- W empik go
Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści - ebook
Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści - ebook
Odkryj tajemnicę krwi na kocim ogonie, poznaj historię powracającej zza grobu koleżanki z dzieciństwa, posłuchaj o dramatycznym wypadku samochodowym, rozwiąż zagadkę tajemniczego telefonu ukrytego w szufladzie.
Wszystko to znajdziesz w zbiorze czterech opowiadań pod tytułem „Peszkowieści, czyli opowieści krótszej treści”.
Daj się pochłonąć krótkim, lecz wciągającym historiom.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-967757-6-4 |
Rozmiar pliku: | 505 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spojrzał na siebie w lustrze i uśmiechnął się.
Długie pomarańczowo-zielone legginsy przylegały niczym rajstopy i podkreślały jego, jak twierdziła żona, jędrne pośladki i szczupłe nogi. Odwrócił się tyłem i zerknął na siebie przez ramię. Faktycznie prezentował się nie najgorzej z tej perspektywy. Chwycił stojącą przy lustrze torbę z ubraniami na trening, na który planował pójść po pracy, i wyszedł na korytarz. Spojrzał w prawo, gdzie przez wielkie okno z tafli litego szkła od sufitu po podłogę mógł zobaczyć, jaka pogoda panuje na zewnątrz. Zgodnie z prognozą na niebie nie błąkała się żadna chmura, a słońce świeciło już całkiem mocno.
Niespiesznie ruszył w drugą stronę, gdzie mieściły się pokoje dzieci. Przed każdymi z mijanych drzwi stał wielki karton na kółkach.
Nie zaglądał do środka, jakby wiedział, co się w nich znajduje. Zamiast tego przyczepił każde z pudeł do łańcucha, który nagle pojawił się w jego dłoni. Powoli ruszył przed siebie jasno oświetlonym korytarzem, ciągnąc za sobą konstrukcję przywodzącą na myśl pociąg. Nie wkładał w to ani odrobiny wysiłku, jakby pojemniki nic nie ważyły. W końcu, gdy stanął przed drzwiami wyjściowymi, odwrócił się i zaczął je liczyć, po kolei podchodząc do każdego z nich i zaglądając do środka. Cały ten proceder powtarzał każdego ranka, więc zgodnie z planem za niespełna minutę powinni siedzieć w ich busie.
– Maurycy… – powiedział i włożył rękę do pierwszego. – Jest.
Pogłaskał siedzącego tam chłopca. Ten swoim zwyczajem czytał książkę i niechętnie uniósł oczy w jego stronę, jakby przerwał mu coś niezwykle ważnego. Mężczyzna zmierzwił mu kruczoczarne loki, które stanowiły zagadkę. Nikt w rodzinie takich nie miał, dlatego co niektórzy sugerowali, że musiało dojść do jakiejś pomyłki i w próbce wymieszano nie te plemniki z nie tą komórką jajową. Jednak gdy ktoś poznawał jego syna, wiedział, że o pomyłce nie mogło być mowy. Maurycy stanowił wierną kopię swojej matki. Ten sam temperament, podejście do życia i ambicja.
Mężczyzna puścił do niego oczko i podszedł do kolejnego kartonu.
– Michałek też jest. Monika jak zwykle grzecznie śpi.
Dotarł do ostatniego i zamarł. Nikogo w nim nie znalazł. Wymalowane od środka drewniane pudło, którego używali od niedawna, syn zdążył już udekorować rysunkami. Jako jedyny z czwórki ich dzieci uwielbiał rysować i robił to praktycznie wszędzie. Na meblach, ścianach, podłodze. Tam, gdzie mógł, ale i tam, gdzie nie powinien. Dlatego przestali mu na to zwracać uwagę, gdy robił to w domu. Gorzej było, gdy sytuacja dotyczyła powierzchni poza ich kontrolą. Dzień wcześniej przyozdobił flamastrami nowy skutero-rower sąsiada, z czego zrobiła się olbrzymia afera.
Zajrzał jeszcze raz do trzech poprzednich kartonów, kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem. Nigdzie nie znalazł syna. Nataniel nie schował się w pudłach rodzeństwa, co zrobił już kilka razy, korzystając z nieuwagi zaspanego ojca.
– Nataniel, gdzie jesteś? – krzyknął i ruszył w stronę drzwi do pokoju chłopca.
