Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piastowskie wahadło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 listopada 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piastowskie wahadło - ebook

W roku Pańskim 1227 nieopodal Gąsawy zostaje zamordowany książę Leszek Biały, osierocając rocznego syna Bolesława. Nowy dzierżyciel Krakowa staje przed trudnym zadaniem. Musi przeżyć i obronić swoją dzielnicę przed zakusami zachłannych krewniaków. Pomagają mu w tym surowa matka, duchowni, mordercy, a przede wszystkim tajemniczy Piękny Młodzieniec, który mieni się opiekunem jego rodu. Kiedy w życiu dorastającego władcy pojawia się zimna bryła soli, wszystko zaczyna zmierzać ku lepszemu…

Piastowskie wahadło to literacka biografia Bolesława Wstydliwego, opowieść o trzynastowiecznym Krakowie, świecie bez czyśćca, gdzie cnota zderza się z rozpustą, a rycerskość z podłością.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7995-367-7
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pudicus (łac.) – wstydliwy, obyczajny, powściągliwy, czysty.

Skoro zaś król Bolesław chciał wyruszyć z miasta Kruszwicy celem przeprowadzenia swojego zamiaru, na szczycie kościoła św. Wita ukazał się młodzieniec nadzwyczajnej piękności, którego cudowny blask napełniał przedziwnym światłem nie tylko samo miasto, lecz także należące do niego pola. Ten to młodzieniec, zeskoczywszy na oczach wielce zdumionego tłumu ze szczytu kościoła i idąc na czele, prowadził wojsko prostą drogą w stronę Nakła, aż przybywszy pod miasto Nakło, rzucił na miasto z rozmachem złoty oszczep, który trzymał w ręce, i znikł.

Kronika Wielkopolska, rozdz. 25, tłum. K. AbgarowiczListopad i grudzień roku Pańskiego 1227

Główkę swoją zadarło to maleńkie dziecię i spojrzało na mnie, bo jestem Pięknym Młodzieńcem. Uśmiechnąłem się do niego, a ono pomachało rączkami i nóżkami, radując się całym sobą. Moja opieka przyda mu się teraz, bo w ten deszczowy listopadowy poranek ojca jego mordują. I już stało się sierotą, w tej właśnie chwili, gdy wypowiedziałem słowo „śmierć”.

Mrugnąłem i przeniosłem się w miejsce mordu, pod Gąsawę, gdzie w rowie leżało nagie ciało xiędza Lestka o jasnych jak słoma włosach. Ulewa obmywała jego zakrwawione członki, choć ledwo chwilę temu leżał bezpieczny w balii z gorącą wodą, a nierządnica z plemienia Lilith masowała jego wstyd.

Nie zorientował się mój pan nieszczęsny, że na jego życie dybie Świętopełek, łaską Lestka uczyniony wielkorządcą Pomorza. Podły ten wąż przysięgę wierności złamał i zamiast swego księcia miłować, znienawidził go i zakradł się o brzasku wraz z wojskiem na zjazd w Gąsawie, gdzie władca Małej Polski z duxem śląskim Henrykiem i innymi możnymi panami radzili nad losem ziem lechickich i takoż się bawili. Po jednej z kłótni i popijaw Lestek bladolicy udał się do łaźni, by dojść do zdrowia w towarzystwie kurwiczek, a kiedy przysnął w ich objęciach, przez opary zakradli się do niego zbójcy, mylnie rycerzami zwani. Pierwszy z mordarzy poślizgnął się na mokrych kamieniach i tylko dlatego jego cios ledwo drasnął Piasta w ramię, za to rozchlastał szyję wtulonej w niego dziewki. Lestek zerwał się, zrzucił z siebie trupa, pochwycił oręż i jął dzielnie stawać, ale wrogów przybywało, a na pomoc ruszyła mu jeno garstka wiernych rycerzy. Lestek nie poddał się jednak, tylko śmiało ruszył do przodu, nie wstydząc się nagości, i przedarł się przez oprawców. Wybiegł z łaźni, dopadł koni i w towarzystwie pięciu zbrojnych pognał traktem ku wsi Marcinkowo.

Princeps wbijał pięty w końskie boki tak mocno, jakby miał na sobie rycerskie ostrogi, ale nie ujechał daleko, bowiem słudzy węża Świętopełka urządzili na niego obławę. Dopadli jego drużynę, okrążyli ją zgoła setką ludzi i zaczęli bić. Miecze ukąsiły końskie grzbiety, topory uderzyły w tarcze, włócznie ugodziły kolczugi. Rumak księcia stanął dęba i podkutymi kopytami uderzył w szyszak pieszego zbója, miażdżąc żelazo i wbijając nosal w jego szkaradną gębę. Inny zbrojny ugodził ogiera w brzuch, a lechicki Bucefał zarżał, wierzgnął i padł, przygniatając Lestka do ziemi. Princeps ledwo się wygramolił spod zwierzęcego cielska, a już cep bojowy zamłócił o jego nienawykłe do pokłonów plecy. Oprawca w kolczym kapturze kopnął Piasta w bok, obrócił go twarzą do nieba, pokazał mu swą gębę naznaczoną krostami po ospie i wraził w jego podbrzusze zimny, ociekający wodą miecz, który winien być znakiem rycerskiej prawości.

Trzech krakowskich rycerzy padło w obronie księcia, ale dwóch innych, widząc beznadziejną sytuację swojego pana, pierzchło w stronę lasu. Nie ścigano ich, wszak dorwano już tego, o którego toczyła się zwada.

Po chwili odjechali również oprawcy, uzyskawszy, co chcieli.

I zostałem sam, ja, Piękny Młodzieniec opłakujący swojego podopiecznego, który charczał i dygotał w błocie pośród pogiętych hełmów, ułamanych drzewców, strzaskanych tarcz i końskich oraz ludzkich zwłok. Mój pan, sponiewierany i zhańbiony. A taki był pewny siebie, taki dumny, że inni książęta mu się kłaniają i go słuchają, bo przecież włada dzielnicą senioralną i ledwo krok dzieli go od zjednoczenia ziem polskich, tymczasem okazał się ślepcem, którego pycha doprowadziła do upadku. Towarzyszyłem mu do ostatniego tchnienia i śledziłem jego myśli biegnące ku synkowi, którego nie tylko osierocił, ale i naraził na śmierć, gdyż teraz wilki zaczęły szczerzyć zęby ku niemu. I z tym żalem do samego siebie skonał princeps Poloniae, a nad smutną jego dolą użaliło się niebo strugami deszczu, tak jak niegdyś płaczące niewiasty litowały się nad skatowanym ciałem Pana Krysta.

Zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, znów byłem na piętrze palatium w surowo urządzonej izbie i siedziałem na belce u powały nad kołyską mojego nowego gospodzina. Bolesława, syna Lestka. Dziecię zacisnęło piąstki, wygięło usteczka i oczy łzami zrosiło, gdyż z mego pięknego lica wyczytało, jaki był koniec żywota księcia krakowskiego Lestka. I zaczęło chlipać i kwilić głosem powołanym do rządzenia, a teraz zmuszonym do śpiewania pieśni żałobnych.

Przybiegła piastunka i przyłożyła obfitą pierś do jego usteczek, ale ono odwróciło główkę, uderzyło cyce rączkami i wzgardziło nimi, albowiem żałości takiej nie leczyło się mlekiem. Niewiasta polała sutek miodem pitnym, by ten ukoił smutek i sprowadził sen, ale malec nie dał się nabrać na ten podstęp. Uniosła więc rąbek dziecięcej sukni i powąchała bruzdę, ale jej nos nie znalazł w lnianej pieluszce żadnej przykrości, za to maluch, rozdrażniony poniewieraniem, jął zawodzić jeszcze głośniej, zdradzając heraklesową siłę drzemiącą w kruchych piersiach. Córa Ewy wzięła dziecię na ręce, przytuliła je i ukołysała, okazując namiastkę matczynej miłości, choć miłości udawanej, albowiem jej myśli biegły ku własnemu synkowi, którego zostawiła w zimnej chałupie pod opieką starszej dziatwy. Zastanawiała się, czy on też płacze, a ja szepnąłem, że tak właśnie jest, bowiem wszystkim niemowlętom w grodzie Kraka nakazałem opłakiwać śmierć ich ukochanego xiędza Lestka.

Na nic zdały się kojące śpiewy, na nic pokrzykiwania, na nic gruby palec w dziecięcej buzi. Nie pomogły podskoki, głupie miny, gęganie i kwakanie. W sercu piastunki zakiełkowała złość, która zakwitła i wydała owoc w postaci straszliwego krzyku i jeszcze gorszej intencji. Gruba baba przytuliła mocno Piasta, wcisnęła jego rozwydrzone usteczka w rozpasane cielsko i na jedną, króciutką chwilę stłumiła płacz, a ja poczułem w piersiach ból mego gospodzina, który nie mógł zaczerpnąć oddechu. Ukazałem jej swe piękne oblicze promieniujące słusznym gniewem, co sprowadziło na nią opamiętanie. Odstawiła dziecko od sadła, a ono nabrało powietrza i zakwiliło jeszcze donioślej, jakby chciało ukarać wyrodną opiekunkę. Kobieta uznała swą winę, przyjęła napomnienie i sama popadła w rozpacz. Łza zakręciła jej się w oku, a wstyd ścisnął gardło. Próbowała wyprzeć z głowy pamięć o swych niegodziwych myślach, lecz moje oblicze przypominało o jej hańbie.

Hałas postawił na nogi wszystkich w palatium. Do izby weszła księżna Grzymisława odziana w prostą błękitną suknię. Dumna spadkobierczyni synów Ruryka, w której żyłach płynęła krew okrutnych pogańców z Północy, stąpała boso po kamiennej posadzce. U szyi zwisał jej ciężki złoty krzyż, a w rękach trzymała swój psałterz, gdyż ledwo wstała od porannych modlitw. Na widok dziecka bujanego na rękach pokręciła głową i wskazała palcem na kołyskę.

Skarcona piastunka położyła dziecię do sosnowej skrzynki przyozdobionej u wezgłowia prostym krzyżykiem nadającym jej wygląd małej trumienki, jednak nawet delikatny dotyk bobrzych i gronostajowych futerek oraz ciepło czerwonego kocyka nie przyniosły Bolusiowi ukojenia. Rodzica zbliżyła dłoń do czerwonej od płaczu twarzyczki i lodowatym kciukiem nakreśliła znak krzyża na dziecięcym czole. I ta pieszczota na nic się zdała, zatem Grzymisława przysiadła na zydlu, otworzyła książeczkę i zaśpiewała Venite exsultemus, starając się przekrzyczeć księcia. Ale choć ta piękna pieśń mówiła o chwale Boga Ojca, to maleńki xiądz nie znalazł w niej pocieszenia. Nie pomógł również Pater noster, jakby to zdolne dziecię już znało lingua latina i na wzmiankę o tacie w tym większą wpadało rozpacz. Dopiero gdy rodzica przywołała z pamięci słowa planktu na śmierć pierwszego Bolesława zwanego Sławnym i wyśpiewała je smutnym głosem, berbeć zaczął się wyciszać i w końcu zamilkł, gdy w zimnej izbie rozległy się słowa stosowne do okazji:

Wy, matrony, swe korony rzućcie niepotrzebne!

W kąt schowajcie stroje cenne, złociste y srebrne

W suknie strójcie się włosienne, żałosne y zgrzebne!1

Matka pokiwała głową, zadowolona z siebie, choć to raczej mnie winna dziękować za wyciszenie syna, bowiem ukazałem mu swe promieniujące oblicze, uśmiechnąłem się do niego i wyszeptałem, że żałość spełniła już swoje zadanie: obwieściła śmierć Lestka Piasta i od teraz to inni zajmą się lamentami. Oddech dziecka zwolnił, łzy osuszył wiatr dostający się przez szpary w okiennicach, a piąstki się rozluźniły. Mały dux włożył rączkę do buzi i zasnął.

Mrugnąłem i przeniosłem się na dach kościoła Świętego Michała wzniesionego w obrębie wawelskiego grodu. Lubię dachy świętych przybytków. Niegdyś zdarzało mi się przesiadywać na zikkuratach, bożnicach i meczetach, a szczególnie wygodnie stróżowało mi się na Akropolu, Panteonie i oczywiście na wieżyczkach świątyni Salomona. W Lechii miałem do wyboru kolegiaty, bazyliki, kaplice i rotundy w liczbie wcale nie małej. Na samym wzgórzu wawelskim odpowiadało mi siedem dachów, a łącznie z najbliższą okolicą grodu było tutaj dwadzieścia osiem przybytków Pana Krysta.

Przykucnąłem na kalenicy, skąd miałem widok na cały gród otoczony ziemno-drewnianym wałem i na Otok, to jest obwarowane podgrodzie, gdzie zamieszkiwali włodycy, duchowni i kupcy. Dalej leżały osady wolnych kmieci i wsie służebników, a między sadybami wiły się Wisła, Rudawa i Prądnik zasilane dziesiątkami potoków i strumieni. Nurty rzek napędzały rozliczne koła młyńskie, a jeziorka i połączone kanałami stawy tworzyły raj dla rybaków i wędkarzy. Niemal u stóp Wawelu znajdowała się wyspa, a na niej wieś Bawół z łąkami do wypasu bydła, garbarniami, rzeźniami i jatkami. Wrony przesiadywały na Bagnach Żabiego Kruka, gdzie gniły szczątki draco, a pieczę nad tym, aby przeklęty ten całożerca nie powstał z martwych, sprawowali Michał i Jerzy, którym wzniesiono kościoły na wawelskim wzgórzu. Aż po horyzont rozciągały się żyzne pola, teraz przykryte lekką warstwą śniegu, oraz lasy i strzeliste góry, gdyż zaprawdę był to kraj rozległy i bogaty.

Dostrzegłem rycerza na spienionym koniu, który gnał wiślańskim gościńcem. Potrącił zagrodnika niosącego chrust, rozgonił stado kaczek i dopadł do południowej bramy. Strażnicy rozstąpili się przed nim, a ten popędził dalej, pod górkę, aż do samego palatium, gdzie zsiadł z konia. Znałem już wieści, które przywiózł, a teraz, po trzech dniach od napadu żałości małego Bolesława, poznali je wszyscy. Książę Lestek został zamordowany.

Dobre mam ucho, więc nie musiałem opuszczać kalenicy, by usłyszeć poruszenie przechodzące w pomruk gniewu i płacz. Wkrótce lament zaczął się rozchodzić po całym Krakowie, niczym zaraza, i nie zatrzymały go wały ani śnieżyce, gdyż rychło dotarł do okolicznych grodów i wsi.

Cztery razy opuściłem i uniosłem me piękne powieki i cztery dni minęły. Zobaczyłem zbliżający się do stolicy Małej Polski pochód, a w jego centrum otwarty wóz ciągnięty przez cztery przystrojone czarnym suknem konie, na którym leżało ciało princepsa Lestka. Z grodu wyszła druga procesja złożona z rzeszy duchownych, możnych i rycerzy w błyszczących pancerzach, prowadzona przez bosą Grzymisławę w zgrzebnej sukni. Ducissa nie roniła łez, raczej złościła się na pana męża, że zostawił ją na pastwę wrogów, choć wcale nie samą, gdyż nawet teraz miała ze sobą dziecię, przyszłego pana tych ziem, które trzymała za rączkę. Mój gospodzin szedł pewnie jak na wiek ledwo przekraczający roczek, a w przeciwieństwie do matki nie nosił żałobnych szat ani sukni dziecięcej, tylko strój iście królewski, na który składały się buciki z cielęcej skóry, spodenki z wełny, lniana tunika wyszywana złotą nicią i purpurowy płaszczyk z gronostajowym kołnierzem. Cały ten przepych miał dobitnie pokazać poddanym, że dla Bolusia skończyło się dzieciństwo, a pod jego rządami dla dzielnicy nadejdą nowe, lepsze czasy. Mały książę, cierpiący z powodu ojcowskiej lekkomyślności, potknął się trzy razy, ale dzięki mocnemu uściskowi matczynej ręki ani razu nie upadł. Także on nie płakał, gdyż ja, Piękny Młodzieniec, szedłem obok niego i zapewniałem uśmiechem, że wszystko będzie dobrze.

Oba pochody spotykały się na gościńcu, pięćset kroków od umocnień grodu, w tym samym miejscu, gdzie wiele lat temu, przy zaślubinach książęcej pary, odbyło się inne ceremonialne powitanie, tyle że wtedy to Lestek wychodził po Grzymisławę, no i był lekko pijany, a nie martwy. Księżna dotarła do wozu wyścielonego złotogłowiem, barwnymi suknami i marami, na których spoczywał okryty całunem xiądz. Uchyliła tkaninę, sięgnęła po dłoń małżonka, z trudem uniosła ją do ust i pocałowała. Po tej pieszczocie na powrót zakryła ciało i posadziła Bolesława na wozie, słusznie się lękając, że ten mały książę mógłby jednak nie dojść o własnych siłach do grodu i marudzeniem zburzyć mir o swojej przedwczesnej dojrzałości. Wdowa stanęła obok wozu i na jej rozkaz połączone grupy ruszyły ku grodowi.

Rozpoczęły się egzekwie. Kondukt żałobny poprowadziła książęca drużyna, czyli dwudziestu konnych pancernych, którzy groty włóczni trzymali wysoko, a głowy nisko, albowiem zawiedli w godzinie próby i nie ochronili księcia. Dalej ciągnęli wojacy w czerni, a za nimi chorążowie wymachujący umieszonymi na włóczniach proporcami. Wśród znaków podległych księciu ziem i signa militaria przybyłych na pogrzeb rycerzy znalazły się gołębie, gryfy, pawie i orły piastowskie ze zdartym dziobem i skrzydłami zaciśniętymi w pięści, lwy stojące na dwóch łapach, półksiężyce z krzyżykiem, dach katedry i wizerunek Świętego Wojciecha, a na jednym z proporców widniała prawica Opatrzności przypominająca dłoń Pięknego Młodzieńca.

Za swymi włodykami na białym rumaku jechał dux Lestek Kazimierzowic, choć oszukańczy, bo wcielał się w niego Klemens z Ruszczy, przystrojony jak princeps Poloniae w książęcą kolczugę, tunikę i hełm stożkowy z wachlarzem pawich piór. Po śladach kopyt pozostawionych w lekko zaśnieżonym błocie szli mężowie ze świecami, mnisi, zakonnice i kanonicy we wronich barwach, którzy śpiewali pieśni żałobne i łzami obmywali trakt dla wozu pogrzebowego. Spoczywali na nim dwaj moi panowie, poprzedni i obecny, oraz Ja, Piękny Młodzieniec, kucający za malcem i głaskający go po główce, ażeby go zapewnić o swoim nad nim czuwaniu. Gdy koło wozu najechało na kamień, cała nasza trójca podskoczyła, wzbudzając lęk, ale też, ku memu oburzeniu, nieśmiałe uśmiechy na gębach niektórych włodyków, rzemieślników, kmieci i służebników, co to tworzyli stale rosnącą ciżbę snującą się za pojazdem.

Procesja dotarła do bramy Otoku i ruszyła do podgrodzia, gdzie czekał kolejny legion żałobników. Na widok ciała ukochanego xiędza niewiasty zapłakały i zaczęły lamentować z taką mocą, że rwały sobie włosy z głowy i rozdrapywały twarze, mężowie zaś padli na kolana i jęli rozdziewać szaty, a rozpacz jednych i drugich stała się jeszcze okazalsza, gdy z szeregu dworzan wystąpiło dwóch mężczyzn z misami wypełnionymi monetami i cisnęło denarami pod nogi najgorliwszych żałobników. Trasa pochodu wiodła od kościoła do kościoła, a wóz zatrzymywał się przy każdym z nich. Wdowa wraz z innymi wiernymi modliła się u wrót świątyni, zaś po skończeniu pacierzy dworzanie ściągali z wozu pogrzebowego drogocenne sukna i składali je na ręce duchownych.

Tłum dotarł w końcu do bramy wawelskiego grodu, przez którą przepuszczono już tylko niewielką część żałobników. Nieboszczyk został ściągnięty z wozu i dalej poniesiono go marach. I ja więc opuściłem gniazdko uwite w złotogłowiach i ruszyłem pieszo obok księżnej wdowy, trzymając mego Bolusia za rączkę, a nasze uszy zalała nowa fala śpiewów i lamentów dobywających się z gardeł książęcych ciurów, dworzan i stróżów. Cała nasza trójca weszła do palatium z garstką duchownych i rycerzy niosących swego poległego pana. Złożyli oni mary z ciałem xiędza Lestka na środku sali głównej, gdzie jeszcze niedawno zasiadał na tronie i przyjmował gości.

Nastał pusty wieczór, a po nim pusta noc.

Reszta żałobnych katuszy została memu gospodzinowi oszczędzona. Boluś został odprawiony na górę, do izby tuż nad salą główną. Po jego policzku spłynęła łza, gdyż służba wyniosła kołyskę, a wniosła twarde łoże. Z matczynego rozkazu skończyły się dla niego wygody dzieciństwa. Wychodzący ciura zdmuchnął świecę i zamknął drzwi. Zostaliśmy sami. Malec położył się do łóżka, nakrył niedźwiedzią skórą i skulił się, drżąc z zimna i smutku. Pogłaskałem go po główce i by pomóc mu zasnąć, począłem opowiadać, co działo się pod nami.

Pan ojciec leżał na wznak na wyścielonych drogimi suknami marach. Nie przykrywał go już całun, toteż wszyscy mogli oglądać jego blade wargi, zapadnięte policzki, długie, rozścielone na poduszce jasne włosy i zamknięte aż do Sądu Ostatecznego oczy. Dux do snu wiecznego odziany został w wyszywaną złotem tunikę i podszyty adamaszkiem płaszcz z grubego sukna karmazynowego. U stóp położono mu rycerskie ostrogi, przy głowie książęcy diadem, a w złożone na piersi dłonie włożono rękojeść obnażonego miecza, którego sztych sięgał niemal kolan. Wokół mar ustawiono dwanaście wysokich świec łojowych, a ich blask odbijał się od surowych, kamiennych ścian palatium. Dym z palonych kadzideł wzmagał panujący w pomieszczeniu półmrok, ale zabijał też fetor kilkudniowych zwłok. Mimo grudniowej nocy i pierwszego śniegu za oknami w sali nie było wcale zimno, bowiem pod posadzką, w umyślnie zbudowanym pomieszczeniu grzewczym, rozpalono piece, które przez kanaliki i szpary w kamieniach rozprowadzały gorące powietrze w komnacie głównej.

„Gdy kota nie ma, myszy harcują” – tak się niegdyś mówiło albo mówić będzie, a w tym wypadku należałoby rzec: „Gdy książę umrze, poddani spiskują”. W Wielkiej Sali panował żałobny nastrój, głosy modlitw nie cichły nawet na chwilę, mimo to słyszałem szepty i widziałem gesty, które nie miały nic wspólnego z pobożnością. Przelotne uśmiechy, fałszywe ukłony i porozumiewawcze muśnięcia dłoni. Poznałem wstrętne knowania żałobników, ich udawaną życzliwość wobec mojego gospodzina. Pozornie pragnęli roztoczyć opiekę nad maleńkim Panem Krakowa, cały czas jednak zerkali na puste książęce krzesło stojące przy wschodniej ścianie komnaty.

Na razie kości w swej dłoni trzymała Grzymisława. Niewiasta przywdziała strój skromny, ale tytuł wielki, słudzy zwali ją bowiem ductrix Cracoviae et Sandomiriae albo ducissa Poloniae, to jest księżną całej Polski. Władczyni nawet na krok nie odstępowała mar, przypominając obecnym, jak ważną funkcję pełniła u boku swego umiłowanego Lestka, a przy swych bokach miała uczonego biskupa Iwo Odrowąża, przewodniczącego w modłach, oraz wojewodę Marka z rodu Gryfitów. Jakżeby obaj chcieli być ojcami dla mojego gospodzina i pomóc matce w jego wychowaniu. Sprawiedliwy byłby to triumwirat i z pewnością lepiej by się skończył niż ten z udziałem Juliusza Cezara, mego dawnego podopiecznego.

Inni szeptali jednak: „Nie godzi się, aby obcy sprawowali pieczę nad tym dzieciątkiem, skoro tak wielką ma rodzinę”. Albo: „Piastowie dbają o swoich”, a mówiąc to, nawet nie okazywali wstydu, choć przecie jeden z nich leżał właśnie ubity i niepomszczony.

Najdosadniejsze żądania wysuwał Konrad, książę ziemi mazowieckiej i brat zmarłego Lestka, choć nie czynił tego osobiście, tylko przez swego syna Kazimierza. Szesnastoletni Kaziu niedawno został pasowany, więc teraz pysznił się ostrogami, rycerskim pasem, błyszczącą kolczugą oraz haftowaną tuniką i z właściwą swemu wiekowi głupotą mienił się równym wszystkim piastowskim władcom. Jeszcze przed egzekwiami ogłosił, że jego wielki ojciec wypełni narzucony mu przez tradycję obowiązek i weźmie w opiekę tak bratową, jak i bratanka, sam zaś Kaziu z najwyższą przyjemnością nauczy maleńkiego kuzyna rycerskiego rzemiosła. Podczas czuwania przy marach próbował płakać po męsku, to znaczy rzewnie, ale przy zachowaniu zaciętego wyrazu twarzy i wyprostowanej sylwetki, żeby wyglądać na duxa litościwego, lecz dumnego. Nikt nie dał się nabrać na tę pozę. Wybiegam myślami w przód i widzę go na uczcie pogrzebowej, jak krzyczy, że on i jego ojciec pomszczą śmierć Lestka i ubiją zdradzieckiego Świętopełka, samozwańczego księcia Pomorza. Mówi jednak o tym tak głośno i tak często, że nikt nie wierzy w jego słowa, a gdy w końcu wpada pod stół napity winem, uznaje się te obietnice za pijackie przechwałki.

