- W empik go
Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą - ebook
Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 322 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Myślę, że gdybym był felietonistą nie przypadkowym, lecz przysięgłym, stałym, chciałbym się chyba zamienić w Eugeniusza Sue, żeby opisywać tajemnice Petersburga. Jestem strasznie łasy na tajemnice. Jestem marzyciel, mistyk i – wyznaję – Petersburg, sam nie wiem czemu, wydawał mi się zawsze jakąś tajemnicą. Już jako dziecko, niemal zagubiony, porzucony w Petersburgu, zawsze się go jakoś bałem. Pamiętam pewne wydarzenie, w którym niemal nie było nic szczególnego, ale które mną wprost wstrząsnęło. Opowiem wam o nim ze wszystkimi szczegółami, chociaż właściwie nie jest to nawet wydarzenie – raczej po prostu wrażenie: od czegóż jestem marzycielem i mistykiem!
Pamiętam pewien zimowy, styczniowy wieczór. Spieszyłem się do domu z dzielnicy Wyborskiej. Byłem wtedy jeszcze bardzo młody. Zbliżywszy się do Newy przystanąłem na chwilę i rzuciłem przenikliwe spojrzenie w mglistą, mroźnomętną dal, która nagle spłoniła się ostatnią purpurą zachodu, dopalającego się na mglistym widnokręgu. Noc opadała na miasto i cała nieogarniona, spuchnięta od zamarzłego śniegu polana Newy z ostatnim odblaskiem słońca osypywała się niezliczonymi miriadami skier szklistego szronu. Brał mróz dwudziestostopniowy… Marznąca para buchała od zziajanych koni, od biegnących ludzi. Zgęszczone powietrze drżało od najmniejszego dźwięku, a z wszystkich dachów obydwu bulwarów nad Newą unosiły się i wzbijały w górę, ku zimnemu niebu, słupy dymu, splatając się i rozplatając po drodze, tak że, zdawało się, nowe budynki wstają nad starymi, nowe miasto kształtuje się w powietrzu… Zdawało się wreszcie, że cały ten świat, ze wszystkimi jego mieszkańcami, silnymi i słabymi, ze wszystkimi ich domostwami – schronieniami nędzarzy czy wyzłacanymi komnatami – w tej godzinie zmierzchu przypomina fantastyczne, czarodziejskie marzenie, zwid, sen, który też zniknie zaraz i rozproszy się jak dym, ulatując ku granatowemu niebu.
Jakaś dziwna myśl poruszyła się nagle we mnie. Drgnąłem i serce moje jakby oblał w tej chwili gorący strumień krwi, która zakipiała nagle od przypływu potężnego, dotąd mi nie znanego uczucia. Jakbym zrozumiał w tej chwili coś, co dotychczas ledwo poruszało się we mnie, lecz jeszcze nie nabrało sensu; jakbym przejrzawszy ujrzał coś nowego, całkowicie nowy świat, nieznajomy mi, znany tylko z jakichś mglistych niejasnych słów, z tajemnych jakowychś znaków. Sądzę, że właśnie od tamtej chwili zaczęło się moje istnienie…
No i od tej pory, od tego właśnie widzenia (nazywam swoje wrażenie nad Newą widzeniem), zaczęły mi się przydarzać raz po raz takie dziwne rzeczy. Dawniej, w swoich młodzieńczych rojeniach, imaginowałem sobie, że jestem to Peryklesem, to Mariuszem, to chrześcijaninem z czasów Nerona, to znów rycerzem na turnieju czy Edwardem Glendinningiem z powieści Klasztor Waltera Scotta, itp., itp. O czymże nie marzyłem za młodu, czegóż nie przeżyłem całym sercem, całą duszą swoją w złotych i gorączkowych widziadłach, niby w oparach opium. Nie było chwil w moim życiu pełniejszych, świętszych i czystszych. Tak bardzo się rozmarzyłem, że przegapiłem całą swoją młodość, a kiedy los nagle pchnął mnie na posadę urzędnika, to pracowałem wzorowo, ale natychmiast po godzinach urzędowania biegłem do siebie, na strych, wkładałem dziurawy szlafrok, otwierałem Schillera i marzyłem, upajałem się, cierpiałem takie bóle, które są słodsze od wszelkiej rozkoszy, i kochałem, kochałem… Chciałem uciec do Szwajcarii, do Włoch, wyobrażałem sobie, że mam przed oczyma Elżbietę, Luizę, Amalię. Lecz prawdziwą Amalię też przegapiłem; mieszkała tuż obok, za parawanem.
Mieszkaliśmy wtedy wszyscy po kątach, żywiliśmy się kawą jęczmienną. Za parawanem mieszkał też mąż pewien przezwiskiem Ssakowicz: całe życie szukał posady i całe życie biedował wraz z żoną suchotnicą, z lichymi butami i z pięciorgiem głodnych dzieci. Amalia była najstarsza, na imię miała zresztą nie Amalia, lecz Nadia, no ale niech dla mnie pozostanie na wieki Amalią.
Ileż powieści przeczytaliśmy razem! Dawałem jej książki Waltera Scotta i Schillera; opłacałem abonament w wypożyczalni Smirdina, natomiast butów sobie nie kupowałem, lecz zasmarowywałem dziurki atramentem. Przeczytaliśmy wspólnie dzieje Klary Mowbray i… tak się wzruszaliśmy, że do dzisiaj nie mogę wspominać tych wieczorów bez wstrząsu nerwowego. Za to, że jej czytałem lub streszczałem powieści własnymi słowami, cerowała mi stare skarpetki i krochmaliła moje dwa gorsy od koszul. Pod koniec, mijając mnie na naszych brudnych schodach, na których pełno było śmieci, a już najwięcej skorupek od jaj, nagle zaczęła się jakoś dziwnie czerwienić – ot tak, nie wiedzieć czemu, stanie nagłe cała w pąsach. A jaka ładna była, dobra, łagodna, pełna utajonych marzeń i tłumionych porywów – jak ja… Niczego nie dostrzegałem, a może nawet dostrzegałem, ale przyjemniej mi było czytać Intrygę i miłość czy opowieści Hoffmanna.
Jacyż byliśmy wtedy czyści, niewinni! Lecz Amalia wyszła nagle za mąż za pewne najnędzniejsze w świecie stworzenie, człowieka może czterdziestopięcioletniego (z guzem na nosie), który przez pewien czas mieszkał też kątem, obok nas, ale otrzymał posadę i zaraz nazajutrz oświadczył się Amalii, oferując jej swoją osobę i… bezgraniczne ubóstwo. Cały jego majątek stanowił płaszcz mundurowy, taki jak Akakiusza Akakiewicza, z kołnierzem z kota, „którego łatwo było zresztą wziąć za kunę”. Podejrzewałem nawet, że gdyby tego kota nie można było wziąć za kunę, może by jego właściciel nie zdecydował się na ożenek, lecz jeszcze by trochę poczekał.
Pamiętam, jak się żegnałem z Amalią: ucałowałem jej ładną rączkę, pierwszy raz w życiu; ona pocałowała mnie w czoło i tak jakoś dziwnie się uśmiechnęła, tak dziwnie, że ten śmiech potem przez całe życie ranił mi serce. I znów jakbym trochę przejrzał… O, czemu się tak zaśmiała… Gdyby nie to, nic bym nie zauważył! Czemu to wszystko tak boleśnie wryło się w moją pamięć! Teraz z udręką wspominam, mimo że gdybym był się ożenił z Amalią, byłbym na pewno nieszczęśliwy. Gdzie by się podział wtedy Schiller, wolność, kawa jęczmienna i rozkoszne łzy, i marzenia, i moja podróż na księżyc… Bo ja przecież, moi państwo, pojechałem potem na księżyc.
No, ale Bóg z nią, z Amalią. Gdy miałem już własne mieszkanie i spokojną posadkę, najspokojniejszą z posadek świata, zaczęły mi się śnić jakieś inne sny… Dawniej, w kątach, za czasów Amalii, mieszkałem prawie pół roku razem z urzędnikiem, jej narzeczonym, który chodził w płaszczu z kołnierzem z kota, mogącego ujść całkiem za kunę, a ja nawet myśleć nie chciałem o tej kunie. Nagle, zostawszy sam jeden, zastanowiłem się nad tym. Zacząłem się rozglądać i nagle zobaczyłem jakieś dziwne postacie.
Były to same dziwne, dziwaczne postacie, zupełnie prozaiczne, wcale nie jakieś tam Don Carlosy czy markizowie Posa, lecz najzwyklejsi radcowie tytularni, a jednocześnie jakby jacyś fantastyczni tytularni radcowie.
Ktoś robił do mnie miny ukryty za całym tym fantastycznym tłumem i pociągał za jakieś sznurki, sprężynki, a te kukiełki się poruszały, a on śmiał się bez przerwy! I przywidziała mi się wówczas inna historia, w jakichś ciemnych kątach, jakieś tytularne serce, uczciwe i czyste, cnotliwe i oddane zwierzchnikom, a razem z nim jakaś dzieweczka, skrzywdzona i smutna, i głęboko zraniły mi serce ich dzieje. Gdyby zebrać cały ten tłum, który przyśnił mi się wówczas, wyszłaby z tego niezgorsza maskarada… Teraz – o, teraz jest inaczej. Teraz śni mi się może nawet to samo, ale w innych kształtach, chociaż i starzy znajomi pukają niekiedy do moich drzwi.
Niedawno przyśniło mi się coś takiego: był sobie pewien urzędnik, ma się rozumieć w pewnym departamencie. Ani protestu, ani głosu nigdy nie dobywał z siebie; nie miał żadnych przewinień. Bielizny na sobie też prawie nie miał; mundur przestał spełniać swe przeznaczenie. Chodził ten mój dziwak zgarbiony, patrzył w ziemię, a kiedy wracając z urzędu do domu, na Petersburską, trafiał na Newski, to na pewno nigdy nie było na Newskim istoty pokorniejszej i bardziej bezbronnej, tak że stangret, który go kiedyś zdzielił batem – ot, tak sobie, z czułości, gdy przebiegał przez naszą wspaniałą ulicę – popatrzył nań niemal z podziwem, bo uderzony nie zwrócił nawet głowy w jego stronę, nie mówiąc już o wyłajaniu.
W domu miał nasz urzędnik starą ciotkę, która urodziła się z bólem zębów i obwiązanym policzkiem, gderzącą żonę i sześcioro dzieci. Kiedy wszyscy domownicy żądali chleba czy koszul, on sobie siedział w kąciku za piecem, nie odzywał się ani słowem, przepisywał urzędowe papiery lub milczał uparcie, wbiwszy oczy w ziemię i coś do siebie szepcząc, jakby prosił Boga o odpuszczenie grzechów. Wreszcie matce i dzieciom zabrakło cierpliwości. Mieszkali na facjatce drewnianego domku, którego połowa już się zawaliła, a druga mogła się lada chwila zawalić. Kiedy ich łzy, wymówki, udręki osiągnęły wreszcie szczyt, biedak podniósł nagle głowę i przemówił jak oślica Balaama, ale wyrzekł słowo tak dziwne, że go zabrano do domu wariatów. I jak mu mogło przyjść do głowy, że jest Garibaldim!
Tak, wszyscy jego współpracownicy poświadczyli, że już od dwóch tygodni był tym zaprzątnięty. Wyczytał coś przypadkowo w znalezionej na biurku gazecie. Nigdy prawie z nikim nie mówił, a tu nagle zaczął się denerwować, niepokoić, wypytywać wciąż o Garibaldiego, o sprawy włoskie. I oto rozwinęła się w nim stopniowo nieodparta pewność, że on właśnie jest Garibaldim, flibustierem i naruszycielem przyrodzonego stanu rzeczy.
Uświadomiwszy sobie to swoje przestępstwo, drżał dniami i nocami. Ani jęki żony, ani łzy dzieci, ani podstawiający mu nogę wyniośli lokaje przed bramami na Newskim, ani wrona, która mu razu pewnego usiadła na zmiętym kapeluszu, wywołując chóralny śmiech jego kolegów z departamentu, ani biczyki chwackich dorożkarzy, ani własny pusty brzuch – nic, nic już więcej go nie obchodziło. Cały Boży świat chwiał się przed nim i gdzieś ulatywał, ziemia usuwała mu się spod nóg. Tylko jedno widział wszędzie, we wszystkim: swoją zbrodnię, swój wstyd i hańbę. Co powie Jego Ekscelencja, co powie sam Dementy Iwanycz, naczelnik wydziału, co powie wreszcie Jemielian Łukicz, co powiedzą ci wszyscy… Biada mi!
I oto pewnego rana padł nagle do stóp Ekscelencji: moja wina, przyznaję się, jestem Garibaldi, róbcie ze mną co chcecie! No i zrobili z nim. co należało zrobić. Kiedy przyśnił mi się ten sen, sam się śmiałem z siebie i ze swych dziwacznych widziadeł. A tu nagle się okazało, że sen był wróżebny.
Jak się państwu podoba: wyczytałem niedawno w gazetach jeszcze jedną tajemnicę. Naprawdę tajemnica, chociaż w gazetach wydrukowano to i skomentowano – ale mimo to tajemnica. Otóż objawił się nagle nowy Harpagon, który zmarł w skrajnej nędzy – na stosach złota. Starzec ten był emerytowanym tytularnym radcą. Odnajmował kąt za parawanem za trzy ruble. W tym swoim brudnym kącie mieszkał Sołowiow już ponad rok, nie miał żadnego zajęcia, wiecznie narzekał na ubóstwo, a nawet, wierny pozorom swej domniemanej nędzy, nie płacił w terminie komornego – po jego śmierci okazało się, że zalegał za cały rok. W ciągu tego roku nowy Pluszkin stale chorował, cierpiał na zadyszkę i kaszlał, a po porady i leki chodził do szpitala Maksymilianowskiego. Do ostatnich dni życia odmawiał sobie świeżego pożywienia.
Po śmierci Sołowiowa, który zmarł na barłogu wśród odrażającej, smrodliwej nędzy, znaleziono w jego papierach 469 022 ruble w biletach kredytowych i w gotówce. Anons w gazecie podaje, że znalezione pieniądze oddane zostały do departamentu filantropii i że zostanie zrobiona sekcja zwłok.
Rozmyślając o tym wydarzeniu zbliżałem się do Hali Targowej. Zapadał wieczór, w sklepach za lekko spotniałymi szybami zapłonął gaz. Kłusaki i oficerowie mknęli po Newskim; z ciężkim chrzęstem mknęły po śniegu wspaniałe karety zaprzężone w dumne konie, z dumnymi stangretami i wyniosłymi lokajami. Od czasu do czasu rozlegał się dźwięczny stuk podkowy uderzającej skroś śnieg o kamień, po trotuarach pędzili tłumnie przechodnie… była Wigilia Bożego Narodzenia….
Wtem mignęła przede mną w tłumie jakaś postać – nie rzeczywista, lecz fantastyczna. Ani rusz przecież nie mogę się pozbyć nastroju fantazjowania. Już w la – tach czterdziestych nazywano mnie, drocząc się, marzycielem, fantastą. Wtedy zresztą nie mieściłem się w jednej szufladce. Teraz, ma się rozumieć, jest i siwizna, i doświadczenie – ale mimo to jednak pozostałem marzycielem.
Postać, która mignęła przede mną, miała na sobie płaszcz na watolinie, stary, znoszony, który na pewno służył w nocy właścicielowi za kołdrę, co było widoczne już na pierwszy rzut oka. Potwornie zmięty kapelusz z pogiętym rondem spełzł na kark. Siwe kłaki wyłaziły spod kapelusza opadając na kołnierz płaszcza. Staruszek opierał się na kiju. Poruszał ustami jakby coś przeżuwając i z wbitym w ziemię wzrokiem śpieszył się gdzieś, pewnie do domu. Stróż odgarniający z chodnika śnieg umyślnie zrzucił mu na nogi pełną łopatę, ale staruszek tego nawet nie zauważył. Zrównawszy się ze mną spojrzał na mnie i mrugnął okiem, martwym okiem bez światła i siły, jakby uniesiono powiekę nieboszczykowi – i zrozumiałem natychmiast, że to jest ten właśnie Harpagon, który umarł z półmilionem na swoich łachmanach, a przedtem chodził do szpitala Maksymilianowskiego.
I oto (mam żywą wyobraźnię) zarysował mi się ktoś bardzo podobny do Puszkinowskiego skąpego rycerza. Wydało mi się nagle, że mój Sołowiow jest kolosalną postacią. Oddalił się od świata, od wszystkich jego pokus, ukrył się za parawanem. Co mu po całym tym martwym blichtrze, po całym naszym zbytku? Co mu po wygodach, komforcie? Co go obchodzą te wszystkie osoby, ci lokaje siedzący na karetach, te panie i panowie siedzący wewnątrz karet zaprzężonych we wspaniałe rumaki – i inni państwo, wlokący się pieszo; ci czarujący młodzi ludzie, na których twarzach maluje się nienasycone pragnienie kamelii i srebrnych rubli? Co go obchodzą te kamelie – Minny i Armancje? Nie, niczego mu nie potrzeba, on ma to wszystko – tam, pod swoją poduszką o poszewce nie zmienianej od zeszłego roku – nie szkodzi: wystarczy mu gwizdnąć, a przypełznie do niego posłusznie wszystko, czego zapragnie. Jeśli zapragnie, wiele osób zaszczyci go pełnym atencji uśmiechem. Ot, choćby wino – wino ogrzałoby mu krew, pomogłoby mu nawet niedrogie wino… Ale jemu nie trzeba żadnego. Jest wyższy nad takie pragnienia. Jest wyższy nad wszelkie pragnienia.
Kiedy tak fantazjowałem, wydało mi się nagle, że za daleko zabrnąłem, że okradam Puszkina, że tu wszystko odbyło się pewnie zupełnie inaczej. Nie, to było na pewno nie tak. Mniej więcej sześćdziesiąt lat temu Sołowiow zapewne pracował w jakimś urzędzie; był młody, młodziutki, coś około dwudziestki. Może i on się kochał, jeździł dorożkami, znał jakąś Luizę i chodził do teatru na Życie gracza. Aż tu nagle przydarzyło mu się coś takiego, co go jakby popchnęło, dało tajemny znak – jeden z takich wypadków, które błyskawicznie zmieniają całego człowieka, tak że nawet sam tego nie dostrzega. Może miał taką chwilę, kiedy nagle jakby przejrzał, jakby coś ujrzał i przeląkł się czegoś. I oto Akakiusz Akakiewicz zbiera grosze na kunę, a ten tutaj odkłada z pensji i zbiera, zbiera na czarną godzinę – nie wiadomo na co, ale w każdym razie nie na kunę. Czasem też drży, boi się, wtula się w kołnierz od płaszcza idąc po ulicy, żeby się kogoś nie przestraszyć, i w ogóle ma taką minę, jakby przed chwilą dostał porządną burę.
Mijają lata, i oto nasz urzędnik zaczyna z dobrym skutkiem zajmować się drobną lichwą, pożycza swoje grosze na niewielki procent urzędnikom i kucharkom, pod najpewniejsze zastawy. Gromadzi się spora suma, ale on czuje się coraz bardziej wystraszony. Mijają dziesiątki lat. Ma już ukryte zastawy tysięczne i dziesięciotysięczne. Milczy i gromadzi, wciąż gromadzi. Rozkoszne to, straszne, strach coraz bardziej dręczy mu serce, tak bardzo, że nagle realizuje swoje kapitały i zaszywa się w jakiś nędzny kąt.
Początkowo w swoim zapleśniałym mieszkaniu, o ścianach pomalowanych na buro, trzymał kucharkę i kotkę. Kucharka była głupia i z tej głupoty uczciwa. Ale on ją wciąż łajał i dręczył, jadał kartofle, pijał kawę zbożową i poił nią również kucharkę, bezbronną i posłuszną. Mięso kupował tylko dla kotki, po jednym funcie na miesiąc, więc kotka strasznie miauczała. Kiedy miaucząc patrzyła mu w oczy żałośnie ocierając się o jego nogi, z ogonem wyprostowanym jak drut – wówczas głaskał ją, nazywał Mizią, ale mięsa mimo to nie dawał.
Najcenniejszym jego sprzętem był zegar z ciężarkami zawieszonymi na sznurkach. Z braku zajęcia spoglądał na ten zegar, jakby się interesując, która godzina. Ale kotka zdechła, kucharka wróciła na wieś, do męża, zegar dawno już stanął i rozpadł się.
Staruszek został zupełnie sam, porozglądał się poruszając ustami, jakby coś przeżuwał, i sprzedał za dwa grosze na tandetę swoje trzy dziurawe krzesła, stół do kart, który od dawna już zamierzał obedrzeć z sukna, aby je zużyć na podszewkę do szlafroka, ale nie zużył, lecz poruszając ustami, jakby coś żuł, troskliwie złożył i schował do swego worka. Sprzedał także zegar i zamieszkał kątem.
W kącie za parawanem sypiał, jadał ziemniaki, zmniejszając co dzień ich ilość, drżał ze strachu, nie płacił za komorne i nie zapłaciwszy przenosił się do innego kąta, aby później i tam nie zapłacić. Ileż to razy na pewno uboga Niemka, jego gospodyni, w papilotach i brudna, błagała go, żeby jej oddał chociaż grosz ze swego długu. On tylko stękał i kwękał, zalecał jej pobożność, cierpliwość i miłosierdzie – i przeżegnawszy sobie usta zasypiał z trwogą i drżeniem, czy aby ktoś się nie dowie o jego tajemnicy, czy gospodyni jej nie zwęszyła.
A po co chodził do szpitala Maksymilianowskiego? Dlaczego się leczył? Na co mu było potrzebne życie? Czy przeczuwał, że całe jego pół miliona wpłynie na przechowanie do departamentu filantropii?
Chcieli otworzyć jego ciało, upewnić się, że nie był wariatem. Wydaje mi się, że sekcja nie wyjaśnia tego rodzaju tajemnic. Zresztą, jaki z niego był wariat?
Wszedłem do Hali Targowej. Pod arkadami roiło się od ludzi, trudno się było przecisnąć przez tłum. Wszyscy kupowali, robili zapasy na święta. Pod arkadami sprzedawano głównie zabawki i ubrane choinki wszelkiego gatunku, ubogie i bogate. Przed stosem zabawek stała gruba paniusia z lornetką i z lokajem w jakiejś niemożliwej liberii. Damie tej towarzyszył młody człowiek o zadartym nosie, niezwykle wyświechtany. Pani szczebiotała i wybierała zabawki; szczególnie spodobała się jej figurka w granatowym mundurze i czerwonych spodniach.
– C'est un Zouave, c'est un Zouave – piszczała dama – voyez, Victor, c'est un Zouave, car enfin il a… enfin c'est rouge, c'est rouge.
I pani z zachwytem kupiła żuawa.
Nie opodal, przed innym stosem zabawek, wśród tłumu kupujących stali jacyś państwo długo zastanawiając się, co by tu kupić, żeby i ładne było, i nie za drogie. Ten ostatni wzgląd, zdaje się, bardzo absorbował pana.
– Patrz, duszko, jak to szczęka – mówił do swej towarzyszki życia, pokazując jej drewnianą armatkę, która faktycznie szczękała. – Patrz, widzisz, szczęka!
I pan kilka razy szczęknął przed oczyma swej zatroskanej połowicy. Ale ona chciała nieco lepszej zabawki i ze zdumieniem patrzyła na armatkę.
– Może raczej tę lalkę – powiedziała bez wielkiej nadziei, wskazując palcem.
– Tę lalkę? Hm… – wyrzekł pan. – Czemuż, duszko, patrz, przecież to szczęka.
Jego posępna zaduma, zatroskane każdym groszem oblicze świadczyły, że pieniądze nie przychodzą mu łatwo. Nie decydował się i z zasępioną miną, w milczeniu, szczękał wciąż armatką. Nie wiem, co w końcu kupili. Przeciskałem się przez tłum. Od czasu do czasu słychać było nieśmiały głos dziecka, żebrzącego ukradkiem.
– Wielce szanowny panie, przepraszam, że ośmielam się niepokoić…
Obejrzałem się. Szedł za mną jakiś pan w mundurowym płaszczu, zapewne zwolniony z posady. Nie może być inaczej. Wszyscy tacy chodzą potem w mundurowych płaszczach, zwłaszcza ci, którzy mieli sprawę sądową. Pan ów, sążnistego wzrostu, z wyglądu mniej więcej trzydziestopięcioletni (rodzony braciszek Nozdriowa i porucznika Żywnowskiego), w czapce z czerwonym otokiem, o odrażająco świeżej cerze i niezwykle starannie wygolonej fizjonomii, do tego stopnia szczerej i szlachetnej, że od pierwszego spojrzenia czuło się nieprzepartą chęć plunięcia prosto w tę fizjonomię. Znam go: już niejeden raz widziałem go na ulicy.
– Pech mnie ściga. Sam dawałem potrzebującym po 15 rubli. Wielce szanowny panie… z pańskiej strony… jeśli się mogę spodziewać.
Nie tylko tego pana, który dawał po 15 rubli potrzebującym (trzeba by się dowiedzieć, ile zdarł z innych potrzebujących), spotykałem na petersburskich ulicach. Albo takie już mam szczęście, albo mam szczególną właściwość natrafiania na nich. Pamiętam jeszcze jednego jegomościa, też w szarym mundurowym płaszczu, niezwykle czystym i nowym – pana o wspaniałych bokobrodach i nieopisanie szlachetnej twarzy. Twarz ta lśniła zdrowiem, białe ręce błyszczały czystością. Zaczepił mnie w języku niemieckim – po to zapewne, by się nie kompromitować przed „publicznością”; nie wiedziałem, jak się od niego odczepić. Z takim bezwstydem nigdy się jeszcze nie spotkałem… A jak świetnie nadawaliby się ci wszyscy żebracy na brukarzy lub strażaków! Co za krzepa, co za zdrowie! Ale – honor przeszkadza! A jaką szkołę musieli dawać w swoim czasie podwładnym!
Lecz spotkanie z płaszczem odrażająco szlachetnej fizjonomii przypomniało mi inne spotkanie w lecie, w sierpniu. Owego dnia przydarzyły mi się nawet dwa spotkania; jedno z nich zrobiło na mnie arcyprzyjemne wrażenie. Przechodziłem Fontanką obok luksusowej willi. Przed bramą stała elegancka dwuosobowa kareta. Prześliczna, młodziutka damulka, bogato i strojnie ubrana, frunęła do karety, za nią wskoczył człowiek bardzo jeszcze młody, w olśniewającym wojskowym mundurze; ledwo lokaj zatrzasnął drzwiczki, a już młody człowiek wpił się pocałunkiem w usteczka ślicznej pani, która z zachwytem przyjęła jego pieszczotę. Spostrzegłem tę błyskawiczną scenkę przez okno karety. Oni mnie nie zauważyli, konie ruszyły z kopyta, a ja wybuchnąłem śmiechem stojąc na trotuarze. Nie było wątpliwości, że to państwo młodzi składający wizyty. Małżonkowie po miodowym miesiącu w karetach się nie całują.
Około piątej po południu tego samego dnia szedłem aleją Wozniesieńską. Wtem usłyszałem za sobą nieśmiały, słaby głos: odwróciłem się – stał przede mną chłopiec dwunasto – lub trzynastoletni, o miłej, poczciwej twarzyczce, patrząc na mnie błagalnym i zawstydzonym spojrzeniem. Mówił coś urywanym, trochę drżącym głosem. Ubrany był bardzo ubogo, lecz schludnie: letnie lekkie palto, czapka z daszkiem, buty raczej liche. Stary jedwabny krawacik, starannie zawiązany na szyi. Wszystko świadczyło, że pochodzi z rodziny ubogiej, lecz uczciwej i takiej, co to znała lepsze czasy. Było też widać, że ten krawat zawiązała mu własnoręcznie mamusia lub starsza siostra. Kołnierzyk dość grubej koszuli był bardzo czysty. Sposób bycia miał prosty i grzeczny. Jego zmęczona twarz miała szlachetny, szczery wyraz.
– Przepraszam, że pana niepokoję – powiedział. – Czy nie byłby pan łaskaw ofiarować mi coś… – Powiedziawszy to, lekko się zaczerwienił.
Cofnąłem się o krok ze zdumienia. Tak dziwna mi się wydała jego prośba.
– Któż ty jesteś? – spytałem zdumiony – i jak się dzieje, że… prosisz? Doprawdy nie przypuszczałem…
– Tatuś i mamusia posłali mnie rano do naszych krewnych do dzielnicy Petersburskiej. Myśleli, że będę mógł tam zjeść obiad. Ale ja tam… nie mogłem zjeść obiadu, długo czekałem, a teraz idę do domu… bardzo się zmęczyłem i bardzo chce mi się jeść.
– A gdzie mieszkasz?
– Koło klasztoru Smolnego… Niech mi pan da sześć kopiejek. O, tu w sklepiku są paszteciki, widziałem przez okno, po sześć kopiejek. Kupię sobie jednego i trochę odpocznę w sklepiku, a potem pójdę dalej.
Na szczęście miałem w kieszeni ćwierć rubla i dałem je biednemu chłopcu.
– Powiedz mi, kim są twoi rodzice? – spytałem.
– Tatuś przedtem pracował w urzędzie – odparł chłopiec – a ja chodziłem do szkoły. Nas jest czworo rodzeństwa. Ale jak tatuś w tym roku stracił posadę, przestałem chodzić do gimnazjum; nie ma pensji i my teraz jesteśmy bardzo biedni.
Cały dramat w kilku słowach.
Biedni, bardzo biedni!
Oczywiście, ubóstwo jest faktem… no, powiedzmy – wyjątkowym, nie będziemy się spierać. Przecież są także ludzie bogaci i ludzie zamożni; mają dzieci miłe, mądre, dobrze ułożone, kupują im żuawów – może żuawi nie przeszkodzą dzieciom stać się z czasem bardzo dobrymi ludźmi… Jednak u nas to jest niesłychanie dziwne; dzieje się wszystko na mocy jakiegoś nieznanego prawa, a przecież powinno istnieć prawo; przecież natura działa i człowiek żyje na mocy jakichś praw. A tymczasem dzieją się dziwne rzeczy. Z chłopskiej rodziny wychodzi nagle poeta, i to jaki poeta; z za – kładu specjalnego – filozof! I dlatego jestem spokojny o chłopca, którego spotkałem. On nie zginie; oczywiście żal jego ojca, ale chyba znajdzie sobie coś w końcu, da sobie jakoś radę… Zresztą pewnie to już skończony człowiek. W dodatku nie brak na ziemi i małych nieszczęść. Nie on jeden zresztą, nieprawdaż? Ale mimo wszystko trudno znieść myśl o tym, ile smutnego cynizmu, ile przytłaczających wrażeń wyniesie ten chłopiec ze swego dzieciństwa. I czy ten cynizm nie odbije się na jego rozwoju moralnym? A jeśli się odbije, to w jaki sposób? Czy rezultatem będzie odraza do tego cynizmu, czy też taki rodzaj ugody, który gubi duszę na wieki? Ten chłopiec już się uczył, już wiele rzeczy rozumie, czerwieni się i wstydzi. Jest uczciwy i już myślał samodzielnie, gdyż nieszczęście uczy myśleć, niekiedy nawet za wcześnie. Jak na nim potem zaważy ta przypadkowa żebranina? Czy będzie wspominał ten dzień ze wstrętem, ze zgrozą? Czy też zamieni się w darmozjada na emeryturze, w płaszczu mundurowym i z ohydnie szlachetną powierzchownością?
Lecz… uspokójmy się, po co te całkiem bezużyteczne pytania. Ubóstwo jest zawsze wyjątkiem; wszyscy żyją, jakoś żyją. Społeczeństwo nie może być w całości bogate; w społeczeństwie muszą istnieć także niedole. Nieprawdaż?BOBEK
Tym razem zamieszczam „Notatki pewnej osoby”. To nie ja, to całkiem inna osoba. Myślę, że nie trzeba więcej żadnej przedmowy.
NOTATKI PEWNEJ OSOBY
Siemion Ardalionowicz mówił do mnie akurat onegdaj:
– Powiedz, Iwanie Iwanowiczu, na miłość boską – będziesz ty kiedyś trzeźwy?
Dziwne żądanie. Ja się nie obrażam, skromny ze mnie człowiek, ale cóż, zrobili ze mnie wariata. Kiedyś przypadkiem jeden malarz wziął mnie za modela: „Bądź co bądź – powiada – jesteś literat”. Zgodziłem się, no a on to wystawił. A potem czytam: „Idźcie popatrzeć na to chorobliwe, bliskie obłędu indywiduum”.
Trudno, niech będzie, ale – pytam – jakże tak, mimo wszystko tak od razu – w gazecie? W prasie wszystko powinno być szlachetne, ideałów potrzeba, a tu… Na to przecież ma styl, żeby powiedzieć jakoś nie wprost. Ale nie, on już nie chce nie wprost. Dziś humor i dobry styl zanikają i zamiast dowcipu miota się różne obelgi. Ja się nie obrażam: nie jestem Bóg wie jaki literat, żeby zwariować. Napisałem opowiadanie – nie wydrukowali. Napisałem felieton – nie przyjęli. Tych felietonów mnóstwo po różnych redakcjach nosiłem – wszędzie odrzucali: soli, powiadają, brak panu.
– Jakiej wam soli potrzeba? – pytam kpiąco – attyckiej?
Nawet nie zrozumieli. Teraz przeważnie tłumaczę dla wydawców z francuskiego. Piszę też anonsy dla kupców: „Fenomen! Delicje! Wyśmienita herbata, z własnych plantacji”. Za panegiryk dla jego ekscelencji, świętej pamięci Piotra Matwiejewicza, ładną sumkę zainkasowałem. Sztuką podobania się paniom ułożyłem na zamówienie księgarza. Takich książeczek ze sześć sztuk wydałem w swoim życiu. Chcę zebrać powiedzonka Woltera, ale obawiam się, że u nas może się to wydać postne. Bo jaki tam dzisiaj Wolter? Dziś kij sękaty w modzie, nie Wolter! Resztki zębów sobie powybijali!… No – i to już cała moja twórczość literacka. Chyba jeszcze to dodać by można, że wciąż bezinteresownie listy po redakcjach rozsyłam, podpisane pełnym moim nazwiskiem. Pouczam, udzielam przestróg, krytykuję i wskazuję drogę. Do jednej redakcji w zeszłym tygodniu czterdziesty z kolei list w ciągu dwóch lat wysłałem: same znaczki kosztowały mnie cztery ruble. Paskudny mam charakter, w tym rzecz.
Myślę, że malarz sportretował mnie nie z racji literatury, lecz dla moich dwóch symetrycznych brodawek na czole: że niby fenomen. Idei teraz brak, no to uwzięli się na fenomeny. Udały mu się te moje brodawki – jak żywe! Oni to nazywają realizmem.
A co do wariactwa, to u nas zeszłego roku niejeden trafił w prasie do czubków. I to w jakim stylu o tym pisano: „Taki samorodny talent… i co się w końcu okazało… zresztą dawno już było do przewidzenia…” To jeszcze nawet dosyć zmyślne, tak że z punktu widzenia czystej sztuki można by nawet pochwalić. A nuż tamci okażą się po powrocie jeszcze mądrzejsi. Tak, tak, zrobić z kogoś idiotę to u nas potrafią, ale mądrzejszym jeszcze nikogo nie zrobili.
Najmądrzejszy według mnie jest ten, kto choć raz na miesiąc sam siebie nazwie durniem – umiejętność dziś nie spotykana. Dawniej dureń przynajmniej raz do roku miał się za durnia, a teraz z tym ani rusz. Tak to wszystko dziś pomieszali, że durnia od mądrego już nie odróżnisz. Naumyślnie tak zrobili.
Przypomniało mi się pewne hiszpańskie powiedzonko, kiedy Francuzi dwa wieki temu zbudowali u siebie pierwszy dom wariatów: „Zamknęli wszystkich swoich durniów w osobnym domu, żeby dowieść, że sami są mądrymi ludźmi”. Faktycznie tym, że zamkniesz drugiego u czubków, nie dowiedziesz swego rozumu. „K. zwariował, to znaczy, że my teraz jesteśmy mądrzy”. Nie, wcale jeszcze nie znaczy.
Zresztą co, u diabła… Po co się rozwodzę o tym rozumie? Gderam i gderam. Nawet służąca ma mnie dość. Wczoraj wpadł do mnie kolega: „Styl ci się zmienia, powiada – takie to wszystko posiekane. Posiekasz, posiekasz – zdanie wtrącisz, potem do tego wtrąconego jeszcze jedno, potem jeszcze coś wstawisz w nawiasach – i znów dalej siekasz, siekasz…”
Kolega ma rację. Coś się ze mną dzieje dziwnego. I charakter mi się zmienia, i głowa mnie boli. Zaczynam widzieć i słyszeć dziwne rzeczy. Nawet nie głosy, lecz tak jakby ktoś koło mnie szmerał: „Bobek, bobek, bobek!”
Co znowu za bobek! Rozrywki mi trzeba.
Chciałem się rozerwać, trafiłem na pogrzeb. Mój daleki krewny. Nawet radca kolegialny. Żona, pięć córek, wszystkie niezamężne. Ileż to same trzewiki muszą kosztować. Nieboszczyk jakoś sobie radził, no a tu masz – wdowia pensyjka! Spuszczą z tonu. Zawsze mnie przyjmowali niegościnnie. Zresztą nie poszedłbym nawet teraz, gdyby nie tak wyjątkowa okazja. Szedłem za konduktem wraz z innymi, no i co? Stronią ode mnie, zadzierają nosa. To prawda, mundur mam dosyć lichy. Chyba ze dwadzieścia lat nie byłem na cmentarzu – to ci dopiero miejsce!
Po pierwsze – ten zaduch. Zjechało się może piętnastu nieboszczyków. Pogrzeby różnej klasy, były nawet dwa karawany; generała i jakiejś damy. Dużo zbolałych twarzy, niemało udanego bólu, ale sporo też nie skrywanej wesołości. Parafia nie może narzekać: dochody są. Ale ten zaduch, ten zaduch! Nie chciałbym być tutejszym duchownym.
W twarze nieboszczyków zaglądałem ostrożnie – jestem bardzo wrażliwy. Są twarze łagodne, ale trafiają się przykre. Uśmiechy, powiedziałbym, raczej niemiłe, u niektórych nawet bardzo. Nie lubię tego – przyśnić się może. W czasie nabożeństwa wyszedłem z cerkwi na powietrze; dzień był nieco ponury, ale nie padało. I zimny: cóż, październik. Przeszedłem się po kwaterach. Różne są kategorie. Trzecia kosztuje trzydzieści rubli: przyzwoite i niezbyt kosztowne. Dwie pierwsze – w cerkwi i pod kruchtą: za te słono liczą.
W trzeciej kategorii chowali ze sześć osób, wśród nich generała i damę.