Gdy tylko podszedł na odległość kilku kroków, te zaczęły się unosić, a on śmiało mógł wejść do azylu swojego najmłodszego syna. Od kiedy tylko Nataniel pojawił się na świecie, sprawiał problemy. Jego matka twierdziła, że zaczęło się to już w brzuchu. Jako jedyny kopał tak mocno, że jego noga wystawała poza brzuch, a towarzyszącego jej wtedy refluksu nie mogła porównać z niczym, co znała. Pieczenie towarzyszyło jej długimi tygodniami, mimo że lekarz ordynował jej przeróżne leki łagodzące.
Mężczyzna wszedł do pomieszczenia, które jak zawsze wyglądało niczym pobojowisko. Z sufitu zwisały zabawki, a na półkach stały naczynia, które Nataniel powinien był odstawić do komory transportującej je bezpośrednio do zmywarki. Nie musiał nawet ich zanosić do kuchni. Jednak jego jak zwykle przerastało tak proste zadanie domowe.
– Możesz wyjść? – krzyknął. – Natek, nie rób sobie jaj. Nie mogę spóźnić się do pracy. Mam dzisiaj ważne spotkanie. A wy za chwilę zaczynacie zajęcia. Poza tym masz dzisiaj test z matotechniki.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Wkurzony kopnął leżącą przed nim zwiotczałą lalkę, którą ktoś pozbawił głowy.
I wtedy to zobaczył.
Kroplę jakiejś mazi na podłodze. W pierwszym momencie myślał, że mu się wydaje. Patrzył na nią, a ona rosła i rosła. Z niewielkiej, raptem kilkumilimetrowej, powiększała się i po kilku sekundach miała średnicę piłki do nogi, a jej kolor z bladoczerwonego przeistaczał się w krwisty. Przerażający.
Odsunął się do tyłu, bojąc się, że zaraz dotknie tego czegoś swoimi niebieskimi butami, które codziennie wieczorem wsadzał do maszynki czyszczącej, zapominając, że jeszcze do niedawna sam to robił.
Patrzył z obrzydzeniem na rozlewający się płyn. I już chciał się odwrócić, gdy ujrzał ją.
Twarz syna zatopioną w substancji.
Przerażającą, z wytrzeszczonymi oczami i grymasem twarzy, jakby ktoś obdzierał go ze skóry. Już chciał wyciągnąć ku niej rękę, gdy…
Usłyszał cichy dźwięk.
Otworzył oczy, cały czas widząc tę twarz.
– Jezu, to tylko sen… – szepnął do siebie i wyłączył budzik, który jak w każdy dzień roboczy zadzwonił punktualnie o szóstej, już po pierwszym dźwięku, aby tylko śpiąca obok żona się nie przebudziła.
Łukasz Borowicz zazwyczaj wstawał jak żołnierzyk. Po pierwszym sygnale siadał na łóżku, a po trzydziestu sekundach stał już na korytarzu i kierował swoje kroki do łazienki. Tym jednak razem najzwyczajniej w świecie marzył o tym, aby zamknąć oczy i jeszcze raz dać się porwać w objęcia snu. Pragnął wymazać z pamięci twarz syna w wersji, której nigdy nie chciałby zobaczyć. Serce waliło mu jak oszalałe, jakby zaraz miało wyskoczyć.
Poleżał jeszcze chwilę, próbując dojść do siebie. Widok twarzy jego syna Nataniela wykrzywionej, wynaturzonej, wyryła mu się pod powiekami i cały czas ją widział – mimo prób przekierowania myśli w inną stronę. Niestety nic nie pomagało. Po kilku chwilach wstał zrezygnowany, z nadal przyspieszonym biciem serca.
Na palcach wyszedł z pokoju i poszedł do łazienki, w której wieczór wcześniej położył rzeczy, aby nie przewalać się z rana. Wziął szybki prysznic, robiący poniekąd za kawę, ubrał się i zszedł na dół.
Na blacie kuchennym czekały na niego przygotowane przez żonę kanapki, dwa banany, jabłko oraz termos. Musiał nalać sobie tylko wrzątek, odczekać minutę i wyjąć zaparzaczkę. Przetestował to już tyle razy i wiedział, że jak wyjmie za wcześnie, dostanie wodę o brązowym zabarwieniu, a gdy za późno, wyleje wszystko, wkurzony goryczką zawartą w zbyt mocnym napoju.
Spakował wszystko do płóciennej torby i wtedy usłyszał dźwięk otwieranej bramy, a następnie pisk opon. Włożył owoce na wierzch, zabrał prowiant i ruszył w stronę garażu, skąd dochodził jazgot. Dobiegł go jeszcze dźwięk zamykanej bramy, a po chwili drugi, jakby kierowca nie potrafił jej zamknąć za pierwszym razem.
Nie zdążył tam wejść, gdy drzwi dzielące garaż od domu otworzyły się z impetem i do przedpokoju wpadł jego syn. Nataniel zakołysał się i oparł o ścianę, jakby pozycja spionizowana stanowiła nie lada wyzwanie.
– Jezu – syknął ojciec i momentalnie zbladł. Syn zupełnie nie przypominał tego małego chłopca, którego lata temu uczył jeździć na rowerze, biegając za nim i asekurując za pomocą zamocowanego pod siodełkiem kija. Wtedy uśmiechnięty, z błyskiem w oku, teraz zmienił się w nieobecnego człowieka, który co chwila go rani. – Jesteś nawalony jak bela, czy ty…? – Pytanie zawisło w powietrzu, ale odpowiedź, która się nasuwała, była dość oczywista. – Nie tak cię wychowałem. Jak mogłeś?! – wrzasnął i uderzył chłopaka w twarz.
Pomieszczenie wypełnił dźwięk wywołany przez nagły kontakt wewnętrznej strony dłoni z lekko już zarośniętym policzkiem syna. Borowicz momentalnie poczuł pieczenie na skórze, i cofnął się z obrzydzeniem. Nie należał do tych, co leją dzieci bez powodu, czasami dostawały lanie, a trzy razy syn oberwał również i w twarz. Tłumaczył sobie, że dzieje się to rzadko. Gdy dopada go rodzicielska niemoc i nie wie, jak sobie z nią poradzić. Jednak za każdym razem po wszystkim dochodził do wniosku, że źle zrobił. Dzieci niczego się przez to nie uczyły, a jego dopadały wyrzuty sumienia. Teraz nie stało się inaczej. Chciał już przeprosić syna, który nawet nie podniósł na niego wzroku, ale nie zdążył. Nataniel milczał, jakby wręcz nie zarejestrował tego, co wydarzyło się kilkanaście sekund wcześniej, tylko przeszedł obok i zaczął wspinać się po schodach, kurczowo trzymając się drewnianej barierki. Szedł, powoli stawiając stopę za stopą, jakby miał zdecydowanie więcej lat, niż pokazywał jego akt urodzenia. Gdy w końcu stanął na piętrze, ojciec stracił go z oczu. Nasłuchiwał jeszcze chwilę, bojąc się, że syn obudzi starsze rodzeństwo i matkę, która na jego widok mogłaby dostać zawału.
Gdy usłyszał dźwięk zamykanych drzwi, odetchnął. Spojrzał na zegarek i przyspieszył kroku. Za trzydzieści minut powinien pojawić się w pracy. Przez tyle lat nie zdarzyło mu się spóźnić, dlatego i tym razem nie planował, aby stało się inaczej. Wszedł do garażu, klnąc w duchu, że zapomniał zmienić żarówki, która nie działała od dwóch dni. Obszedł auto żony, przesuwając dłonią po karoserii jak niewidomy, i dotarł do swojego samochodu. Otworzył drzwi, wsiadł do środka i nacisnął guzik otwierający wielkie blaszane drzwi garażowe.
Na zewnątrz cały czas panował mrok. Niestety zimowy czas niósł za sobą nie tylko niższe temperatury, ale i ciemność, która zdecydowanie mu przeszkadzała, szczególnie rano i wieczorem.
Ich dom stał przy jednej z niewielu we wsi ulic, na których nie zamontowano jeszcze latarni. Z jednej strony wkurzało go to i niejednokrotnie wysyłał pisma do urzędu, błagając wręcz o montaż, powołując się przy tym na względy bezpieczeństwa. Jednak z drugiej strony żona zwróciła mu ostatnio uwagę, że ich światło waliłoby centralnie w okno sypialni, które udekorowali tylko delikatnymi firankami, niestanowiącymi żadnej ochrony przed promieniami.
Wyjechał powoli na drogę biegnącą wzdłuż domu, starając się jechać jak najwolniej, jakby taką jazdą mógł mniej hałasować. Skręcił w prawo i przejechał obok sklepu spożywczego. Zdziwił się, bo zazwyczaj o tej porze samochód Banasiaków stał już przed nim. Otwierali sklep o siódmej, ale już o szóstej przygotowywali się na odwiedziny pierwszych kupujących.
Skręcił w lewo i zobaczył, że jak każdego dnia brama przed drugim domem po prawej otwiera się. On i sąsiadka spod numeru 26, jak w zegarku, każdego dnia roboczego mijali się o tej samej porze. Pomachał jej, a ona na powitanie mignęła mu światłami awaryjnymi. Wielokrotnie rano do tego momentu zastanawiał się, czy to nie dzień świstaka. Wszystko wyglądało identycznie.
Jednak ten dzień zaczął się inaczej niż zwykle. Po pierwsze sen. Żaden nie nawiedzał go od miesięcy. Po drugie Nataniel. Od dawna zastanawiali się, co z nim zrobić. Jak wpłynąć na najmłodsze z czwórki swoich dzieci, które będąc w przededniu matury, cały czas nie potrafiło odpowiedzieć na pytanie „co potem”, a każdą wolną chwilę wykorzystywało na spotkania towarzyskie suto zakrapiane alkoholem zamiast na naukę.
Łukasz Borowicz westchnął ciężko, próbując odegnać gnębiące go myśli.
Od pracy dzieliło go raptem siedem kilometrów. Po drodze planował jeszcze szybko podjechać na myjnię i opłukać samochód po jeździe w pośniegowym błocie. Już prawie skręcał w niewielką uliczkę, gdy zauważył stojący kawałek dalej patrol. Kierowany ciekawością momentalnie zapomniał o przygotowanych na siedzeniu pasażera monetach i pojechał prosto. Zaparkował za stojącym na kogucie radiowozem i wysiadł.
– Co się stało? – rzucił do stojącego przy aucie policjanta.
Ten zmrużył oczy, jakby go nie poznał. Jakby zapomniał, że pierwszy raz rozmawiali w podstawówce, a co niektórzy twierdzili, że nawet w przedszkolu. Mariusz Kąkol od lat pracował w policji i wielu uważało, że nie mógł skończyć inaczej. Jego dziadek i ojciec pracowali w milicji, a ten drugi również w szeregach policji. Jego starszy brat przez długie lata także nosił mundur, ale niedawno za namową żony otworzył agencję detektywistyczną. Starsza siostra Kąkola została technikiem policyjnym, dlatego i jemu nikt nie wróżył pracy gdzie indziej. Taka oto rodzinna tradycja, która doprowadziła go na stanowisko komendanta w jednostce, w której służył i Borowicz.
– Ja mam już dość! – zaczął podniesionym głosem szef lokalnej policji. – Mówi się, trąbi, gada, a oni nic sobie z tego nie robią. Jeżdżą po pijaku i zabijają innych. Kuźwa, czemu nie siebie?! Mogliby wszyscy pozabijać się na drzewach i byłby spokój. A tak zginęła młoda, niewinna dziewczyna.
– Szefie, można jaśniej? – spytał Łukasz Borowicz.
Zrobił dwa kroki do przodu, aż zobaczył wbity w drzewo samochód, którego przednia część niczym harmonijka została poskładana za sprawą działających na auto sił. W pierwszym momencie widział tylko kształt, ale gdy wzrok przeszedł na elementy wskazujące na markę pojazdu, a następnie na tylną tablicę rejestracyjną, nagle świat zawirował. Słyszał, że mężczyzna coś jeszcze mówi, ale zupełnie nie docierał do niego sens wypowiadanych słów. Trzymane w ręku kluczyki wyślizgnęły mu się spomiędzy palców. Ktoś szarpnął go za ramię, ale wyrwał się.
Przebiegł kilka metrów, gdy poczuł, że dalej biec nie może. Nogi same się pod nim ugięły. Obrócił się i zobaczył twarz komendanta, a z drugiej strony jakiegoś gościa, którego nie znał. Krzyczeli do niego, ale nie słyszał. Widział tylko ruch ich warg. Każdy z nich chwycił go za ramię po przeciwnych stronach. Próbował jeszcze się wyrwać, ale nie miał szans. Obaj mężczyźni przewyższali go zarówno wzrostem, jak i masą. W końcu skapitulował. Osunął się na ziemię i zaczął płakać. Po chwili ktoś podał mu butelkę z wodą. Oddech się uspokoił, a serce przestało próbować wyskoczyć.
– Znasz ją? – W końcu jego słuch zaczął działać poprawnie.
Popatrzył na stojącego obok komendanta, który ze zdziwieniem mierzył go wzrokiem.
– To nowy samochód Banasiaków – wydukał i spojrzał na mężczyznę zdezorientowany. Dopiero po sekundzie uzmysłowił sobie, że niewiele osób o tym wiedziało. Właściciele sklepu spożywczego nie zdążyli zaprezentować nabytku sąsiadom. Kupując go, nie zwrócili uwagi, że auto nie ma ważnego przeglądu, i dopiero w piątek udało im się podbić dowód rejestracyjny.
– Pierdolisz – skomentował usłyszany news szef policji. – Czyli to…? – wyszeptał i spojrzał wymownie na podwładnego.
Banasiaków we wsi znał każdy. Prowadzili lokalny sklepik, otwierali o świcie i siedzieli do późna, ale jeżeli komukolwiek w czasie letniego grilla zabrakło kiełbaski, zawsze można było na nich liczyć. W nocy o północy otwierali swoje spożywcze królestwo i pozwalali uzupełnić zapasy zbłąkanym imprezowiczom.
Klęczący na polanie pokrytej pośniegowym błotem Łukasz Borowicz znał ich jeszcze lepiej. Ich córki przyjaźniły się od przedszkola. Już podczas pierwszego spotkania zapałały do siebie miłością i od tego czasu rzadko się rozstawały. Wiele osób myślało nawet, że są siostrami. Nie tylko z powodu łączącej ich zażyłości, ale i wyglądu. Nowo poznanym osobom często mówiły, że są bliźniaczkami, i niektórzy w to wierzyli.
– To Gabrysia – wyszeptał w końcu komendant.
– Jezu, moja córka się załamie… – wystękał policjant. – Jak to się stało?
– Nie wiadomo jeszcze. Ale wszystko wskazuje na to, że ktoś uderzył w jej auto. Po braku hamowania można prognozować, że tamten kierowca był pijany albo przysnął za kółkiem. Wyrzuciło ją z drogi i przywaliła w drzewo. Własna rodzina będzie miała problem z rozpoznaniem jej. Twarz jest zmasakrowana. Rzuciłem okiem i powiem, że wygląda to strasznie. Chyba nigdy czegoś takiego nie widziałem. W życiu bym nie pomyślał, że to ona.
Po chwili podszedł do nich inny policjant.
– Podobno w nocy młodzież zorganizowała sobie niezłą popijawę – zaczął i spojrzał na Borowicza. – Siedzieli u Małysza, którego…
– Starzy wyjechali na wakacje – dokończył za niego. Policjant dobrze o tym wiedział. Jego Nataniel należał do paczki lokalnych rozbójników wraz z gospodarzem imprezy. Nie raz i nie dwa miał przez to kłopoty, a jego rodzice musieli świecić oczami.
– Tak, wiem. Chwalili się tym jakiś czas temu, ale nie sądzę, aby wiedzieli, że ich nieobecność się tak skończy. Młody zaprosił kilka osób. Około północy ktoś zadzwonił po naszych. Gdy przyjechali, pogonili towarzystwo. Część ruszyła do domów. Podobno gdy wracali na komisariat, Florek widział samochód twojej żony. Jechał nim…
– Nataniel – skończył za niego. Obaj funkcjonariusze spojrzeli pytająco na ojca chłopaka. – Młody nie mógł spać – wybełkotał, czując, jak w brzuchu coś mu się zaciska. – Chciał pojechać na stację po jakieś nasenne. Wrócił po trzydziestu minutach i poszedł spać – skłamał bez zastanowienia, sam siebie zaskakując.
– Aha – skomentował krótko komendant. – Panowie… – westchnął. – To będzie straszna sprawa dla naszej wsi, ale musimy wejść na wyższe obroty. Musimy znaleźć tego skurwiela, co doprowadził do śmierci Banasiakówny. Sprawdzić kamery, popytać ludzi. Technik zaraz będzie. Niestety utknął przy poprzedniej sprawie. Nie wiem, jak długo będziemy się tym zajmować, bo zaraz wojewódzka ją przejmie, twierdząc, że nie damy rady lub że jesteśmy zaangażowani w nią osobiście. Co, kurwa, nie będzie kłamstwem, ale przez to tylko bardziej będziemy chcieli zasuwać. – Mężczyzna włożył ręce do kieszeni. – I teraz najgorsze, kto jedzie do Banasiaków?
Łukasz Borowicz podniósł głowę i delikatnie kiwnął potwierdzająco. Bał się tej chwili, ale w głębi siebie wiedział, że gdyby jego coś takiego spotkało, wolałby usłyszeć to od kogoś bliskiego.
Nie chcąc przeciągać najgorszego, pożegnał się i ruszył do samochodu.
Do przejechania miał raptem trzy kilometry, które pokonał najwolniej, jak się dało. Dobrze wiedział, że przez długie lata będzie pamiętał reklamę telefonii komórkowej, którą minął w połowie drogi. Lecąca w radiu piosenka zespołu Feel też będzie mu się do końca dni kojarzyła z tym momentem. Zaparkował przed niedawno wyremontowanym niewielkim domkiem, w którym gościł wielokrotnie na imprezach – zarówno dla dzieci, jak i tych dla dorosłych. Z Banasiakami może się nie przyjaźnili tak, jak ich córki, ale na imieniny, urodziny zawsze się nawzajem zapraszali.
Posiedział jeszcze chwilę, upił łyk wody, która po nocy w samochodzie miała przyjemną temperaturę, i wysiadł.
Momentalnie zaatakował go chłód styczniowego poranka. Kilka dni wcześniej temperatura spadła znacząco poniżej zera, z czego niezmiernie się cieszył. Nie znosił upałów, a jego ulubioną porą roku była zima, a szczególnie mroźna.
Podszedł do furtki i dopiero teraz przeszedł go dreszcz przerażenia. Już kilkukrotnie informował rodzinę o śmierci bliskiej osoby, ale nigdy nikogo nie znał tak dobrze. Dwa razy zdarzyło się, że znał ofiary i ich rodziny, ale z widzenia. W kościele kłaniali się sobie, a na ulicy mówili „dzień dobry”. I tyle.
Nie zdążył nacisnąć dzwonka zamontowanego na słupku obok furtki, gdy Mariola Banasiak pomachała mu, widząc go przez okno w kuchni. Odmachał i uśmiechnął się smutno. Kilkanaście sekund później gospodyni wyszła na zewnątrz w kapciach, ignorując panujący na zewnątrz mróz.
– Wchodź. Wpadłeś na śniadanie? – zaśmiała się i ruszyła do domu, nie czekając na odpowiedź.
Nie odezwał się słowem. Potulnie ruszył za nią. Weszli do domu, a w niego uderzyło gorące powietrze panujące w środku i od razu pożałował, że nie zostali na zewnątrz.
– Co jest? Czym zasłużyliśmy na tak wczesne odwiedziny wielmożnego stróża prawa? – rzuciła jak zwykle z lekkim przekąsem. Kobieta słynęła z poczucia humoru, które często przysparzało jej problemów, mimo to nie przejmowała się tym ani trochę.
– Jest Waldek? – spytał, licząc, że za jednym razem poinformuje ich oboje. Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, było opowiadanie wszystkiego dwa razy.
– Poszedł do kibelka. On zawsze rano musi… No wiesz, pomyśleć – zaśmiała się, a on tylko westchnął z nadzieją, że nie widać po nim zdenerwowania. – Ale zaraz przyjdzie.
W tym momencie usłyszeli jakiś rumor na końcu korytarza, a po kilkunastu sekundach wszedł do pomieszczenia wysoki mężczyzna ze sporych rozmiarów brzuchem, który często stanowił obiekt docinków. Szczególnie ze strony żony, która podczas spotkań przy grillu bez krępacji opowiadała o mężu, który zaszedł w ciążę, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że on siedzi obok i może mu być przykro. Co niektórzy twierdzili, że robi to z pełną premedytacją, próbując go zmusić do refleksji i zmiany nawyków żywieniowych, które stały za jego permanentną ciążą spożywczą. Niestety nieograniczony i ciągły dostęp do słodyczy w sklepie powodował, że Banasiak podjadał batoniki i cukierki, kiedy chciał, praktycznie tego nie kontrolując.
– Cześć, chłopie. Dawno cię nie widziałem. Twoja córka niemal u nas mieszka, a jak ty wyglądasz, to prawie zapomniałem. – Podszedł do policjanta i wyciągnął dłoń na przywitanie. – Co cię do nas sprowadza? Coś się stało?
– Noo… – zaczął, ale od razu poczuł rosnącą w gardle gulę. Jakby w ustach trzymał jakieś ciało obce, które zwiększa swoja objętość z każdą sekundą. – Chodzi o Gabrysię… – wydukał w końcu, czując, że krew odpływa mu z twarzy, a serce łomocze w klatce, jakby chciało połamać żebra.
– Gabrysię? – spytał zdziwiony mężczyzna. – Ona dzisiaj otwiera sklep. Tak się umówiliśmy. Zbiera na wakacje…
W tym momencie policjant zrozumiał, dlaczego nie widział samochodu przed spożywczakiem. Zrobił wdech i zaczął:
– Miał miejsce wypadek. Ktoś uderzył w wasz samochód. Auto wyleciało z drogi i trafiło w drzewo. Gabrysia umarła na miejscu…
Chciał jeszcze coś dodać, ale pomieszczenie wypełnił wrzask Marioli Banasiak.
Dźwięk ten pojawił się tak nagle, że policjant aż podskoczył, jednak równie gwałtownie wrzask się urwał. Kobieta niczym szmaciana lalka padła na ziemię zemdlona. Szybko ułożyli ją na kanapie, a na jej czole wylądował okład.
Posiedział chwilę, zasypywany przez Banasiaka pytaniami, na które w większości nie znał odpowiedzi. Umówili się, że odezwie się za kilka godzin i zawiezie ich do kostnicy, gdzie będą mogli pożegnać się z córką i dokonać oficjalnej identyfikacji.
Wyszedł z domu znajomych, gdy jego telefon zaczął dzwonić. Odebrał po trzech sygnałach.
– Wiesz już? – rzucił zdziwiony, zanim żona zdążyła się odezwać.
– O czym? – spytała, tym samym dając znać, że jeszcze nie wie.
– Ty zacznij.
– Przede wszystkim nasz synalek porysował mi auto.
– Co?
– Przepraszam, nie porysował. Mam zmasakrowany przód.
– Ja pierdolę… – skomentował, bo stanął mu przed oczami obraz samochodu Banasiaków.
– Ja go zabiję, a zwłoki zakopię w lesie. Ale to nie koniec. Nasza córeczka poszła w tany. Moniki nie ma.
– Nie ma? – powiedział i momentalnie poczuł, jak nogi się pod nim uginają. – Ona już wie – wyszeptał sam do siebie.
– Co wie? Łukasz, możesz jaśniej? Ja przez was zwariuję.
Już chciał cokolwiek jej wyjaśnić, gdy usłyszał dźwięk przychodzącego połączenia. Spojrzał na telefon, którego ekran zaczął świecić. Dzwonił komendant.
– Zadzwonię później – rzucił do żony i rozłączył się.
Niestety nie zdążył połączyć się z szefem. Po chwili przyszedł od niego SMS:
„Przyjedź na miejsce wypadku, jak skończysz”.
Już nie oddzwaniając, ruszył. Minął sklep spożywczy, spod którego odjeżdżał sąsiad z miną wskazującą na wkurzenie. Dobrze wiedział, że tego dnia takich osób będzie więcej. Ale gdy już informacja pójdzie świat, ludzie w miejscu wypadku, ale zapewne i przed sklepem zaczną składać kwiaty jako wyraz współczucia dla rodziny, szczególnie że większość znała od lat wszystkich Banasiaków, stykając się z nimi w sklepie.
Powoli podjechał na miejsce zdarzenia, które teraz, już w dziennym świetle, wyglądało inaczej. Mniej mrocznie.
Dobrze znał ten zakręt, nazywany przez wielu zakrętem śmierci. Podczas jego pracy w policji zginęło na nim już sześć osób, ale nigdy nikt z okolicy. Lokalsi zdejmowali nogę z gazu, wiedząc, co może tu stać się z autem, zwłaszcza przy panujących od kilku dni gołoledziach. Sam parokrotnie pokazywał swoim dzieciom, które już zostały przyjęte do grona kierowców, jak niebezpieczny jest ten odcinek trasy i w jaki sposób go bezpiecznie pokonywać.
Stanął obok samochodu technika i wysiadł. Poprawił czapkę i założył rękawiczki, które od rana tkwiły w kieszeniach. Szalika nie używał. Nie znosił, gdy coś ograniczało go przy szyi. Miał wtedy uczucie, jakby czyjeś ręce się na niej zaciskały, dlatego nawet przy największych mrozach jej nie osłaniał.
Gruby mężczyzna chodził z aparatem wokół samochodu i uwieczniał każdy szczegół.
– Cześć – rzucił do niego Łukasz Borowicz, próbując ukryć zdenerwowanie.
Ten uniósł tylko rękę, nie zmieniając ułożenia sprzętu.
– Masakra u was. Współczuję. Ta dziewczyna wygląda niczym przerobiona przez maszynkę do mielenia mięsa. Nie zapięła pasów, wyleciała przez przednią szybę i uderzyła z olbrzymią siłą w drzewo, po czym wróciła do auta, do środka, jakby nigdy nic, ale ze zmienionym wyglądem. Drugi raz coś takiego widzę.
– A jak mogło do tego dojść? – spytał trzęsącym się głosem.
– Jak dla mnie, to próbowała uniknąć kolizji z innym samochodem, a tamten ją i tak uderzył. Może nie mocno, ale zmienił jej trajektorię jazdy. Z tego, co wiemy na pewno, to kolor tego pojazdu był czerwony, ale… – W tym momencie podniósł głowę, a wtedy po raz pierwszy tego dnia Borowicz mógł spojrzeć na twarz technika i jak zwykle wstrzymał oddech. Przebiegająca od lewego oka po lewy kącik ust różowa blizna straszyła jak zawsze. – Na karoserii są dwa kolory. Jak wspomniałem, czerwony, ale i niebieski. Trochę to dziwne, jednak jest prosta odpowiedź…
Mężczyzna coś mówił, ale policjant już nie słuchał. Dobrze wiedział, jaka jest tego przyczyna.
Samochód jego żony, który kupił pięć lat temu, z fabryki wyjechał w innym kolorze, niebieskim. Niestety jego poprzedni właściciel wjechał nim w gęste krzaki i tak mocno porysował, że postanowił zmienić cały lakier i zażyczył sobie czerwień.
Borowicz czuł, jak serce przyspiesza mu jeszcze mocniej. To, co cały czas od rana kołatało mu się w myślach, zaczęło stawać się coraz bardziej realne, a to oznaczało jeszcze większą katastrofę niż śmierć przyjaciółki Moniki.
Ponownie jego telefon zaczął wibrować. Tym razem dzwonił Banasiak.
Spojrzał na samochód, z którego dopiero chwilę wcześniej wyciągnięto dziewczynę. Nie czuł się na siłach, żeby rozmawiać, ponownie tłumaczyć, co się stało, zwłaszcza że od ich rozmowy niewiele się dowiedział. Odrzucił połączenie i zrobił trzy wdechy. Czuł, że zaraz osunie się na ziemię, podobnie jak matka dziewczyny.
To, co aktualnie trawiło jego mózg, to pomysły na ratowanie syna. Nie mógł dopuścić, aby Nataniel trafił do więzienia. Pomimo swoich wyskoków był inteligentnym chłopakiem, który może i się pogubił, ale nie był mordercą, a taką łatkę mu przykleją, gdy wyjdzie, co zrobił.
– Przepraszam! – krzyknął do technika i oddalił się. Musiał zebrać myśli, jednak nie zdążył nawet odejść trzy metry, gdy jego telefon ponownie się rozdzwonił. Tym razem na ekranie pojawiła się uśmiechnięta twarz jego żony. Wiedział, że swoim zwyczajem będzie tak długo dzwonić, aż on odbierze.
– No? – rzucił tylko, nie mogąc wydusić z siebie nic bardziej sensownego.