Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 września 2023
Ebook
9,90 zł
Audiobook
9,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści - ebook

Odkryj tajemnicę krwi na kocim ogonie, poznaj historię powracającej zza grobu koleżanki z dzieciństwa, posłuchaj o dramatycznym wypadku samochodowym, rozwiąż zagadkę tajemniczego telefonu ukrytego w szufladzie.
Wszystko to znajdziesz w zbiorze czterech opowiadań pod tytułem „Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści”.
Daj się pochłonąć krótkim, lecz wciągającym historiom.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-967757-6-4
Rozmiar pliku: 505 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JAZDA, JAZDA…

Spoj­rzał na sie­bie w lu­strze i uśmiech­nął się.

Dłu­gie po­ma­rań­czowo-zie­lone leg­ginsy przy­le­gały ni­czym raj­stopy i pod­kre­ślały jego, jak twier­dziła żona, jędrne po­śladki i szczu­płe nogi. Od­wró­cił się ty­łem i zer­k­nął na sie­bie przez ra­mię. Fak­tycz­nie pre­zen­to­wał się nie naj­go­rzej z tej per­spek­tywy. Chwy­cił sto­jącą przy lu­strze torbę z ubra­niami na tre­ning, na który pla­no­wał pójść po pracy, i wy­szedł na ko­ry­tarz. Spoj­rzał w prawo, gdzie przez wiel­kie okno z ta­fli li­tego szkła od su­fitu po pod­łogę mógł zo­ba­czyć, jaka po­goda pa­nuje na ze­wnątrz. Zgod­nie z pro­gnozą na nie­bie nie błą­kała się żadna chmura, a słońce świe­ciło już cał­kiem mocno.

Nie­spiesz­nie ru­szył w drugą stronę, gdzie mie­ściły się po­koje dzieci. Przed każ­dymi z mi­ja­nych drzwi stał wielki kar­ton na kół­kach.

Nie za­glą­dał do środka, jakby wie­dział, co się w nich znaj­duje. Za­miast tego przy­cze­pił każde z pu­deł do łań­cu­cha, który na­gle po­ja­wił się w jego dłoni. Po­woli ru­szył przed sie­bie ja­sno oświe­tlo­nym ko­ry­ta­rzem, cią­gnąc za sobą kon­struk­cję przy­wo­dzącą na myśl po­ciąg. Nie wkła­dał w to ani odro­biny wy­siłku, jakby po­jem­niki nic nie wa­żyły. W końcu, gdy sta­nął przed drzwiami wyj­ścio­wymi, od­wró­cił się i za­czął je li­czyć, po ko­lei pod­cho­dząc do każ­dego z nich i za­glą­da­jąc do środka. Cały ten pro­ce­der po­wta­rzał każ­dego ranka, więc zgod­nie z pla­nem za nie­spełna mi­nutę po­winni sie­dzieć w ich bu­sie.

– Mau­rycy… – po­wie­dział i wło­żył rękę do pierw­szego. – Jest.

Po­gła­skał sie­dzą­cego tam chłopca. Ten swoim zwy­cza­jem czy­tał książkę i nie­chęt­nie uniósł oczy w jego stronę, jakby prze­rwał mu coś nie­zwy­kle waż­nego. Męż­czy­zna zmierz­wił mu kru­czo­czarne loki, które sta­no­wiły za­gadkę. Nikt w ro­dzi­nie ta­kich nie miał, dla­tego co nie­któ­rzy su­ge­ro­wali, że mu­siało dojść do ja­kiejś po­myłki i w próbce wy­mie­szano nie te plem­niki z nie tą ko­mórką ja­jową. Jed­nak gdy ktoś po­zna­wał jego syna, wie­dział, że o po­myłce nie mo­gło być mowy. Mau­rycy sta­no­wił wierną ko­pię swo­jej matki. Ten sam tem­pe­ra­ment, po­dej­ście do ży­cia i am­bi­cja.

Męż­czy­zna pu­ścił do niego oczko i pod­szedł do ko­lej­nego kar­tonu.

– Mi­cha­łek też jest. Mo­nika jak zwy­kle grzecz­nie śpi.

Do­tarł do ostat­niego i za­marł. Ni­kogo w nim nie zna­lazł. Wy­ma­lo­wane od środka drew­niane pu­dło, któ­rego uży­wali od nie­dawna, syn zdą­żył już ude­ko­ro­wać ry­sun­kami. Jako je­dyny z czwórki ich dzieci uwiel­biał ry­so­wać i ro­bił to prak­tycz­nie wszę­dzie. Na me­blach, ścia­nach, pod­ło­dze. Tam, gdzie mógł, ale i tam, gdzie nie po­wi­nien. Dla­tego prze­stali mu na to zwra­cać uwagę, gdy ro­bił to w domu. Go­rzej było, gdy sy­tu­acja do­ty­czyła po­wierzchni poza ich kon­trolą. Dzień wcze­śniej przy­ozdo­bił fla­ma­strami nowy sku­tero-ro­wer są­siada, z czego zro­biła się ol­brzy­mia afera.

Zaj­rzał jesz­cze raz do trzech po­przed­nich kar­to­nów, krę­cąc przy tym głową z nie­do­wie­rza­niem. Ni­g­dzie nie zna­lazł syna. Na­ta­niel nie scho­wał się w pu­dłach ro­dzeń­stwa, co zro­bił już kilka razy, ko­rzy­sta­jąc z nie­uwagi za­spa­nego ojca.

– Na­ta­niel, gdzie je­steś? – krzyk­nął i ru­szył w stronę drzwi do po­koju chłopca.

Gdy tylko pod­szedł na od­le­głość kilku kro­ków, te za­częły się uno­sić, a on śmiało mógł wejść do azylu swo­jego naj­młod­szego syna. Od kiedy tylko Na­ta­niel po­ja­wił się na świe­cie, spra­wiał pro­blemy. Jego matka twier­dziła, że za­częło się to już w brzu­chu. Jako je­dyny ko­pał tak mocno, że jego noga wy­sta­wała poza brzuch, a to­wa­rzy­szą­cego jej wtedy re­fluksu nie mo­gła po­rów­nać z ni­czym, co znała. Pie­cze­nie to­wa­rzy­szyło jej dłu­gimi ty­go­dniami, mimo że le­karz or­dy­no­wał jej prze­różne leki ła­go­dzące.

Męż­czy­zna wszedł do po­miesz­cze­nia, które jak za­wsze wy­glą­dało ni­czym po­bo­jo­wi­sko. Z su­fitu zwi­sały za­bawki, a na pół­kach stały na­czy­nia, które Na­ta­niel po­wi­nien był od­sta­wić do ko­mory trans­por­tu­ją­cej je bez­po­śred­nio do zmy­warki. Nie mu­siał na­wet ich za­no­sić do kuchni. Jed­nak jego jak zwy­kle prze­ra­stało tak pro­ste za­da­nie do­mowe.

– Mo­żesz wyjść? – krzyk­nął. – Na­tek, nie rób so­bie jaj. Nie mogę spóź­nić się do pracy. Mam dzi­siaj ważne spo­tka­nie. A wy za chwilę za­czy­na­cie za­ję­cia. Poza tym masz dzi­siaj test z ma­to­tech­niki.

Od­po­wie­działa mu głu­cha ci­sza. Wku­rzony kop­nął le­żącą przed nim zwiot­czałą lalkę, którą ktoś po­zba­wił głowy.

I wtedy to zo­ba­czył.

Kro­plę ja­kiejś mazi na pod­ło­dze. W pierw­szym mo­men­cie my­ślał, że mu się wy­daje. Pa­trzył na nią, a ona ro­sła i ro­sła. Z nie­wiel­kiej, rap­tem kil­ku­mi­li­me­tro­wej, po­więk­szała się i po kilku se­kun­dach miała śred­nicę piłki do nogi, a jej ko­lor z bla­do­czer­wo­nego prze­ista­czał się w krwi­sty. Prze­ra­ża­jący.

Od­su­nął się do tyłu, bo­jąc się, że za­raz do­tknie tego cze­goś swo­imi nie­bie­skimi bu­tami, które co­dzien­nie wie­czo­rem wsa­dzał do ma­szynki czysz­czą­cej, za­po­mi­na­jąc, że jesz­cze do nie­dawna sam to ro­bił.

Pa­trzył z obrzy­dze­niem na roz­le­wa­jący się płyn. I już chciał się od­wró­cić, gdy uj­rzał ją.

Twarz syna za­to­pioną w sub­stan­cji.

Prze­ra­ża­jącą, z wy­trzesz­czo­nymi oczami i gry­ma­sem twa­rzy, jakby ktoś ob­dzie­rał go ze skóry. Już chciał wy­cią­gnąć ku niej rękę, gdy…

Usły­szał ci­chy dźwięk.

Otwo­rzył oczy, cały czas wi­dząc tę twarz.

– Jezu, to tylko sen… – szep­nął do sie­bie i wy­łą­czył bu­dzik, który jak w każdy dzień ro­bo­czy za­dzwo­nił punk­tu­al­nie o szó­stej, już po pierw­szym dźwięku, aby tylko śpiąca obok żona się nie prze­bu­dziła.

Łu­kasz Bo­ro­wicz za­zwy­czaj wsta­wał jak żoł­nie­rzyk. Po pierw­szym sy­gnale sia­dał na łóżku, a po trzy­dzie­stu se­kun­dach stał już na ko­ry­ta­rzu i kie­ro­wał swoje kroki do ła­zienki. Tym jed­nak ra­zem naj­zwy­czaj­niej w świe­cie ma­rzył o tym, aby za­mknąć oczy i jesz­cze raz dać się po­rwać w ob­ję­cia snu. Pra­gnął wy­ma­zać z pa­mięci twarz syna w wer­sji, któ­rej ni­gdy nie chciałby zo­ba­czyć. Serce wa­liło mu jak osza­lałe, jakby za­raz miało wy­sko­czyć.

Po­le­żał jesz­cze chwilę, pró­bu­jąc dojść do sie­bie. Wi­dok twa­rzy jego syna Na­ta­niela wy­krzy­wio­nej, wy­na­tu­rzo­nej, wy­ryła mu się pod po­wie­kami i cały czas ją wi­dział – mimo prób prze­kie­ro­wa­nia my­śli w inną stronę. Nie­stety nic nie po­ma­gało. Po kilku chwi­lach wstał zre­zy­gno­wany, z na­dal przy­spie­szo­nym bi­ciem serca.

Na pal­cach wy­szedł z po­koju i po­szedł do ła­zienki, w któ­rej wie­czór wcze­śniej po­ło­żył rze­czy, aby nie prze­wa­lać się z rana. Wziął szybki prysz­nic, ro­biący po­nie­kąd za kawę, ubrał się i zszedł na dół.

Na bla­cie ku­chen­nym cze­kały na niego przy­go­to­wane przez żonę ka­napki, dwa ba­nany, jabłko oraz ter­mos. Mu­siał na­lać so­bie tylko wrzą­tek, od­cze­kać mi­nutę i wy­jąć za­pa­rzaczkę. Prze­te­sto­wał to już tyle razy i wie­dział, że jak wyj­mie za wcze­śnie, do­sta­nie wodę o brą­zo­wym za­bar­wie­niu, a gdy za późno, wy­leje wszystko, wku­rzony go­ryczką za­wartą w zbyt moc­nym na­poju.

Spa­ko­wał wszystko do płó­cien­nej torby i wtedy usły­szał dźwięk otwie­ra­nej bramy, a na­stęp­nie pisk opon. Wło­żył owoce na wierzch, za­brał pro­wiant i ru­szył w stronę ga­rażu, skąd do­cho­dził ja­zgot. Do­biegł go jesz­cze dźwięk za­my­ka­nej bramy, a po chwili drugi, jakby kie­rowca nie po­tra­fił jej za­mknąć za pierw­szym ra­zem.

Nie zdą­żył tam wejść, gdy drzwi dzie­lące ga­raż od domu otwo­rzyły się z im­pe­tem i do przed­po­koju wpadł jego syn. Na­ta­niel za­ko­ły­sał się i oparł o ścianę, jakby po­zy­cja spio­ni­zo­wana sta­no­wiła nie lada wy­zwa­nie.

– Jezu – syk­nął oj­ciec i mo­men­tal­nie zbladł. Syn zu­peł­nie nie przy­po­mi­nał tego ma­łego chłopca, któ­rego lata temu uczył jeź­dzić na ro­we­rze, bie­ga­jąc za nim i ase­ku­ru­jąc za po­mocą za­mo­co­wa­nego pod sio­deł­kiem kija. Wtedy uśmiech­nięty, z bły­skiem w oku, te­raz zmie­nił się w nie­obec­nego czło­wieka, który co chwila go rani. – Je­steś na­wa­lony jak bela, czy ty…? – Py­ta­nie za­wi­sło w po­wie­trzu, ale od­po­wiedź, która się na­su­wała, była dość oczy­wi­sta. – Nie tak cię wy­cho­wa­łem. Jak mo­głeś?! – wrza­snął i ude­rzył chło­paka w twarz.

Po­miesz­cze­nie wy­peł­nił dźwięk wy­wo­łany przez na­gły kon­takt we­wnętrz­nej strony dłoni z lekko już za­ro­śnię­tym po­licz­kiem syna. Bo­ro­wicz mo­men­tal­nie po­czuł pie­cze­nie na skó­rze, i cof­nął się z obrzy­dze­niem. Nie na­le­żał do tych, co leją dzieci bez po­wodu, cza­sami do­sta­wały la­nie, a trzy razy syn obe­rwał rów­nież i w twarz. Tłu­ma­czył so­bie, że dzieje się to rzadko. Gdy do­pada go ro­dzi­ciel­ska nie­moc i nie wie, jak so­bie z nią po­ra­dzić. Jed­nak za każ­dym ra­zem po wszyst­kim do­cho­dził do wnio­sku, że źle zro­bił. Dzieci ni­czego się przez to nie uczyły, a jego do­pa­dały wy­rzuty su­mie­nia. Te­raz nie stało się ina­czej. Chciał już prze­pro­sić syna, który na­wet nie pod­niósł na niego wzroku, ale nie zdą­żył. Na­ta­niel mil­czał, jakby wręcz nie za­re­je­stro­wał tego, co wy­da­rzyło się kil­ka­na­ście se­kund wcze­śniej, tylko prze­szedł obok i za­czął wspi­nać się po scho­dach, kur­czowo trzy­ma­jąc się drew­nia­nej ba­rierki. Szedł, po­woli sta­wia­jąc stopę za stopą, jakby miał zde­cy­do­wa­nie wię­cej lat, niż po­ka­zy­wał jego akt uro­dze­nia. Gdy w końcu sta­nął na pię­trze, oj­ciec stra­cił go z oczu. Na­słu­chi­wał jesz­cze chwilę, bo­jąc się, że syn obu­dzi star­sze ro­dzeń­stwo i matkę, która na jego wi­dok mo­głaby do­stać za­wału.

Gdy usły­szał dźwięk za­my­ka­nych drzwi, ode­tchnął. Spoj­rzał na ze­ga­rek i przy­spie­szył kroku. Za trzy­dzie­ści mi­nut po­wi­nien po­ja­wić się w pracy. Przez tyle lat nie zda­rzyło mu się spóź­nić, dla­tego i tym ra­zem nie pla­no­wał, aby stało się ina­czej. Wszedł do ga­rażu, klnąc w du­chu, że za­po­mniał zmie­nić ża­rówki, która nie dzia­łała od dwóch dni. Ob­szedł auto żony, prze­su­wa­jąc dło­nią po ka­ro­se­rii jak nie­wi­domy, i do­tarł do swo­jego sa­mo­chodu. Otwo­rzył drzwi, wsiadł do środka i na­ci­snął gu­zik otwie­ra­jący wiel­kie bla­szane drzwi ga­ra­żowe.

Na ze­wnątrz cały czas pa­no­wał mrok. Nie­stety zi­mowy czas niósł za sobą nie tylko niż­sze tem­pe­ra­tury, ale i ciem­ność, która zde­cy­do­wa­nie mu prze­szka­dzała, szcze­gól­nie rano i wie­czo­rem.

Ich dom stał przy jed­nej z nie­wielu we wsi ulic, na któ­rych nie za­mon­to­wano jesz­cze la­tarni. Z jed­nej strony wku­rzało go to i nie­jed­no­krot­nie wy­sy­łał pi­sma do urzędu, bła­ga­jąc wręcz o mon­taż, po­wo­łu­jąc się przy tym na względy bez­pie­czeń­stwa. Jed­nak z dru­giej strony żona zwró­ciła mu ostat­nio uwagę, że ich świa­tło wa­li­łoby cen­tral­nie w okno sy­pialni, które ude­ko­ro­wali tylko de­li­kat­nymi fi­ran­kami, nie­sta­no­wią­cymi żad­nej ochrony przed pro­mie­niami.

Wy­je­chał po­woli na drogę bie­gnącą wzdłuż domu, sta­ra­jąc się je­chać jak naj­wol­niej, jakby taką jazdą mógł mniej ha­ła­so­wać. Skrę­cił w prawo i prze­je­chał obok sklepu spo­żyw­czego. Zdzi­wił się, bo za­zwy­czaj o tej po­rze sa­mo­chód Ba­na­sia­ków stał już przed nim. Otwie­rali sklep o siód­mej, ale już o szó­stej przy­go­to­wy­wali się na od­wie­dziny pierw­szych ku­pu­ją­cych.

Skrę­cił w lewo i zo­ba­czył, że jak każ­dego dnia brama przed dru­gim do­mem po pra­wej otwiera się. On i są­siadka spod nu­meru 26, jak w ze­garku, każ­dego dnia ro­bo­czego mi­jali się o tej sa­mej po­rze. Po­ma­chał jej, a ona na po­wi­ta­nie mi­gnęła mu świa­tłami awa­ryj­nymi. Wie­lo­krot­nie rano do tego mo­mentu za­sta­na­wiał się, czy to nie dzień świ­staka. Wszystko wy­glą­dało iden­tycz­nie.

Jed­nak ten dzień za­czął się ina­czej niż zwy­kle. Po pierw­sze sen. Ża­den nie na­wie­dzał go od mie­sięcy. Po dru­gie Na­ta­niel. Od dawna za­sta­na­wiali się, co z nim zro­bić. Jak wpły­nąć na naj­młod­sze z czwórki swo­ich dzieci, które bę­dąc w przeded­niu ma­tury, cały czas nie po­tra­fiło od­po­wie­dzieć na py­ta­nie „co po­tem”, a każdą wolną chwilę wy­ko­rzy­sty­wało na spo­tka­nia to­wa­rzy­skie suto za­kra­piane al­ko­ho­lem za­miast na na­ukę.

Łu­kasz Bo­ro­wicz wes­tchnął ciężko, pró­bu­jąc ode­gnać gnę­biące go my­śli.

Od pracy dzie­liło go rap­tem sie­dem ki­lo­me­trów. Po dro­dze pla­no­wał jesz­cze szybko pod­je­chać na myj­nię i opłu­kać sa­mo­chód po jeź­dzie w po­śnie­go­wym bło­cie. Już pra­wie skrę­cał w nie­wielką uliczkę, gdy za­uwa­żył sto­jący ka­wa­łek da­lej pa­trol. Kie­ro­wany cie­ka­wo­ścią mo­men­tal­nie za­po­mniał o przy­go­to­wa­nych na sie­dze­niu pa­sa­żera mo­ne­tach i po­je­chał pro­sto. Za­par­ko­wał za sto­ją­cym na ko­gu­cie ra­dio­wo­zem i wy­siadł.

– Co się stało? – rzu­cił do sto­ją­cego przy au­cie po­li­cjanta.

Ten zmru­żył oczy, jakby go nie po­znał. Jakby za­po­mniał, że pierw­szy raz roz­ma­wiali w pod­sta­wówce, a co nie­któ­rzy twier­dzili, że na­wet w przed­szkolu. Ma­riusz Ką­kol od lat pra­co­wał w po­li­cji i wielu uwa­żało, że nie mógł skoń­czyć ina­czej. Jego dzia­dek i oj­ciec pra­co­wali w mi­li­cji, a ten drugi rów­nież w sze­re­gach po­li­cji. Jego star­szy brat przez dłu­gie lata także no­sił mun­dur, ale nie­dawno za na­mową żony otwo­rzył agen­cję de­tek­ty­wi­styczną. Star­sza sio­stra Ką­kola zo­stała tech­ni­kiem po­li­cyj­nym, dla­tego i jemu nikt nie wró­żył pracy gdzie in­dziej. Taka oto ro­dzinna tra­dy­cja, która do­pro­wa­dziła go na sta­no­wi­sko ko­men­danta w jed­no­stce, w któ­rej słu­żył i Bo­ro­wicz.

– Ja mam już dość! – za­czął pod­nie­sio­nym gło­sem szef lo­kal­nej po­li­cji. – Mówi się, trąbi, gada, a oni nic so­bie z tego nie ro­bią. Jeż­dżą po pi­jaku i za­bi­jają in­nych. Kuźwa, czemu nie sie­bie?! Mo­gliby wszy­scy po­za­bi­jać się na drze­wach i byłby spo­kój. A tak zgi­nęła młoda, nie­winna dziew­czyna.

– Sze­fie, można ja­śniej? – spy­tał Łu­kasz Bo­ro­wicz.

Zro­bił dwa kroki do przodu, aż zo­ba­czył wbity w drzewo sa­mo­chód, któ­rego przed­nia część ni­czym har­mo­nijka zo­stała po­skła­dana za sprawą dzia­ła­ją­cych na auto sił. W pierw­szym mo­men­cie wi­dział tylko kształt, ale gdy wzrok prze­szedł na ele­menty wska­zu­jące na markę po­jazdu, a na­stęp­nie na tylną ta­blicę re­je­stra­cyjną, na­gle świat za­wi­ro­wał. Sły­szał, że męż­czy­zna coś jesz­cze mówi, ale zu­peł­nie nie do­cie­rał do niego sens wy­po­wia­da­nych słów. Trzy­mane w ręku klu­czyki wy­śli­zgnęły mu się spo­mię­dzy pal­ców. Ktoś szarp­nął go za ra­mię, ale wy­rwał się.

