Pewna siebie kobieta - ebook
Pewna siebie kobieta - ebook
Czujesz lęk, że jeśli się odezwiesz, wydasz się głupia albo przemądrzała? Dopada cię poczucie, że twój sukces jest niespodziewany i niezasłużony? Masz obawy przed opuszczeniem bezpiecznej strefy, by spróbować czegoś ekscytującego, trudnego czy ryzykownego? A może stale ustępujesz pola samcom alfa, zakładając, że skoro są znacznie głośniejsi i pewniejsi siebie, to niewątpliwie wiedzą więcej?
Przypomnij sobie wszystko, co przez lata chciałaś powiedzieć, zrobić lub czego chciałaś spróbować, ale zrezygnowałaś, ponieważ coś cię przed tym powstrzymywało. Tym czymś mógł być brak pewności siebie. Pora z nim skończyć.
Po bestsellerowej Pewnej siebie dziewczynie – książce dedykowanej przede wszystkim walczącym z kompleksami nastolatkom – Katty Kay i Claire Shipman opisują i analizują mechanizm budowania pewności siebie oraz proponują skuteczne techniki poznawczo-behawioralne, które pozwolą ci wzmocnić i docenić poczucie własnej wartości.
Ta książka to pierwsza pomoc dla wszystkich kobiet, które chcą być silne, wolne i pragną realizować się w dowolnej dziedzinie z pewnością siebie, świadomością własnej siły i sprawczości oraz wbrew męskiej kulturze przywództwa i patriarchalnym wzorcom, stojącym na drodze do sukcesu.
Wnikliwa analiza tego, jak zinternalizowane stereotypy kulturowe powstrzymują kobiety przed rywalizacją z mężczyznami.
„Kirkus Reviews”
Kay i Shipman napisały odkrywczą, fascynującą książkę, która wyjaśnia relacje pomiędzy pewnością siebie, odpornością psychiczną, ryzykiem i nagrodą. […] Ta książka bez wątpienia pozwoli wam się nauczyć, jak zwiększyć swoją pewność siebie.
„Success”
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07272-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żeglowanie po Akademii Marynarki Wojennej może być niełatwe dla kobiety i istniało mnóstwo rzeczy, którymi Michaela Bilotta postanowiła się nie przejmować, kiedy przebywała w murach tej szkoły. Lecz GBS do nich nie należało. Nienawidziła tego określenia i postawiła sobie za punkt honoru informować kolegów, by w jej obecności używali innego. Wiedziała też jednak, że musi przetrwać w Annapolis cztery lata, więc starała się wyrażać dezaprobatę w kulturalny sposób.
Epitet sformułowany w dosadnym języku używanym w jednej z najszacowniejszych instytucji w kraju to coś więcej niż wulgarna obelga. Pobrzmiewają w nim echa wielowiekowej nierównowagi odpowiedzialnej po części za dzisiejszą dysproporcję pewności siebie między mężczyznami a kobietami. Genetyka pomaga wyjaśnić, czemu niektórzy ludzie są z natury pewniejsi siebie niż inni, ale niedostatecznie tłumaczy różnice między płciami. Chciałyśmy się dowiedzieć, co w zachowaniu samych kobiet – albo w zachowaniu innych wobec nich – pozwoli rzucić nieco światła na tę kwestię.
Atmosfera panująca w Akademii Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych zdecydowanie należy do kategorii „zachowanie innych wobec kobiet”. Naturalnie to przykład ekstremalny, ale jeśli potrzebowaliście dowodu na to, że kobiety – niczym Ginger Rogers – wciąż muszą tańczyć tyłem, i to na wysokich obcasach, przypomnijcie sobie określenie GBS. Skoro musimy się zmagać z tego rodzaju wyzwiskami, nic dziwnego, że wielu z nas brakuje wiary w siebie.
Minęło pół stulecia, odkąd kobiety siłą wdarły się do sal konferencyjnych, lecz rynek pracy nadal wygląda dla nas zupełnie inaczej niż dla mężczyzn. Statystyki są powszechnie znane i nie prezentują się różowo. Kobiety otrzymują przeciętnie siedemdziesiąt siedem centów z każdego dolara zarobionego przez mężczyzn. Stanowią cztery procent prezesów w rankingu pięciuset największych przedsiębiorstw magazynu „Fortune”. Na stu senatorów Stanów Zjednoczonych jest ich tylko dwadzieścia i nawet tę liczbę wychwala się jako rekordowo wysoką.
Wiemy już, że dysproporcja nie wynika z braku kompetencji. Przez ostatnie pół wieku kobiety w Stanach Zjednoczonych odwróciły różnicę poziomu wykształcenia na swoją korzyść i zdobywają dziś więcej dyplomów licencjackich i magisterskich, a nawet więcej tytułów doktorskich od mężczyzn. Pół tuzina ogólnoświatowych badań prowadzonych od Uniwersytetu Pepperdine po Międzynarodowy Fundusz Walutowy wskazuje, że firmy zatrudniające duży odsetek kobiet radzą sobie lepiej od konkurencji pod względem dochodowości liczonej wedle wszelkich parametrów.
Jeśli zagwarantować kobietom uczciwe szanse na sukces, radzą sobie świetnie. Weźmy intrygujący przykład muzyków klasycznych. Jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku w najlepszych amerykańskich orkiestrach symfonicznych panie stanowiły zaledwie pięć procent. Do połowy lat dziewięćdziesiątych ich liczba wzrosła do dwudziestu pięciu procent. Skok nastąpił, gdy orkiestry wprowadziły zdumiewająco prostą zmianę w sposobie rekrutacji nowych członków: na czas przesłuchań ustawiano ekran tak, by ukryć tożsamość kandydata. Członkowie jury słyszeli muzykę, lecz nie mogli zobaczyć, czy gra mężczyzna, czy kobieta. Odkąd zaczęto się opierać wyłącznie na wirtuozerii, posypały się angaże dla kobiet.
Od Akademii Marynarki Wojennej w Annapolis po Filharmonię Nowojorską przyczyny mniejszej pewności siebie u kobiet częściowo znajdują się w naszym otoczeniu. Niekiedy nierówności są oburzające i rzucają się w oczy. Często jednak znajdujemy się na straconej pozycji bez niczyjej winy, wbrew najlepszym intencjom.
„Gdyby życie było szkołą podstawową, kobiety władałyby światem”
Przypomnijmy sobie podstawówkę. To tam kryją się podstępne ziarna nierówności płciowych w społeczeństwie, ponieważ właśnie tam pierwszy raz jesteśmy nagradzane za grzeczność zamiast za energię, niesforność czy wręcz rozpychanie się łokciami.
W szkole oczekuje się od dziewczynek, że będą unikać kłopotów, uczyć się cicho i wykonywać polecenia. Nie galopowałyśmy po korytarzach jak dzikie konie i nie wdawałyśmy się w bójki na przerwach; również dziś można liczyć, że dziewczynki dadzą odrobinę wytchnienia zestresowanym, przepracowanym i nędznie opłacanym nauczycielom. Od najmłodszych lat uczymy się, że tego rodzaju kooperacja przynosi korzyść.
Peggy McIntosh, wicedyrektor instytutu Wellesley Centers for Women, jest zdania, że zachęcanie dziewczynek do uległości w dłuższej perspektywie może przynieść poważne szkody, a zarazem uważa, że trudno tego uniknąć. Prawdę mówiąc, dziewczynkom łatwiej zachowywać się grzecznie niż chłopcom, ponieważ ich mózgi w młodszym wieku wychwytują sygnały emocjonalne. Robimy to zatem, bo umiemy i bo jesteśmy za to nagradzane. Robimy to też dla naszych nauczycieli i rodziców. Wkrótce uczymy się, że jesteśmy najbardziej cenione i chwalone, kiedy postępujemy jak należy: starannie i cicho. Zaczynamy pożądać aprobaty, jaką otrzymujemy za dobre zachowanie. I z pewnością nie ma w tym nic złego – kto nie pragnie dziecka, które nie sprawia poważniejszych kłopotów?
W rezultacie popełnianie błędów i podejmowanie ryzyka – zachowania nieodzowne dla zbudowania pewności siebie – okazują się zarazem tymi, których dziewczynki unikają – na własną szkodę. Jak pokazują badania, kiedy chłopiec ponosi porażkę, nie zraża się, uznając ją za skutek niedostatecznych starań. Kiedy podobny błąd popełni dziewczynka, postrzega siebie jako mało zdolną i dochodzi do wniosku, że odzwierciedla on jej brak umiejętności.
Na szczęście córka Claire nie wzięła sobie do serca tego przekonania. Della w niczym nie przypomina swojej perfekcjonistycznej, podlizującej się nauczycielom matki. To chłopczyca, absolutnie nieustraszona. Gardzi sukienkami, schludnym wyglądem i ładnie ułożonymi włosami – które niedawno osobiście obcięła.
„Posiadanie córki, która nie dostosowuje się do społecznych oczekiwań, mówiąc oględnie, bywa niekiedy wyzwaniem; nie zachęca się dziewczynek, by były umorusane, hałaśliwe i niesforne. Parę dni temu przeżyłam jednak objawienie, gdy uświadomiłam sobie, że jeśli nie będę się mieszać w jej naturalny rozwój, świetnie poradzi sobie w życiu – wspomina Claire. – Zachęcałam ją, żeby zgłaszała się na lekcjach, żeby była aktywna. Kiedy tamtego dnia wróciła z zajęć, spytałam, czy podniosła rękę. «Tak, mamo», odpowiedziała. «Prawdę mówiąc, ciągle się teraz zgłaszam, nawet jeśli nie mam nic do powiedzenia».
W pierwszej chwili zamierzałam jej udzielić jakiejś matczynej rady o «byciu przygotowaną», lecz potem, dzięki wszystkim przeczytanym materiałom, pomyślałam: «Fantastycznie! Cóż to za metafora pewności siebie dla nas wszystkich. Jakie to m ę s k i e podnosić rękę, nawet gdy nie masz nic do dodania».
Bycie grzeczną dziewczynką nie przygotowuje nas do rzeczywistego świata.
Od tamtej pory często opowiadam tę smakowitą anegdotę, budząc głośny, pełen podziwu śmiech. Dlatego zaskoczyło mnie, kiedy doktor Richard Petty, który bardzo życzliwie poświęcił czas na przeczytanie rękopisu i podzielenie się cennymi uwagami, oświadczył, że wykorzystanie tej historii jako uniwersalnej wskazówki to jedyna rada w książce, którą uważa za niefortunną. «Niemądre ryzykanctwo, jak publiczne zgłaszanie się do odpowiedzi, kiedy nie mamy nic mądrego do powiedzenia, łatwo może przynieść niszczące skutki dla pewności siebie», podkreślił. Zastanowiłam się nad tym. Miał słuszność. Dzięki, Richardzie! Uświadomiłam sobie, że zachowałam się trochę bezmyślnie, bezkrytycznie podziwiając odwagę Delli w podejmowaniu ryzyka. Jeśli naprawdę nie mamy nic do powiedzenia, a mimo to zabieramy głos, może się to skończyć źle. Dlatego pozwólcie, że po głębszym namyśle wyjaśnię, czemu nadal przemawia do mnie wizja kobiecych rąk unoszących się spontanicznie w każdej sytuacji. W moim przekonaniu Della jak większość kobiet powinna sobie uświadomić, że kiedy podnosi rękę z p o c z u c i e m, iż «nie ma nic do powiedzenia» – z winy naszego wadliwie działającego miernika pewności siebie – odkryje, że w istocie ma mnóstwo cennych uwag i zaskoczy samą siebie. Prawdę mówiąc, jestem święcie przekonana, że gdy raz zaczniemy wyciągać ręce do nieba, zobaczymy, jak łatwo uwolnić nasze zasoby mądrości”.
Zachowanie Delli to wyjątek. Większość z nas aż za dobrze przyswoiła sobie lekcję, jak być grzeczną dziewczynką. Lecz nie przygotowuje nas ona zbyt dobrze do rzeczywistego świata. Carol Dweck, autorka bestsellera Mindset i profesorka psychologii z Uniwersytetu Stanforda, ujmuje to następująco: „Gdyby życie było szkołą podstawową, kobiety władałyby światem”.
Rządzić w klasie, nie wychodząc na szkolne podwórko
Merytokratyczna sala szkolna, w której świetnie sobie radzimy, nie uczy nas śmiałego działania w wymagającym asertywności i przesyconym rywalizacją świecie zawodowym. Zbyt wiele dziewczyn skupionych wyłącznie na zdobyciu jak najlepszych stopni w klasie ignoruje równie cenne lekcje poza jej murami. „Dziewczynki uprawiają za mało rywalizacyjnych sportów, w których uczymy je, co to znaczy konkurować z innymi i wygrywać” – mówi Susannah Wellford Shakow, współzałożycielka Running Start, grupy przygotowującej kobiety do ubiegania się o urzędy polityczne.
Wszyscy wiemy, że sport dobrze robi dzieciom, lecz zaskoczyło nas, jak wszechstronne są owe korzyści. Badania oceniające wpływ przepisu Title IX w 1972 roku, uznającego za sprzeczne z prawem przeznaczanie większych środków na zajęcia sportowe chłopców niż dziewcząt, wykazały, że dziewczyny trenujące sporty drużynowe mają większe szanse na skończenie studiów, znalezienie pracy i zatrudnienie w branżach zdominowanych przez mężczyzn. Istnieje wręcz bezpośredni związek między uprawianiem sportu w szkole średniej a wyższymi zarobkami w późniejszym życiu. Poznanie na własnej skórze, czym są zwycięstwo i przegrana w sporcie, to cenna lekcja, jak sobie radzić z triumfami i porażkami w pracy.
Poznanie na własnej skórze, czym są zwycięstwo i przegrana w sporcie, to cenna lekcja, jak sobie radzić z triumfami i porażkami w pracy.
Po wprowadzeniu Title IX liczba dziewcząt uprawiających sport raptownie się zwiększyła. Od 1972 do 2011 roku ich udział w zajęciach sportowych w szkołach wyższych wzrósł sześciokrotnie. W tym samym okresie w liceach podskoczył o oszałamiające tysiąc procent. Lecz wartości wciąż się nie wyrównały. Mniej dziewczyn niż chłopców trenuje lekkoatletykę, a z tych, które to robią, wiele rezygnuje przedwcześnie. Zaniepokojenie Centrów Kontroli i Prewencji Chorób (Centers for Disease Control and Prevention) budzi fakt, że prawdopodobieństwo odpadnięcia z drużyny sportowej nadal w wypadku dziewczyn jest sześć razy wyższe niż u chłopców.
Uczeni potwierdzają to, co pamiętamy z własnych nastoletnich doświadczeń: dorastające dziewczyny przeżywają większy niż chłopcy spadek poczucia własnej wartości i potrzebują więcej czasu, by wrócić do równowagi po tym trudnym okresie. Dlatego częściej rezygnują ze sportów drużynowych, ponieważ ich pewność siebie okazuje się zbyt krucha, by znieść porażkę. Co za błędne koło: tracą pewność siebie, więc rezygnują z rywalizacji, pozbawiając się w ten sposób jednego z najlepszych sposobów na jej odzyskanie.
Tymczasem mężczyźni, jak się zdaje, mają naturalną skłonność do rywalizacji – czy to o względy szefa, podziw rówieśników, czy też o to, komu się dostanie narożny gabinet. Na boisku piłki nożnej chłopcy uczą się cieszyć ze zwycięstw i ignorować porażki. W klasie często podnoszą rękę, zanim wysłuchają pytania, nie mówiąc o sformułowaniu odpowiedzi. W zasadzie wszystko obracają w rywalizację. Takie zachowanie może irytować nauczyciela, ale trudno im nie zazdrościć wielkiej pewności siebie.
Mimo przepychanek i docinków zarazem hartują się nawzajem w sposób, który w istocie sprzyja budowaniu odporności psychicznej. Gdy większość kobiet szuka pochwał i unika krytycyzmu, mężczyźni zwykle wydają się niewzruszeni i potrafią zlekceważyć opinie innych na znacznie wcześniejszym etapie życia. Poczynając od przedszkola, kpią jeden z drugiego, wyzywają się od oferm i wytykają sobie niedociągnięcia. Zdaniem psychologów mentalność placu zabaw pomaga im później jako mężczyznom ignorować ostre uwagi innych. To przydatna umiejętność w zderzeniu z brutalnym światem.
Dziewczynki kończą szkołę, mając głowy nabite mnóstwem ciekawych faktów z historii oraz wytwornych hiszpańskich subjunktiwów, dumne ze swego talentu do pilnej nauki i zdobywania najlepszych ocen. Lecz gdzieś po drodze między szkolną klasą a biurowym boksem zasady się zmieniają, a one nie zdają sobie z tego sprawy. Trafiają do świata pracy, który nie nagradza za idealną wymowę i wykwintne maniery. By osiągnąć sukces, potrzeba czegoś innego, więc ich pewność siebie zbiera tęgie baty.
Sukces zawodowy wymaga wiedzy praktycznej, pewnej dozy intryganctwa i sprytu, talentu do autopromocji i niezrażania się odmową. Kobiety często nie czują się z tym dobrze. Może w głębi duszy nie aprobują takiej taktyki. Bez względu na przyczynę, nie zdołałyśmy biegle opanować tych umiejętności i to nas hamuje.
Valerie Jarrett regularnie zauważa to napięcie w postępowaniu swoich współpracowniczek. Ta jedna z najwyżej postawionych kobiet w Białym Domu pełniła funkcję starszej doradczyni prezydenta Obamy oraz nieoficjalnej mentorki dziesiątek pracownic prezydenckiej siedziby. W jej ustach przesłanie brzmi szczególnie wiarygodnie, ponieważ przyznaje otwarcie, że ciężko pracowała, by zwalczyć brak wiary w siebie. Odwiedziłyśmy ją pewnego dnia późnym popołudniem i z grupką jej współpracowniczek zasiadłyśmy wokół stołu konferencyjnego w jej gabinecie w Zachodnim Skrzydle. Jarrett, ubrana w bluzkę z kremowego jedwabiu w odważny wzór fioletowych i żółtych kleksów (słynie z efektownego stylu), potrafiła roztoczyć aurę niewątpliwego autorytetu, a zarazem matczynego ciepła. Podczas godzinnej rozmowy zauważyłyśmy, że słucha i zachęca innych do wyrażania opinii równie często, jak sama zabiera głos – nawet gdy to o n a udziela wywiadu. Jak nam powiedziała, najważniejsze, czego nauczyła się w ciągu wielu lat, głównie obserwując swoją przyjaciółkę Tinę Tchen, szefową personelu pierwszej damy, to że nie zawsze trzeba dominować w rozmowie, by mieć na nią wpływ.
Nie zawsze trzeba dominować w rozmowie, by mieć na nią wpływ.
Niekiedy jednak należy zabrać głos i kobiety muszą nauczyć się rozpoznawać te sytuacje. „Jesteśmy uczone, by raczej umniejszać własne zasługi – powiedziała. – Myślę, że wszystko zaczyna się na szkolnym podwórku, a następnie społeczeństwo to wzmacnia. Wierzymy, że powinnyśmy poczekać, aż zyskamy całkowitą pewność, że jesteśmy na coś gotowe, zanim o to poprosimy”.
Potrzebowała dziesięciu lat na stanowisku, nim nauczyła się prosić śmiało, bez wahań. Miała trzydzieści parę lat, pracowała w biurze burmistrza Chicago i radziła sobie znakomicie, nadzorując ogromne transakcje dotyczące nieruchomości. Jedna z klientek rzuciła, że Jarrett wykonuje zadania, za które powinien odpowiadać jej przełożony. „Oświadczyła: «Musisz zostać szefem. Musisz awansować»”. Jarrett nie uwierzyła. „Uznałam, że oszalała, ale nie dawała mi spokoju – ciągnie gorzko – miesiąc za miesiącem i za miesiącem”. W końcu Jarrett usłuchała, postanowiła zaryzykować i otwarcie poprosić szefa. Pamięta spotkanie, jakby to było wczoraj. „Byłam strasznie zdenerwowana, ale wyliczyłam wszystkie powody, dla których uważam, że na to zasługuję, a on bardzo szybko rzucił po prostu: «Okej»”. Klapki spadły jej z oczu. Ośmielona poprosiła też o własne biuro. Zaczął lawirować, więc kilka dni później zwyczajnie przeniosła się do wolnego gabinetu. Był to dla niej moment przełomowy, jeśli chodzi o pewność siebie. Po wielu latach zapytała dawnego szefa, a obecnie dobrego znajomego, czemu nie zaproponował jej awansu. Odparł, że był zajęty i nie przyszło mu to do głowy. „Wszyscy zakładamy – powiedziała Jarrett – że istnieje jakiś powód. Myślimy: «Nie zasługuję na to, inaczej dostrzegłby mój talent. To nie ja powinnam zwrócić mu na to uwagę»”. Z takim podejściem spotyka się rutynowo nawet w Białym Domu i stara się je wykorzenić, bo wie, jak może zaszkodzić w karierze.
Posłuchajcie historii o dwojgu pracownikach z Nowego Jorku. Nasza znajoma opiekowała się parą dwudziestoparolatków, niższych pracowników personelu: kobietą, którą nazwiemy Rebeccą, i mężczyzną, któremu nadamy imię Robert. Choć Robert pracował zaledwie od kilku miesięcy, zaglądał do gabinetu naszej znajomej, by spontanicznie zaproponować hasło nowej kampanii reklamowej, skomentować strategię biznesową lub nieproszony podzielić się opinią o artykule, który niedawno przeczytał w „Economist”. Znajoma zorientowała się, że często odrzuca jego propozycje, koryguje błędne przekonania lub odsyła go, by gruntowniej zbadał daną kwestię. Jego standardowa reakcja? „Nie ma sprawy”. Niekiedy odpowiadał kontrargumentem, czasem uśmiechał się szeroko i wzruszał ramionami, po czym wracał do swojego biurka.
Po kilku dniach zjawiał się z kolejnymi pomysłami oraz żeby poinformować, czym się zajmuje, nawet jeśli rzucał tylko: „Ciągle nad tym pracuję”. Naszą znajomą uderzyło, jak łatwo i energicznie Robert nawiązywał z nią kontakt i jak bardzo jego zachowanie różniło się od postępowania Rebecki, z którą przepracowała już kilka lat. Rebecca nadal umawiała się z wyprzedzeniem na rozmowę i zawsze miała gotową listę spraw i pytań do omówienia. Poproszona o wyrażenie opinii, robiła to, ale na spotkaniach z klientami zewnętrznymi zwykle milczała, skupiając się na starannym notowaniu. Nigdy nie rzucała własnych pomysłów ot tak; zawsze je spisywała, obszernie analizując ich zalety i wady. Rebecca była przygotowana i pracowita, a jednak... Choć asertywność Roberta często irytowała naszą znajomą, mimo woli była pod wrażeniem. Podziwiała jego gotowość do przyznania się do błędu i umiejętność przyjmowania krytyki bez zniechęcenia. Tymczasem Rebecca bardzo się przejmowała negatywnymi uwagami, niekiedy wybuchała płaczem i wycofywała się na chwilę do własnego pokoju, by dojść do siebie, zanim będzie mogła kontynuować rozmowę.
Nasza znajoma nauczyła się polegać na Rebecce i ją cenić, ale zastanawiając się, które z tych dwojga ma cechy niezbędne, by się wybić, wiedziała, że to Robert zabłyśnie. Było jedynie kwestią czasu, kiedy któryś z jego licznych pomysłów wypali i mężczyzna ruszy naprzód jak burza – podczas gdy Rebecca, obawiała się nasza znajoma, zostanie w tyle, ciesząc się szacunkiem współpracowników, ale nie wyższym wynagrodzeniem, większym zakresem obowiązków czy lepszym stanowiskiem.
W zderzeniu z korporacyjną rzeczywistością my, kobiety, często poddajemy się całkowicie, stwierdziwszy, że nie pasujemy do tego świata i nie zamierzamy go znosić, skoro wywiera tak negatywny wpływ na naszą psychikę i rodzinę. Nazbyt często, nawet jeśli w nim zostajemy, pochłania on całą naszą energię. Co rano przywdziewamy biurowy mundur, próbując zwyciężyć w grze, której w gruncie rzeczy nie rozumiemy ani nie lubimy.
Ta sama gra, inne zasady
A oto niewygodne pytanie: co pomyślałaby szefowa, gdyby Rebecca zachowywała się dokładnie tak jak Robert, demonstrując podobną pewność siebie? Wszelkie dane wskazują, że młoda kobieta nie wyszłaby na tym równie dobrze, i to b e z w z g l ę d u n a t o, czy jej przełożonym byłby mężczyzna, czy byłaby to kobieta.
To największa trudność, gdy chodzi o kobiecą pewność siebie. Istnieje dziś wiele budzących niepokój badań sugerujących, że gdy postępujemy równie agresywnie jak mężczyźni, płacimy za to ogromną społeczną, a nawet zawodową cenę. Jeśli nieproszone przychodzimy do szefa ze swoimi opiniami, odzywamy się pierwsze na zebraniu czy udzielamy porad biznesowych stojącym wyżej, stajemy się nielubiane albo – nie ma co owijać w bawełnę – dostajemy etykietkę „suki”. Im większy sukces odnosi kobieta, tym więcej, jak się zdaje, wylewa się na nią jadu. Krytykuje się nie tylko jej kompetencje, ale i sam charakter. Przyjrzyjmy się kampanii wyborczej w 2008 roku, w której dwie panie ubiegały się o najwyższy urząd. Hillary Clinton i Sarah Palin zgrabnie przypisano miejsca na skali obejmującej pozycje od „zimnej i inteligentnej” po „śliczną i głupią”. Mężczyzny nikt nie opisałby w takich kategoriach. Nazbyt często sam strach przed podobnymi obelgami wystarcza, by kobieta dała się zepchnąć do defensywy i zaczęła zachowywać z przesadną rewerencją.
Tymczasem w Szkole Zarządzania Uniwersytetu Yale Victoria Brescoll testowała tezę, że im starsza kobieta, tym częściej świadomie stara się ograniczyć swoją gadatliwość. To przeciwieństwo tego, jak wykorzystują swoją władzę mężczyźni. Uczona przeprowadziła dwa eksperymenty na grupie przedstawicieli obu płci.
Najpierw poprosiła dwustu sześciu uczestników, zarówno mężczyzn, jak i kobiety, by sobie wyobrazili, że są najbardziej albo najmniej znaczącą osobą na zebraniu. Potem zapytała, jak często zabieraliby głos podczas spotkania jako owa wyimaginowana postać. Mężczyźni odgrywający rolę znaczącej osobistości deklarowali, że mówiliby więcej od tych, którzy wybrali pozycję najmniej ważną. Ale kobiety, które wybrały rolę bardzo wpływowych, oświadczyły, że zabierałyby głos nie częściej od tych o niższej pozycji. Zapytane o powód, wyjaśniły, że nie chcą zostać znielubiane i sprawiać wrażenia zadzierających nosa lub nadmiernie kontrolujących. Ich obawy były wydumane czy może realistyczne?
W następnym eksperymencie Brescoll mężczyźni i kobiety oceniali hipotetyczną prezes zarządu mówiącą więcej od innych. Wynik: obie płcie postrzegały tę fikcyjną osobę jako mniej kompetentną i gorzej nadającą się na przywódcę od mężczyzny na tym samym stanowisku zabierającego głos z taką samą częstością. Kiedy rzekomą prezes opisano jako wypowiadającą się rzadziej od innych, jej postrzegana kompetencja wystrzeliła w górę.
Nie tylko nie lubimy gadatliwych kobiet, lecz aktywnie oczekujemy, że mężczyźni zabiorą głos i zdominują rozmowę; karzemy ich, jeśli tego nie robią. I pamiętajcie, w badaniu Brescoll kobiety były równie uprzedzone do swoich koleżanek jak mężczyźni.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------