Pewnego lata w Szczepankowie - ebook
Pewnego lata w Szczepankowie - ebook
Pełna pogody ducha opowieść o ludziach szukających szczęścia w malowniczym zakątku na Mazurach. Miłość i przyjaźń, a w tle zagadka sprzed lat oraz przyroda jak w Sosnówce.
Ścieżki Olgi Tańskiej i Adama Biernackiego po raz pierwszy skrzyżowały się w Szczepankowie. To tutaj jedenastoletnia sierota zaprzyjaźniona z wroną, miejscowy dziwak ratujący dwa dzikie lisy i chłopiec spędzający nad jeziorem wakacje znajdują spokojną przystań. Jedyne, co narusza sielską atmosferę, to pewna stara tajemnica, która prosi się o wyjaśnienie.
Czy przyjaźń, akceptacja i zwykła życzliwość są w stanie odmienić życie choć jednemu zagubionemu człowiekowi? Czy chęć posiadania dziecka może przysłonić wszystkie inne uczucia?
Utrzymana w klimacie "Sosnowego dziedzictwa" historia osłodzi przykre chwile, przywróci nadzieję na dobro i da siłę do walki o szczęście.
Maria Ulatowska (trzytomowy cykl o Sosnówce, "Domek nad morzem", "Kamienica przy Kruczej", "Całkiem nowe życie" i kilka innych, równie znanych powieści) oraz Jacek Skowroński ("Był sobie złodziej", "Mucha", "Zabić, zniknąć, zapomnieć"). Obyczaj i sensacja, połączone w pisarski duet. Do tej pory razem stworzyli pięć powieści ("Autorka", "Pokój dla artysty", "Historia spisana atramentem", "Tylko milion", "Kartka ze szwajcarskim adresem"). Teraz zaczynają "cykl Szczepankowski".
Twierdzą, że wspólne pisanie bardzo im odpowiada, i zamierzają to robić co najmniej przez najbliższych trzydzieści lat.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8123-753-6 |
Rozmiar pliku: | 669 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 2014
Co usłyszały kubki napełniane prosecco…
Musisz wyjść z wozu i odsunąć tę długą bramę na kółkach. Ona lekko chodzi, nie bój się.
Adam spojrzał przed siebie, za bramą jak zwykle biegały trzy lub cztery psiska, różnej maści, rasy na pewno kaszubsko-mazurskiej. Dwie malutkie rudowłose paróweczki ujadały jak szalone, ale po przyjacielsku. Małgorzata spojrzała niepewnie na małżonka, lecz ten ani drgnął, choć zawsze to on wysiadał i otwierał bramę. Tym razem padło na nią, bo pana bolał palec u nogi, na razie zalecono mu ograniczenie chodzenia. Siedzieć może. Z wędką tym bardziej.
Ale co tam, pewnie, że otworzy, przecież nie boi się psów, nie zjedzą jej chyba.
– Już, już, przecież widzicie, że wysiadam.
Nie wiedziała, czy ciągnąć tę bramę za uchwyty, czy raczej pchać. Pociągnęła, w szparę wepchnął się następny psi nos, tym razem dużo większy, ale tak samo przyjacielsko nastawiony, nawet pomagał, bo szpara między wrotami zrobiła się większa. Zanim doleciał następny pomagier, którym był już nie kaszubsko-mazurczyk, ale piękny, rasowy collie, Małgorzata Biernacka dała sobie radę sama z bramą. A zresztą do pomocy przybył szczupły niewysoki mężczyzna. Pomoc ta okazała się jednak raczej iluzoryczna, polegała bowiem na tym, że ów mężczyzna i Adam zaczęli się ściskać i poklepywać po plecach, wydając jakieś okrzyki, zakwalifikowane przez Małgorzatę do gwary wędkarskiej. Zrozumiała tylko, że domek wyszykowany, jak zawsze, i z kolacją czekają.
Kolacja. Dobre i to.