Prze­biegł kilka me­trów, gdy po­czuł, że da­lej biec nie może. Nogi same się pod nim ugięły. Ob­ró­cił się i zo­ba­czył twarz ko­men­danta, a z dru­giej strony ja­kie­goś go­ścia, któ­rego nie znał. Krzy­czeli do niego, ale nie sły­szał. Wi­dział tylko ruch ich warg. Każdy z nich chwy­cił go za ra­mię po prze­ciw­nych stro­nach. Pró­bo­wał jesz­cze się wy­rwać, ale nie miał szans. Obaj męż­czyźni prze­wyż­szali go za­równo wzro­stem, jak i masą. W końcu ska­pi­tu­lo­wał. Osu­nął się na zie­mię i za­czął pła­kać. Po chwili ktoś po­dał mu bu­telkę z wodą. Od­dech się uspo­koił, a serce prze­stało pró­bo­wać wy­sko­czyć.

– Znasz ją? – W końcu jego słuch za­czął dzia­łać po­praw­nie.

Po­pa­trzył na sto­ją­cego obok ko­men­danta, który ze zdzi­wie­niem mie­rzył go wzro­kiem.

– To nowy sa­mo­chód Ba­na­sia­ków – wy­du­kał i spoj­rzał na męż­czy­znę zdez­o­rien­to­wany. Do­piero po se­kun­dzie uzmy­sło­wił so­bie, że nie­wiele osób o tym wie­działo. Wła­ści­ciele sklepu spo­żyw­czego nie zdą­żyli za­pre­zen­to­wać na­bytku są­sia­dom. Ku­pu­jąc go, nie zwró­cili uwagi, że auto nie ma waż­nego prze­glądu, i do­piero w pią­tek udało im się pod­bić do­wód re­je­stra­cyjny.

– Pier­do­lisz – sko­men­to­wał usły­szany news szef po­li­cji. – Czyli to…? – wy­szep­tał i spoj­rzał wy­mow­nie na pod­wład­nego.

Ba­na­sia­ków we wsi znał każdy. Pro­wa­dzili lo­kalny skle­pik, otwie­rali o świ­cie i sie­dzieli do późna, ale je­żeli ko­mu­kol­wiek w cza­sie let­niego grilla za­bra­kło kieł­ba­ski, za­wsze można było na nich li­czyć. W nocy o pół­nocy otwie­rali swoje spo­żyw­cze kró­le­stwo i po­zwa­lali uzu­peł­nić za­pasy zbłą­ka­nym im­pre­zo­wi­czom.

Klę­czący na po­la­nie po­kry­tej po­śnie­go­wym bło­tem Łu­kasz Bo­ro­wicz znał ich jesz­cze le­piej. Ich córki przy­jaź­niły się od przed­szkola. Już pod­czas pierw­szego spo­tka­nia za­pa­łały do sie­bie mi­ło­ścią i od tego czasu rzadko się roz­sta­wały. Wiele osób my­ślało na­wet, że są sio­strami. Nie tylko z po­wodu łą­czą­cej ich za­ży­ło­ści, ale i wy­glądu. Nowo po­zna­nym oso­bom czę­sto mó­wiły, że są bliź­niacz­kami, i nie­któ­rzy w to wie­rzyli.

– To Ga­bry­sia – wy­szep­tał w końcu ko­men­dant.

– Jezu, moja córka się za­ła­mie… – wy­stę­kał po­li­cjant. – Jak to się stało?

– Nie wia­domo jesz­cze. Ale wszystko wska­zuje na to, że ktoś ude­rzył w jej auto. Po braku ha­mo­wa­nia można pro­gno­zo­wać, że tam­ten kie­rowca był pi­jany albo przy­snął za kół­kiem. Wy­rzu­ciło ją z drogi i przy­wa­liła w drzewo. Wła­sna ro­dzina bę­dzie miała pro­blem z roz­po­zna­niem jej. Twarz jest zma­sa­kro­wana. Rzu­ci­łem okiem i po­wiem, że wy­gląda to strasz­nie. Chyba ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łem. W ży­ciu bym nie po­my­ślał, że to ona.

Po chwili pod­szedł do nich inny po­li­cjant.

– Po­dobno w nocy mło­dzież zor­ga­ni­zo­wała so­bie nie­złą po­pi­jawę – za­czął i spoj­rzał na Bo­ro­wi­cza. – Sie­dzieli u Ma­ły­sza, któ­rego…

– Sta­rzy wy­je­chali na wa­ka­cje – do­koń­czył za niego. Po­li­cjant do­brze o tym wie­dział. Jego Na­ta­niel na­le­żał do paczki lo­kal­nych roz­bój­ni­ków wraz z go­spo­da­rzem im­prezy. Nie raz i nie dwa miał przez to kło­poty, a jego ro­dzice mu­sieli świe­cić oczami.

– Tak, wiem. Chwa­lili się tym ja­kiś czas temu, ale nie są­dzę, aby wie­dzieli, że ich nie­obec­ność się tak skoń­czy. Młody za­pro­sił kilka osób. Około pół­nocy ktoś za­dzwo­nił po na­szych. Gdy przy­je­chali, po­go­nili to­wa­rzy­stwo. Część ru­szyła do do­mów. Po­dobno gdy wra­cali na ko­mi­sa­riat, Flo­rek wi­dział sa­mo­chód two­jej żony. Je­chał nim…

– Na­ta­niel – skoń­czył za niego. Obaj funk­cjo­na­riu­sze spoj­rzeli py­ta­jąco na ojca chło­paka. – Młody nie mógł spać – wy­beł­ko­tał, czu­jąc, jak w brzu­chu coś mu się za­ci­ska. – Chciał po­je­chać na sta­cję po ja­kieś na­senne. Wró­cił po trzy­dzie­stu mi­nu­tach i po­szedł spać – skła­mał bez za­sta­no­wie­nia, sam sie­bie za­ska­ku­jąc.

– Aha – sko­men­to­wał krótko ko­men­dant. – Pa­no­wie… – wes­tchnął. – To bę­dzie straszna sprawa dla na­szej wsi, ale mu­simy wejść na wyż­sze ob­roty. Mu­simy zna­leźć tego skur­wiela, co do­pro­wa­dził do śmierci Ba­na­sia­kówny. Spraw­dzić ka­mery, po­py­tać lu­dzi. Tech­nik za­raz bę­dzie. Nie­stety utknął przy po­przed­niej spra­wie. Nie wiem, jak długo bę­dziemy się tym zaj­mo­wać, bo za­raz wo­je­wódzka ją przej­mie, twier­dząc, że nie damy rady lub że je­ste­śmy za­an­ga­żo­wani w nią oso­bi­ście. Co, kurwa, nie bę­dzie kłam­stwem, ale przez to tylko bar­dziej bę­dziemy chcieli za­su­wać. – Męż­czy­zna wło­żył ręce do kie­szeni. – I te­raz naj­gor­sze, kto je­dzie do Ba­na­sia­ków?

Łu­kasz Bo­ro­wicz pod­niósł głowę i de­li­kat­nie kiw­nął po­twier­dza­jąco. Bał się tej chwili, ale w głębi sie­bie wie­dział, że gdyby jego coś ta­kiego spo­tkało, wo­lałby usły­szeć to od ko­goś bli­skiego.

Nie chcąc prze­cią­gać naj­gor­szego, po­że­gnał się i ru­szył do sa­mo­chodu.

Do prze­je­cha­nia miał rap­tem trzy ki­lo­me­try, które po­ko­nał naj­wol­niej, jak się dało. Do­brze wie­dział, że przez dłu­gie lata bę­dzie pa­mię­tał re­klamę te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej, którą mi­nął w po­ło­wie drogi. Le­cąca w ra­diu pio­senka ze­społu Feel też bę­dzie mu się do końca dni ko­ja­rzyła z tym mo­men­tem. Za­par­ko­wał przed nie­dawno wy­re­mon­to­wa­nym nie­wiel­kim dom­kiem, w któ­rym go­ścił wie­lo­krot­nie na im­pre­zach – za­równo dla dzieci, jak i tych dla do­ro­słych. Z Ba­na­sia­kami może się nie przy­jaź­nili tak, jak ich córki, ale na imie­niny, uro­dziny za­wsze się na­wza­jem za­pra­szali.

Po­sie­dział jesz­cze chwilę, upił łyk wody, która po nocy w sa­mo­cho­dzie miała przy­jemną tem­pe­ra­turę, i wy­siadł.

Mo­men­tal­nie za­ata­ko­wał go chłód stycz­nio­wego po­ranka. Kilka dni wcze­śniej tem­pe­ra­tura spa­dła zna­cząco po­ni­żej zera, z czego nie­zmier­nie się cie­szył. Nie zno­sił upa­łów, a jego ulu­bioną porą roku była zima, a szcze­gól­nie mroźna.

Pod­szedł do furtki i do­piero te­raz prze­szedł go dreszcz prze­ra­że­nia. Już kil­ku­krot­nie in­for­mo­wał ro­dzinę o śmierci bli­skiej osoby, ale ni­gdy ni­kogo nie znał tak do­brze. Dwa razy zda­rzyło się, że znał ofiary i ich ro­dziny, ale z wi­dze­nia. W ko­ściele kła­niali się so­bie, a na ulicy mó­wili „dzień do­bry”. I tyle.

Nie zdą­żył na­ci­snąć dzwonka za­mon­to­wa­nego na słupku obok furtki, gdy Ma­riola Ba­na­siak po­ma­chała mu, wi­dząc go przez okno w kuchni. Od­ma­chał i uśmiech­nął się smutno. Kil­ka­na­ście se­kund póź­niej go­spo­dyni wy­szła na ze­wnątrz w kap­ciach, igno­ru­jąc pa­nu­jący na ze­wnątrz mróz.

– Wchodź. Wpa­dłeś na śnia­da­nie? – za­śmiała się i ru­szyła do domu, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź.

Nie ode­zwał się sło­wem. Po­tul­nie ru­szył za nią. We­szli do domu, a w niego ude­rzyło go­rące po­wie­trze pa­nu­jące w środku i od razu po­ża­ło­wał, że nie zo­stali na ze­wnątrz.

– Co jest? Czym za­słu­ży­li­śmy na tak wcze­sne od­wie­dziny wiel­moż­nego stróża prawa? – rzu­ciła jak zwy­kle z lek­kim prze­ką­sem. Ko­bieta sły­nęła z po­czu­cia hu­moru, które czę­sto przy­spa­rzało jej pro­ble­mów, mimo to nie przej­mo­wała się tym ani tro­chę.

– Jest Wal­dek? – spy­tał, li­cząc, że za jed­nym ra­zem po­in­for­muje ich oboje. Ostat­nią rze­czą, ja­kiej chciał, było opo­wia­da­nie wszyst­kiego dwa razy.

– Po­szedł do ki­belka. On za­wsze rano musi… No wiesz, po­my­śleć – za­śmiała się, a on tylko wes­tchnął z na­dzieją, że nie wi­dać po nim zde­ner­wo­wa­nia. – Ale za­raz przyj­dzie.

W tym mo­men­cie usły­szeli ja­kiś ru­mor na końcu ko­ry­ta­rza, a po kil­ku­na­stu se­kun­dach wszedł do po­miesz­cze­nia wy­soki męż­czy­zna ze spo­rych roz­mia­rów brzu­chem, który czę­sto sta­no­wił obiekt do­cin­ków. Szcze­gól­nie ze strony żony, która pod­czas spo­tkań przy grillu bez krę­pa­cji opo­wia­dała o mężu, który za­szedł w ciążę, zu­peł­nie nie bio­rąc pod uwagę, że on sie­dzi obok i może mu być przy­kro. Co nie­któ­rzy twier­dzili, że robi to z pełną pre­me­dy­ta­cją, pró­bu­jąc go zmu­sić do re­flek­sji i zmiany na­wy­ków ży­wie­nio­wych, które stały za jego per­ma­nentną ciążą spo­żyw­czą. Nie­stety nie­ogra­ni­czony i cią­gły do­stęp do sło­dy­czy w skle­pie po­wo­do­wał, że Ba­na­siak pod­ja­dał ba­to­niki i cu­kierki, kiedy chciał, prak­tycz­nie tego nie kon­tro­lu­jąc.

– Cześć, chło­pie. Dawno cię nie wi­dzia­łem. Twoja córka nie­mal u nas mieszka, a jak ty wy­glą­dasz, to pra­wie za­po­mnia­łem. – Pod­szedł do po­li­cjanta i wy­cią­gnął dłoń na przy­wi­ta­nie. – Co cię do nas spro­wa­dza? Coś się stało?

– Noo… – za­czął, ale od razu po­czuł ro­snącą w gar­dle gulę. Jakby w ustach trzy­mał ja­kieś ciało obce, które zwięk­sza swoja ob­ję­tość z każdą se­kundą. – Cho­dzi o Ga­bry­się… – wy­du­kał w końcu, czu­jąc, że krew od­pływa mu z twa­rzy, a serce ło­mo­cze w klatce, jakby chciało po­ła­mać że­bra.

– Ga­bry­się? – spy­tał zdzi­wiony męż­czy­zna. – Ona dzi­siaj otwiera sklep. Tak się umó­wi­li­śmy. Zbiera na wa­ka­cje…

W tym mo­men­cie po­li­cjant zro­zu­miał, dla­czego nie wi­dział sa­mo­chodu przed spo­żyw­cza­kiem. Zro­bił wdech i za­czął:

– Miał miej­sce wy­pa­dek. Ktoś ude­rzył w wasz sa­mo­chód. Auto wy­le­ciało z drogi i tra­fiło w drzewo. Ga­bry­sia umarła na miej­scu…

Chciał jesz­cze coś do­dać, ale po­miesz­cze­nie wy­peł­nił wrzask Ma­rioli Ba­na­siak.

Dźwięk ten po­ja­wił się tak na­gle, że po­li­cjant aż pod­sko­czył, jed­nak rów­nie gwał­tow­nie wrzask się urwał. Ko­bieta ni­czym szma­ciana lalka pa­dła na zie­mię ze­mdlona. Szybko uło­żyli ją na ka­na­pie, a na jej czole wy­lą­do­wał okład.

Po­sie­dział chwilę, za­sy­py­wany przez Ba­na­siaka py­ta­niami, na które w więk­szo­ści nie znał od­po­wie­dzi. Umó­wili się, że ode­zwie się za kilka go­dzin i za­wie­zie ich do kost­nicy, gdzie będą mo­gli po­że­gnać się z córką i do­ko­nać ofi­cjal­nej iden­ty­fi­ka­cji.

Wy­szedł z domu zna­jo­mych, gdy jego te­le­fon za­czął dzwo­nić. Ode­brał po trzech sy­gna­łach.

– Wiesz już? – rzu­cił zdzi­wiony, za­nim żona zdą­żyła się ode­zwać.

– O czym? – spy­tała, tym sa­mym da­jąc znać, że jesz­cze nie wie.

– Ty za­cznij.

– Przede wszyst­kim nasz sy­na­lek po­ry­so­wał mi auto.

– Co?

– Prze­pra­szam, nie po­ry­so­wał. Mam zma­sa­kro­wany przód.

– Ja pier­dolę… – sko­men­to­wał, bo sta­nął mu przed oczami ob­raz sa­mo­chodu Ba­na­sia­ków.

– Ja go za­biję, a zwłoki za­ko­pię w le­sie. Ale to nie ko­niec. Na­sza có­reczka po­szła w tany. Mo­niki nie ma.

– Nie ma? – po­wie­dział i mo­men­tal­nie po­czuł, jak nogi się pod nim ugi­nają. – Ona już wie – wy­szep­tał sam do sie­bie.

– Co wie? Łu­kasz, mo­żesz ja­śniej? Ja przez was zwa­riuję.

Już chciał co­kol­wiek jej wy­ja­śnić, gdy usły­szał dźwięk przy­cho­dzą­cego po­łą­cze­nia. Spoj­rzał na te­le­fon, któ­rego ekran za­czął świe­cić. Dzwo­nił ko­men­dant.

– Za­dzwo­nię póź­niej – rzu­cił do żony i roz­łą­czył się.

Nie­stety nie zdą­żył po­łą­czyć się z sze­fem. Po chwili przy­szedł od niego SMS:

„Przy­jedź na miej­sce wy­padku, jak skoń­czysz”.

Już nie od­dzwa­nia­jąc, ru­szył. Mi­nął sklep spo­żyw­czy, spod któ­rego od­jeż­dżał są­siad z miną wska­zu­jącą na wku­rze­nie. Do­brze wie­dział, że tego dnia ta­kich osób bę­dzie wię­cej. Ale gdy już in­for­ma­cja pój­dzie świat, lu­dzie w miej­scu wy­padku, ale za­pewne i przed skle­pem za­czną skła­dać kwiaty jako wy­raz współ­czu­cia dla ro­dziny, szcze­gól­nie że więk­szość znała od lat wszyst­kich Ba­na­sia­ków, sty­ka­jąc się z nimi w skle­pie.

Po­woli pod­je­chał na miej­sce zda­rze­nia, które te­raz, już w dzien­nym świe­tle, wy­glą­dało ina­czej. Mniej mrocz­nie.

Do­brze znał ten za­kręt, na­zy­wany przez wielu za­krę­tem śmierci. Pod­czas jego pracy w po­li­cji zgi­nęło na nim już sześć osób, ale ni­gdy nikt z oko­licy. Lo­kalsi zdej­mo­wali nogę z gazu, wie­dząc, co może tu stać się z au­tem, zwłasz­cza przy pa­nu­ją­cych od kilku dni go­ło­le­dziach. Sam pa­ro­krot­nie po­ka­zy­wał swoim dzie­ciom, które już zo­stały przy­jęte do grona kie­row­ców, jak nie­bez­pieczny jest ten od­ci­nek trasy i w jaki spo­sób go bez­piecz­nie po­ko­ny­wać.

Sta­nął obok sa­mo­chodu tech­nika i wy­siadł. Po­pra­wił czapkę i za­ło­żył rę­ka­wiczki, które od rana tkwiły w kie­sze­niach. Sza­lika nie uży­wał. Nie zno­sił, gdy coś ogra­ni­czało go przy szyi. Miał wtedy uczu­cie, jakby czy­jeś ręce się na niej za­ci­skały, dla­tego na­wet przy naj­więk­szych mro­zach jej nie osła­niał.

Gruby męż­czy­zna cho­dził z apa­ra­tem wo­kół sa­mo­chodu i uwiecz­niał każdy szcze­gół.

– Cześć – rzu­cił do niego Łu­kasz Bo­ro­wicz, pró­bu­jąc ukryć zde­ner­wo­wa­nie.

Ten uniósł tylko rękę, nie zmie­nia­jąc uło­że­nia sprzętu.

– Ma­sa­kra u was. Współ­czuję. Ta dziew­czyna wy­gląda ni­czym prze­ro­biona przez ma­szynkę do mie­le­nia mięsa. Nie za­pięła pa­sów, wy­le­ciała przez przed­nią szybę i ude­rzyła z ol­brzy­mią siłą w drzewo, po czym wró­ciła do auta, do środka, jakby ni­gdy nic, ale ze zmie­nio­nym wy­glą­dem. Drugi raz coś ta­kiego wi­dzę.

– A jak mo­gło do tego dojść? – spy­tał trzę­są­cym się gło­sem.

– Jak dla mnie, to pró­bo­wała unik­nąć ko­li­zji z in­nym sa­mo­cho­dem, a tam­ten ją i tak ude­rzył. Może nie mocno, ale zmie­nił jej tra­jek­to­rię jazdy. Z tego, co wiemy na pewno, to ko­lor tego po­jazdu był czer­wony, ale… – W tym mo­men­cie pod­niósł głowę, a wtedy po raz pierw­szy tego dnia Bo­ro­wicz mógł spoj­rzeć na twarz tech­nika i jak zwy­kle wstrzy­mał od­dech. Prze­bie­ga­jąca od le­wego oka po lewy ką­cik ust ró­żowa bli­zna stra­szyła jak za­wsze. – Na ka­ro­se­rii są dwa ko­lory. Jak wspo­mnia­łem, czer­wony, ale i nie­bie­ski. Tro­chę to dziwne, jed­nak jest pro­sta od­po­wiedź…

Męż­czy­zna coś mó­wił, ale po­li­cjant już nie słu­chał. Do­brze wie­dział, jaka jest tego przy­czyna.

Sa­mo­chód jego żony, który ku­pił pięć lat temu, z fa­bryki wy­je­chał w in­nym ko­lo­rze, nie­bie­skim. Nie­stety jego po­przedni wła­ści­ciel wje­chał nim w gę­ste krzaki i tak mocno po­ry­so­wał, że po­sta­no­wił zmie­nić cały la­kier i za­ży­czył so­bie czer­wień.

Bo­ro­wicz czuł, jak serce przy­spie­sza mu jesz­cze moc­niej. To, co cały czas od rana ko­ła­tało mu się w my­ślach, za­częło sta­wać się co­raz bar­dziej re­alne, a to ozna­czało jesz­cze więk­szą ka­ta­strofę niż śmierć przy­ja­ciółki Mo­niki.

Po­now­nie jego te­le­fon za­czął wi­bro­wać. Tym ra­zem dzwo­nił Ba­na­siak.

Spoj­rzał na sa­mo­chód, z któ­rego do­piero chwilę wcze­śniej wy­cią­gnięto dziew­czynę. Nie czuł się na si­łach, żeby roz­ma­wiać, po­now­nie tłu­ma­czyć, co się stało, zwłasz­cza że od ich roz­mowy nie­wiele się do­wie­dział. Od­rzu­cił po­łą­cze­nie i zro­bił trzy wde­chy. Czuł, że za­raz osu­nie się na zie­mię, po­dob­nie jak matka dziew­czyny.

To, co ak­tu­al­nie tra­wiło jego mózg, to po­my­sły na ra­to­wa­nie syna. Nie mógł do­pu­ścić, aby Na­ta­niel tra­fił do wię­zie­nia. Po­mimo swo­ich wy­sko­ków był in­te­li­gent­nym chło­pa­kiem, który może i się po­gu­bił, ale nie był mor­dercą, a taką łatkę mu przy­kleją, gdy wyj­dzie, co zro­bił.

– Prze­pra­szam! – krzyk­nął do tech­nika i od­da­lił się. Mu­siał ze­brać my­śli, jed­nak nie zdą­żył na­wet odejść trzy me­try, gdy jego te­le­fon po­now­nie się roz­dzwo­nił. Tym ra­zem na ekra­nie po­ja­wiła się uśmiech­nięta twarz jego żony. Wie­dział, że swoim zwy­cza­jem bę­dzie tak długo dzwo­nić, aż on od­bie­rze.

– No? – rzu­cił tylko, nie mo­gąc wy­du­sić z sie­bie nic bar­dziej sen­sow­nego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: