- W empik go
Petarda. Historie z młotem w tle - ebook
Petarda. Historie z młotem w tle - ebook
Warto sięgnąć po ebook Pawła Fajdka, bo:
- to lekka i zabawna lektura napisana z humorem;
- odsłania kulisy polskiej lekkoatletyki i zawiera mnóstwo anegdot;
- jest to pierwsza od wielu lat książka dla fanów lekkiej.
Opis ebooka sportowego:
Zabawna, anegdotyczna, zakulisowa biografia sportowa. Paweł Fajdek w charakterystycznym dla siebie stylu opowiada o swojej drodze do trzech tytułów mistrza świata i mistrzostwa Europy.
Marzył o tym, by zostać piłkarzem, ale zamiast zdobywać bramki dla reprezentacji, zdołał po latach jedynie zadebiutować w B-klasie. Ojciec chciał zrobić z niego kolarza, ale on jeżdżenie po górach odbierał jako katorgę. Zamiast dwóch kółek wybrał więc jedno duże koło – to znajdujące się na lekkoatletycznym stadionie.
Czymkolwiek by się nie zajął, świat prędzej czy później by o nim usłyszał. Bo życie Pawła Fajdka od początku było pełne przygód: zaspał na zawody, by wygrać je jednym rzutem, zgubił złoty medal w taksówce, o mało nie zabił młotem swojego trenera, a bójka, w której ratował zaatakowaną koleżankę, mogła zakończyć jego karierę.
O tym wszystkim trzykrotny mistrz świata opowiada w pełnej anegdot i humoru książce. Jak sam zapowiada, na autobiografię przyjdzie jeszcze czas, więc teraz dostarcza świetnej rozrywki, odsłaniając nieco kulis zza lekkoatletycznej kurtyny. Usiądźcie wygodnie i zapnijcie pasy. Ta „Petarda” was rozwali!
Opinie o biografii sportowej "Paweł Fajdek. Petarda. Historie z młotem w tle":
Dobrze napisana i nieźle zakręcona książka, którą czyta się jednym tchem. Paweł Fajdek wysadza w powietrze nasze wyobrażenia o tym, co dzieje się za kulisami jego startów. „Petarda” to jego „Ogniem i mieczem”, bo niczym Sienkiewicz zapowiada napisanie trylogii. Czekam na pozostałe części i życzę Pawłowi olimpijskiego złota. W trzeciej próbie oczywiście.
Przemysław Babiarz, TVP Sport
Książka Pawła świetnie pokazuje, jak od kulis wygląda prawdziwe życie sportowca: nieustanne dążenie do celu, sukcesy, porażki… W „Petardzie” nie brakuje ciekawych anegdot, dzięki czemu całość czyta się bardzo przyjemnie. Polecam szczególnie każdemu młodemu człowiekowi!
Marcin Gortat
Nie każdy wielki mistrz sportu musi wyglądać i zachowywać się jak postać z przedszkolnej czytanki. Poznaj historię Pawła Fajdka – młociarza, który stereotyp sportowca przełamuje i rozwala jak swoich rywali w kole.
Tomasz Majewski
Biogramy:
Paweł Fajdek – urodzony 4 czerwca 1989 roku w Świebodzicach na Dolnym Śląsku. Wychowany w Żarowie i silnie związany ze swoim miastem. Studiował w Wyższej Szkole „Edukacja w Sporcie” w Warszawie. Lekkoatleta. Najmłodszy trzykrotny mistrz świata w rzucie młotem. Mistrz Europy i dwukrotny wicemistrz Europy, olimpijczyk z Londynu i Rio de Janeiro. Czterokrotny zwycięzca Uniwersjady, co uczynił jako pierwszy i jedyny do tej pory sportowiec w dziejach. Dwukrotny zdobywca Złotych Kolców. W 2015 roku odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Uwielbia sen, szybką jazdę i Dragon Ball.
Paweł Hochstim – dziennikarz z długoletnim doświadczeniem, korespondent wojenny PAP w Iraku, większą część jego życia zajmuje sport. Współautor biografii Igora Sypniewskiego „Zasypany”. Relacjonował m.in. igrzyska olimpijskie w Londynie i Rio de Janeiro oraz większość najważniejszych turniejów siatkarskich na świecie w ostatniej dekadzie.
Paweł Skraba – dziennikarz i fotoreporter specjalizujący się w tematach sportowych, pasjonat lekkoatletyki. Obsługuje najważniejsze imprezy sportowe na świecie. Zawodowo związany m.in. z „Super Expressem”, jednak większą część roku spędza poza granicami kraju, by uwieczniać na zdjęciach sukcesy polskich sportowców.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-277-1 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Gdzie ty jesteś? Wszyscy się już rozgrzewają.
– No w hotelu, zawody za dwie godziny.
– Jakie dwie godziny? Za 40 minut!
Wierzcie mi, można zerwać się z łóżka, ubrać, wziąć wszystkie potrzebne rzeczy i zbiec kilka pięter w czasie krótszym niż 30 sekund. Mam nadzieję, że przed hotelem będzie stał autobus albo przynajmniej wolna taksówka. Autobus stoi, owszem, niestety ma odjazd dopiero za 25 minut. Taksówki nie ma, a zamówić nie zdążę… Dobra, nie ma wyjścia – biegnę.
Ponad 120 kilogramów, do tego ciężki plecak, a ja gnam przez Gateshead prawie jak Adam Kszczot. OK, kiedyś trenowałem z biegaczami i biegałem lepiej niż wielu z nich, ale po pierwsze, to było kilka lat wcześniej, a po drugie bieganie z plecakiem dwie minuty po zerwaniu się z łóżka nie jest najlepszym prezentem dla organizmu.
W głowie natarczywa myśl: Fajdek, durniu, nie dobiegniesz. Widzę już stadion, jestem gdzieś w połowie drogi, ale muszę się napić. W plecaku mam colę, więc wyszarpuję i otwieram butelkę, a napój z głośnym sykiem eksploduje mi na koszulkę. Czuję się jak w koszmarnym śnie.
Jakimś cudem docieram na miejsce. Ledwo żyję, ale widok stadionowego muru mnie cieszy. Zaraz: muru? A gdzie wejście?! Latam więc przy tym pieprzonym ogrodzeniu w poszukiwaniu drzwi, a zawody zaczynają się za 20 minut.
Jakimś cudem zauważam Leszka Leszczyńskiego, który wyszedł przed stadion, słusznie się domyśliwszy, że mogę mieć problem z trafieniem do wejścia. Idziemy do call roomu, gdzie osuwam się na krzesło. Mam w nogach prawie półtora kilometra sprintu w czasie tylko niewiele gorszym od najlepszych. Dość powiedzieć, że gdy dzwonił Sudoł, to rozgrzewka innych zawodników już trwała, a gdy przybiegłem – jeszcze trwała.
Na stadion, jak zawsze, wychodzimy wszyscy razem. Podchodzimy do rzutni, każdy się rozbiera, robi jeszcze jakieś ćwiczenia, a ja… leżę. Na trawie, twarzą do ziemi, a serce mi tak łomocze, że się zastanawiam, czy nie zrobi dziury w glebie. Ale stopniowo się schładzam, uspokajam, tętno względnie wraca do normy.
Okazuje się, że to nie koniec kłopotów, bo zapomniałem wziąć… butów do rzucania. Nie zamierzam jednak się tym przejmować: sznurówki chowam w rzepę, zakładam rękawiczkę i idę do koła na rzuty rozgrzewkowe. Pierwszy rzut – 25 metrów! Znowu padam na trawę i leżę, ku zaskoczeniu sędziów i innych uczestników konkursu. Znają mnie jednak i wiedzą, że jestem dość specyficzny, więc uznają, że to moja metoda przygotowania. Drugi rzut – 45 metrów. Na szczęście jestem 11., więc mam jeszcze chwilę na odpoczynek. Wreszcie przychodzi moja kolej. Wchodzę do koła, robię dwa wdechy i jadę. Młot leci, leci, leci… 77 metrów. Dziękuję państwu za uwagę, właśnie wygrałem zawody. Jak? Do dziś nie rozumiem, ale gdyby jakiś fizjolog chciał się doktoryzować z tego przypadku, to serdecznie zapraszam do współpracy.
To ja, Paweł Fajdek. Takie właśnie jest całe moje życie. Pełne śmiesznych i dziwnych historii, które zawsze (no, prawie zawsze) kończyły się happy endem. Taka też będzie ta książka. To jeszcze nie czas na pisanie autobiografii.WSTĘP
Urodziłem się 4 czerwca 1989 roku, w dniu pierwszych wolnych wyborów w Polsce. Niejeden polityk oddałby wiele za taką datę urodzenia, ale dla mnie to naprawdę nic szczególnego. Ot, zwykła noc na początku czerwca, fajnie, że już ciepło. Politykiem nigdy nie będę, bo to dziedzina, która kompletnie mnie nie interesuje. Jasne, wiem, kto wygrał ostatnie wybory, jak się nazywa prezydent kraju i burmistrz Żarowa, kto jest premierem i ministrem sportu, ale nie można tego nazwać zainteresowaniem polityką. Zawsze wolałem sport i zabawę. A może zabawę i sport – ta kolejność wydaje się jednak bardziej zasadna. Najważniejsze, że od lat doskonale potrafię to godzić, bo muszę uczciwie przyznać, że nie wyobrażam sobie życia ani bez zabawy, ani bez sportu. Może dlatego tak przypadł mi do gustu AZS, którego skrót ludzie z tej organizacji tłumaczą na „Atmosfera, Zabawa, Sport”. U mnie musi być wesoło i musi być rywalizacja. To jest dokładnie to, co mnie nakręca. O tym będzie ta książka.
„W moim życiu przeczytałem dwie książki”, mówi jeden z bohaterów w filmie Poranek Kojota. To zdanie niezbyt do mnie pasuje, bo z pewnością przeczytałem minimum trzy, ale chciałbym kiedyś móc głośno powiedzieć: „W moim życiu napisałem trzy książki”. Pierwszą trzymacie w rękach. Druga, mam nadzieję, powstanie po igrzyskach w Tokio – mam nawet roboczy tytuł, Do trzech razy sztuka. Będzie dotyczyła wyłącznie moich zmagań o krążek olimpijski, a to, jak wszyscy wiemy, nie jest droga usłana różami – raczej wyboista ścieżka wysypana krowim łajnem. Natomiast trzecią książkę napiszę, gdy już skończę karierę. Ta pierwsza ma być wesoła, ta druga poważna, a trzecia – skandaliczna. To będzie cała prawda o polskiej lekkiej atletyce, ale na nią jeszcze musicie poczekać. Zamierzam rzucać jeszcze wiele lat, bo to sprawia mi przyjemność. I jest szansa, że zmienię podejście do niektórych spraw, przez co moja ostatnia książka będzie mniej skandalizująca.
Właściwie to miałem być kolarzem, ale działało to trochę na zasadzie, która dotyczy dzieci grających na skrzypcach. To znaczy, rodzice bardzo chcą, żeby dziecko zostało wybitnym skrzypkiem, a dziecko nie za bardzo. Ja właśnie kolarzem chciałem być „nie za bardzo”, ale ponieważ kiedyś był nim mój tata, to musiałem wsiadać na ten rower. Często jest tak, że rodzice zmuszają dzieci do realizowania swoich pasji, do robienia czegoś, w czym sami się nie spełnili. Mnie tata nie kazał, ale na pewno chciał, żebym spróbował, i liczył, że właśnie na to postawię, ale szanse były niewielkie. Przełomowy moment mojej kolarskiej kariery nastąpił na pewnej górce. Jechaliśmy sobie razem: ja, tata i brat, który, to nie bez znaczenia, miał trochę lepszy rower. W każdym razie jedziemy, a górka z każdym metrem wydaje mi się wyższa od Giewontu. W pewnym momencie nie wytrzymałem. Zsiadłem, pieprznąłem tym rowerem do rowu i zawołałem:
– Stop, koniec, nie będę kolarzem, za nic w świecie nie będę! Mogę robić wszystko, ale nie będę jeździł rowerem po górach.
Gdybym wychowywał się na płaskim Mazowszu – albo gdyby w okolicy naszego Żarowa był tor kolarski – to może potrwałoby to dłużej, ale wokół nas są same góry. Nigdy nie mogłem zrozumieć, że ktoś może uznać za przyjemne jeżdżenie na rowerze po górach. Mimo to jeszcze tego samego dnia musiałem wsiąść na rower. Nie dlatego, że ktoś mi kazał albo że nie chciałem robić tacie większej przykrości. Byłem po prostu zbyt leniwy, żeby wracać do domu z buta, poza tym pamiętajcie, że z powrotem było już z górki. Z tej przygody został mi jednak wielki szacunek dla kolarzy, bo wiem doskonale, jak ciężki to jest sport.
Kiedy byłem dzieciakiem, najbardziej lubiłem przebywać poza domem. Dziś to się zmieniło, ale dziś jestem gościem w domu. Obliczyłem, że około 300 dni w roku spędzam na zgrupowaniach albo biorąc udział w startach. Broń Boże się nie żalę, bo sam wybrałem taki sposób na życie i go uwielbiam. A gdybym w dzieciństwie usłyszał, że będę wykonywać pracę wiążącą się z ciągłymi wyjazdami, to byłbym zachwycony. Wtedy myślałem, że mógłbym być na przykład kierowcą TIR-a, jak mój wujek. Pół Polski przejechałem w jego kabinie, odwiedziłem większość dużych miast. To była piękna męska przygoda, poza tym mogłem przez kilka dni nie chodzić do szkoły.
Petarda – ten tytuł doskonale pasuje do mnie, do mojego życia na wszystkich jego etapach, do mojej kariery. Bywało wesoło, bywało smutno, ale zawsze coś się działo. Przegrywałem igrzyska, wygrywałem mistrzostwa świata. W rodzinnym Żarowie zabrali mi 70 złotych stypendium, ale dostałem 60 tysięcy dolarów za swój pierwszy złoty medal na światowym czempionacie. Miałem sprawę w sądzie dla nieletnich za przestawienie samochodu nauczycielki bez jej zgody, a dzisiaj staram się wychować córkę tak, by nigdy czegoś takiego nie zrobiła. Zgubiłem złoty medal mistrzostw świata, ale znalazłem miłość na całe życie. I tak dalej… Nie tęsknię za monotonią, za spokojem i leżeniem na leżaku przed domem. Na to jeszcze przyjdzie czas, na razie się bawię i uprawiam sport. Jest pięknie, mówię wam!
Słowo „petarda” jest ze mną już od wielu lat. Być może zauważyliście, że na zawodach często towarzyszy mi flaga z napisem „Fajdek Petarda”. Tę „petardę” wymyśliła Jola Kumor, moja druga matka i najlepsza trenerka, jaką mogłem spotkać na swojej drodze. Kiedyś w trakcie rzucania – to były początki, moja siła nie była wtedy największa z możliwych, a technika kulała – zakręciłem mocno w kole, a nim rzuciłem, usłyszałem krzyk Joli:
– A teraz petarda!
I już została ta petarda na zawsze. Dobrze, że na fladze nie ma napisów z pewnej nieco innej, aczkolwiek równie, a może nawet bardziej dosadnej wypowiedzi jednego z moich wieloletnich kumpli, a właściwie przyjaciół. Gdy na Stadionie Narodowym w Warszawie pobiłem rekord Polski i umilkły już brawa publiczności, nagle powietrze rozdarł krzyk Gały, najlepszego kumpla z dzieciństwa:
– Paweeeł, aleś ty naodpierdalał!!!
Jestem pewien, że słyszała go przynajmniej połowa trybun. Miałem wtedy sporo znajomych twarzy na stadionie. Sfinansowałem nawet autobus z gminy dla kibiców, którzy chcieli się pojawić w Warszawie.
Jestem typem, który nie znosi przegrywać, ale zawsze wiem, że w razie porażki mam wokół siebie bliskich i przyjaciół, którzy nie pozwolą mi długo o niej rozmyślać. Gdy w 2017 roku przegrałem mistrzostwa Polski, byłem tak wściekły, że postanowiłem nie zostawać na noc w Białymstoku. Wsiadłem w samochód i jak najszybciej do Spały. O 3.00 w nocy w pokoju przywitały mnie balony i przyklejone do drzwi zdjęcie z napisem „Gratulacje dla srebrnego medalisty”. To była zasługa mojego sparingpartnera Marcela Lomnický’ego i fizjoterapeuty Radka Hojszyka. Uśmiechnąłem się dzięki temu pierwszy raz od zakończenia konkursu. Dobrze mieć wokół siebie takich ludzi. Porażka to raczej szybkie pakowanie i zostawienie miejsca, w którym coś nam się nie udało. Nie ma co jej rozpamiętywać, chociaż są w życiu porażki – o nich też napiszę w tej książce – o których zapomnieć się nie da.1 PODWÓRKO NA KRĘTEJ. GAŁA, DWA FAJDKI I RESZTA
Napisać, że moje dzieciństwo było szczęśliwe i beztroskie, to nic nie napisać. Nie urodziłem się wśród bogaczy, nie mieszkałem w willi z basenem, nie wożono mnie do szkoły samochodem, a jednak z nikim bym się nie zamienił. Jasne, ileś czasu marzyłem o komputerze czy jakichś innych dziecięcych przyjemnościach, ale to, co miałem, rekompensowało mi wszystko inne. Bo każdy z was w moim wieku – kurde, jak to brzmi, „w moim wieku”! – wie, że najważniejsze w życiu dzieciaka było podwórko, rozumiane jako miejsce i jako ekipa. I moje podwórko było absolutnie genialne, najlepsze w całym mieście. Tego podwórka zazdrościły nam inne dzieciaki. Miało kształt litery L, było osłonięte z dwóch stron blokami i garażami. Stał tam jeszcze jeden budyneczek – jego akurat mogłoby nie być – gdzie mieszkały rodziny patologiczne, z którymi ciągle, ale to ciągle, każdego dnia, mieliśmy kosę. Najczęściej się awanturowali, gdy graliśmy w piłkę, bo im przeszkadzały odgłosy rozgrywania meczu i dziecięce krzyki. A gdy dochodziło już do konfliktu, to różne rzeczy się działy. Z ich strony nieraz poleciał kamień, a jak oni rzucali, to my też, nie mogliśmy przecież pozostać dłużni. Czasem, jak poszła seria, to było słychać płacz. Nigdy im nie odpuszczaliśmy. Po pierwsze, działali nam na nerwy, a poza tym zwyczajnie się ich baliśmy.
Niezwykłe podwórko na Krętej, czyli miejsce, które mnie ukształtowało
Jeżeli nie zaznaczono inaczej, autorem fotografii jest Paweł Skraba
Nie byłem żadnym wielkim chuliganem – ot, dziecięce wygłupy, a jednocześnie dobra nauka życia w grupie. Nauka, która później bardzo przydała mi się w sporcie. Na Krętej każdy z nas był pewien drugiego, każdy wiedział, że podniesiona ręka na jednego z nas oznacza, że inni muszą stanąć w jego obronie. I naprawdę tak było, choć przecież byliśmy dzieciakami, które uczyły się dopiero życia i jego zasad. Choć z czasem nasze drogi się rozeszły, to nikt tego podwórka nie zapomniał. Zresztą czasem się nawet spotykamy. Wiadomo – z jednymi widzę się częściej, z innymi rzadziej, ale kontakt jakiś mamy, a to jest najważniejsze. Przetrwały przyjaźnie, przetrwała sympatia i mnóstwo wspomnień. To łączy chłopaków na całe życie.
Obok podwórka był staw, w którym łapaliśmy raki i łowiliśmy ryby, a także sad owocowy. Spędzaliśmy tam nieprzeliczone godziny, bo mieliśmy tam wszystko, czego w tamtym czasie potrzebowaliśmy do szczęścia. Urządzaliśmy w nim urodziny i sylwestry, zdarzało się nam tam nawet sypiać. Jestem przekonany, że nie było w Żarowie dzieci, które jadłyby więcej owoców od nas, bo od kwietnia zażeraliśmy się nimi non stop. W sadzie – do którego dostawaliśmy się przez tajne przejście w żywopłocie – były też inne atrakcje, na przykład domek na drzewie. Byliśmy dumni, bo sami go zbudowaliśmy, z desek wyniesionych z pobliskiej budowy. Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, widzę, że czyhało na nas sporo zagrożeń, i raczej nie chciałbym, żeby moja córka bawiła się w ten sposób. Wtedy jednak były inne czasy, dzieciaki łaziły z kluczami na szyjach i nikomu to nie przeszkadzało. U nas było podobnie, bo do pewnego czasu rodzice jakoś znosili nasze wyprawy do sadu. Aż któregoś dnia wybuchł pożar – z winy mieszkańców podwórka za garażami. Był naprawdę konkretny, jarało się zdrowo. Błyskawicznie zareagowaliśmy – zaczęliśmy gasić ogień, ale okazał się zbyt duży, żeby dało się cokolwiek zrobić bez sprzętu gaśniczego. Niebezpieczeństwo było o tyle poważne, że obok biegł rurociąg z gazem, a to już nie przelewki. Ostatecznie wypaliła się cała pobliska łąka. Sad w większej części przetrwał, ale my dostaliśmy całkowity zakaz zapuszczania się tam. Byliśmy ofiarami, które straciły swoje miejsce zabaw. Oczywiście oficjalnie, bo przecież dalej zaglądaliśmy do sadu, tyle że nielegalnie.
W pobliżu naszego podwórka była też cała masa różnych rozpoczętych budów, co sprawiało, że nasze zabawy były jeszcze lepsze, ale i bardziej niebezpieczne. Wychowywałem się w latach 90., kiedy sporo ludzi dorobiło się wielkich pieniędzy i inwestowało w nowe domy. W tamtych czasach popularną zabawką dla dzieciaków były pistolety na kulki. Każdy z nas miał taki pistolet i urządzaliśmy bitwy niczym z dzisiejszego Counter-Strike’a. Znaleźliśmy na nasze wojny doskonałe miejsce – trzy stojące obok siebie niewykończone domy. Miały sporo zakamarków, dziury na okna lub nawet okna i wylane betonowe schody. Dwa z nich były identyczne, czerwone, jeden szary. Kurde, ile razy mogłem tam zginąć, a przynajmniej zrobić sobie krzywdę! Oczywiście nie od małych plastikowych kulek, a na przykład od skoków z dachu na kupę piasku. Na placach budowy często były też taśmociągi do transportu materiałów budowlanych, co bardzo nam się podobało. Jak się nietrudno domyślić, naszym ulubionym był ten najbardziej niebezpieczny. Zabawa była przednia, ale gdybym dzisiaj zobaczył tak bawiącą się moją córkę, tobym chyba zemdlał, a przynajmniej ścierpłaby mi skóra na karku. Kilku z nas stawało na końcu taśmociągu, a drugi wbiegał po nim w górę po to, żeby go przeważyć. Następnie taśmociąg się przechylał, a my z niego spadaliśmy. Rywalizację – w naszej zabawie zawsze chodziło o rywalizację – wygrywał ten, który ustał najdłużej.
Żarów to moje miejsce na ziemi
Już wtedy miałem zadatki na silnego chłopa i lubiłem ćwiczyć na siłowni. Siłownię mieliśmy jednak dość oryginalną, bo swoją, na powietrzu. Rzecz jasna nie była to siłownia profesjonalna, ale uważam, że jak na ówczesne warunki całkiem niezła. Na sztandze wisiały wiaderka z betonem i tam ćwiczyliśmy. Uprawialiśmy też inne sporty, na przykład… bobsleje. Przy pobliskim stawie wznosiła się górka. I którejś zimy wpadliśmy z bratem na pomysł, że można byłoby z tej górki rozpędzić bobsleja, który później ślizgałby się po stawie. Pomysł był genialny, brakowało tylko jednego – bobsleja. Chwilę się zastanawialiśmy, przejrzeliśmy graty w piwnicy. Bobslej powstał z dwóch wózków połączonych drutem i sznurem. Niestety, długo nim nie pojeździliśmy, bo w trakcie pierwszego zjazdu się rozsypał.
Moje dzieciństwo to także całe mnóstwo innych zabaw i doświadczeń. W tym wspominanym już sadzie pojawił się pierwszy alkohol, pierwsze dziewczyny… chociaż dziewczyny to już bardziej na obozach, bo wiadomo, że jak się ma naście lat, to nieznajome zawsze są fajniejsze. Na Krętej żyliśmy w swoim małym świecie, czuliśmy, że to jest nasz dom.
Mój świat w tamtym czasie – cholera, chyba zostało mi to do dzisiaj – w dużej części składał się z żartów. Pomysły rodziły się kompletnie przypadkowo, jakby bez mojego udziału. Raz na przykład, grając w chowanego, wlazłem pod auto. A że zawsze byłem duży chłopak, to pod tym autem utknąłem. Próbowałem wyleźć przodem – nic. Próbowałem tyłem – też bezskutecznie. Leżałem więc sobie z twarzą w piachu, na którym stał samochód, i za cholerę nie wiedziałem, co zrobić. Ponieważ bawiliśmy się w chowanego, dekonspiracja nie wchodziła w grę, bo to oznaczałoby porażkę. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że może i zabawę wygram, ale nigdy się nie wydostanę spod tego grata i umrę pod nim z głodu. Zacząłem więc głośno wrzeszczeć i z pomocą chłopaków, którzy dużym wysiłkiem unieśli samochód, wylazłem z pułapki. Wierzcie mi, że charakter miałem i długo trwało, zanim zdecydowałem się poprosić o pomoc. Czasem nawet największy fighter zdaje sobie sprawę, że przegrał. To też cenna nauka.
Nie był to jedyny raz, kiedy utknąłem gdzieś wbrew własnej woli. Raz ganialiśmy się po dachach garaży i znów chyba dała o sobie znać moja nieco większa od przeciętnej waga, bo wpadłem… wujkowi nogą do garażu. Dziura była naprawdę konkretna i dach niestety trzeba było naprawiać. Ale czy była w tym jakaś moja wina? Przecież dach i tak nadawał się do remontu.
Pierwszego papierosa w życiu zapaliłem na naszej klatce schodowej, gdy mama opalała się na ławce, a ojciec pracował w piwnicy. Byłem wtedy małym bajtlem, na pewno chodziłem jeszcze do podstawówki. Mama miała ochotę zapalić, ale nie chciało jej się iść do piwnicy, więc wysłała mnie do ojca z zadaniem: miałem jej przynieść papierosa, w dodatku już odpalonego. Ojciec przypalił, dwa razy pociągnął, żeby fajka za szybko nie zgasła, i mogłem ruszać. Szedłem z tym fajorem w ręku i strasznie korciło mnie, żeby spróbować. Chwilę ze sobą walczyłem, ale nie wytrzymałem.
Minęło wiele lat, a sąsiedzi z Krętej wciąż mnie pamiętają
Stanąłem na tych schodach, czując się jak dorosły, popatrzyłem na papierosa i się zaciągnąłem.
To, co nastąpiło później, przemilczmy. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że była to najgorsza chwila mojego dzieciństwa. Słowo „wymiotowałem” bardzo łagodnie określa to, co działo się wtedy z moim organizmem. Pomijając już fakt, że tak mi się zakręciło w głowie, że niemal spadłem ze schodów. Papierosa doniosłem w słabej kondycji, tłumacząc się pokrętnie, że mi wypadł.Dawid Łomot, brat Pawła
Niestety, muszę to przyznać – w dzieciństwie zdrowo dawaliśmy popalić rodzicom i nie dziwię się, że się o nas bali. Niby ja byłem ten grzeczniejszy, a Paweł ten urwis, ale bez przesady, obaj potrafiliśmy nieźle nabroić, a w duecie nasze działania nabierały jeszcze większej mocy. Gdy byłem dwa tygodnie przed komunią, razem ze starszym kuzynem pojechaliśmy do fryzjera, żeby sobie zrobić ładne fryzury, ale coś nam strzeliło do głowy i uznaliśmy, że ogolimy się na zero. Kiedy razem z Pawłem wracaliśmy do domu, to trochę zaczęło nas martwić, jak przyjmą to rodzice, którzy raczej tak gwałtownych i w dodatku nieomówionych z nimi zmian nie lubili. Obaj jednak wytłumaczyliśmy sobie, że w sumie przecież nieźle wyglądamy, żaden włos nie odstaje, więc nie powinno być żadnego problemu. Wchodzimy, raczej po cichu, i szukamy mamy. Jest, drzemie na kanapie. Podszedłem blisko, nachyliłem się nad nią i najciszej, jak tylko potrafiłem, spytałem: „Mamusiu, czy jest już obiad?”. Mama otworzyła oczy, popatrzyła na moją łysą głowę i w ciągu sekundy zerwała się na równe nogi. A gdy już oprzytomniała, zaczęła wrzeszczeć na cały dom: „Co wy zrobiliście?! Ty masz komunię, jak ty wyglądasz?! Jak kryminalista!”. Dzisiaj mogę powiedzieć, że z tymi włosami nie wyszło najlepiej i konsekwencje pozostały na długie lata. Raz, że mama długo nie mogła sobie z tym poradzić, a dwa, od tego czasu włosy zaczęły mi rosnąć na boki.
Paweł zawsze był najmłodszy w naszej grupie. Miał kilka podwórkowych ksywek, między innymi Fafik – to od nazwiska – i Perełka. Perełką nazwał go Przemek, nasz kuzyn, który mieszkał w tej samej klatce i który był od Pawła dziesięć lat starszy. Właściwie do dzisiaj nie wiadomo, skąd wzięła się ta „Perełka”, ale Przemek podchodził do niego, walił w karczycho i mówił: „Hej, Perełka”. Jakoś się przyjęło. Po latach Paweł mu się zrewanżował. Kiedyś przy świątecznym stole nasz kuzyn lekko się zdrzemnął, a Paweł, już dorosły facet, podszedł do niego i jak go huknął w karczycho, to Przemek chyba pożałował tych wszystkich wcześniejszych uderzeń.
Z bratem Dawidem. To były czasy, kiedy jeszcze nie walczyliśmy o komputer
Fot. z archiwum autora
Obaj z bratem byliśmy otwarci na nowe doświadczenia. Rodzice mieli barek zamykany na klucz, ale ten klucz zawsze był w zamku. Co niedzielę chodziliśmy do kościoła, ale nie razem – rodzice na inną godzinę i my na inną. Jak oni wychodzili, to lubiliśmy przeglądać zawartość barku, bo dokopywaliśmy się tam zawsze do gazet typu „Twój Weekend”, w których były… nazwijmy to, fajne zdjęcia. Zawsze gdy już się nagapiliśmy, staraliśmy się odłożyć te gazety dokładnie tak samo, jak je zastaliśmy, żeby rodzice się nie kapnęli. Którejś niedzieli sprawa się rypła, bo chyba czegoś zapomnieli i nagle wrócili. W panice wrzuciliśmy wszystko do barku i go zamknęliśmy, ale w ogólnym ferworze nie przekręciliśmy kluczyka. Barek pozostawał zamknięty tylko przez sekundę, a później opadł, wraz z zawiasem i kawałkiem meblościanki. To nie było nasze jedyne zmartwienie, bo niestety było widać, że w gazetach ktoś grzebał. Ojciec postanowił to zignorować, jak się okazało – do czasu. Tego samego dnia po południu poszliśmy z Pawłem na obiad do ciotki, mamy Przemka, czyli piętro wyżej. Jemy i nagle słychać pukanie do drzwi. Rodzice. Ojciec w ręku trzymał chyba wszystkie „Twoje Weekendy”, jakie były w barku, i nagle sru nimi na stół. Spaliliśmy buraka, a tata rzucił bez mrugnięcia okiem: „Hej, przecież wam się podobało. Już nie chcecie oglądać?”.
Takich pomysłów jak my nie miał nikt. Kiedyś uznaliśmy, że fajnie byłoby zarobić parę groszy, i założyliśmy podwórkową firmę pod nazwą Wizitex. To były czasy, gdy nazwa każdej firmy w tym kraju musiała obowiązkowo kończyć się na -ex. Produkowaliśmy wizytówki do powieszenia na drzwiach, które następnie sprzedawaliśmy sąsiadom. Chyba raczej z sympatii dla przedsiębiorczych dzieciaków, a może i dlatego, że im się podobały, sąsiedzi rzeczywiście kupowali nasze przywieszki, i to nawet chętnie. Ciekawie wyglądał warsztat pracy w naszej firmie – dwie sztachety z płotu przykryte drzwiami, które wzięliśmy od pana Zdzicha, lokalnego elektryka, i obrusem z kolorowych karteczek i sznurka. Na wszystkich z nich były jakieś śmieszne napisy, które kaligrafowały dziewczyny. Staraliśmy się wymyślać fajne hasła, chwytliwe, do powieszenia na drzwiach wejściowych, ale także na przykład na drzwiach do łazienki. Było wiele, ale jedno okazało się absolutnym hitem: „Kto próg ten przeskoczy, dostanie między oczy”. Przywieszka z nim szła najlepiej, za każdą sztukę wpadało pięć złotych do puli Wizitexu. Naszym najlepszym klientem była pani burmistrz, która mieszkała w sąsiedztwie. Brała te przywieszki w takich ilościach, że albo musiała je komuś dawać, albo wyrzucać.
Niestety, przyznaję z żalem, to nie ja byłem autorem tego hitowego hasła, ale Gała. Gała to pseudonim jednego z moich najlepszych kumpli, Norberta. Nasza znajomość z Gałą jest dowodem na to, że przyjaźnie z dzieciństwa mogą przetrwać lata. Widujemy się nadzwyczaj często, prawie zawsze, gdy jestem w Żarowie. Ba, kiedyś nawet zdarzyło się, że zagraliśmy w oficjalnym meczu piłkarskim drużyny rezerw Zjednoczonych Żarów. Gała jest wiceprezesem tego klubu i wymyślił sobie, że muszę zagrać w jego drużynie, w dodatku z nim obok siebie w ataku. Nie było dyskusji, po prostu się uparł i już, więc klub przed sezonem zgłosił mnie do rozgrywek i czekaliśmy na okazję, czyli połączenie dwóch faktów – mecz w roli gospodarza i mój pobyt w Żarowie. Wreszcie jakoś miałem trochę czasu i zagrałem. Śmialiśmy się, że mieliśmy atak o wadze ćwierć tony, bo ja ważyłem wtedy ze 125 kilo, a Gała podobnie. Szczerze mówiąc, za cholerę nie pamiętam wyniku. Aczkolwiek ważne jest, że mam za sobą oficjalny występ w meczu rozgrywek pod egidą Polskiego Związku Piłki Nożnej. Kurde, poważna sprawa, nawet jeśli była to B klasa.
Nie było to moje pierwsze spotkanie z piłkarską drużyną Zjednoczonych Żarów, bo kiedyś – dawno, dawno temu – poszedłem na jeden trening. Wtedy pierwszy zespół był chyba w okręgówce i ogłoszono nabór do klubu, a najlepsi mieli szansę grać w głównej drużynie. Niestety, wkurzało mnie bieganie w korkach. W sumie zawsze dobrze grałem w piłkę, ale denerwowałem się okrutnie, jak do mnie nie podawali. Pewnie też dlatego sam nikomu nie podawałem i jak miałem piłkę, to po prostu starałem się biec jak najszybciej i strzelić na bramkę. Chociaż zawsze kręciła mnie współpraca w grupie, to na boisku piłkarskim jakoś nie bardzo mi to wychodziło. W sumie dobrze się stało, że wybrałem sport indywidualny, bo w dużej mierze sam – pewnie, z pomocą trenerki, ale jednak mam bardzo dużo do powiedzenia – kieruję swoim życiem i karierą. W drużynie piłkarskiej byłbym jednym z wielu.
Kiedyś, właśnie przez piłkę nożną, miałem małą scysję z nauczycielem wychowania fizycznego. To było chyba w piątej klasie, na piłkarskim boisku cierpiałem z powodu braku podań, więc stałem w podłym humorze. Nauczyciel, który pełnił funkcję sędziego, gwizdkiem skończył spotkanie, ale zamiast pójść do swojego kantorka, uznał, że jeszcze ze mną porozmawia. Poinformował mnie, że ponieważ fauluję, to nie będę mógł grać w następnych meczach. Tego było za dużo, nie wytrzymałem. Odwróciłem się do niego tyłem, zsunąłem spodnie i pokazałem cztery litery. Nigdy tego nie żałowałem. Ba, wiecie co? Jak twierdzi Jola Kumor, moja trenerka, która widziała całą sytuację, w dużej mierze to dzięki niej uznała, że mam charakter do sportu.
Moja „kariera” piłkarska zakończyła się właściwie w gimnazjum, choć to wtedy przypadł jej największy rozkwit. Graliśmy turniej szkolny i byłem najlepszym napastnikiem drużyny, czyli mojej klasy, ale kilka dni wcześniej rozwaliłem sobie palec i miałem na ręce opatrunek. Przed kolejnym spotkaniem sędzia nie dopuścił mnie do gry. Wiecie czemu? Bo nie mogę grać z ręką w gipsie. Problem w tym, że… nie miałem gipsu. Zrobiła się z tego poważniejsza chryja. Tłumaczyłem typowi, że to bandaż, a nie gips, nawet go odwinąłem. Nic z tego. Myślałem, że mnie rozniesie z nerwów, bo czułem się mocny, a jednocześnie w tamtym momencie poczułem się oszukany. Mecz przegraliśmy, przez co nie mogliśmy później walczyć o pierwsze miejsce w całej szkole. Każdy, kto brał udział w jakichkolwiek turniejach szkolnych, wie doskonale, jak ważne dla ucznia jest pokazanie się w takich rozgrywkach. Byłem więc rozgoryczony i wściekły.
Tak wyglądał mój ostatni kontakt z piłką nożną, nie wliczając oczywiście kibicowania i tego jednego meczu w rezerwach Zjednoczonych Żarów. Kilka lat temu zdarzyło mi się jeszcze zagrać z Gałą i resztą chłopaków na orliku i stwierdziłem, że jako dorosły mogę już grać, bo się nie denerwuję. W szkole chcesz być najlepszy, chcesz błysnąć przed dziewczynami. A później? Kopiesz sobie dla zabawy. Wiadomo, zależy ci na wygranej, nie ma sportu bez rywalizacji, ale głowy już nie tracisz.
Z Gałą kumplowałem się najbardziej. Gdy wychodziliśmy pograć w piłkę – a zdarzało się to właściwie codziennie – i przychodziło do wybierania zespołów, to Gała zawsze mówił: „Ja, dwa Fajdki i was reszta”. Nieważne, czy „was reszta” też oznaczało trzech czy może czterech. Razem z moim bratem Dawidem i Gałą stanowiliśmy najbardziej zżytą grupę w okolicy i lubiliśmy ze sobą spędzać czas niezależnie od tego, co akurat robiliśmy. Jeszcze czasem dobijał do nas Michał, który też mieszkał w naszej klatce, ale to już nie było to samo co nasza trójka. Zresztą my trzej lubiliśmy chrupać na sucho makaron z chińskich zupek (Boże, jakie to było pyszne, nadal czasem lubię spróbować), a Michał wolał chipsy, więc różniliśmy się programowo. No i my ważymy, każdy z nas, dobrze ponad setkę, a on raptem może z 50, choć chipsy raczej na tę niedowagę wpływu nie miały.
Gała wyróżniał się tym, że zawsze był szybszy niż wschód słońca. Często jeszcze przed świtem walił w parapet i wołał nas na podwórko. Rodzice musieli mieć go dosyć, bo przecież w sobotę czy niedzielę bywało, że i ich budził. A my? My wstawaliśmy i po chwili byliśmy już na dworze. Tak, to były czasy, w których nie musiałem spać do południa. Przeciwnie, lubiłem te poranki z chłopakami. Gdyby dzisiaj Gała przyszedł do mnie o piątej rano i walił w parapet (a też mieszkam na parterze), tobym go chyba ubił. Istniałaby też szansa, że dopiero bym się kładł.
Z Gałą uwielbialiśmy brać udział we wszystkich możliwych loteriach i konkursach, ale samo branie udziału nie dawało nam żadnej radości, bo my po prostu za wszelką cenę i różnymi sposobami musieliśmy wygrywać. Robiliśmy na przykład objazdy po sklepach, gdy była promocja chipsów, i sprawdzaliśmy rękami opakowania, bo w niektórych z nich były nagrody. Podobnie z patyczkami do lodów. Kiedyś była taka promocja, że na patyczku – w górnej części, de facto pod lodem, choć napis troszkę wystawał – była informacja o wygranej. Dotykając go, można było więc wyczuć, czy jest wygrana. Jeśli była – kupowaliśmy. Jeśli nie, to lody trafiały z powrotem do zamrażarki. Potrafiliśmy przerzucić sporo chipsów czy lodów, by znaleźć nagrodę, bo wiadomo, że tylko o to nam chodziło. Panie w sklepie musiały mieć ubaw i może dzięki temu wytrzymywały te nasze poszukiwania. Czasem nawet nam pomagały, widząc nasz zapał.
Ale jeden numer był naprawdę wyjątkowy. Kiedyś pojechaliśmy na konkurs piosenek zorganizowany z okazji Dnia Ceramika w zakładach porcelany Karolina w Jaworzynie Śląskiej. Miejsce nie jest bez znaczenia, bo mój Żarów zawsze rywalizował z Jaworzyną właściwie we wszystkim. To taki odwieczny konflikt, nie wiadomo za bardzo, o co. Na tej samej zasadzie Bydgoszcz rywalizuje z Toruniem, Warszawa z Łodzią a Sosnowiec z Katowicami. Wygrać w Jaworzynie – to dla żarowiaka było coś wielkiego! W tamtym konkursie do wygrania była cała masa fajnych rzeczy, tylko trzeba było napisać, przygotować i zaśpiewać piosenkę poświęconą zakładom. Razem z Dawidem i Gałą ułożyliśmy piosenkę na melodię Macareny, której refren szedł mniej więcej tak: „Czarna, czerwona, biała, żółta porcelana, właśnie taka w Karolinie jest wyrabiana”. Była spora konkurencja, ludzie wymyślali inne piosenki, ale my byliśmy zdecydowanie najlepsi i zebraliśmy najwięcej oklasków – ja śpiewałem razem z Gałą, a Dawid udawał, że gra na klawiszach. Wyobrażacie sobie mnie śpiewającego do mikrofonu o porcelanie? Nagroda i chęć wygrania w Jaworzynie była ważniejsza od tremy.
Konkursów, w których brałem udział, były dziesiątki. Wynajdywałem takie, w których miałem szansę zwyciężyć – bo umówmy się, do tych tanecznych na przykład się nie zgłaszałem. Za to do plastycznych jak najbardziej, do tego zawsze miałem dryg. Kiedyś wygrałem na przykład organizowany przez gminę konkurs na najładniejszą palmę wielkanocną, a nagrodą, która trafiła w moje ręce, było aż 300 złotych. To w tamtych czasach i w tamtym momencie mojego życia było bardzo dużo pieniędzy. Pomyślcie sobie, że gdy byłem początkującym, dobrze rokującym sportowcem z niewielkimi sukcesami, miałem 60 złotych miesięcznie stypendium. Tu 60, a tu 300. Tu za miesiąc ciężkiej pracy, tu za zrobienie palmy wielkanocnej.
Byłem też dobry w robótkach ręcznych – kiedyś na przykład zrobiłem na drutach dwa szaliki. Generalnie zawsze tak miałem, że jak się już do czegoś zabierałem, to chciałem się tego nauczyć. Skoro wziąłem druty do ręki, to musiałem nauczyć się robić te szaliki. I się nauczyłem.
Teraz wymyśliłem sobie piękną palmę, ale potrzebowałem inwestorów na produkty, bo konstrukcja, którą wcześniej przez kilka godzin opracowywałem, była nie tylko imponująca, ale i niestety kosztowna. Za to palma po konkursie wracała do właściciela, więc warto było kogoś namówić, by wyłożył grosz. Już nie pamiętam, kto sfinansował budowę palmy – pewnie rodzice coś tam dorzucili. W każdym razie miała dwa metry wysokości, jej trzon był zbudowany z listewek, a gałązki odchodzące od pnia wykonałem z drutu. Była naprawdę pracochłonna, ale wyglądała świetnie. Prawdę mówiąc, spodziewałem się wygranej, bo nie miałem poważnej konkurencji.
Często w okolicznych sklepach organizowano loterie paragonowe. Trzeba było tylko dobrze się zorientować, w jakim sklepie i kiedy będzie promocja, bo później już szło gładko. Opracowałem bowiem system, który był doskonały i właściwie nie dawał możliwości przegranej. Warunki konieczne były dwa: należało mieć przy sobie paragon i być w sklepie tuż przed losowaniem. Świadkami loterii byli wyłącznie pracownicy sklepu i przypadkowi klienci – nikt normalny nie przychodził przecież specjalnie na losowanie, żeby się dowiedzieć, czy wygrał pizzę mrożoną, a może zestaw chipsów czy bon na skromne zakupy. Nikt prócz nas. Zgłaszaliśmy się do losowania. Zawsze, naprawdę zawsze padało pytanie, kto chce losować. I zawsze wybierali jakieś dziecko. A że my domagaliśmy się najgłośniej, to dostawaliśmy tę rozgrywkę. Wkładałem do urny rękę ze złożonym paragonem wciśniętym między paluchy. Na paragonie był podpisany ktoś inny, najczęściej Michał. Wyciągałem świstek i podawałem ekspedientce, ekspedientka ogłaszała, że wygrał Michał, on odbierał nagrodę i wychodziliśmy. Scenariusz był doskonały. Może troszeczkę oszukańczy, ale wymagał od nas wielkiej inwencji i pomysłu oraz talentu aktorskiego. Raz się nie udało, Michałowi paragon wypadł z ręki i zamiast naszego, z Kinder Bueno, wyciągnął inny, z kurczakiem i mlekiem. Przegraliśmy, ale długo się z tego śmialiśmy.
Kiedyś była jeszcze jedna piękna historia – wygraliśmy piłkę przez pomyłkę. To znaczy, wygraliśmy ją, choć nie powinniśmy. Zaraz po wyjściu ze sklepu poszliśmy grać tą piłką na asfalt i po kilku godzinach się mocno zniszczyła. Problem w tym, że ekspedientki kapnęły się, że się pomyliły. Przyszły do domu odebrać piłkę, ale już była cała pozdzierana. No i awantura. Co tu zrobić? Ostatecznie jakoś rozeszło się to po kościach, ale mieliśmy problem z dalszym udziałem w paragonowych konkursach.Norbert Gałązka, przyjaciel Pawła
Znamy się właściwie przez całe życie i ani moja wyprowadzka, ani wyprowadzka Pawła do Poznania, ani jego późniejsze sukcesy, które łączą się przecież z ciągłymi wyjazdami z Żarowa, nie zniszczyły naszej przyjaźni. Można powiedzieć, że w dzieciństwie spędzaliśmy wspólnie czas niemal bez przerwy. Teraz z oczywistych powodów widujemy się rzadziej niż dawniej, ale wbrew pozorom i tak często. Przed laty nasi rodzice doskonale wiedzieli, że najgorszą karą dla nas mogło być tylko ograniczenie naszych kontaktów. Kiedyś przy grze w piłkę trafiłem – ale naprawdę kompletnie przypadkowo, tak jak Paweł lata później trenera Czesława Cybulskiego młotem – sąsiada, który naprawiał motor. Piłka walnęła go mocno w głowę, że aż mu okulary spadły. Poszedł do moich rodziców, zrobił awanturę, więc została nałożona na mnie kara – zakaz wychodzenia na podwórko. Siedziałem załamany, sąsiad z motorem mógł triumfować, chociaż przecież nie zrobiłem nic złego, bo to był przypadek. Od czego jednak byli koledzy. Błyskawicznie przyszli mnie odbijać, a negocjatorem był Paweł. Tak urobił moją mamę, że po pięciu minutach już biegaliśmy wszyscy po podwórku, a sąsiad z motorem mógł znowu czuć niepokój. Z sąsiadami zresztą często toczyliśmy walki, bo nie podobały im się nasze zabawy, jak choćby gra w piłkę czy robienie ślizgawki. Cóż, takie to były czasy, że dorosłym dzieci przeszkadzały.
A ze ślizgawką było tak: jednej zimy postanowiliśmy zrobić sobie lodowisko pod blokiem. Paweł przyciągnął wąż i wylaliśmy wodę, dzięki czemu nasza ślizgawka była absolutnie najdłuższa w mieście i w miarę równa. Sąsiedzi co jakiś czas walczyli z tym naszym lodowiskiem – czemu w sumie się nie dziwię – i wysypywali je popiołem. Działało krótko, bo co oni popiół, to my kolejną warstwę lodu. W końcu się poddali.
Były też grubsze zabawy, jak choćby wypalanie trawy w sąsiedztwie rozdzielni gazu. Zrobiliśmy ognisko, które w pewnym momencie przerodziło się w pożar. Jakoś udało nam się go ugasić, ale gdy kończyliśmy, przyjechała straż pożarna i zrobiła się mała chryja.
Pomysłów w dzieciństwie nam nie brakowało. Z drzwi pralni zrobiliśmy sobie kiedyś stół do ping-ponga, a mecze graliśmy deskami do krojenia. To naprawdę doskonale ćwiczyło technikę. Później z kolei, gdy już byliśmy starsi, chodziliśmy do nowo otwartego klubu Secret. To była typowa imprezownia, spotykali się tam kompletnie różni ludzie. Pewnie dlatego niemal codziennie dochodziło do bójek. W końcu właściciel uznał, że ma dosyć użerania się z klientami, i zamknął klub. Dla nas zakończył się wtedy pewien etap.
Jako się rzekło, byliśmy przedsiębiorczy – na przykład za dychę czy dwie zrzucaliśmy sąsiadom węgiel do piwnicy – ale żaden z nas nie dorastał w tym względzie do pięt Michałowi. Zdobywał najlepsze zlecenia i najwięcej na tym korzystał. Jedna z sąsiadek miała psa, ale że była w podeszłym wieku, to trudno jej było chodzić z nim na spacery. Michał tak się zakręcił, że nie dość, że brał po kilka złotych za każdy spacer – a wychodził trzy razy dziennie – to jeszcze po południu zjadał u niej obiad, a wieczorem oglądał Ligę Mistrzów, bo miała kablówkę! On się nie tykał takich robót jak węgiel. Był wśród nas jak biznesmen, który miał jedno, ale za to bardzo dobre źródło dochodów. Ja nie miałem aż takiej głowy do interesów i machałem łopatą. Co zrobić.
Kuzyni, którzy mieszkali nad nami, mieli atari. Ten komputer to było moje marzenie. Wiele razy myślałem sobie, jak byłoby pięknie mieć taką zabawkę. Aż wreszcie, na komunię, dostałem to atari po kuzynach. Niepomny na prośby mamy, żebym chociaż się przebrał, otworzyłem pudełko, ale okazało się, że brakuje kabli.
– A, są widocznie w piwnicy, zapomnieliśmy zapakować. Chodź, to ci dam – powiedziała ciotka.
Poleciałem natychmiast, ale to była tylko podpucha, bo czekał tam na mnie drugi prezent – rower, pierwszy w życiu tylko mój! Niestety, długo się nim nie nacieszyłem, bo ze dwa tygodnie później jakieś łebki obrobiły nam piwnicę. Sąsiadka później mówiła, że gdzieś go widziała, ale bała się podejść. Szkoda, bo nowy rower to było coś. Widać kariera kolarza nie była mi pisana, nie tylko przez tę cholerną górkę, na której się ostatecznie poddałem.