział lekarz.
Thorne podszedł do Binnsa i stanął przy łóżku.
– Coś tu nie gra.
Binns skrzyżował ramiona i z trudem stłumił znużone westchnienie.
– No to śmiało, dowiedzmy się, o co niby chodzi.
– Ta staruszka wyjęła sztuczną szczękę – powiedział Thorne.
– Co?
– Sztuczną szczękę. Górną. Jest w łazience, w plastikowym pudełku, zapewne tam, gdzie zostawiała ją co wieczór.
– No i?
– Wyjmuje się sztuczną szczękę, kiedy kładzie się do łóżka, kładzie się spać, tak? To właśnie robi się każdego wieczoru. Każdego normalnego wieczoru, mam rację? Ale nie robi się tego, decydując się na... coś takiego. Nie wtedy, kiedy razem z mężem zamierza się wziąć zabójczą dawkę insuliny i odpłynąć w wieczny sen w uścisku ramion ukochanej osoby. Nie robi się tego, mając świadomość, że już się więcej nie obudzi.
Binns spojrzał na niego.
– Ona na pewno nie chciałaby, żeby TAK ją odnaleziono – ciągnął Thorne.
– Znałeś ją, prawda? – Binns pokręcił głową, pociągnął nosem, pstryknął palcami. – Dalej!
Thorne wziął głęboki oddech, starając się zachować niewzruszony, spokojny ton głosu.
– Skąd wzięli insulinę? Na buteleczce nie ma etykiety, więc na pewno nie przepisano jej na receptę. Nic w całym domu nie wskazuje, że którekolwiek z nich chorowało na cukrzycę.
– Mogli ją zdobyć gdziekolwiek.
– Podobnie jak osoba trzecia.
– Jakoś mnie to nie przekonuje.
– Wobec tego skąd wzięła się tu ta insulina?
– Skąd mam wiedzieć? – spytał Binns. – Załatwili przez internet? Widziałem na dole komputer.
– Nie wydaje mi się.
– Daj spokój, przez internet można załatwić wszystko, trzeba tylko dobrze poszukać.
– Może.
– Jak już postanawiasz, że ze sobą skończysz, prędzej czy później znajdziesz sposób, zgadza się?
Thorne nie odpowiedział.
– I to wszystko? – spytał Binns. – Sztuczna szczęka i insulina? Serio?
Thorne ponownie spojrzał na ciała Johna i Margaret Cooperów, lat siedemdziesiąt pięć i siedemdziesiąt trzy. Kołdrę podciągnięto wysoko, ale widać było wyraźnie, że Margaret Cooper jedną ręką obejmowała męża przez pierś, a twarz miała wtuloną w jego ramię. Na łyżeczkę, pomyślał. Pary sypiały „na łyżeczkę” w starych piosenkach, które lubiła jego matka, w tych smętnych pościelówach miłosnych czy jak to kiedyś nazywano; być może tych samych, których w młodości słuchało z wypiekami na twarzach tych dwoje. Usta kobiety zwiotczały, lekko rozchylone. Policzki miała zapadnięte. Górna warga cofnęła się w szczelinę, gdzie powinna znajdować się sztuczna szczęka. Spoza rozchylonych warg jej męża widać było pożółkłe zęby i koniuszek poszarzałego języka. Oczy miał mocno zamknięte.
Umarli przytuleni do siebie, ale Thorne nie wątpił, że ich śmierć nie była spokojna i łagodna.
– Cóż jeszcze? – spytał Binns. – Mam papierkową robotę, z którą muszę się uporać.
Było coś jeszcze. Thorne to wiedział.
Jego oczy wypatrzyły coś w ciągu kilku pierwszych sekund, kiedy wszedł do tego pokoju: fragment informacji wizualnej, może nie do końca sensownej, której jego umysł nie był w stanie odpowiednio przetworzyć. Kształt lub cień, COŚ co było nie tak. Ale uporczywie nie potrafił tego wychwycić, jak piosenka, którą rozpoznajesz, ale jej tytuł ci umyka.
Starając się, by nie wypadło to zbyt ostentacyjnie, znów rozejrzał się po pokoju.
Szafa zamknięta. Zasłony zaciągnięte. Kosmetyki i inne drobiazgi na toaletce: szczotka do włosów, portfel, płatki kosmetyczne. Garść monet w małej, porcelanowej miseczce. Damski szlafrok przerzucony przez oparcie jednego krzesła, męskie ubranie starannie złożone na drugim. Buty i kapcie wsunięte równo pod krzesło. Tani długopis, książka i futerał na okulary na nocnej szafce żony, książka z krzyżówkami przy łóżku na podłodze, duża czarna torebka zawieszona u wezgłowia łóżka. Butelka i strzykawka po stronie mężczyzny. Na wpół opróżniona szklaneczka z wodą. Tubka z maścią, puszka deep heat...
Co było nie tak na tym obrazku?
– Nie ma listu pożegnalnego – powiedział Thorne.
Binns odwrócił się i oparł o wezgłowie.
– Wiesz, że to o niczym nie świadczy – zauważył.
Thorne wiedział doskonale, ale to było najlepsze, co mu przyszło do głowy, gdy gorączkowo – i jak dotąd na próżno – starał się zidentyfikować coś, co nie dawało mu spokoju i nie pasowało mu w tym wszystkim.
Jego przyjaciel Phil Hendricks sporo mu opowiedział o samobójstwach podczas ostatniego dochodzenia, przy którym wspólnie pracowali... ostatniej sprawie, którą Thorne prowadził jako detektyw. Patolog uczestniczył niedawno w seminarium na ten temat i z przyjemnością dzielił się z Thorne’em nabytą wiedzą. Prawda była taka, że w większości przypadków ludzie popełniający samobójstwo nie zostawiali listów pożegnalnych. To jeden z wielu mitów.
– Nawiasem mówiąc, wiem, co robisz – burknął Binns.
– Och, doprawdy? – Thorne zignorował serię trzasków i wizgów ze swego radia. Zgłoszenie domniemanego włamania w Brockley. Na imprezie w Kidbourne dochodziło do eskalacji przemocy.
– Zamieniam się w słuch.
Binns uśmiechnął się.
– Tak. Zważywszy na to, gdzie byłeś wcześniej i gdzie jesteś teraz... wydaje się całkiem zrozumiałe, że trochę ci odbija, prawda? Jest rzeczą normalną, że próbujesz doszukiwać się w czymś tak oczywistym... czegoś całkiem innego. – Mimochodem spojrzał na komórkę, którą trzymał w lewym ręku. – Rozumiem to, stary. Szczerze ci współczuję.
Protekcjonalność, pomyślał Thorne.
– Nie wiem, jak bym się zachował, będąc na twoim miejscu.
– Wkurzałbyś się na przemądrzałych detektywów, którym się wydaje, że wszystko wiedzą najlepiej.
– Naprawdę? – Binns udał zaskoczenie. – A jaki ty kiedyś byłeś, co?
Thorne zacisnął palce na staroświeckim, metalowym wezgłowiu łóżka.
– Chcę tu ściągnąć ekipę kryminalną – powiedział.
Zadaniem ekipy było gruntowne zbadanie potencjalnego miejsca zbrodni i zebranie istotnych materiałów dowodowych jeszcze przed przekazaniem sprawy konkretnej jednostce śledczej. To oni decydowali, czy dany przypadek był klasyfikowany jako „nagła śmierć”, czy też nie. I czy w grę wchodziła śmierć podejrzana.
– No cóż, sam wiesz, jak to działa. – Binns oparł się o ścianę przy staroświeckiej toaletce. – Obecnie system działa inaczej. Mam na myśli twoją i moją formację. A w każdym razie inaczej niż za twoich czasów, jak mi się wydaje.
– Dobrze ci się wydaje – odrzekł Thorne.
Za twoich czasów. Minęło prawie dwadzieścia pięć lat, odkąd Tom Thorne, idąc do pracy, musiał wkładać służbowy mundur. Odkąd był funkcjonariuszem służby mundurowej.
Śnieżnobiała koszula z dwiema lśniącymi gwiazdkami inspektora na epoletach.
Czarny, przypinany krawat.
Ta pieprzona czapka...
– Wszystko zależy ode mnie – stwierdził Binns. – To ja decyduję, czy należy tu sprowadzić ekipę kryminalnych.
– Znam procedury – odparł Thorne.
Ale Binns wolał mu przypomnieć.
– Tylko detektyw inspektor może zawezwać ekipę.
– Rozumiem – powiedział Thorne. – To do dzieła. – Binns miał rację, że procedura trochę się różniła od tej sprzed dwóch dekad. Teraz była nieco bardziej elastyczna. Nie przestrzegano zbyt przesadnie ścisłego łańcucha dowodzenia. Może nie wszyscy byli w ten sposób odpowiednio kryci, ale przynajmniej zyskiwano na czasie.
– Szczerze mówiąc, nie rozumiem, po co miałbym to zrobić.
– Naprawdę? – spytał Thorne.
– Argument ze sztuczną szczęką jest śmiechu wart i wątpię, by kogokolwiek obchodziło, skąd tych dwoje wzięło insulinę. – Binns rozejrzał się po pokoju i wzruszył ramionami. – Ściągnę tu kryminalnych, a oni powiedzą to samo, mam rację? I koniec końców wyjdziemy na idiotów.
– Mimo wszystko – mruknął Thorne – byłbym rad, gdybyś ich tu ściągnął.
Binns pokręcił głową.
– Nic z tego.
– Jasne – wycedził Thorne. Poczuł, że krew napływa mu do twarzy. – To przez to, gdzie jesteś ty, a gdzie ja. Palant...
Binns też trochę poczerwieniał, lecz poza tym wydawał się nieporuszony tą obelgą.
– Myśl sobie, co chcesz, kolego, ale nie zamierzam marnować czyjegokolwiek czasu tylko dlatego, że dostrzegasz morderstwo tam, gdzie go nie ma. – Podszedł do drzwi i odwrócił się. – Może po tym, co się stało, powinieneś był wziąć dłuższy urlop albo w ogóle rzucić tę robotę. Bo ostatnią sprawę spieprzyłeś po prostu koncertowo.
Thorne nie mógł zaprzeczyć, więc zmilczał.
– Jeżeli chcesz, zgłoś to chłopakom z MIT – rzekł Binns, wskazując w stronę łóżka. – Mamy zespół techników kryminalnych w Lewisham, zgadza się? Całkiem spora ekipa.
Taka jak ta, do której należał kiedyś Thorne.
– Tak, jasne. Może to zrobię.
– Co prawda decyzja należy wyłącznie do ciebie, ale jeżeli chcesz wkurzyć jeszcze więcej ludzi, to proszę bardzo.
Thorne nagle, wyraźniej niż kiedykolwiek dotąd, uświadomił sobie, jaki konkretnie sprzęt służbowy miał w kieszonkach policyjnej kamizelki.
Kajdanki, pałkę teleskopową, gaz łzawiący...
– To ja już będę się zbierał – powiedział Binns, ostatni raz poprawiając mankiety. – Chcesz w to brnąć, to sobie brnij, ale beze mnie. – Detektyw odwrócił się i wychodząc z sypialni, znów zerknął na ekran blackberry.
Thorne odczekał minutę, aby oddech wrócił mu do normy, a potem zawołał Woodley. Polecił jej, aby skontaktowała się z policją Lothian and Borders i zleciła komuś przekazanie synowi Cooperów, mieszkającemu w Edynburgu, wiadomości o śmierci rodziców. Poprosił, aby zorientowała się, czy zmarła para miała jeszcze jakieś inne dzieci, a jeżeli tak, żeby powiadomiono ich również o tym, co się stało. Na żądanie Thorne’a miała pozostać na miejscu aż do przybycia pracownika z biura koronera, który odebrał wezwanie.
– Postaraj się nie naruszyć niczego w tym pokoju – powiedział. – A przynajmniej na razie.
Woodley uniosła brew.
– Ależ, szefie...
Thorne jeszcze raz się rozejrzał, zabrał swój płaszcz i czapkę, szybko zbiegł na dół, wyszedł na zewnątrz i wsiadł do samochodu. Dotarcie do Kidbourne, z włączoną syreną i kogutem, nie powinno mu zająć więcej niż kilka minut, a jeśli sytuacja na miejscu wciąż była tak napięta, postara się uczynić wszystko, aby zażegnać konflikt. Oczywiście istniała spora szansa, że przy tej okazji sam też może oberwać, ale zważywszy na to, w jakim był obecnie nastroju, nie zamierzał zbytnio się tym przejmować.3
Jada w kawiarenkach niemal codziennie. Zawsze śniadanie i lunch, a potem na kolację coś z kuchni indyjskiej albo od chińczyka. Już od dawna nie przejmuje się swoją wagą czy stanem arterii i zbyt długo jadał posiłki przygotowywane przez innych, aby zacząć robić to samemu.
Nie żeby miał szczególny talent do gotowania.
Ani do czegokolwiek innego, jeżeli chodzi o ścisłość.
Odkłada nóż i widelec. Nieomal słyszy ją, mówiącą te słowa...
Składa wyświechtany egzemplarz „The Sun”, który leżał na stole, kiedy tu wszedł, i ruchem ręki daje znak nastolatce za ladą – może Rosjance? – że chce jeszcze jedną herbatę.
– Półtora funta – mówi dziewczyna.
– Tylko tym razem mocniejszą – zaznacza.
To istne zdzierstwo, trzy posiłki dziennie sporo go kosztują, na pewno jest drożej, niż było, ale o forsę nie musi się martwić, zawsze coś się trafi tu czy tam. Poza tym teraz, kiedy ma taką możliwość, dobrze jest wyjść i trochę pospacerować, a domaganie się od ludzi, którzy zdecydowali się go przenocować, aby prócz dachu nad głową zapewnili mu też codzienne posiłki, byłoby lekką przesadą. Łóżko na kilka nocy to wszystko, o co poprosił, i to w zupełności wystarczy.
Oczywiście oni chętnie spełniliby każdą jego prośbę. Cokolwiek jeszcze się by wydarzyło, zawsze mógł liczyć na przyjaciół. Albo na ludzi, którzy choć nie uważali się za jego przyjaciół, byli mu winni parę przysług. Takie rzeczy się nie przedawniają, a on nie musi im przypominać, żeby zachowali dla siebie pobyt gościa w swoim domu.
– Zostań, jak długo chcesz – mówi większość z nich. Stare czasy i takie tam. Starają się, by to zabrzmiało przekonująco, ale on, nawet jeśli nie do końca im wierzy, nie przejmuje się tym. Z oczywistych powodów nie chce zatrzymywać się gdziekolwiek dłużej niż przez dzień, dwa. Codziennie ma sporo spraw do załatwienia, jeśli chce, żeby wszystko zostało przeprowadzone jak należy.
Wykańcza swoją listę.
To zabawne, myśli, jak ludzie się przemieszczają i rozpraszają. Rodziny i przyjaciele. Przypuszczalnie idą za pracą albo uciekają przed tymi kretyńskimi zwyżkami cen. Choć w przypadku niektórych jest to zapewne wymuszone działanie.
Londyn sprawia wrażenie konglomeratu dziesięciu różnych miast.
Dziewczyna przynosi mu herbatę i bez słowa stawia ją na stoliku. Stary, który przygotowuje posiłki w kuchni, woła coś do niej, po rosyjsku, a może po polsku, cholera wie, na co ona mu odkrzykuje i zaczyna zbierać puste talerze z sąsiedniego stolika. Herbata wciąż nie jest dostatecznie mocna, ale on nie zadaje sobie trudu, by o tym wspomnieć.
To coś, czego się nauczył przez lata. Gdy zaczynasz robić dym, zawsze cię zapamiętają.
Patrzy na to, co pozostało z obscenicznie dużego, pełnego angielskiego śniadania (12,99 £ albo za darmo, jeżeli zdołasz zjeść wszystko do końca). Przesuwa koniuszkiem palca przez rozmazaną smugę keczupu i myśli o mężczyźnie w wannie. To dziwne, myśli, jak coś takiego stale do ciebie wraca, ale zapewne tylko dlatego, że widział to na własne oczy. Widział, jak życie powoli wysącza się z ciała. Zastanawiał się nad tą kwestią, nie mogąc przestać się dziwić, że siedząc tam i patrząc na to, co się przed nim rozgrywało, w głowie miał tylko kłębiące się wizje bram raju, aniołów i tak dalej. To naprawdę jakiś absurd, bo przecież zważywszy na okoliczności... biorąc pod uwagę wszystko, co się wydarzyło... powinien raczej myśleć o tym drugim miejscu. O gorejących ogniach, kotłach ze smołą i tego typu rzeczach.
To wszystko bzdury, kto jak kto, ale on wie o tym doskonale... jednak to dziwne, że kiedy myślał o tym, co może być potem, kiedy zastanawiał się, czy po drugiej stronie w ogóle coś jest, w głowie kołatało mu się nieodparcie – niebo! Nie jest idiotą. Wie, że nigdy nie był „dobry”. Ani trochę. Nawet jego najbliżsi, jego najdrożsi, wtedy kiedy jeszcze ich miał, nie określiliby go tym mianem.
Wstaje i odwraca się, by dziewczyna za ladą wiedziała, że skończył.
Sięga po kurtkę, a potem po portfel.
Patrzy przez zaparowaną szybę na rozmazany sznur aut przesuwający się po jezdni i myśli: No dobra, ale jeśli to, że w coś nie wierzysz, wcale cię nie wyklucza przed trafieniem tam? Jeżeli zwyczajnie okaże się, że się myliłeś i że obowiązuje tam polityka otwartych drzwi, zakrojona na szerszą skalę, niż przypuszczałeś? W rodzaju – wybacz i zapomnij. A skoro tak, to wszystko, o czym tak uporczywie myślał, nie jest wcale takie głupie. Ani dziwne. Bo może gdzieś tam, w głębi, ma nadzieję, że kiedy nadejdzie czas, to wszystko... mu się upiecze.
Wyjmuje z portfela dwudziestofuntowy banknot.
Przypomina sobie o liście, którą ma w tej samej kieszeni, i stwierdza, że nie będzie mu łatwo się z tego wywinąć. Uzyskanie przebaczenia po tym, co zrobił i co jeszcze miał w planach, nie będzie proste.
Macha banknotem do dziewczyny, pokazuje jej, że zostawia pieniądze na stoliku, i mówi, że reszty nie trzeba.
Ona w odpowiedzi mamrocze coś, co nie brzmi jak „dziękuję”.
Spokojnie bierze do ręki kubek, wciąż wypełniony do połowy słabą jak szczyny herbatą, i upuszcza na podłogę. Inni klienci odwracają się, gdy kubek roztrzaskuje się z brzękiem na posadzce, a on tymczasem maszeruje już w stronę drzwi, myśląc o tym, że jeżeli istnieje niebo i piekło i jeżeli coś może zadecydować, czy ostatecznie trafisz na górę czy na dół, jedną z takich rzeczy byłaby z pewnością odrobina zwyczajnej, pieprzonej uprzejmości.