*
Paweł zatrzymał swojego czerwonego volkswagena przed metalową bramą i począł się rozglądać. Wygląda na to, że nikt się nimi nie zainteresował. Kolega, który polecił mu to miejsce, bardzo je zachwalał.
– Stary! – mówił. – Odpoczniesz, nałykasz się świeżego powietrza, napatrzysz na ptaki i leśną zwierzynę. Ale to wszystko nic. Ryby, bracie! Ryby! Leszcze chodzą wielkimi stadami, liny bąblują w mule, można by je warząchwią wyjmować. Szczupaków mnóstwo i od razu wiesz, gdzie który siedzi, bo mają swoje ulubione miejsca. I żreć ci taki może przez cały dzień, nie to, że wieczorem czy przed burzą, czy jakie tam jeszcze opowieści słyszałeś. Jest, to rzuca się na wszystko, co się rusza. – Przyjaciel aż oczy zamykał z lubością, gdy o tym opowiadał. – Ech, mówię ci, żeby nie to nasze zlecenie… sam siedziałbym tam już od tygodnia.
Paweł słuchał i widział już to wszystko oczami duszy. Nagle wpadło mu do ucha to: „gdyby nie nasze zlecenie…”.
– Hej, czy czasem nie chcesz mi powiedzieć, że tam nie ma wi-fi?
– Yyy, hm… – wił się kolega. – W zasadzie, no wiesz, ja mam takiego blue connecta, ale tam działa nie za bardzo. Pocztę odbierzesz, ale tak w ogóle to… Ale, słuchaj, odpoczniesz sobie, przecież w sumie o to chodzi, nie?
Dobrze. Odpocznie. Żeby chociaż te ryby były…
*
– Biernaccy, Adam i Gośka. Chyba też pierwszy dzień pobytu? – Adam przywitał się z parą, którą właścicielka ośrodka dosadziła do ich stolika.
Sympatyczna dziewczyna miała króciutko ostrzyżone miodowe włosy i brązowe oczy. Towarzyszący jej wysoki mężczyzna wyglądał całkowicie przeciętnie.
– Olga Tańska. Paweł Żuber – powiedzieli jednocześnie przybyli.
I popłynęła rozmowa o tym, kto tu pierwszy raz, kto któryś tam. O rybach, grzybach, ptakach, pogodzie i tak dalej. Jak to na wczasach w takim miejscu.
Paweł i Adam okazali się zapalonymi wędkarzami. Panie może niezbyt. Małgosia, żona Adama, znała ten ośrodek. Mąż przywoził ją tu przynajmniej raz w roku na tydzień. Musiał choć kilka tych swoich ryb złapać. Ona pakowała do kufra samochodu kilogramy książek i jakoś ten tydzień, góra dwa, wytrzymywała.
– Ale, wiesz – panie były już po imieniu, panowie zresztą także – tu jest biblioteka. Całkiem nieźle zaopatrzona. Nawet dzieła Lenina mają – uśmiechnęła się, patrząc na otwarte ze zdumienia usta Olgi. – Kilka lat temu spróbowałam czytać je do snu Krzyśkowi. Bo my mamy syna, dziewięcioletniego – wyjaśniła. – Uśpiłam go tymi dziełami momentalnie. Polecam, wypróbowany patent.
– No, na razie nie dla mnie. Nie mam dzieci. Paweł jest moim, jak by tu powiedzieć… nawet nie partnerem. Ot, lepszym kolegą i tyle. Nie powtórz mu, to ci coś zdradzę. Nudny jest jak cholera. A jeszcze te ryby… No, ale tak mi się w tym roku złożyło. Ktoś, na kim mi zależało… ech, długo by o tym gadać. Może kiedyś ci opowiem, ale nie dzisiaj. Chodź, pójdziemy sprawdzić, czy będziemy jeść ryby na kolację.
Obaj panowie nawet sporo nałowili. I nie jakieś tam byle rybki. W ośrodku znajdowało się wydzielone stanowisko, gdzie można było sobie oporządzić złapane ryby i usmażyć. Zarówno Paweł, jak i Adam wiedzieli jednak, że musieliby to robić sami. Ani Ola, ani Małgosia nie tylko nie były amatorkami działalności kuchennej, ale też w ogóle nie lubiły ryb.
– Ty, biedaczko, musisz tutaj przyjeżdżać – śmiała się Olga. – Ja natomiast jestem tu pierwszy i ostatni raz.
Nie wiedziała, jak bardzo się myli…
*
– Wiesz, co… – Małgorzata ze śmiechem opędzała się od skaczącego Kluśka, który koniecznie chciał polizać ją w sam nos. – Gdyby nie te psy, można by się tu zanudzić.
Cisnęła przed siebie spory patyk, za którym pognały wszystkie zwierzaki. Ajax (prawie wilk), Aura (cała collie), Klusek (przez dzieci zwany Kluśkiem), poważna i dystyngowana Sonia (półtorametrowy jamnikoterier szorstkowłosy) i Zołza (której imienia tłumaczyć nie trzeba, bo taka właśnie była, a wyglądała jak jej mama, Sonia, tyle że mniejsza, za to bardziej zajadła). Zwyciężył oczywiście Ajax, a Zołza jazgotała, podskakując dookoła.
– Aura jest najmądrzejsza – tłumaczyła Oldze. – Jak położysz przed nią patyk i powiesz: „nie rusz”, to nie ruszy, dopóki nie pozwolisz. Nie teraz, oczywiście, bo w tej chwili za duże tu zamieszanie, ale kiedyś pójdziemy tylko z nią na spacer, to zobaczysz, co potrafi.
– Często tu przyjeżdżasz?
– Co najmniej raz w roku. Staram się tak ustalić termin, żeby któraś babcia mogła zaopiekować się Krzyśkiem, on jest jeszcze w tym wieku, że lubi jeździć do babć. Jedyny wnuk, sama rozumiesz. No i tak celuję, żeby to był grzybny okres. Tylko, niestety, czasami pogoda jest przekorna i pora wspaniała, a deszczu niet, to i grzybów niet, chaliera! Ale wiesz, biblioteka… I czasami trafią się brydżyści. Albo szachiści. Wtedy to już pełen luksus.
– Jestem pod wrażeniem – brydż, szachy. Pewnie jeszcze makao, remik, poker…
– Wszystko, co chcesz, kochana. Przecież ja kończyłam Akademię Teatralną, nic mi nie jest obce.
Aktorka? Olga popatrzyła na siedzącą naprzeciw niej młodą kobietę. Nie była piękna ani charakterystyczna. Wydawała się zupełnie zwyczajna. Rudawe włosy, nie krótkie, nie długie, takie do połowy szyi, całkiem proste, farbowane, bo lekko było widać odrosty, uczesane z przedziałkiem po lewej stronie. Oczy szaroniebieskie, ładne, z długimi gęstymi rzęsami, a cała reszta, hm, taka sobie. Ciekawe, co w niej zauroczyło tego Adama…
A on? Przypomniała sobie mężczyznę, który siedział naprzeciw niej w jadalni. Dobrze zbudowany, jasne włosy, jakby za długie, intensywnie niebieskie oczy, z ciemniejszą obwódką tęczówki. Do tego prosty, kształtny nos, ładnie wykrojone usta. Ciemne znamię na prawej skroni. Aż się zdziwiła, że tak dokładnie go zapamiętała. Przecież widziała go pierwszy raz w życiu. I zaledwie rzuciła na niego okiem.
*
– Dziewczyny! – Halina z daleka wypatrzyła obie kobiety, otoczone wianuszkiem psów. – Panowie mówią, że jadą po zaopatrzenie na wieczór. Skończyły im się robaki, a dzisiaj będzie wielkie branie. Już zaczyna kropić, ryba lubi taki deszczyk. W dodatku za jakąś godzinę będzie burza. Przed burzą ryby biorą najlepiej. Po burzy zresztą też.
– Tak, wiem doskonale. A najlepiej przed zachodem słońca. Czyli dzisiaj gdzieś tak około dziewiątej. Nie patrz tak na mnie – powiedziała Olga do Haliny. – Wschody i zachody mam oblatane, miałam kiedyś wielbiciela astronoma. Ło jeju, jaki był nieciekawy. Ale jakieś walory musiał mieć… no gdyby był tylko nudny, nie zapamiętałabym nawet, o której jest południe.
– Chcecie coś ze sklepu? – krzyczała Halina, choć niepotrzebnie, bo tamte już podeszły pod tylną bramę ośrodka.
– Robaków nie. Chcemy prosecco. Białe. Albo cavę. Poczekaj, zapiszę im, bo jeszcze nakupią nam białych robaków. Facet, jak myśli o jednym, to… myśli o jednym.
– Jasne, czyli o seksie. Ale Sowietskoje Igristoje też może być. Kilka butelek niech kupią, bo nam się przyda na różne… O właśnie, na ognisko… Będzie ognisko? – Olga spojrzała na Halinę.
– A ten stos drewna tam, nad jeziorem, to co? Dekoracja? Jasne, że będzie, tylko trzeba przytargać jeszcze więcej gałęzi.
Uzgodniły, że owszem, tylko nie dzisiaj, bo przecież zaraz będzie padać, no a potem ta burza… Dzisiaj będzie kulturalny wieczór na tarasie domku, w którym mieszkają Biernaccy.
– Zaczynamy bal o dwudziestej.
– A potem ten seks, tfuuu, prosecco – zachichotała Ola.
– Nie, białe robaki. – Kulały się ze śmiechu, tylko Halina jakoś nie.
– Dawno nie myślała o seksie – szepnęła Oldze w ucho Małgorzata i znowu zachichotały jak nastolatki.
– Czy wy już dzisiaj coś piłyście? – Na ich widok Halina też zaczęła się uśmiechać.
– Chyba tylko kompot z robakami – odpowiedziała Gośka i zrobiła sobie wroga na całe życie.
– U mnie? Z robakami? W ogóle nie podaję kompotu. – Gospodyni odsunęła krzesło i prawie wyszła z jadalni.
– Halinko, ona sobie coś głupiego przypomniała, daj spokój. Pewnie, że nie u ciebie. Sama mówisz, że w ogóle nie było żadnego kompotu.
– Łał! – wrzasnęła Małgosia, solidnie kopnięta pod stołem w kostkę.
Do jadalni zajrzał Paweł.
– Czekamy. W końcu chcecie coś czy nie? Poza białymi robakami, bo to słyszeliśmy. Tylko nie możemy się nadziwić, od kiedy poczułyście takie zamiłowanie do wędkarstwa.
Halina wypchnęła go za drzwi, wciskając mu w rękę kartkę ze spisem zakupów.
– To chcą. Jedźcie już.
Pojechali, kobiety zrobiły kilkanaście kanapek i pokroiły duże kawałki kiełbasy, w ten wielki połów nie bardzo wierzyły. Może obejdzie się bez burzy, więc do ogniska wszystko przygotowane. Obejrzały palenisko, chrust i gałęzie, niczego nie brakowało. Patyki, na których będą się opiekać kiełbaski, stały w równym szeregu, oparte o stos dużych polan, porąbanych i ułożonych rzędem przez Piotra obok stanowiska na ognisko. Oczywiście w bezpiecznej odległości. Już im leciała ślinka, a panowie nie wracali.
Wreszcie psy ogłosiły czyjś przyjazd. Ale to nie ich chłopaki, tylko nadjechał jeszcze jeden zaprzyjaźniony bywalec ośrodka, pan Włodzimierz.
– Cieszę się, że zdążyłem przed burzą. – Przywitał się ze wszystkimi, a Piotr pomógł mu zanieść sprzęt wędkarski do zawsze zajmowanej przez niego trójki. – Ogarnij się i przychodź na ognisko – zaprosił Włodka.
Prawie w tym samym momencie nadjechał volkswagen Pawła i panowie zaczęli wypakowywać zakupy, oczywiście zaczynając od zamówionych butelek trunku.
Stwierdzili, że najwyższy czas zasiąść na kładkach. Zaczynał siąpić lekki deszczyk, jezioro było jednak spokojne i tylko woda ciemniała, granatowiejąc coraz mocniej.
Chmur burzowych jeszcze nie było widać, choć gdzieś z daleka niebo poburkiwało. Toń jeziora zaczęła się burzyć, tu i ówdzie widać było uciekającą drobnicę. Okonie i szczupaki zaczęły czuć swój czas. Panowie poobsiadali przydzielone stanowiska, porozkładali akcesoria wędkarskie i nad jeziorem zapadła cisza, od czasu do czasu przerywana świstem żyłki wędkarskiej obciążonej na różne sposoby.
Panie w ogóle nie zwracały uwagi na swoich towarzyszy. Dopóki nie było zapowiadanej burzy, piekły sobie kiełbaski, pogryzały przypieczone na patykach bułeczki i, nie zważając, iż tego rodzaju zagrycha nie pasuje do pieniącego się trunku, osuszały kolejne butelki.
– Nie tęsknicie do Krzysia?
Ola zadała to pytanie i w tej samej chwili chciała je cofnąć. Niestety, już zabrzmiało. Gdyby ona miała syna… córkę zresztą też, nigdzie by nie wyjechała bez dziecka. Chyba żeby już dorosło i nie chciało. Ale synek Biernackich, o ile dobrze pamiętała, miał dopiero dziewięć lat.
– Tęsknimy, oczywiście. – Małgorzata skinęła głową. – Ale teściowa, no, babcia, znaczy, oświadczyła, że też tęskni, więc się zgodziliśmy, żeby pobył u niej przez ten tydzień. Bo za tydzień wracamy. Zresztą mówiłam wam, on lubi babcine rozpieszczanie, choć gdyby to do niego należał wybór, pewnie wolałby przyjechać z ojcem na ryby. Wpatrzony jest w tatusia jak w obraz.
– A wiecie – Halina zdecydowała się włączyć w ten temat, ponieważ sama też bardzo tęskniła za swoimi wnuczkami, a zbyt często ich nie widywała. – Nie wszystkie babcie tak bardzo przepadają za wnukami. Kiedyś przyjechała tu pewna pani z dziesięcioletnim wnukiem, to znaczy, zostali przywiezieni przez ojca chłopca. Chryste Panie, co my tu przeżyliśmy! Dzieciak chciał łowić ryby, a babcia wolała leżeć i tylko się opalać. Chłopak ściągnął komuś z balkonu zostawioną tam „na chwilę” wędkę i obszedł pół jeziora, żeby się schować. Wygrzebał z ziemi, bo było po deszczu, kilka dżdżownic i bardzo się starał sobie radzić, bo popodglądał tych naszych wędkarzy. Niezbyt dobrze mu szło i na dodatek jakoś ześlizgnął się do wody. – Halina jednym tchem łyknęła cały kieliszek prosecco, a jej towarzyszki zrobiły to samo. – Tam, na drugim brzegu, w kilku miejscach jest dość stromo. To już nie nasz teren. Jak mówiłam, było po deszczu, więc chłopak poślizgnął się i wpadł do wody. Na dodatek chciał być dzielny albo po prostu bał się babci i nie wołał o pomoc. Wylazł jakoś na brzeg o własnych siłach, ale wrócił mokrzuteńki i umorusany jak nieboskie stworzenie, więc cała wyprawa wyszła na jaw. Babcia nawet nie zauważyła, że mały gdzieś zniknął na tak długo. A mnie trafił taki szlag, że zadzwoniłam po tego tatusia i kazałam mu natychmiast przyjechać i zabrać dziecko.
– Dobrze zrobiłaś! – Małgorzata uniosła do ust kolejny kieliszek musującego trunku. – Rozumiecie więc same, że ja wolę nie musieć się martwić, że dziecko mi do wody wpadnie. Zdrowie.
– Tatuś przyjechał wściekły ogromnie, bo musiał pozmieniać jakieś swoje plany. Babci zrobił kosmiczną awanturę. Najgorsze jednak spotkało mnie, bo to była jakaś dziennikarka i opisała nasz ośrodek tak, że chyba przez dwa lata nie przyjechał tu nikt poza stałymi gośćmi. – Kieliszki znowu powędrowały w górę. – Ale nie opowiedziałam wam wszystkiego. Otóż ten chłopiec nie złapał żadnej ryby, bo nie zdążył. Wpadł do wody i się wystraszył. Mimo to dzielnie uratował cały sprzęt wędkarski i te swoje wykopane z ziemi dżdżownice. Gdzieś usłyszał, że takie robaki muszą być przetrzymywane w chłodzie, bo nie przeżyją, schował je więc babci do lodówki, za pudełeczkiem białego serka. Papier, w który owinął robaki, też się trochę zmoczył, dżdżownice wypełzły więc sobie z tego opakowania i porozmieszczały się strategicznie w całej lodówce. – Uśmiechnęła się i upiła łyk trunku. – Nasze zdrowie! Co się działo, kiedy babcia otworzyła lodówkę, nie muszę wam chyba opowiadać.
Małgorzata pokładała się ze śmiechu.
– Muszę uważać na Krzyśka, gdy kiedyś tu przyjedzie i wybiorą się na ryby z tatusiem. Oby wtedy nie przyszło mu do głowy opiekować się robakami. Bo on kocha wszystkie zwierzęta. Zresztą tak jak i ja, tylko moja miłość do zwierząt nie obejmuje niektórych gatunków.
Nagle ni z tego, ni z owego Olga zaczęła płakać. Wstała i pobiegła nad jezioro, nie zważając na coraz mocniejszy deszcz. Halina i Małgosia popatrzyły po sobie z wielkim zdziwieniem.
– Powiedziałam coś nie tak? – Gośka machnęła ręką i przewróciła butelkę prosecco. Precyzyjniej mówiąc, butelkę po prosecco. Jedną z trzech już opróżnionych.
Halina nie odpowiedziała, bo już gnała za Olgą. Na szczęście ta nie pobiegła do wody, najprawdopodobniej nie miała takiego zamiaru. Usiadła na jednym z przycumowanych przy brzegu rowerów wodnych i w dalszym ciągu poszlochiwała, już teraz cichutko.
– Chodź na taras, tu jest mokro – odezwała się Halina. – I opowiesz nam spokojnie, co się stało.
Wróciły razem. Małgorzata przyniosła z domku trzy koce i porozkładała na krzesełkach. Puste butelki po prosecco wyrzuciła do kosza na śmieci. Na stole już dymiła herbata w trzech kubkach. Obok stało też Sowietskoje Igristoje, ale nieotwarte. Może nie będą chciały więcej bąbelków?
Olga była już spokojna.
– Przepraszam za tę histerię. Czasami zdarza mi się po alkoholu, szczególnie gdy ktoś opowiada coś o dzieciach. Bo widzicie… – zaczęła mówić, ale zaraz umilkła. Cofnęła się w czasie aż do tej przerażającej chwili w dwa tysiące drugim roku, gdy…
Zaczęło się w środku nocy. Olga obudziła się z tępym bólem brzucha. Chwilę poleżała zupełnie bez ruchu, starając się nawet oddychać bez unoszenia przepony. Długo jednak tak nie można. Usiadła na łóżku, wmawiając sobie, że przecież nic się nie dzieje, po prostu chce jej się siusiu. Istotnie, czuła coś w rodzaju parcia na pęcherz, na dodatek miała mokro między nogami. Pobiegła więc do łazienki – a tam już było tylko… chlust i... nic więcej. Z niedowierzaniem wpatrywała się w krwawe szczątki pływające w muszli sedesowej i nie wiedziała, co dalej robić. Przez chwilę pomyślała nawet, że jeśli wyłowi wszystko i zawiezie do szpitala, to tam jakoś to naprawią i będzie dobrze. Po chwili jednak spuściła wodę i tak się skończyła jej ciąża.
Choć był środek nocy, zadzwoniła do Grażyny. Przyjaciółka dotarła po dwudziestu minutach. Olga wpuściła ją do środka i z głośnym łkaniem wpadła do toalety.
– Co się dzieje? Olga, otwórz. – Zdenerwowana Grażyna dobijała się do łazienki.
– Powinnam go pochować. – Tamta z płaczem otworzyła drzwi i wróciła do pokoju. Złapała telefon i po wciśnięciu jednego z klawiszy szybkiego wybierania wykrzyczała do słuchawki: – Możesz już powiedzieć żonie, że nie ma sprawy. Po kłopocie.
Przerwała połączenie i zwróciła się do przyjaciółki.
– Grażka, to pewnie był syn, nie mogłam tego zobaczyć, ale takie miałam wewnętrzne przekonanie. I ja go spuściłam z wodą w sedesie, rozumiesz? – łkała.
Po szczegółowych wyjaśnieniach Olgi postanowiły obie, że nie będą teraz wzywać pogotowia, bo co się miało stać, już się stało.
Raptem rozdzwoniła się komórka, Olga nie reagowała, cały czas płakała, tak rozpaczliwie, że chyba nawet nie słyszała sygnału. Grażyna złapała aparat i popatrzyła na wyświetlacz
– Nie dzwoń teraz! – wrzasnęła, widząc tam imię tego bydlaka, Leona. – W ogóle nie dzwoń. Usłyszałeś, że nie ma sprawy, i nie ma sprawy. Dobrze ci radzę, zniknij i daj Oldze spokój.
Olga w ogóle nie reagowała na żadne słowa, przestała już płakać i siedziała z kamienną twarzą na krześle.
– Noc, nie noc, jednak dzwonimy do twojego lekarza. – Grażyna przejęła stery.
Lekarz polecił im natychmiast przyjechać na oddział, gdzie dokończono to, co rozpoczęło się kilka godzin wcześniej. Ponieważ Olga podpisała dokument, że chce się wypisać ze szpitala na własne życzenie, wyszła stamtąd po dwóch godzinach, a Grażyna odwiozła ją do domu.
– To był rok dwa tysiące drugi. Czułam się taka szczęśliwa. Leon mi się oświadczył, a na dodatek spełniło się marzenie mojego życia. Byłam w ciąży. – Drgnęła i popatrzyła na obydwie kobiety. Siedziały nieruchomo, zasłuchane, z oczami pełnymi łez. – Miesiąc po oświadczynach, gdy z triumfem oznajmiłam, że mam już wszystkie dokumenty niezbędne do zawarcia związku małżeńskiego, Leon bardzo spokojnie wyjaśnił mi, że ślubu jednak nie będzie. Przynajmniej teraz. Bo na razie to on ma już jedną żonę. Myślał, że może… – zawahała się. – Właściwie to do dziś nie wiem, co myślał, bo po usłyszeniu tej rewelacji, a było to w Ogrodzie Saskim, błyskawicznie zrobiłam w tył zwrot i pognałam przed siebie. Akurat odbywała się jakaś uroczysta zmiana warty, więc wpadłam w tłum ludzi i zniknęłam Leonowi z oczu. Jakoś to przeżył, nie dzwonił do mnie przez kilka dni. – Wstała i, pokazując palcem butelkę radzieckiego napoju musującego, spytała: – Można to otworzyć? Już nie będę płakać, nie bójcie się. Ale w gardle mi zaschło.
– Miał żonę? I oświadczył ci się? Nic nie rozumiem. – Małgorzata spojrzała na Halinę, która także nie potrafiła wyjaśnić tego, co usłyszała.
– Codziennie u mnie był, miał w mojej szafie ubrania, oddawał mi część swoich zarobków, gotowałam, prowadziłam dom. Nie zostawał na noc, mówił, że ma mamę, która boi się zostać sama, więc codziennie musi do niej wracać. Ale przecież… nie, no do głowy mi nigdy nie przyszło, że to może być kłamstwo. To trwało trzy lata. Aż wreszcie ciąża. Moje niewyobrażalne szczęście. Jego reakcja… Wyjdziesz za mnie? Pewnie, że wyjdę. No i… nie wyszłam. Gorzej, że i ciąża nie wyszła.
Strzelił korek szampana, jakby na pohybel wszystkim fałszywym draniom. Kobiety uniosły w górę kieliszki i zmieniły temat rozmowy.
– Jeszcze tylko ci powiem – odezwała się Halina – że ja bym chyba tak tego nie zostawiła. Tylko jak się tak głębiej zastanawiam, to nie wiem, co mogłabyś zrobić.
– Po trzech dniach milczenia stanął przed moimi drzwiami z wielkim bukietem w ręku. Gdy otworzyłam i dostrzegłam, kto przyszedł, trzasnęłam drzwiami tak, że te kwiaty, które już prawie były w środku, rozleciały się w drobne kawałki. Potem jeszcze dzwonił kilka razy, ale nie odbierałam. I było już po moim szczęściu. Bo przecież wszyscy wiedzą, tylko ja, głupia, nie chciałam uwierzyć, że coś takiego jak szczęście nie istnieje.
– O istnieniu szczęścia nie będę dyskutować. Tak się składa, że mam podobne zdanie na ten temat – stwierdziła Małgosia. – Powiem ci tylko, że powinnaś pisać książki. Tak wspaniale opowiadałaś, że widziałam wszystko oczami wyobraźni i przeżywałam razem z tobą.
– Jestem dziennikarką, nie mówiłam? – Olga uśmiechnęła się i podeszła do barierki tarasu.
Widać stąd było kładkę, na której siedział Adam z Pawłem. Czy złowili jakieś ryby, czy nie, nie można było zobaczyć, ale i tak wszyscy wiedzieli, że dziś na kolację ryb jeść nie będą.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
SPOTKANIE PIERWSZE. Rok 2014
PAWEŁ. Rok 2014
SPOTKANIE DRUGIE. Rok 2015
ADAM. Paryż, rok 2015
ZOJKA. Koniec 2016
WARSZAWA. Kwiecień 2017
SPOTKANIE TRZECIE. Maj 2017
SZCZEPANKOWO. Lato 2017
SZCZEPANKOWO, cd. Matylda, Janusz i Waśka
WARSZAWA. Koniec maja, czerwiec 2017
SZCZEPANKOWO. Czerwiec 2017
SZCZEPANKOWO. Początek wakacji
SZCZEPANKOWO. Lipiec
SZCZEPANKOWO. Wakacje w rozkwicie
SZCZEPANKOWO. Wakacje, cd.
SZCZEPANKOWO. Mija półmetek wakacji
RETROSPEKCJE. Johann Brühl
SZCZEPANKOWO. Pełnia sezonu
SZCZEPANKOWO. Lato w pełni
SZCZEPANKOWO. Lato w pełni, cd.
KENIA. Janusz i Matylda
RZYM. Helena i Waśka
WIECHEĆ CZY STEFAN BIELAK?
BISKUPIEC. Wujku, uratowałeś jej życie!
KOŃCZĄ SIĘ WAKACJE. Prawdziwe rodzeństwo?
SZCZEPANKOWO. Koniec lata
WARSZAWA. Wrzesień
TYMCZASEM W SZCZEPANKOWIE
SZCZEPANKOWO, RZYM, SZCZEPANKOWO. Początek jesieni
RZYM
SZCZEPANKOWO. Życiowe decyzje Waśki
SZCZEPANKOWO. Oraz Biskupiec
WARSZAWA. Jesień
SZCZEPANKOWO. Jesień
POSŁOWIE