- W empik go
Piaski. Pamiętniki lekarza społecznego - ebook
Piaski. Pamiętniki lekarza społecznego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 213 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam lat 29, pochodzę z Poznańskiego, z prowincji. Ojciec nie szczędził na nas, dwóch braci, dopóki mógł pieniędzy. Żywo interesował się naszym wychowaniem. A byliśmy długo surowo wychowywani. Kij był od czasu do czasu w robocie. Podczas jednej egzekucji syn zbyt silnie zaczął się buntować. Odtąd ojciec zapewne przyszedł do przekonania, że z tą metodą pedagogiczną trzeba będzie skończyć, bo już tylko z pełną ufnością biernie śledził proces mego wychowywania się.
Rodzice żyli w seperacji. Przez cały okres młodzieńczości byłem pozbawiony ciepła opieki kobiecej – bezpośredniej opieki matki. Wpłynęło to na urabianie się mego charakteru. Nie znosiłem życia towarzyskiego. Długo byłem samotnikiem. Ta cecha charakteru przeplata i dzisiaj moje prace społeczne.
Brata lubiłem zawsze. Oczywiście, że czubiliśmy się często. Jest o dwa lata starszy ode mnie. Przedstawiamy dwa nieco różne typy. On–pilny, zdolny lecz pedant, w życiu codziennym drobiazgowy, nerwowy. Ja uchodziłem za zdolnego, zrównoważonego, nie zawsze pilnego. W gimnazjum żyłem raczej tradycją brata prymusa. Byłem zdolnym matematykiem. Wyrobiłem wokół siebie atmosferę, w której wielu profesorów gimnazjalnych nie rozwiązało zagadki: uczy się, czy się nie uczy?
Pozostawiając na uboczu obowiązkowy materiał szkolny, zajmowałem się zagadnieniami filozoficznymi i religijnymi.
Brata drażniła długi czas moja „lekkomyślność”, niedbałość o porządek w pokoju, wśród książek, brak systematyczności w uczeniu się – później się z tym jakoś pogodził, z czasem nauczył się doceniać moją skłonność do całokształtowego ujmowania nasuwających się zagadnień, praktycznego urządzania się w życiu codziennym.
Ojciec mój jest dentystą – teraz każą mu się nazywać uprawnionym technikiem dentystycznym. Chciał – radził – namawiał, byśmy poszli na medycynę. Brat coprawda chciał być nauczycielem łaciny i greki, mnie przyświecały wyżyny matematyki i malarstwo, ale – ostatecznie – brat zaczął studiować medycynę… ja też.
Przez dwa pierwsze lata uczyłem się pilnie i z wyjątkowo uporczywą systematycznością. Nauka, dosłownie wyścig pracy, zbliżyła mnie do kilku kolegów, starających się wybić na czoło zespołu naszego rocznika. Wśród nich był Stef W. Ciekawy człowiek. Zajmował się także zagadnieniami medycyny społecznej.
Buntowaliśmy się przeciwko wykładom i tendencjom profesora Wr., z urzędu i z zamiłowania moralnego wychowawcy młodego pokolenia lekarskiego.
Wr. zapoznawał nas z propedeutyką, później z historią i filozofią medycyny. Był człowiekiem wierzącym, w swych wierzeniach raczej postępowy. Reprezentował typ przedwojennej postępowej inteligencji katolickiej, przesiąkniętej liberalizmem. Chociaż jako dobry mówca porywał podczas pierwszych wykładów, nie potrafił utrzymać swego wpływu, gdyż młodzież inaczej, najczęściej podświadomie, podchodziła do zagadnień przez niego poruszanych. Starał się przepoić nas ideałami światłych postaci lekarskich przeszłości, tytanów mądrości i dobroci. Myśmy tymczasem czuli fałsz życiowy, który narasta uporczywie, bezwzględnie, między ideałami starszego pokolenia lekarzy, a wymogami bieżącego życia.
Odległy był od nas dziś tak bezwzględnie rzadki typ lekarza, który zarabiał krociowe sumy na bogatej klijenteli, resztę czasu z zaparciem poświęcając filantropii, leczeniu biednych. Arystokraci medycyny minionej epoki.
Nie porywał nas też skądinąd lek rz biedak, idealista, który zdrowie i życie tradał, niosąc darmo pomoc cierpiącemu proletariatowi osiedli fabrycznych.
Gotowi nawet byliśmy chylić czoła przed przeszłością, ale wiedzieliśmy, że przyszłość taką nie będzie, nie może, nie powinna taką być.
Wiedzieliśmy, że pomoc udzielona choremu nie może być jałmużną – akcją charytatywną, ani ofiarą składaną z swych zdolności i sił przez lekarza społecznika – jednostkę wzorową.
Pomoc udzielana choremu winna być – czuliśmy – obowiązkiem społeczeństwa zorganizowanego, a niesiona przez fachowo przygotowanego do swych zadań lekarza społecznego, którym winien być każdy lekarz ogólnie praktykujący.
Prawdziwy społecznik jest czymś rzadkim i nie da się poza pewnymi wąskimi granicami wyhodować. Rola jego jest doniosła w każdej formie ustroju społeczne – go. Dziś nam natomiast trzeba celowego wychowania społecznego, poznania metod i warunków pracy zorganizowanej, walki społeczeństwa o poziom zdrowia ogółu.
Oczywiście, mówiliśmy, okres tworzenia się nowych form opieki społecznej wymaga kadr przodowników, którzy pracą swą, często bezinteresowną, torują drogę dla następców. W dziedzinie jednak medycyny społecznej winniśmy już żeromszczyznę pokryć brązem, bo na to zasłużyła, a jej dalsze propagowanie byłoby przykrym i oczywistym dowodem, że nie spełniła swej roli.
Przemawiał przez nas młodzieńczy temperament, młodzieńcza wiara, uczciwa prostolinijność.
Umysłowość moją kształtowali: Sorel, Einstein, Bergson, z polskich pisarzy Brzozowski.
Stef ulegał lekturze Nietzschego. Der Wille zur Macht.Sam jednak nie miał danych, a może nawet i ambicji, by realizować nietzscheańskie hasła. Miał tylko dla nich pełne zrozumienie. Poza tym był racjonalistą. Mawiał często, że gdyby kiedykolwiek został człowiekiem wierzącym, byłby to objaw chorobowego starzenia się – malacji mózgu. Mnie się zdawało, że raczej jego dzisiejsze poglądy życiowe i społeczne były w dużym stopniu uwarunkowane już istniejącą chorobą wady serca. Powierzchowny obserwator zarzuciłby mu cynizm i egoizm. Chciał dopiąć optimum użycia przy minimum wysiłku fizycznego i moralnego. W granicach tego minimum trzymało go wrażliwe serce. Postulował przechodzenie do porządku dziennego „ponad dobrem i złem”, co przy wrodzonej inteligencji i swoistym poczuciu moralnym, dawało jednak u niego w wyniku wysoki poziom kultury wewnętrznej.
Przekonania jego mroziły mnie często.
Dziwnie miesza życie różne poglądy i bardzo rzadko doprowadza do klasycznej jednorodności struktury ideowej człowieka.
Stef doceniał, nawet entuzjazmował się walką klasową, dążeniem sfer robotniczych do coraz większych zdobyczy socjalnych. Nawet nasi domorośli „komuniści” – inteligenci (skrajni indywidualiści bez odrobiny instynktu stadnego) lubili jego towarzystwo.
A jednak ująłbym krótko: Stefowi podświadomie odpowiadał raczej stosowany socjalizm Bismarcka niż doktrynalny socjalizm Marksa.
Może mi się tylko tak zdawało?
Razem ze Stefem założyliśmy „Klub Społeczny Medyków”. K. S. M. nie rozwijał się odpowiednio, bo żaden z nas nie miał dosyć czasu, by nim się dostatecznie zająć, a poza tym dążenia nasze były jeszcze raczej mgławicowe, niż wyrazem określonego programu. Program mieliśmy sobie dopiero wyrabiać.
Moje poglądy na zagadnienia społeczno – lekarskie były powiązane z poglądami Stefa. Kształtowałem je jednak poza klubem i na terenach pracy nie medycznej.
Po dwu pierwszych latach intensywnej pracy czysto akademickiej zaangażowałem się w życiu ideowo politycznym młodzieży.
Życie społeczne i polityczne pochłonęłoby mnie w zupełności, gdyby nie moja praca asystencka w zakładzie fizjologii lekarskiej. Lubiłem fizjologię, zwłaszcza uczenie jej młodszych roczników medycyny na ćwiczeniach w zakładzie. Pracowałem nieco naukowo. Nie odczuwałem jakiejkolwiek zachęty ze strony profesora, który w mogącej się zrealizować chęci do pracy odczuwał zakłócenie błogostanu, jaki panował w pracowniach zakładu. To spowodowało, że po pewnym czasie przyszedłem do przekoniania, że są sprawy ważniejsze niż sumienne doświadczenia naukowe.
Wyniki pracy dwóch pierwszych lat akademickich oraz moja późniejsza doceniana praca pedagogiczna na ćwiczeniach z fizjologii pozwoliły mi ubiegać się o poparcie Wydziału Lekarskiego w staraniach o stypendium Rządu Francuskiego na roczne studia we Francji. Stypendium mi przyznano. Pojechałem do Paryża.
Paryż znałem już poprzednio. Latem 1929 r. zwiedziłem Grenoble, Alpy Francuskie, Prowancję, Cote d'Azur, później Paryż i okolicę. W ogóle lubiłem podróżować i tanio się urządzałem. Dwumiesięczna podróż kosztowała mnie nie całe tysiąc zł. Na ten wydatek mógł ojciec mój w owym czasie sobie pozwolić. Latem 1930 roku zwiedzałem Szwecję, Norwegię, i Danię, już za oszczędzone z pensji asystenckiej pieniądze. Podróżowałem zawsze sam, według własnej marszruty.
Teraz w Paryżu zajmowałem się intensywnie studiami lekarskimi, w czasie swobodniejszym zapoznawałem się z francuskim życiem politycznym. Najwięcej czasu poświęcałem lekturze z wydawnictwa Valois i różnym odmianom francuskiego syndykalizmu. Dopełniałem skąpe wiadomości językowe. Brałem lekcje konwersacji u pewnej zubożałej ziemianki francuskiej, czynnej działaczki katolickiej. Wprowadzała mnie do towarzystwa paryskiego, zapoznawała z działalnością francuskiej opieki społecznej, z pracami charytatywnymi akcji katolickiej we Francji.
Bogate i równomiernie zróżniczkowane społeczeństwo francuskie długo mogło tą i podobnymi drogami wyrównać nędzę dołów socjalnych. Ale do czasu. Zapotrzebowanie pomocy coraz więcej musiało przerastać ofiary dobrowolne, z drugiej strony uświadomiony obywatel żądał nie łaski, ale uprawnionej pomocy.
Współczesną Francję dużo kosztuje walka o uprawnienia społeczne (nie polityczne) niższych warstw społecznych. Niemcy Bismarcka w porę uchwyciły zagadnienie, wprowadzając szeroko pomyślane ubezpieczenia społeczne. Niemcy hitlerowskie mogą poszczycić się zwalczaniem klęski bezrobocia drogą organizacji i planowości życia gospodarczego.
Różnica w sposobie podejścia do tych problemów nie wydaje mi się przede wszystkim zagadnieniem psychiki narodu: indywidualizmu lub zdolności do systematycznego podporządkowania się interesom ogółu. Niemcy przed Bismarckiem mogą się wykazać nierównie większym indywidualizmem, podczas gdy Francja ma przecież epokę Ludwika XIV i Napoleona.
Francuskie studia medyczne mają odrębną strukturę od naszych. Nie mają balastu teorii, dają dużo praktyki, a co najważniejsze, zdają się być w zupełności dostosowane do potrzeb populacyjnych Francji. O ile wymagania z dziedziny okulistyki, otorhinolaryngologii, psychiatrii itp. są minimalne, o tyle wyszkolenie w dziedzinie położnictwa, pediatrii wraz z chorobami zakaźnymi i chorób skórnych z wenerologią jest pierwszorzędne.
Jakaż jest myśl przewodnia naszych studiów medycznych?
Szybko minął pobyt w Paryżu, – nadeszły egzaminy końcowe, dyplom i roczna praktyka obowiązkowa.
Po kilkunastu miesiącach, z czego kilka zmarnowanych czekaniem w kolejce na wolne miejsce stażu położniczego, otrzymałem prawo praktyki.
Jeszcze w trakcie odbywania roku praktycznego żyłka społeczna popchnęła mnie do zapisania się na studia prawa. Interesowały mnie: ekonomia z ubezpieczeniami społecznymi, zagadnienia polityczne i administracja. Byłoby to pogłębieniem i systematyczną podstawą moich zainteresowań społeczno-lekarskich.
Na Wydziale Prawa obowiązywał wstępny egzamin eliminacyjny. Przyznam, że wstyd było mi do niego przystąpić. Złożyłem podanie w dzień po egzaminie. Liczyłem na to, że ukończyłem już jeden wydział tego uniwersytetu, że piastuję przecież godność starszego asystenta. Sekretariat Wydziału Prawa podanie odrzucił. Przysługiwało mi odwołanie się do Rady Wydziału. Tak też zrobiłem. Traktując sprawę życiowo, zwróciłem się z wyjaśnieniami do prof. Z., dla którego czułem i czuję dużo szacunku, a który znał moje zainteresowania społeczne i polityczne. Prosiłem o interwencję. Powiedział mi z uśmiechem, że jedynie ponieważ mnie lubi, przyrzeka mi, że nie będzie przeszkadzał w moich staraniach zapisania się na Wydział Prawa. Pomóc napewno nie pomoże, bo nie znosi polskiej polypragmazji. Winienem ograniczyć się do medycyny. On sam jednak studiował dwa wydziały…
Rada Wydziału Prawa załatwiła mój wniosek odmownie.
Po uzyskaniu prawa praktyki, przeniosłem się do Warszawy, gdzie zapisałem się już normalnym trybem na Wydział Prawa U. J. P., którego studentem III-go roku dziś jestem.
– Otrzymaliśmy podanie kolegi. Insp. lecznictwa, dr B. znalazł w teczce podanie, które swego czasu złożyłem w Warszawskiej Ubezpieczalni Społecznej.
– Chciałby kolega u nas pracować?
– Tak, panie doktorze.
– A jak tam u kolegi ze stażem szpitalnym?
Zaczął szukać w moich papierach.
– Mam blisko dwa i pół roku szpitala, ostatnio od roku pracują w charakterze asystenta u dra W. w Łazowie, mogę służyć różnymi referencjami…
Przerwał mi: – No, no, opinia dr W. starczy mi za wszystkie inne referencje.
Popatrzył na mnie. Miałem na sobie nowe ubranie. Lustrował mnie – jakaś myśl błąkała się w jego oczach. Spojrzał z pewnym wahaniem na moją twarz o nieco bladej cerze, mój młodzieńczy wygląd…
– W najbliższym czasie zwolni się pewien rejon… tylko nie wiem, czy będzie on koledze odpowiadał.
O czym on myślał? Uśmiechnąłem się, byłem przyzwyczajony do najróżnorodniejszych o mnie opinii.
– Może kolega pojedzie do Piasków i pomówi z drem R. Obejrzycie sobie te Piaski… kolega jest kawalerem…?
Skinąłem.
– Bo tam trudno o mieszkanie. Zwróćcie się do Podobwodu w Piaskach, zastaniecie w biurze napewno dra R. Prosiłbym o powiadomienie mnie – może najlepiej telefonicznie – czy reflektujecie na Piaski.
Podał numer telefonu. Poinformował o tym, jakie papiery jeszcze do podania trzeba dołączyć i uśmiechem dał mi znać, że nasza rozmowa się skończyła.
Pożegnałem się.
Na ulicy zapytałem posterunkowego o komunikację do Piasków. Tramwajem, a potem kolejką. Pojechałem odrazu.
Różne wrażenia kłębiły mi się po głowie. Dzień był mżysty. Padał śnieg z deszczem. Nogi przemoczyłem, było mi zimno. W ko – lejce brudno, wśród jadących sami robociarze.
Co on też o mnie myślał? Teraz drażniło mnie to nieco. No, zobaczymy. Zwykłem brać życie takim, jakim jest. Pod tym względem znałem siebie dobrze. Magazynowałem zawsze biernie wrażenia, nawet ich nie wartościując. Niektóre wypadki jakoby dla mnie nie istniały. Toteż znajomi mieli często żal za moją pewnego rodzaju apatię, obojętność, brak uzewnętrznienia mych uczuć czy myśli.
Mój Boże, kiedy ja najczęściej o niczym szczególnym nie myślałem.
Po prostu przyjmowałem do wiadomości nasuwające się wrażenia. Jestem małomówny. To pogłębiało jeszcze opinię o mojej „tajemniczości”. Działam najczęściej odruchowo, impulsywnie.
Zauważyłem nawet, że całe moje samopoczucie, równowaga duchowa, jest uzależniona od stopnia rezonowania. Ujemny skutek mego postępowania, jeśli to postępowanie było odruchowe, nie wywoływał nigdy żalu do samego siebie. Co najwyżej miałem pretensję do jakiegoś poza mną istniejącego porządku, który kłócił się z moim.. Działanie wyrozumowane mogło sprowadzić dysharmonię, rozdwojenie wewnętrzne, żal do samego siebie.
Ale to się rzadko zdarzało. Bardzo rzadko.
Wśród kolegów każdemu mojemu krokowi przypisywano jakąś myśl, jakiś cel. Zrobili ze mnie człowieka zracjonalizowanego, intelektualistę, polityka, a równocześnie człowieka bezwzględnego, zdecydowanego do realizowania swoich celów „per fas et nefas”. Pewien profesor poznański nie miał nic lepszego do roboty, niż przylepić mi markę Robespierra. W dobrej myśli zresztą.
Tutaj zaś dr B. patrzy na mnie z wyraźnym politowaniem, na poły z obawą, czy można puścić delikatnego, dopiero co upieczonego lekarza, eleganta, do czerwonych Piasków.
Jestem zmęczony. Wstałem rano o piątej, by zdążyć na ósmą do Ubezpieczalni.
Piaski!
Piaski przeżyna szosa klinkierowa. Mrok zapadał. Jedno tylko wrażenie czepiało się mnie: proste mury ciemno – czerwone, ceglanych, uszeregowanych domów fabrycznych.
Dopytałem się o Ubezpieczalnię. Na bocznej ulicy, brnąc po błocie, doszedłem do domu oznaczonego zieloną tabliczką. Tu musi mieszkać lekarz.
Jakiś chłopak stał w drzwiach.
– Jest doktor?
– O – tam – właśnie przyjechał.
O kilkanaście kroków na drodze stała bryczka, z której wysiadł jakiś starszy pan z walizeczką.
Podchodził. Ukłoniłem się. Nie patrząc uchylił kapelusza. Wziął mnie za pacjenta.
– Dzień dobry, panie doktorze. Skierował mnie do pana doktora insp. B.
– A… proszę. Otworzył drzwi i wpuścił mnie do mrocznego pokoju. Przedstawiłem się.
– Polecił mi zwrócić się tu inspektor B., bym się poinformował u doktora o warunkach pracy w Piaskach. Mam tu zostać lekarzem domowym.
– A… nareszcie. To widać już coś dla mnie wyszukali w Warszawie. Cały rok tu siedzę. Patrzcie.
Przekręcił kontakt, by zrobić światło. Okna gołe, dół szyb zalepiony gazetami, w rogu przeciwległym mały piecyk żelazny, od którego szły blaszane rury poprzez cały pokój do komina. Jakieś stare krzesło ginekologiczne, umywalka, stół, podłoga czarna. Wilgoć na odrapanej ścianie przy piecyku. Wziął jakieś szczypce – tak, ginekologiczne szczypce, i kładł nimi kawałki węgla do piecyka, na którego dnie żarzyły się pewnie jeszcze resztki ognia.