Ponownie ojcem chciałby też zostać Henryk ze Śląska zwany Brodatym, który przydomek zawdzięczał okazałemu zarostowi noszonemu wbrew przyjętej modzie na gładkie lica. I ten dux swoich dobrych chęci nie przybył głosić osobiście, bowiem raniony został pod przeklętą Gąsawą, a uszedł żywy tylko dzięki dzielnemu Peregrynowi, który własnym ciałem osłonił swego pana przed mieczami wrogów. Stary lis wysłał w swoim zastępstwie syna Henryka, pobożnego księcia o wielu cnotach, który do małopolskich wielmożów zalecał się dyskretnie, a głównie to się modlił, samą swoją obecnością przypominając zebranym, że Wrocław leży niedaleko Krakowa, i jeszcze głośno śpiewał, gorliwie powtarzając słowa psalmów intonowanych przez biskupa Iwo i księżnę wdowę, jakby zapowiadał, że gdy nadejdzie pora, Henrykowie przemówią jednym głosem z krakowskimi dostojnikami i duchownymi.

Obaj ci panowie musieli się jednak liczyć z ojcowskimi dążeniami Władysława o nogach cienkich jak cisowe laski, władającego Wielką Polską. Czego stary, bezdzietny Piast własnym lędźwiami dokonać nie potrafił, chciał uzyskać układami, i to czynionymi ze znacznej odległości. Od obecności na pogrzebie wymówił się waśnią ze swoim bratankiem Odonicem, który od lat nastawał na jego życie i z nim wojował. Na Wawelu przyjęto takie wytłumaczenie ze zrozumieniem, albowiem i tutaj znano łotrostwa Władysława Odonica, tego wściekłego psa podejrzewanego o udział albo i zorganizowanie obławy na xiędza Lestka, co potwierdzał Władysław Laskonogi. Na uroczystościach pogrzebowych praw pana Wielkopolski strzegł więc biskup Paweł z Poznania. I w Gąsowie zastępował on księcia, a przed laty świadkował przy układzie między Władysławem i Lestkiem, na mocy którego w wypadku śmierci jednego z sygnatariuszy jego ziemię przejmie ten drugi. Obaj książęta nie mieli wtedy synów, więc takie zabezpieczenie dzielnic wydawało się roztropne. W palatium, czuwając przy zwłokach, duchowny przypominał o tym porozumieniu, jednak dyskretnie. Przechadzał się po sali i z każdym żałobnikiem, nawet tym najmniejszym, modlił się i pocieszał go słowami, że Pan Kryst nie zapomni o krakowskich duszach i ześle im anioła, by strzegł ich grodu. Nie musiał zdradzać imienia tego zbawcy, bowiem wszyscy wiedzieli, komu biskup dochowuje wierności.

I wszyscy śpiewali, modlili się i knuli w półmroku, za nic mając smród bijący od ciała i słabą poświatę brzasku. Wróciłem do mojego gospodzina, gdyż jeszcze sporo czasu miało minąć, nim krakowscy panowie wybiorą Bolusiowi nowego ojca. Przysiadłem na belce przy suficie i spojrzałem na wiercącego się w łóżku malca.

Byłem tym, który czuwa i nigdy nie zaśnie.

------------------------------------------------------------------------

1Fragment Pieśni o śmierci Bolesława autorstwa tak zwanego Galla Anonima w tłumaczeniu Józefa Birkenmajera z drobnymi zmianami językowymi. Gall Anonim, Kronika polska, Wrocław 2003, s. 38.Rok Pański 1228 – rok Pański 1231

Patrzyłem, jak rośnie to maleńkie dziecię.

Rodzic mego umiłowanego księcia ubity został pod Gąsową i leżał w kamiennym sarkofagu w katedrze na Wawelu, ale Bolek miał już nowego ojca, brzydkiego i lubieżnego duxa Władysława o nogach cienkich i powykrzywianych jak leszczynowe laski. Władysław nie okazał się jednak dobrym tatką, albowiem synka swego nie leczył z melancholii, nie uczył go rycerskiego rzemiosła i nie pokazywał mu, jak łapać świerszcze na Bagnach Żabiego Kruka, co gorsza, z domu go wygnał, w łaskawości swej zezwalając, by w odległej przyszłości doń powrócił. A o wszystkim tym zdecydowano w Cieni.

Ja też tam byłem, w trzecie nony majowe roku Pańskiego 1228, na plenum colloquium, to jest wiecu walnym pod gołą chmurką. Siedziałem w koronie dębu nad powieszoną na pniu kapliczką świętego Józefa, który niegdyś tak jak i ja był opiekunem gospodzina, tyle że Bożego, i obaj czuwaliśmy, co możni uradzą na temat Bolusia. Na wiec w Cieni nieopodal Kalisza, przy granicy między Wielką i Małą Polską, zjechali pan wojewoda krakowski Marek Gryfita, palatyn Pakosław Awdaniec z Sandomira, Mściwój kasztelan Wiślicy i wielu jeszcze innych możnych z ziemi krakowskiej, a wszystkim im przewodził mądry radą biskup Iwo Odrowąż przemawiający w imieniu Kościoła i księżnej Grzymisławy, która została wraz synem na Wawelu i tam modliła się o pomyślność dla swojej dzielnicy. Pod jej nieobecność za najważniejszego uczestnika zjazdu uznał się xiądz Wielkopolski Władysław, przez wrogów przezywany laskonogim rozpustnikiem, który takoż przyprowadził swoich radców, dworzan i wojów, a spośród nich największym sprytem odznaczał się biskup Paweł z Poznania.

Już kilka dni wcześniej rozbito pod wioską wytworne namioty, tworząc jakby oddzielną miejscowość. Ileż tam wina wypito, dziewek wygrzmocono i kłótni stoczono, tego nawet ja nie zliczę, ale to właśnie w tym obozie, przy rozmaitych rozpustach, toczono właściwe układy. Och, jakże kupczyć potrafiły te wyrosłe na smoczym truchle krakusy, jakby gadzie złoto, wciąż spoczywające pod wawelskim wzgórzem, na wiek wieków napełniło ich serca chciwością.

Co uradzono pokątnie, wnet ogłoszono na głównych obradach. Odbyły się one na niewielkim kopcu, na którego szczycie stał drewniany stolec i rósł wiekowy dąb z zawieszoną na pniu kapliczką świętego Józka, najsłynniejszego spośród wstydliwych. Na tym krześle siedział dux Władysław, a pod nim, na stokach kopca i dalej, na kwiecistej łące, stali możni zgodnie ze swoim starszeństwem. Przez cały dzień spierano się i godzono, aż w końcu Władziu zobowiązał się zachować krakusów w ich prawach, i to nie tylko rycerzy oraz kupców, ale i rzemieślników oraz zwykłych najemców. Nadto zapewnił, że nowych obciążeń i danin nakładać nie będzie, a gdyby przyszło mu na myśli nowe prawo układać, zasięgnie rady u biskupów i głów najważniejszych rodów, w razie zaś wojennego zagrożenia przybędzie wraz ze swymi rycerzami bronić Krakowa. Wszyscy zgodnie orzekli, że przyrzeczenia te są iusta et honesta, czyli słuszne i sprawiedliwe. Mądry Iwo Odrowąż zadbał również, by Władysław ulżył w powinnościach Kościołowi i uwolnił biskupie posiadłości od nadmiernej opieki książęcego prawa. W zamian za to wszystko xiądz otrzymał zgodę na usynowienie Bolesława Lestkowica i tym oto sposobem stary władca stał się opiekunem mego gospodzina oraz całej krakowskiej dzielnicy i ogłosił się princepsem Lechii. Raz jeszcze dwie Polski stały się jedną, i to na długie lata, albowiem Boluś został spadkobiercą starego księcia i kiedyś miał odziedziczyć ziemie obu swoich ojców. Na razie został jednak dzierżycielem ziemi sandomirskiej i tam miał zostać zesłany wraz z matką, której odebrano tytuł pani Wawelu, a obwołano ducissą Sandomira.

Układy zagryziono mięsiwem, zapito winem i przypieczętowano pijackimi uściskami, ale radosny nastrój nie potrwał długo. Ledwo Władysław zawitał do Krakowa i pogłaskał po jasnej czuprynce nowego syna, a już musiał wyjeżdżać zająć się sprawami Wielkiej Polski, gdyż przeklęty Odonic uciekł z więzienia i wszczął nową wojnę przeciwko swemu stryjowi. Nadto Konrad dux Mazowsza nie przestał śnić o Wawelu i za nic mając ustalenia w Cieni, zebrał armię i ruszył na południe.

Grzymisława lękała się tyranii Konrada i słała listy do Władysława, by wywiązał się z umów i przysłał swoich rycerzy na ratunek, lecz stary książę nie potrafił nawet nad swoją dzielnicą zapanować, więc doradził tylko, aby o pomoc zwrócić się do brodatego Henryka. Książę Śląska wyleczył już rany spod Gąsawy i gotów był przekuć porażki w zwycięstwa na placu boju. Wraz ze swym synem Henrykiem zrobili zaciąg śląskich rycerzy i nadto najęli niemieckiego żołnierza, by o lechickie sprawy walczył. Wielka ich siła przybyła do Małopolski i przez całe lato dawała dzielny opór grabieżcom i gwałtownikom z Mazowsza. Nie było to jednak po rycersku tak się wadzić i gonić po lasach, tedy Henrykowie umówili się z Konradem na walną bitwę pod Skałą.

Siedziałem na palisadzie wzniesionego wśród skał grodu i spoglądałem na bitwę. Starli się rycerze konni i spieszeni, wielkie pany z prostymi chłopami. Miecz przeciw tarczy, topór przeciw włóczni. Lśniące kolczugi pokrywały się błotem, a szłomy gubiły z czubów pawie pióra. Konie stawały dęba i rżały, zbrojni wymachiwali w żelazo przystrojonymi rękoma i krzyczeli, a nad całym tym zgiełkiem unosiły się zawołania bitewne i imiona książąt, którzy chcieli zostać opiekunami mojego gospodzina. Tego dnia wielu znakomitych rycerzy poległo, a gdy nastał zmierzch, rozgromiony Konrad czmychnął z resztką hufca, co nie przyszło mu łatwo, albowiem na pastwę wrogów musiał zostawić ciało swego młodego syna Przemysła, ubitego przez zwykłego ciurę.

Chwała zwycięstwa przypadła brodatemu Henrykowi i leciwy, ale wciąż silny w boju Piast został kolejnym opiekunem mojego Bolka. Ojcem go jednak nie obwołano, gdyż Władysław nie pozwolił sobie odebrać syna oraz jego włości, więc Ślązak objął we władanie Kraków jako wielkorządca Laskonogiego, a nie udzielny dux.

Wieści o bitwie dotarły do Grzymisławy już nazajutrz. Pamiętam dobrze, jak się radowała, spacerując po ogrodach Wawelu, i z jaką życzliwością witała obu Henryków w palatium, gdy ci opromienieni tryumfem zajechali do grodu Kraka. Myślała sobie, że stary Heniu, który nosił tonsurę i krótką brodę niczym mnich, okaże jej łaskę i pozwoli zostać w Krakowie, choćby w skromnym domostwie w Okole, ale blisko mogiły męża i dziedzictwa syna. Książę Śląska nie był gwałtownikiem i we wszystkim słuchał się rad swojej żony, pobożnej Jadwigi, ale w tej sprawie okazał się stanowczy i przypomniał wdowie, że jest ducissą Sandomira i ma wobec swojej dzielnicy obowiązki, wszak poddani bez monarchy są niczym owce bez pasterza. Musiała zatem potomkini ruskich kniaziów wypełnić postanowienia z Cieni i ruszyć na wygnanie.

Widziałem, jak się pakują. Nie brali kobierców, zdobionych kufrów, rzeźb, pozłacanych krzyży, stołów ani krzeseł, bowiem księżna dawała do zrozumienia, że to wszystko i tak należy do niej i do jej syna, a przecież gospodarz nie zabiera ze sobą mebli, gdy inny swój dom wyrusza odwiedzić. Ze wszelkich miar starała się wszystkich przekonać, że wawelską twierdzę opuszcza tymczasowo i na własne życzenie. Suknie i klejnoty szczodrze darowywała kościołom i klasztorom, nie zapomniała też o upominkach dla żon wpływowych krakowskich rycerzy, głosząc wszem i wobec, że jedyną pociechą po śmierci męża jest dla niej Pan Kryst, ten zaś Oblubieniec lubi niewiasty przyobleczone w zgrzebne suknie. W jej sercu rzeczywiście Bóg zamieszkiwał, ale ja potrafiłem dojrzeć jeszcze jedną przyczynę jej zachowania. Ducissa pragnęła dobrze zapaść w pamięci wpływowych krakowskich osobistości, tak by te nie zapomniały o jej sprawie.

Zabrane dobra zmieściły się na jednym wozie, a z wyroku Opatrzności był to ten sam pojazd, którym nie tak dawno w kondukcie pogrzebowym wieziono książęce ciało. Poznałem go, tak jak i Bolek, który podczas egzekwii podrapał jedną z desek.

Grzymisława jechała na koźle, obok woźnicy, ja siedziałem z Bolkiem na pace, a naszą straż stanowił skromny poczet rycerzy z rodu Awdańców. Mój gospodzin przed miesiącem skończył ledwo dwa latka i wcale nie rozumiał, dlaczego matka pozbawiła go najpierw kołyski, a teraz całego domu. Mało się odzywał w owym czasie, rozmawiał jeno ze mną, więc ludzie brali go za ociężałego i głupiego. Piastowie jednak tak mieli, że późno uczyli się mówić, za to gdy już posiedli tę sztukę, to wysławiali się głośno i stanowczo, a cały kraj drżał z powodu ich kłótni i sporów. Niemal trzysta lat temu mój niegdysiejszy podopieczny Mieszko przez siedem pierwszych lat życia był niewidomy, aż ja, Piękny Młodzieniec, położyłem dłoń na bielmie jego oczu i kazałem mu widzieć. Teraz musnąłem świetlistymi palcami usteczka mego Bolusia.

– Mama, siku!

Grzymisława odwróciła się na koźle i uśmiechnęła, bo te słowa utwierdziły ją w wierze, że jej Bolek będzie mówił i będzie żądał, a gdy zmężnieje, to wszyscy ulegną jego pragnieniom. Nakazała się zatrzymać i przeszła na tył wozu, by swoje maleństwo przytulić i wyściskać, ale w ostatniej chwili cofnęła wyciągnięte ramiona, bo przecież czułości przystawały prostej chłopce, a nie księżnej pani. Wróciła do swej codziennej oziębłości i postanowiła już nigdy nie okazywać słabości, tłumacząc sobie, że jeśli Bolek ma odzyskać swoje dziedzictwo, to musi być dla niego surowa, albowiem żaden mężczyzna nie obdarzy go ojcowską szorstkością, która garbuje skórę rycerza. Chwyciła chłopca za rękę, pomogła mu zejść na ziemię, postawiła go pod drzewem, spuściła mu gacie i nakazała ulżyć pęcherzowi. Bolek czuł się niepewnie, bo wcześniej jego kuśkę podtrzymywała mu mamka, ta jednak została w Krakowie, a tutaj nikt nie wykazywał chęci pomocy. Nie umiał jednak okiełzać sztywniejącego siusiaka, zatem ten wystrzelił, a pozbawiony kontroli ręki zaczął bryzgać na boki, mocząc zarówno gacie malca, jak i rąbek matczynej sukni. Grzymisława spojrzała z pogardą na to synowskie niepowodzenie, po czym podniosła kijek, trąciła nim książęcego członka i oznajmiła:

– Strzeż się tego diabła, albowiem sprowadza na mężów nieszczęścia.

Zawstydzony chłopiec spuścił głowę i zaczął cicho płakać, zupełnie zapomniawszy o samodzielności, więc podenerwowana rodzica pomogła mu się ubrać, wróciła z nim na wóz i nakazała ruszać dalej.

W Sandomirze przyjęto ich godnie, choć chłodno. Najsampierw Grzymisławie sprzyjało wiele rycerskich rodów, lecz grono to malało, gdyż ducissa dawała do zrozumienia, że nie zamierza być kukłą do przybijania pieczęci, ale samodzielną władczynią. Pragnęła rozporządzać, sądzić i karać, aby dobrze przygotować księstwo pod późniejsze panowanie syna, przez co na dworach i w zakrystiach coraz częściej dało się słyszeć głosy: „Dlaczego rządzi nami ta ruska kurwiczka?”. Wypominano jej wschodnią wymowę i pomawiano o skłonność do tyranii. Tymczasem w kraju rozgorzała nowa wojna.

Przez całe lato roku Pańskiego 1228 oddziały podłego Kondzia z Mazowsza pustoszyły Małą Polskę, ale w końcu zostały skutecznie odparte przez armię bohaterskich Henryków. Wrócił więc Konrad do swego dworzyszcza jak pokaleczony ogar do budy, ażeby tam lizać rany. A potem nastała zima i wiosna roku następnego, podczas której stary książę Henryk poczuł się władcą Krakowa i poniechał nowego zaciągu. Na starość bardziej skłaniał się ku radzeniu niż ku wojowaniu, zwołał zatem wiec Piastów i możnych panów do Spytkowic, by się z krewnymi raz na zawsze ułożyć.

Konrad nie został zaproszony, ale i tak posłał na niego swoich przedstawicieli, czyli wichrzycieli i mordarzy z rodu Toporczyków, a ci zakradli się do maleńkiego domu Bożego, gdzie stary Henryk słuchał mszy. Klęczący dux usłyszał za sobą rżenie koni, brzdęk kolczug i odgłosy toczącego się na zewnątrz boju, ale nie wstał i nawet się nie obrócił, gdyż clericus właśnie okazywał ciało Pana Krysta. Dopiero gdy sam duchowny ze strachu upuścił opłatek, a dla odwagi wypił duszkiem wino z cynowego kielicha, książę Wrocławia zerwał się z miejsca i dobył miecza.

Walka trwała krótko. Trzech zapaskudzonych krwią Toporczyków wpadło do świątyni z włóczniami, ale trzymanymi tak, jakby to były żerdzie do drażnienia niedźwiedzia w klatce. Książę miotał się i ciął, jednak szybko wytrącono mu oręż i wymierzonymi w kolana razami obalono na ziemię. Zaczęli go wtedy bić i katować, a potem jeden z oprawców chwycił go za siwą brodę i bez szacunku dla jego urzędu i starczego wieku wywlókł na zewnątrz i przerzucił przez koński grzbiet. Napastnicy wraz z uprowadzonym starcem odjechali na północ, zostawiając za sobą trupy książęcych sług.

Wieści o porwaniu szybko się rozniosły i młodszy Henryk, ten pobożny młodzian, zaczął się srożyć i nawoływał do pomsty, a w końcu poprzysiągł, że całe Mazowsze utopi we krwi, jeśli jego mieszkańcy nie oddadzą mu ukochanego ojca. Ogłosił nowy zaciąg, zgromadził wokół siebie bitnych wojaków i szykował się do wyprawy, chcąc ułagodzić swoją złość w grabieży i pożodze, a ponad wszystko w walce. I niechybnie doszłoby do wojny, gdyby na głowy rozjuszonych Piastów kubła zimnej wody nie wylała Jadwiga, żona starszego Henryka, a matka młodszego. „Czy godzi się zabijać niewinnych krześcijan z powodu rodzinnej waśni?”, „Czy po to Pan Kryst umarł za nasze grzechy, byście się mogli pozabijać w bitewnym błocie?” – pisała w listach ta święta kobieta. Nawet mnie to zdziwiło, że jej słowa zostały wysłuchane. Ducissa opuściła trzebnicki klasztor i udała się do Płocka, by rozmówić się z Kondziem, a ten znany okrutnik i bezwstydnik potraktował ją dwornie i zgodził się uwolnić jej męża, pod tym jednak warunkiem, że Henryk porzuci myśl o Wawelu i zrzeknie się opieki nad Lestkowym synem. Zgodzono się na to i upokorzony Piast wrócił do Wrocławia wspólnie ze swą żoną.

Chwiejnie się toczyło koło dziejów w roku 1229 i obrało niekorzystną drogę dla mojego gospodzina, wszak głównym kandydatem na jego ojca został gwałtownik rodem z Mazowsza. Zdołał on zbrojnie podporządkować sobie ziemie łęczycką i sieradzką należące do spuścizny po Lestku, a także przeciągnąć na swoją stronę część możnych z Sandomira, którzy nie uszanowali wcześniejszych obietnic i zdradzili mego gospodzina. Konrad zajechał do grodu w Sandomirze jak do siebie i z udawaną życzliwością potraktował bratową, głosząc, że oto na prośbę tutejszych panów przybył jej pomóc we władaniu dzielnicą. W pierwszym jednak rozporządzeniu ustanowił zarządcą księstwa swego własnego syna, który, podobnie jak mój podopieczny, nosił imię Bolesław. Wdowę po Lestku szwagier obdarował zaś włościami w Skaryszewie i wysłał ją tam, by pod jego czujnym okiem rządziła kurnikiem. Tylko Awdańce wstawili się za nią, co przypłacili utratą urzędów.

Grzymisława z synkiem spakowali dobytek na ten sam pogrzebowy wóz, na którym niedawno opuszczali Kraków, ale tym razem pojazd był jeszcze lżejszy, gdyż nie pozwolono im zabrać prawie niczego z i tak już skromnego dobytku. A gdy tak jechali podskakującym na nierównościach wozem, matka mówiła syneczkowi, że kiedyś przebędą tę drogę w drugą stronę, lecz prowadząc wojsko i zabijając każdego, kto nie padnie na kolana przed wielkim Bolesławem. Tymczasem musieli zamieszkać w skromnym dworze, odrobinę tylko okazalszym od posiadłości tutejszego sołtysa.

Rano w pewien letni dzień przysiadłem w kącie izby i obserwowałem, jak matka wychodzi na mszę do pobliskiego kościoła, a czteroletni książę zostaje sam w domu, ale wcale się tym nie martwi, bo gdy tylko zamykają się drzwi za rodzicą, wyciąga ze skrzyni drewniany mieczyk i zbitą z deseczek tarczę i zaczyna walczyć. Zablokował niewidzialny cios, pod którym ugięły się jego nóżęta, po czym wyprowadził pchnięcie, lecz w swej dziecięcej nieporadności trafił nie w wydumanego przeciwnika, ale w krzesło, przewracając je na podłogę. Podpowiedziałem mu, by całym ciałem szermował, uważnie nasadzał, a wroga raził ciosami skrytymi i skrętnymi. Wyjaśniłem, aby nastawał na przeciwnika słabością miecza, czyli odcinkiem od sztychu do środka, a blokował siłą miecza, która drzemie między środkiem brzeszczotu a jelcem. Ukazywałem mu się, uśmiechałem się do niego i mocowałem z nim, jak ojciec powinien mocować się z synem. Umiejętności te nie raz miały mu się przydać, jednak tu i teraz mógł jedynie słuchać, jak opowiadam o wojnach dorosłych toczonych w jego sprawie.

Kolejne lata nie były łaskawe tak dla mego dominusa, jak i dla całej Lechii. Konrad zamiast mścić się za śmierć brata, wszedł w układy z jego domniemanym zabójcą, Władysławem synem Odona, i razem z nim zaczął najeżdżać Wielką Polskę. Z wielką zajadliwością i okrucieństwem pustoszyli wsie i miasta, a w końcu zmusili do ucieczki Władysława Laskonogiego. Tak oto na starość przyszło temu rozpustnikowi błąkać się po cudzych ziemiach i błagać stronników o wsparcie dla swoich praw, a w końcu zawędrował on na sam Wawel, gdzie otworzono mu bramy i dano gościnę, ale potraktowano nader pobłażliwie. Małopolanie zaczęli się bowiem zastanawiać, czy na dobrego konia postawili w wyścigu o krakowski tron, wszak ten oto bezdomny dux nie wyglądał już na męża zdolnego obronić ich dzielnicę przed wszelkim zagrożeniem, jak to obiecał w Cieni. Szybko rozeszły się też pogłoski, że Odonic i Konrad podzielili między sobą ziemie Władysława i ten pierwszy miał zagarnąć Wielką, a ten drugi Małą Polskę. Laskonogi nie poddał się jednak i nawet gdy w listopadzie roku Pańskiego 1231 wybiła na niego ostatnia godzina, to śmierć zastała go w pośledniej Środzie, gdzie szukał nowych stronników, także wśród dziewek, co go ostatecznie zgubiło. Gdy rozkładał nogi szesnastoletniej Niemki, opierająca się panna sięgnęła po nożyk i chlasnęła go po gardziołku.

Tymczasem w odległym Skaryszewie mój gospodzin klęczał na podłodze skromnego kościółka i powtarzał za matką słowa pacierza. Szło mu dobrze. W wieku pięciu lat znał już na pamięć wszystkie pieśni z psałterza matki. Patrzył na nią jak na Bogurodzicę z obrazka, a ona na niego jak na swego Jezuska, ale tak było tylko w chwilach ich wspólnej modlitwy, bo z postanowienia Grzymisławy na co dzień nie okazywali sobie żadnej czułości. Nie brała go na kolana, nie dawała mu całusów na dobranoc i nie głaskała go po głowie, gdy popłakiwał wtulony w poduszki. Mój gospodzin bardzo sobie więc cenił te momenty bliskości przy wspólnej modlitwie, znosząc dzielnie ból kolan oraz pleców, i wcale się nie ucieszył, gdy przerwał im zziajany posłaniec z Sandomira.

– Xiądz Laskonogi nie żyje! – krzyknął jeszcze w progu.

– Na kolana w domu Bożym! – upomniała go księżna.

Odśpiewali jeszcze trzy psalmy, tyle, ile zamierzali, nim rzekli głośne „amen” i wyszli na zewnątrz. Grzymisława zawsze powtarzała Bolkowi, że obowiązki wobec Pana Krysta są najważniejsze, bo gdy się je zaniedba, to nie można mieć później do Niego pretensji, że nie dba o pomyślność swej dziatwy.

Stojąc w jesiennym deszczu i błocie, wysłuchali wieści, że dwa dni temu poległ xiądz Władysław, i to śmiercią, z której śmiała się cała Polska. Bolesław został bez ojca po raz drugi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: