- W empik go
Pętle pamięci - ebook
Pętle pamięci - ebook
Vermil Olson pragnie zostać pisarzem. Niestety, nie ma ani odrobiny talentu. Korzysta więc ze zlepiacza narracyjnego: urządzenia, które potrafi wydestylować fabułę wprost z mózgu „autora”. Szybko okazuje się jednak, że jego pisanie to coś więcej niż tylko zaspokojenie potrzeby tworzenia. W powstającej powieści podświadomość Vermila ukrywa bowiem informacje, które mogą uratować mu życie.
„Pętle pamięci” łączą klasyczne fantasy z science fiction, tworząc zaskakujący koktajl sensów i reinterpretacji, prowadzący do niespodziewanego finału.
Pasja i twórczość często idą w parze. Jak w tańcu. Ważne jednak, by nie zmylić kroku, podążać za muzyką słów. Marcin Kowalczyk z pewnością ma i talent, i pasję, które doskonale ze sobą współgrają. „Pętle pamięci” to książka pełna niespodzianek. Lekki styl, humor i wciągająca historia sprawiają, że po tę powieść naprawdę warto sięgnąć.
Ahsan Ridha Hassan, autor „Trupojada i dziewczyny” i współautor (z Januszem L. Wiśniewskim) „Eksplozji”
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7995-138-3 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poczekalnia jest kanciasta i oszklona. Przypomina terrarium. Vermil Olson czuje, że pocą mu się ręce. Wciska je między nogi. Naprzeciwko siedzi jowialny grubasek i uśmiecha się przyjaźnie. Najwyraźniej świetnie zna to miejsce.
– Niech się pan nie denerwuje. To nie boli – zagaja.
– Aha.
– Za pierwszym razem też się bałem. Teraz nawet to lubię. A pierwsza lektura?! – Cmoknął, imitując zachwyt. – I niech pan nie wierzy tumanom z „Nowych Książek” czy „Literatury na Świecie”. W tym, co robimy, nie ma niczego złego. Wciąż jesteśmy artystami.
Vermil milczy. W poufałym tonie mężczyzny jest coś niestosownego. Gra na najczulszych strunach.
– No bo skąd są te fabuły, no skąd? Z nas! Z nas! Wyrwane z mózgu jak jaja z moszny! Każdy rodzaj tworzenia jest intymnie bolesny – kończy sentencjonalnie grubasek.
Policzki nadymają mu się jak u żaby. Chce jeszcze coś dodać, ale brakuje mu słów. Zapada chwila ciszy. Słychać miarowy oddech pasywnego biurowca.
– Pan już coś wydał – odzywa się Vermil.
– No jasne! – odpowiada tamten z emfazą.
Olson kamienieje. Może to sławny pisarz, którego powinien znać? Grubasek tymczasem wyjmuje logoszyt. Po ekranie przesuwa się karuzela kolorowych okładek.
– Cykl?
– O tak, i to nie byle jaki. Siedem tomów o wikingach.
– Sprzedają się? – Vermil patrzy krytycznie na hiperrealistyczne grafiki. Nagle zaczyna czuć niewytłumaczalną przewagę nad rozmówcą.
– Wie pan, jak jest z dobrą literaturą. Cały czas walczę, ale już mnie dostrzegli. Miałem parę spotkań autorskich.
– Siedem tomów budzi szacunek. Jeden chyba nawet czytałem. Ten z wężem morskim.
– Naprawdę? – zapala się autor, a Vermil ma wrażenie, że całkowicie panuje nad rozmową. Strach i zdenerwowanie mijają, zostaje tylko litość dla pociesznego grafomana.
– Ma pan talent do scen batalistycznych. Prawie czuje się krew – rzuca.
Tamten jest bliski rozrzewnienia.
– Proszę mnie wpuścić. Wrzucę panu na węzeł całą sagę. Oczywiście gratis! Podlajkuje mnie pan tylko tu i ówdzie…
– Nie mam węzła przy sobie – kłamie Olson. – Tu będzie dość sprzętu.
– Rozumiem. – Autor nie kryje zawodu.
– Tak sobie myślę – ciągnie Vermil – że to był jednak zły pomysł.
Wstaje i sięga po kurtkę wiszącą na pająkowatym wieszaku.
– Ale dlaczego? Przecież kariera! – mityguje grubasek.
– Spróbuję inaczej.
W tym momencie w drzwiach pojawia się pielęgniarka. Jej sterylna uroda pasuje do bieli fartucha. Patrzy na mężczyzn, potem na trzymany przez grubaska logoszyt.
– Pan Vermil Olson, zapraszam.
– Ja właśnie…
Ale ona już się odwraca, oczekując najwyraźniej, że wywołany podąży za nią świetlistym korytarzem. Vermil chce powiedzieć, że się rozmyślił, jednak wciąż patrzy w jej rozkołysane biodra. Wstaje. Idąc w stronę rozsuwanych drzwi, słyszy jeszcze pozdrowienia grubaska. Nie odwraca się.
Gabinet przypomina pomieszczenie w przychodni szpitalnej. Stoją tu: łóżko, parawan, coś na kształt lekarskiego biurka i wygodny, profilowany fotel. Jednak jest też istotna różnica. Ze ściany po lewej stronie wystaje korpus HOMERA. Zupełnie jak na folderach reklamowych Twórczości. Za biurkiem siedzi przystojny czterdziestolatek. Jego spojrzenie mówi, że został przekręcony o jakieś dwadzieścia lat. Gestem prosi Vermila, by usiadł na fotelu. Pielęgniarka pomaga mu ułożyć głowę.
– Panie Olson, jestem doktor Zarayev, będą miał przyjemność pana wprowadzić. To moja asystentka, pani Klara. – Zarayew z wyraźną przyjemnością patrzy na kobietę. Z pewnością ze sobą sypiają.
Ta zachowuje pełną profesjonalizmu obojętność. Doktor znów spogląda na Vermila.
– Proszę się nie denerwować.
Olson kiwa głową. Całą jego uwagę zaprząta HOMER. Zarayev tymczasem z namysłem gładzi stalowoszarą powierzchnię maszyny.
– Pan jest autorem. HOMER to tylko kartka i długopis. Im prędzej pan to zrozumie, tym większą satysfakcję będzie pan czerpał z pisania.
– Wiem, po prostu nigdy nie widziałem zlepiacza narracyjnego na żywo.
– Mam nadzieję, że po tej sesji przekona się pan do regularnych spotkań.
– Zobaczymy. – Olson jest pełen rezerwy.
– Oczywiście. – Uśmiecha się Zarayev i dodaje: – Podpisał pan wszystkie dokumenty, ale może jest coś, co mógłbym wyjaśnić, doprecyzować?
– Czy to wciąż jest sztuka? – Vermil patrzy gdzieś w bok. Czuje się jak dupek, który przez całą noc powstrzymywał się przed pytaniem: „było ci dobrze, kochanie?”, by w końcu i tak je zadać.
Zarayev udaje, że się zastanawia.
– Odpowiem tak – zaczyna. – Co definiuje sztukę? Sposób jej powstawania? Zważywszy na różnorodność technik ekspresji twórczej, chyba nie. Więc może świadomość? W takim razie musielibyśmy skreślić wszystkie dzieła powstałe pod wpływem środków psychoaktywnych, w twórczym transie. Zresztą, czym innym jest świadomość jako taka, a czym innym świadomość artystyczna. Gdyby dzieło było tworem w stu procentach racjonalnym, najlepszym pisarzem stałby się ten, kto posługuje się językiem w sposób najbardziej sprawny. Absurd, prawda?
– Może...
– Moim zdaniem najważniejsza jest intencja. A pan przecież chce tworzyć.
– Tak!
– Ja wiem. – Zarayev układa dłonie w ekspercki trójkąt. – Pan ma poczucie, że używając HOMERA, nie będzie prawdziwym artystą.
– Coś w tym rodzaju.
– A czy próbował pan pisać?
– Tak – odpowiada z ociąganiem Vermil. – Wielokrotnie.
Przez chwilę szuka odpowiednich słów. Przeżuwa wspomnienia twórczych upokorzeń.
– Mam to w głowie, gdzieś na krawędzi świadomości, ale słowa... w słowach ginie wszystko, co fascynowało mnie w pomyśle. Pisałbym, ale przeszkadza mi język. Czuję fabuły, ale nie umiem ich opowiadać.
– Właśnie dla takich ludzi powstały zlepiacze narracyjne. Jeśli w czyjejś głowie niczego nie ma, HOMER mu nie pomoże. A tak w ogóle, co pan pisze?
– Fantasy.
– „Nic darowane, wszystko pożyczone” – recytuje Zarayev. – Przynajmniej niektórzy tak twierdzą.
– Co pan chce przez to powiedzieć? – Jeży się Vermil.
– Proszę się nie denerwować, nie chcę pana obrazić. Myślę raczej o pozytywnych aspektach skostnienia konwencji. Łatwiej tu o prawdziwą rewolucję, rozbicie skorupy, trzeba tylko znaleźć sposób. Mam nadzieję, że stanie się to właśnie dzisiaj! – Mruga porozumiewawczo, a widząc brak reakcji interlokutora, ciągnie: – Przed fantastyką jest przyszłość. Realiści, naturaliści, psychologiści – zapala się nagle, zamykając rękę Vermila w poufałym uścisku – nie potrafią już niczego wnieść, niczego zrobić. Nie rozumieją, że rzeczywistości nie da się przygwoździć, zamknąć na wieki w składniowym akwarium. Po prostu nie nadążają.
– Co z awangardą? – wtrąca Vermil.
– Wypaliła się, owładnięta manią niszczenia. Tylko że nie ma już czego niszczyć. Podłączałem wielu takich. Nawet HOMER nie może niczego sklecić z tego bełkotu. Szanuję fantastów. Nie nadymają się, nie udają powagi, nie boją się śmieszności.
– Dobrze, jestem gotowy – mówi Olson.
Ma dość tych pseudokrytycznych wynurzeń. Palce Zarayeva tańczą po holopanelu.
– Zaczynajmy – uśmiecha się. – Klaro, mogłabyś skręcić filtr spójności na „cztery”? Pan mi wygląda na wyjątkowo świadomego. Pozwólmy mu puścić wodze fantazji.
Vermil jest tak podniecony, że ledwie zauważa zastrzyk, który robi mu Klara.
– Nanoboty ruszyły – instruuje Zarayev. – Ale proszę się nie martwić. Jutro, po porannym sikaniu, już ich w panu nie będzie.