Pętliczek - ebook
Pętliczek - ebook
Pętliczek to oszczędna i balansująca na granicy obnażenia proza, która pod płaszczykiem starej jak świat historii złamanego serca, pyta czy w swoim doświadczeniu jesteśmy wyjątkowi czy pospolici.
Spokojne życie u jej boku. Rutyna. Ziarno niepewności, które kiełkuje coraz wyżej. Chęć zmian i gorzkie rozczarowanie, gdy te nastają. Nowa rzeczywistość a w niej samotność, która dzień po dniu niepostrzeżenie rozrasta się jak nowotwór.
Powtórka Miodowych Lat wstrząsa życiem Piotra w cichej katastrofie. Stare znajomości próchnieją, a wakacje marzeń tylko mnożą wątpliwości. Świat, który nagle przyspieszył, zamienia detale w tekturowe dekoracje, pośród których Piotr żyje spektaklem dla jednego widza – siebie.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-617-7 |
Rozmiar pliku: | 474 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Codziennie to samo, od lat. A jednak dopiero od kilku dni Piotr Barszcz zaczął dostrzegać, jak jego życie osunęło się z doświadczenia wyjątkowości w zwyczajną rutynę. Wiedział dlaczego, lecz nie wiedział kiedy.
Praca w korporacyjnym biurze, niedawny awans, kobieta, przy której umrze i ciepłe — wynajęte — gniazdko, do którego uwielbiał wracać. Do tego był kwiecień, trwała wiosna, która pompowała radość do krwi. Jeszcze parę dni temu wróciłby do Honoraty szybciutko, goniony jakimś wewnętrznym przymusem.
Tylko że musiał pojawić się ten cholerny serial, ta powtórka, musiał na niego trafić i wszystko wykrzywiło się nagle, ześlizgnęło. Tak jak człowiek w depresji, który nie chce ani zasypiać, ani budzić się, brylował między awersją — to do pracy, to do własnego życia.
Nie szedł więc za tłumem na przystanek — odbijał w drugą stronę do sklepu, gdzie kupował dwa piwa w brązowych butelkach. Z nimi w torbie szedł do swojego miejsca rytuału, pięknego zielonego zagajnika, który napełniał go spokojem i dawał złudne wrażenie bycia poza miastem, poza życiem. Od kilku dni chodził tam codziennie po pracy.
Tam, zawsze po otwarciu pierwszego piwa, uparcie pojawiał się w głowie obraz tego popołudnia, gdy Honorata pojechała do rodziców. Nałożył właśnie jakieś dyskontowe pierogi na talerz i skakał po kanałach, aż trafił na Miodowe lata. Pamiętał ten serial! Kręcony na progu XXI wieku, powielał amerykańskie standardy lat 50. ubiegłego stulecia. Na ekranie zobaczył Karola Krawczyka, który wszedł właśnie do mieszkania po pracy. Odetchnął ciężko i odwiesił torbę na wieszak. W tym momencie Piotr upuścił widelec, a nabity na koniec pieróg ochlapał mu spodnie. Odwieszał torbę w ten sam sposób, również wyrażając cierpienie westchnieniem. Tak samo. Od lat. Co to znaczyło? Nagle poczuł się staro, jak własny dziadek.
Myślał o tym codziennie, wśród tej zieleni obudzonej do życia. Przez kilka dni myśli zdążyły połączyć się w coś na kształt łańcucha, szeregu przyczyn i skutków, które wcześniej uparcie ignorował, nie zauważał nawet. Teraz ten łańcuch dzwonił złowieszczo, niczym przypięty do nóg uciekającego skazańca. Piotr nie czuł, że istnieje jakieś wyjście, ucieczka. Był tylko ten zielony przesmyk, pomiędzy pracą a życiem. Jak blok reklamowy. Przesmyku kiedyś nie było, a całość zlewała się w jedno. Teraz, przy wyraźnej przerwie od swoich ról, umiał rozpoznać to, w czym brodził.
Był to szereg przespanych szans, lawina rutyny, bierne czekanie na coś, co najpewniej już nadeszło. Pamiętał z czasów szkolnych — Miodowe lata wciąż były nowością — rodziców wracających codziennie z pracy, tak samo zmęczonych, oddających się tym samym czynnościom, czekających na weekend. Zawsze był wdzięczny za to, co dla niego robili przez całe życie. Ogromnie wdzięczny. Ale jednocześnie powtarzał sobie, że taka egzystencja to powolna śmierć, że jest bez sensu, że musi zrobić wszystko, by jego życie było karnawałem, nie karawaną sunącą powoli ku końcowi.
Tymczasem okazało się, że karnawał opuścił już miasto. Dawno temu.
Dusił się w biurze i dusił się przy Honoracie. Najgorsze było to, że z własnej winy. Dlatego wiedział o braku ucieczki. Nie da uciec się od siebie i od upływającego czasu, więc drżał wśród tej zieleni. Bo tak już zostanie. Nic się nigdy nie zmieni. Pozostawało dopić piwo, wziąć ostatnie głębokie wdechy zielonej wolności i pójść na tramwaj.
W tramwaju wypijał drugie. Miał pewność, że pierwsze załatwiało mu taką różnicę czasu, dzięki której nie mógł spotkać nikogo z pracy. Miasto za szybą było jak przewijany film — chciałby tak przesunąć siebie, by wrócić do miejsca, w którym kiedyś, być może, było jakieś rozwidlenie. Patrzył na ludzi i wiedział, że inni mają gorzej, znacznie gorzej, wciąż jednak nie potrafił się tym przejąć czy też docenić własnej sytuacji. To jak z głodem, myślał sobie, choćby nie wiem jak ktoś obok mnie był głodny, to tylko mój głód jest realny i tylko ten jeden głód odczuję kiedykolwiek.
Faktycznie poczuł głód, gdy wchodził do mieszkania. Honorata robiła obiad, pralka się kręciła, leciała muzyka idealna pod wiosenne popołudnie. Obowiązkowy całusek, pytanie „jak twój dzień?” z odpowiedzią „dobrze, a twój?”. Potem pomoc przy obiedzie, ale z dnia na dzień coraz krótsza i mniejsza. Jakby coś odciągało go w stronę fotela, ku własnym myślom, jakby trawił powoli jakiś niewypowiedziany sekret. Otwierał piwo z lodówki i nawet nie zastanawiał się, czy Honorata od kilku dni czuła w jego oddechu dwa poprzednie. Bał się, że kiedyś kupi psa, byle tylko od niej uciekać na wieczorne spacery i małpeczkę na ławce. Póki co jednak wszystko jakby lekko wypłowiało. Był jak turysta, któremu uciekł pociąg, więc siedział dalej na peronie i zastanawiał się, co robić. A może powinni gdzieś wyjechać? Do jakiegoś ciepłego miasta, daleko stąd, oderwać się od rutyny.
Po obiedzie i krótkim odpoczynku Honorata proponowała spacer lub lody. Od kilku dni kwitował propozycję krótkim „nie chce mi się” czy „zmęczony jestem”, a ona wychodziła sama lub zostawała, pozwalając mu na powolne zatapianie się w myślach. Chciał ułożyć „plan naprawczy” swojego życia, powolne acz konsekwentne wypełnianie małych rzeczy, prowadzące ku zmianom, ale nie miał nawet punktu pierwszego.
Pod wieczór siadali na balkonie, czasem palili papierosy, a on czuł, jak z dnia na dzień coraz mniej umie powiedzieć o danym dniu, o czymkolwiek. Jakby powoli zastygał w nieokreślonej masie, która w końcu unieruchomi go i sprawi, że zostanie balkonową rzeźbą pod tytułem „facet rozmyśla nad własnym życiem”. A kochana, jak zawsze, Honorata od czasu do czasu zeskrobie z niego gołębie odchody małą łopatką. O swoim dniu Honorata mówiła z pasją, która go nudziła. To wbijało w niego szpileczki winy — nie ignorował jej, po prostu nie umiał się zainteresować. A przecież zasługiwała na całą uwagę tego świata.
Oglądali serial i to był najżywszy temat, jakby tylko to mogło wykrzesać z niego jakąkolwiek iskrę. Fikcja, w której losy bohaterów mogły zmienić się w jednym momencie, w mgnieniu oka. Dawała nadzieję, choć złudną, wiedział o tym. Nawet Karol Krawczyk z Miodowych lat był aktorem, Cezarym Żakiem. Piotr Barszcz zaś zawsze i jedynie sobą.
Potem te wszystkie rytuały przed snem. Prysznic i mycie zębów. Wspólne wyduszanie pryszczy, jeśli któreś dostrzegło u drugiego wyprysk. Czyszczenie uszu wacikiem. Dziwne mikstury Honoraty, rozczesywanie włosów i obserwowanie, jak część ląduje w umywalce, a część na podłodze. Lubił patrzeć, jak je czesze, jakie były długie. Dostawały się w te wszystkie dziwne miejsca, nawet do jego buzi, gdy spali.
Tak, sen. Honorata spała ciężko jak kamień i bezgłośnie. Piotr z kolei miał sen lekki, bywało, że budziły go odgłosy u sąsiadów lub na parkingu przed blokiem. Czasem sprawdzał puls Honoracie, ścięty dziwnym i fałszywym przeczuciem, potem patrzył na jej spokojną twarz. Z jednej strony robiła mu życie, nadawała sens. Z drugiej była ogranicznikiem, czymś, co hamowało jakiekolwiek zmiany. Nie umiał zdecydować, która ze stron przeważa. Może mamił siebie obietnicą zmian i patrzył właśnie na to, co już zostanie, jedyną stałą. A może wystarczył jeden zdecydowany ruch, by wzbić się na skrzydłach i nie wracać nigdy więcej, ani do mieszkania, ani do biura.
Sen przychodził nagle, czarna kurtyna, perfekcyjne zanurzenie.
Potem budzik, ta sama drażniąca wszystko melodyjka i ciężkie uczucie w klatce piersiowej, jakby coś porywało go z powrotem w otchłań, jakby to syreny przywoływały jego zagubioną łódź do siebie. Honoratę budził pocałunkiem w czółko i czekał. A ona rozkwitała powoli, jakby to nie jego usta, a promyk słońca ją pocałował. Gdy tylko otwierała oczy, uśmiechała się. Do niego, do życia. Zawsze rano składał sobie obietnicę. Nie powie jej o swoich rozterkach, nie zatruje jej myślenia. Odpowiadał więc uśmiechem i pytał cichutko: „kawki?”. „Tak, misiu”, mruczała, kiwając powoli głową.
Czasem czuł się ptakiem uwięzionym w klatce. Czasem klatką, która więzi w sobie pięknego ptaka. Bał się, że zmarnuje sobą życie Honoraty. A potem wchodziła do kuchni w szlafroku i uczucie pryskało, lubił jej małe poranne oczy i to jak brała kubek, obejmując go obiema dłońmi. Codziennie mówili, jak im się nie chce, i wyliczali, ile zostało do weekendu. Ktoś rzucał propozycję na „po pracy” i codziennie była mniej więcej taka sama. Potem krótkie przekomarzanie się, kto wymyśla obiad. Honorata lubiła nowości, zmiany, kombinowała. W jego repertuarze wszystkie obiady były proste i dało się je zrobić w samym piekarniku.
Wyjście: lepiej, gdy Honorata zamykała drzwi, inaczej Piotra trawił dziwny niepokój o dobytek w wynajętym mieszkaniu, że nie zamknął, nie dopilnował i wszystko leży sobie otwarte i gotowe do wzięcia.
Rozdzieleni codziennością: Piotr szedł na tramwaj, Honorata wsiadała do służbowego samochodu. W brzuchu biurowca o zielonych ścianach siadał przed komputerem i odbębniał osiem godzin braku satysfakcji, pracy bez widocznych efektów, nadrabiania deadline’ów i rozwiązywania ticketów. Myślami przeskakiwał z zielonego biura do zielonego zagajnika, który rozkwitał z każdym dniem. To go uspokajało, było na co czekać.
Rytuał. Dwa piwa. Pierwsze wśród zieleni. Gdy przyroda budzi się, on gaśnie nieznacznie, drobinkami tak małymi, że nikt nie zauważy.
Stał przy starej ścianie z cegieł i wgapiał się w ścianę zieleni. Prowadziła w nią wąska ścieżka, zza zarośli nie sposób było dostrzec, co jest dalej. Ze ściany wyłonił się jakiś osiedlowy kierownik z siatką pełną puszek. Wydawało się, że przystanął z kiepem w ustach i czekał, aż Piotr dopije piwo.
— Chce pan? — spytał żulika.
— Tak, poproszę.
— Co tam jest? — Piotr wskazał punkt za plecami pijaczka.
To wtedy doszło do niego, że nigdy nie poszedł dalej, zadowalał się tym małym zagajnikiem.
— To, co zawsze. Szkoda czasu. Nic egzotycznego. Pustawo. Staro, jakieś bunkry chyba. Bez podniety. Nie ma co gadać. Same kamulce.
— Dziękuję — odpowiedział zmieszany i podał mu butelkę. Z obrzydzeniem spojrzał, jak ten przechylił do ust resztki piany, która została na dnie.
Postanowił, że drugiego piwa nie wypije w tramwaju. Zrobi to za ścianą zieleni. Wyjął piwo z torby i z nim w dłoni wszedł na wąską ścieżkę ginącą w zaroślach.
Rutyna jest zawsze rutyną, tym samym. Mógł ją tylko wziąć i wyginać w różne strony, licząc na urozmaicenie. Miał nadzieję, że wzięta i wyginana silnie i wielokrotnie zmieni kształt. Aż w końcu nie wytrzyma i pęknie. Cokolwiek miałoby to znaczyć.CZASIEMIEC
Znowu wykrwawiasz się przy Netflixie. Honorata pojechała do rodziców.
Zaczynasz tłumaczyć sobie rzeczywistość.
Ostatni sezon dobiega końca, aż kończą się nawet napisy. W mieszkaniu zalega cisza, słychać tylko tykanie zegara. Czujesz pustkę w środku. Przechadzasz się po pokoju, jakbyś chciał upewnić się, że nic nie uległo zmianie po takim doświadczeniu. Ta historia, postaci, godziny z nimi spędzone. Kroki dudnią głucho, jakbyś chodził wewnątrz drewnianej skrzyneczki. Tykanie zegara sprawia, że czujesz, jakby ktoś zamknął cię w pustej pozytywce i przydzielił rolę tańczącej figurki.
Jest piątek, musisz znaleźć jakiś cel, bo inaczej będziesz tańczyć w kółko do rana. Przeglądasz listę seriali, ale żaden nie wydaje się wycięty w kształt pustego miejsca, gdzieś w twoim środku. Tylko zegar wciąż tyka, pozwalając ci na małe kroczki.
Z balkonu widzisz ludzi, którym zachodzące majowe słońce i siatka piwa zdają się wystarczać za wszystko na tym świecie. W nagłym impulsie postanawiasz z konsumenta popkultury stać się konsumentem życia, więc chwytasz za telefon i dzwonisz do Mario (Mariusza). Po dwóch sygnałach rozłączasz się.
Co ty sobie myślisz? Kiedy ostatni raz widziałeś się z Mario? Kiedy widziałeś się z kimkolwiek z jego ekipy? Można śmiało uznać, że twoja „przerwa od towarzystwa” zamieniła się regularną alienację. Tylko ty i Honorata. Ale, tłumaczysz sobie, to był ruch szachisty. Uważasz siebie za nudnego, ciężkawego towarzysko, zdaje się, że przejrzałeś ich uśmiechy. Prędzej czy później to oni ostudziliby tę relację. Ty tylko ich wyprzedziłeś, oszczędziłeś innym krępacji. Udajesz, że sam wybrałeś samotność. Wróć! Poprawiasz się, sam wybrałeś życie z Honoratą. Po prostu nie ma czasu, tłumaczysz sobie. Wyliczasz w myślach kilku znajomych, których jeszcze widujesz, i uspokajasz się nieznacznie. Nie jest tak źle.
I to właśnie w środku tej myśli oddzwania Mario.
Gdy pyta „co tam?”, ty jąkając się lekko, wymyślasz nieistniejącego powerbanka, który rzekomo został przez kogoś pożyczony i nigdy nie wrócił. Mario nic nie wie, ale po paru słowach zaczyna cię przyciskać, szantażować upływem czasu. Zaprasza cię do siebie, wyprawia urodziny swojej dziewczynie, będzie dużo znajomych. Jesteś pewien, że nigdy jej nie poznałeś. Jesteś też pewien, że nieważne jakbyś kluczył, Mario nie przyjmie odmowy, a każda twoja wymówka zabrzmi nieczystym dzwoneczkiem kłamstwa. Zgadzasz się.
Postanowione, spróbujesz dziś reanimować życie towarzyskie, albo strącisz się w ostateczne dziadowanie z Honoratą.
Wieczorem dobierasz schludną koszulę do czarnych dżinsów. Nie chcesz przestrzelić i być zbyt elegancki, nie chcesz też wyjść na szuszwola. Tuż przed wyjściem na autobus zabierasz xanax. Odrywasz dwie różowe tabletki z listka i powtarzasz w myślach, że to tylko na wszelki wypadek, doraźnie.
W autobusie bicie własnego serca wydaje ci się głośniejsze od silnika. Dawno tak się nie denerwowałeś, choć przecież nic się nie dzieje. Musisz tam wejść na spokojnie, jakby nic się nie zmieniło, a życie nadal było karnawałem. Połykasz różową tableteczkę, chociaż nie masz czym popić. Prewencyjnie. Druga zostanie, na wszelki wypadek. Czujesz kształt tabletki w gardle, w końcu zaczyna się rozpuszczać, zostawiając w przełyku drogeryjny posmak. Serce zwalnia, już sam fakt połknięcia xanaxu uspokaja cię, placebo. Wiesz dobrze, że zacznie działać za jakieś 20 minut.
Nie patrzysz przez okno, zamiast tego studiujesz swoje palce, którym czasem odgryzasz niewielkie kawałki skóry. Rana przy kciuku jest największa, czerwona i boli przy dotyku. Upominasz się, by skończyć z tym. Masz też nadzieję, że nikt nie zauważy tego oczywistego objawu nerwicy.
Stoisz przed masywnymi drzwiami z ciemnego drewna, zza których dobiega muzyka bynajmniej nie w twoim guście. Stoisz tak od paru chwil, nikt nie odpowiada na dzwonek i pukanie. To ten krótki moment, kiedy rozważasz jeszcze ucieczkę, odwrót, powrót autobusem. Przez muzykę przebija się salwa śmiechu i coś ciągnie cię do środka. Pchasz, drzwi były otwarte.
W środku jest trochę ludzi. Część znasz, część znałeś, reszta jest ci całkowicie obca. Zastanawiasz się nad szybkością zmian, gdy byłeś nieobecny. Wciąż uważasz przyjście tu za zły pomysł, jednak uśmiechnięte piątkowe twarze zdają się sugerować, że oto rośnie tu jakiś soczysty owoc życia i bycia, po który wystarczy tylko sięgnąć. Idziesz dalej, to właśnie wtedy wpadasz na Mario.
— No cześć, byku! — krzyczy. — Kopę lat!
— Mario! — krzyczysz, lecz hamujesz entuzjazm, by nie przedobrzyć. — Dobrze cię widzieć.
— Co tam?
To pytanie; słowa, które mają zabić pustkę i niezręczność, wypowiadane z luzem, ale i z podskórnym zniecierpliwieniem.
— Bywało lepiej — odpowiadasz.
— To znaczy?
I postanawiasz być szczery i odsłonić własny smutek, który w twoim przekonaniu jest prawdą, leży najbliżej ciebie.
— Awansowali mnie w pracy. Ale nie czuję się na siłach, żeby to dźwigać. Widzisz, ludzie zaczynają nabierać dystansu, odsuwają się ci, z którymi jeszcze niedawno była sztama…
Mario patrzy gdzieś za ciebie i kiwa głową. Odwracasz się na moment, ale nie widzisz nikogo.
— A do tego… — kontynuujesz.
— Wiesz co? — Przerywa ci Mario. — Przeproszę cię na chwilę. Wrócimy do tematu, okej?
— Jasne, jasne — mówisz i widzisz, jak Mario znika w drugim pokoju.
Jesteś zły na siebie. Zły, że po takim czasie niewidzenia atakujesz ludzi swoimi wątpliwościami, że psujesz komuś piątek, że nie umiesz po prostu puścić się z prądem i zobaczyć, co się stanie.
Coś jednak ciągnie cię dalej, ku muzyce i śmiechom, szukasz w tym wszystkim posmaku elektryczności, ekscytacji, której dawno nie czułeś.
Dziewczyna, która zahacza cię ramieniem, rzuca szybkim nieobecnym spojrzeniem. Dopiero drugie spojrzenie coś jej mówi.
— To ty! — krzyczy w przesadnej ekstazie. — Ty żyjesz?
To Ewa, z którą kiedyś byliście życzliwym sobie koleżeństwem. W liceum gaworzyliście co chwila, zdarzały się szczere rozmowy. Oboje wydawaliście się sobie zbyt brzydcy, by pomyśleć o czymś więcej. Aż życiowy splot rozdzielił was do czasu tej piątkowej nocy. Masz nadzieję, że dojrzałeś choć w połowie tak korzystnie jak ona.
— Ewa? Wyglądasz wspaniale.
— Co tam?
Nie chcesz psuć jej wieczoru, nie chcesz też zbywać jej uśmiechem, bo coś tam kiedyś kiełkowało, te ogromne i przepastne lata temu. Postanawiasz wybrać środek, wersję neutralną, która w twoim przekonaniu może być prawdą, która leży najbliżej obiektywności.
— Całkiem nieźle — odpowiadasz. — Awansowałem ostatnio, choć sam nie wiem, jakim cudem. Poza tym ci, z którymi współpracowało się super, teraz nagle stają okoniem…
— Rozumiem. Chyba.
— Jak u ciebie?
— Zaręczyłam się — mówi, pokazując pierścionek. — Oho, widzę, że mój wybranek czeka tam pod ścianą. Dobrze było cię widzieć, trzymaj się.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki