Piastunka róż - ebook
Piastunka róż - ebook
SĄ TAKIE WSPOMNIENIA, KTÓRE KRADNĄ ŻYCIE. JĄ URATOWAŁA RÓŻA.
Flora przestała wychodzić z pokoju, zdana na łaskę – czy raczej niełaskę – swojej siostry. Jedyną jej radością był rosnący tuż za oknem wątły krzaczek róży, który uparcie walczył o każdy promień słońca. Flora skazała się na samotność z własnej woli. Nic nie przerażało jej bardziej niż inni ludzie. Nie po tym, co przeżyła siedem lat temu...
CZASEM TRZEBA SIĘGNĄĆ PO KŁAMSTWO, ŻEBY KOMUŚ POMÓC. PODSTĘPEM MOŻNA KUPIĆ ŚMIERĆ. ALE MOŻNA TEŻ PODAROWAĆ NOWE ŻYCIE.
Gdyby nie szantaż siostry, Flora nigdy nie odważyłaby się odpowiedzieć na to ogłoszenie. A przecież pielęgnowanie różanego ogrodu, gdzieś przy zagubionym wśród nadmorskich lasów dworku, było jej marzeniem. Kochała róże bardziej niż cokolwiek na świecie, ale strach przed światem skuwał jej serce. Nie mogła się domyślić, że tam, w tym samym ogrodzie, swoje demony oswaja ktoś, kogo już kiedyś spotkała. I to w dniu, o którym ze wszystkich sił pragnęła zapomnieć…
CZY TO MOŻLIWE, ABY TE DWA ZRANIONE SERCA BYŁY DLA SIEBIE JEDYNYM RATUNKIEM?
CZY KTOŚ, KTO NIE WIE JAK ŻYĆ, MOŻE NAUCZYĆ TEJ SZTUKI UKOCHANĄ OSOBĘ?
OPINIE CZYTELNICZEK
„Z utęsknieniem czekałam na nową powieść Katarzyny Michalak i jestem nią zachwycona! Pisarka kolejny raz dowiodła, że jest absolutną mistrzynią! Co za rozmach! Co za emocje! Co za akcja! Dawno nie miałam w ręku książki, która wzbudziłaby we mnie zarówno łzy wzruszenia, jak i uśmiech szczęścia. Uwielbiam!”
CzytamyDobreKsiazki
„Są takie wydarzenia, które rujnują całe życie i nic później nie jest już takie samo. Katarzyna Michalak wiernie oddała pełen lęków i samotności świat osób z zespołem stresu pourazowego. Pisarka doskonale portretuje uczucia, jakie targają ich sercami, pokazując bezradność i nierówną walkę z tą okrutną chorobą. Polecam wszystkim, którzy mają serce do kochania!”
OlgaCzyta
„Nie jest to powieść o miłości, choć dwa spragnione serca łakną bycia kochanym. Nie jest to historia traumy, choć jej źródłem jest jedno dramatyczne wydarzenie. Nie jest to również opowieść o kłamstwie, choć gdyby nie podstęp, nic by się nie zaczęło. „Piastunka róż” to opowieść o walce o siebie. Najbardziej bohaterskiej, bo tym, z kim mamy walczyć, jesteśmy my sami. Genialna!”
BiblioteczkaJoli
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9334-2 |
Rozmiar pliku: | 872 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
FLORENCJA
Uratowała mnie róża. Nie rosarium, o którym kiedyś marzyłam, nie różany zakątek w ogrodzie, którego nie miałam, nawet nie bukiet róż. Uratował mnie skromny, ale niezwykły krzaczek, z trudem walczący o promyk słońca.
Tę różę przywiózł przed rokiem mój tatuś właśnie dla mnie. Postawił ją w doniczce na balkonie niedaleko mojego okna, tak żebym przez szybę widziała parę kolczastych gałązek i dwa pączki, które lada chwila miały się przemienić w przepiękne kwiaty o ciemnoróżowych płatkach okalających kremowobiały środek. Nostalgia, bo tak właśnie nazywała się ta piękność, miała przywrócić mnie normalnemu życiu. Ale przecież to, co nie udało się psychiatrom i psychologom, nie mogło się udać nawet najpiękniejszej róży, prawda?
A jednak…
„Psychiatrzy? Psychologowie?”, zapytasz. Pewnie z niepokojem. „Coś z tobą nie tak?”
Wszystko ze mną nie tak. Bardzo nie tak. Musisz wiedzieć, droga wymyślona przyjaciółko, że siedem lat temu byłam zupełnie zdrową, szczęśliwą, uśmiechniętą dziewczyną. Miałam superrodziców – kochanych, wspaniałych i prawdziwie dobrych. Rozpieszczali mnie – ale tylko troszeczkę! Byli tacy… moi. Miałam paczkę wspaniałych przyjaciół, na dobre i na złe – Jezulu, co myśmy wyrabiali… Na dołek przez nich trafiłam, serio! Podkochiwałam się w chłopaku z sąsiedniego bloku, który zadurzył się w mojej siostrze, a ja z kolei stałam się obiektem westchnień pewnych bliźniaków – normalnie brazylijska telenowela. Liwii nigdy powodzenia nie zazdrościłam. Nieziemskiej urody też nie – a jest naprawdę piękna. Ja miałam swoje „miłości”, we mnie bujali się moi adoratorzy, ona miała swoich wielbicieli.
Tylko ten Ziemek… Chyba jego jednego pokochałam naprawdę. Całym nastoletnim sercem. Był najfajniejszym chłopakiem w szkole. Nie najprzystojniejszym, ale właśnie takim… fajnym. Na mój widok zawsze się uśmiechał. Nie można było nie odpowiedzieć tym samym. On pierwszy zaproponował pomoc, gdy miałam kłopoty z fizyką. I właśnie podczas koleżeńskich korepetycji się w Ziemku zakochałam. Po tym, jak mi się zwierzył, że za uśmiechem, który przykleja do twarzy przed wyjściem z domu, kryją się smutek i strach. Że wcale nie jest dzieckiem szczęścia i wybrańcem losu. Że tak naprawdę ma przechlapane – tak powiedział. Ale zanim otrząsnęłam się z zaskoczenia – chłopcy zwierzali mi się nie tyle „rzadko”, co wcale – żeby wyciągnąć z Ziemka, co tak tragicznego działo się w jego życiu, on umilkł. A potem szybko zmienił temat. I już do niego nie wrócił.
Tego wieczoru, gdy przerobiliśmy zadania na następny dzień, pocałował mnie. Lekko. Ot, musnął moje wargi swoimi. Ja nieomal się rozpłynęłam… Do dziś pamiętam falę rozkoszy, która spłynęła od ust do stóp. I gorąco. Tam. Ależ się wtedy zawstydziłam! Chciałam uciec do pokoju, chrzanić dobre maniery!, ale Ziemek przytrzymał mnie za ramię i poprosił: „Zapoznałabyś mnie ze swoją siostrą? Cholernie mi się podoba, a zupełnie nie zwraca na mnie uwagi”.
I cóż, to był początek końca mojej pierwszej miłości. Boże mój, ależ to bolało… Patrzeć, jak ukochany chłopak znika w pokoju siostry. Słuchać ich szeptów, cichego śmiechu, pocałunków… Ile łez wtedy wypłakałam, ile się naprzygryzałam pięści, żeby nie krzyczeć z rozpaczy i wściekłości…
Liwia trochę się Ziemkiem pobawiła, a po paru tygodniach, gdy na horyzoncie pojawiła się nowa ofiara, po prostu kazała mu spadać. Dosłownie tak się wyraziła, jak to ona: „Spadaj, dzieciaku. Jesteś dla mnie dobrych osiem lat za młody”.
Ech, trudno leczyć własne złamane serce, ale jeszcze trudniej patrzeć na cierpienie chłopaka. Na jego poszarzałą twarz, zapadnięte oczy i smutek, którego uśmiech nie mógł już ukryć. Nigdy się nie dowiedział, że młodsza z sióstr Dunaj oddałaby pół nastoletniego życia za jeszcze jeden pocałunek. Że kochałaby go tak, jak Liwia nikogo, oprócz samej siebie, nie pokocha…
Zniknął ze szkoły miesiąc później. Do dziś nie wiem, co się właściwie z nim stało. Czy wyprowadził się z całą rodziną, czy też zmienił liceum? Nie miałam pojęcia, gdzie mieszkał. Dojeżdżał z daleka, tylko tyle wiedziałam. I więcej go nie zobaczyłam. Ale obraz jego uśmiechniętych oczu i smak tamtego pocałunku noszę w sercu do dziś, czasem wyobrażając sobie, jak by to było, gdyby przychodził na korepetycje dla mnie, nie dla Liwii.
Nie wiem, czy ona o tym wiedziała, czy chciała mi jakoś tę stratę wynagrodzić – raczej wątpię – ale to Liwia zafundowała mi coś, co miało zagoić moje złamane serce. Właśnie zdałam maturę, śpiewająco, i nie dlatego, że byłam kujonem, po prostu nauka sama wchodziła mi do głowy. Rodzice byli przeszczęśliwi, szczególnie po tym, jak Liwia po raz drugi matury nie zdała i więcej próbować nie miała ochoty. Stwierdziła, że nauka ją nudzi, i postanowiła, że będzie modelką. Nagle ku rozpaczy rodziców, na zaproszenie jakiegoś szejka czy księcia – trochę z tym kręciła – wyjechała do Stanów i odstąpiła mi swoją wycieczkę, na którą uciułała z dorywczej pracy. Na początku nie uwierzyłam. Potrafiła być złośliwa i łgać. Tylko po to, by mnie albo rodzicom sprawić przykrość. Ale nie! Dostałam voucher i bilet w obie strony. Miałam lecieć do Tunezji! Na całe dwa tygodnie! Bosz, jak ja marzyłam o ciepłym, cudnie przejrzystym Morzu Śródziemnym, palmach i plaży ze złotym piaskiem. I zapomnieniu. O wszystkim i wszystkich.
Więc poleciałam.
Tydzień później świat mi się rozsypał. I już nic nie było pięknie i cudownie. Straciłam dawne beztroskie życie. Straciłam zdrowie. I studia. Straciłam przyjaciół i nadzieję na miłość. A na koniec… Na koniec straciłam…
– Co robisz, sis? – Liwia, oczywiście bez pukania, wparowała do pokoju Florencji. Przez ramię miała przewieszonych kilka sukienek. – Dasz mi feedback? Mam dzisiaj… Ty znowu ryczysz?! – Przewróciła oczami.
– Nie ryczę – odezwała się cicho Flora. – Wzruszyłam się.
– Czym?
Siostra bezczelnie porwała notes, mimo nieśmiałych protestów Florencji przeczytała kilka skreślonych przez nią zdań i prychnęła ze złością:
– Oho, ta znowu o naszych cudownych rodzicach czy raczej jej cudownych rodzicach.
– Liwia, przestań.
– Od urodzenia byłaś ich oczkiem w głowie. Florcia to, Florcia tamto. Do porzygu.
– Ciebie kochali tak samo jak mnie!
– Serio? – Zaśmiała się kpiąco. – Przez tę ich „miłość” nawiałam z tego domu, gdy tylko nadarzyła się okazja. Bo nigdy mnie nie kochali. A na pewno nie tak jak ciebie!
– Daj spokój, przecież wiesz, że to nieprawda…
– Spadaj z tymi pocieszeniami! Nawet to mieszkanie przepisali na ciebie! Zresztą, olać to.
Machnęła ręką. I natychmiast zmienił jej się humor. Potrafiła tak gwałtownie przeskakiwać ze złości, nienawiści czy śmiertelnej obrazy do charakterystycznego dla niej traktowania życia lekko i niepoważnie, że Florencja za nią nie nadążała.
Szczególnie dzisiaj, gdy wspomnienia z Tunezji znalazły się blisko, zbyt blisko szklanej szyby, za którą zdołała się przed nimi ukryć. Ale były tam. Szczerzyły czarne zęby, ostrzyły szpony. Jeszcze chwila i wbiłyby się jej w gardło i serce, ale dzięki Bogu uratowała ją – jak na ironię – starsza siostra. I nagle poczuła do niej wdzięczność, za to tylko, że jest.
– Sukienki miałam ci pokazać – przypomniała sobie Liwia, bezceremonialnie zrzuciła bluzę i szorty i półnaga zaczęła zakładać zwiewne błękitne cudo. – I jak?
Obróciła się parę razy, po czym zastygła w teatralnej pozie i wbiła w siostrę pytający wzrok.
– Wyglądasz prześlicznie – odparła Flora z takim entuzjazmem, na jaki było ją w tej chwili stać. – Zachwycająco.
– Wiem! – Liwia roześmiała się i obróciła jeszcze raz. – Ale potrzebowałam tego słowa, „zachwycająco”. Dzięki, sis. Ty też mogłabyś tak wyglądać – dodała nagle, patrząc na Florencję surowo. – Ale jesteś chuda jak szczapa i szara jak rozkładający się zombi. Gdybyś wyszła na dwór, na słońce… Kwiecień mamy!
– Daj spokój – Flora przerwała jej cicho, prosząco.
– Gnijesz tu… jak długo, zombiaku? W tych czterech ścianach, w porywach do łazienki i przedpokoju? Siedem lat? Ja pierdykam, siedem cholernych lat w zamknięciu! A ta? Będzie okej? – Znów niespodziewanie przeskoczyła do tematu sukienek, nie zauważając łez w oczach siostry. Albo nie chciała ich zauważyć.
Liwia potrafiła wbić szpilę. Oj tak. W dzieciństwie wręcz znęcała się nad młodszą o sześć lat Florą, szczypiąc ją, bijąc, zamykając w szafie czy w ciemnym pokoju – oczywiście gdy rodzice nie widzieli – dziś zaś raniła ją słowami. Nie pierwszy raz porównała Florę do gnijącego zombi. I nie ostatni.
– Słuchaj, coś postanowiłam – odezwała się, wkładając drugą sukienkę przez głowę. – Musisz wyjść do ludzi. Nie będę cię więcej obsługiwała. Nie jestem naszą mamą czy tatkiem, którzy ciebie, właśnie ciebie!, rozpieścili do tego stopnia, że jesteś życiową kaleką. Zdech… umarłaś siedem lat temu i pochowałaś się w tym mauzoleum, swoim uroczym pokoju, ale koniec z tym.
– Nie prosiłam cię o pomoc – wtrąciła Flora, czując, że krtań zaciska się jej ze strachu. Co ta diablica wymyśliła? Czym będzie ją teraz dręczyć?
Ostatnim pomysłem Liwii były kąpiele w zimnej wodzie. To znaczy Flora miała brać zimne prysznice. Podobno przywracały równowagę psychiczną. Tak twierdziła Liwia. Rozmontowała zamki w drzwiach, żeby siostra nie mogła się w łazience ukryć, po czym zakręcała ciepłą wodę i pilnowała, by Flora stała pod lodowatym potokiem dotąd, aż Liwia stwierdziła, że już dość. Dopiero wtedy Flora, drżąca z zimna i wstydu, mogła wyjść spod prysznica.
Było to dla niej nie do zniesienia, ale komu miała się poskarżyć? Przyjaciółki, nawet te najbliższe, wykruszyły się przez te siedem lat, a nowych w czterech ścianach swojego pokoju nie znalazła. Owszem, mogła zadzwonić na Niebieską Linię, ale to byłoby jeszcze trudniejsze. Ktoś pewnie by przyjechał… Wszedł do domu… Wypytywał Florę… O nie. Tego bała się bardziej niż podłości i szykan Liwii. Znosiła je więc z rezygnacją, nie widząc końca. Ani nadziei, że siostra kiedyś się nad nią ulituje.
Ta właśnie się rozkręcała:
– Otóż postanowiłam, sis, że koniec z kurierami. Będę odsyłać wszystko, co zamówisz. Od dziś zakupy robisz w Żabce. Dwa kroki stąd.
– Nie! Proszę cię! – Flora chwyciła siostrę za ramiona. W oczach miała przerażenie. – Ja nie dam rady! Po prostu…
– Przestań histeryzować! – Liwia odtrąciła ręce siostry. – To tylko wymysły, histerie i lenistwo! Tak, tak, jesteś leniwą mendą, a ja mam tego dosyć. Zmuszę cię do ruszenia dupy. Nie będę cię wyręczać. I nie będę sama harować na ten dom!
– Ja się dokładam. Przecież zarabiam. Liwia, błagam, dobrze wiesz, rodzice nieraz ci tłumaczyli, że to nie lenistwo i nie moje fanaberie. Jestem chora…
– Gówno, nie chora. Zaczniesz sama się obsługiwać albo… – Liwia z mściwym uśmieszkiem zawiesiła głos.
– Albo co? – wykrztusiła Flora z trudem.
– Albo będziesz musiała opuścić to mieszkanie.
– Ale ono jest moje! To znaczy nasze! Nie możesz!
Głos się Florencji załamał i zaczęła płakać. Cicho. Bezradnie. Bo wiedziała, że z wiedźmą o imieniu Liwia na pewno nie wygra. Nie miało znaczenia, w jaki sposób siostra wygryzie Florę z domu. Po prostu to zrobi.
– Nie rycz – odezwała się tamta zimno, bez cienia współczucia. – To dla twojego dobra. Staniesz na własnych nogach, zapomnisz o tych swoich fobiach i depresjach i wtedy pozwolę ci wrócić, okej?
„Nie. Nie okej!”, chciała krzyknąć Flora. „Nie możesz wyrzucić mnie z rodzinnego domu! Mieszkanie jest tak samo moje jak twoje, nawet bardziej moje, ja jestem właścicielką! Płacę rachunki, nie jestem darmozjadem!”, ale milczała. Musiała milczeć.
– No i co, ładna? – Liwia, natychmiast zapominając o temacie, obróciła się przed siostrą, prezentując sukienkę ze złotej satyny. Wartą zapewne więcej niż miesięczne utrzymanie mieszkania.
– Przepiękna. Wyglądasz cudnie – wykrztusiła Flora, pilnując, by głos się jej nie załamał.
Gdyby Liwia wyczuła choć cień wahania czy fałszu, szarpnęłaby siostrę za włosy albo uszczypnęła boleśnie w ramię. Tak, żeby Flora nosiła siniak przez dobry tydzień. Na szczęście zachwycona swoim wyglądem, uśmiechnęła się z zadowoleniem. Ale po chwili rzuciła:
– Tylko nie myśl, że tymi „przepiękna” i „cudnie” mnie kupisz. Uwierz: wyleczę cię ze wszystkiego. I z fochów, i z depresji, i z fobii, a przede wszystkim z lenistwa. Od dziś chodzisz do sklepu po zakupy albo zdychasz z głodu.
Florencja postanowiła to drugie.
„Niech to się skończy. Niech to się wreszcie skończy!”, błagała w duchu nieczułego Boga, wstając głodna i kładąc się spać głodna. Ale tylko trochę. Była tak skrajnie niedożywiona, że żołądek przestał w końcu domagać się jedzenia.
Tak mijały dzień za dniem. Praca przy komputerze, codzienna rozmowa z różą – niczym Mały Książę, ale Florencja nie miała z kim zamienić słowa, no oprócz siostry. Potem kąpiel, gorąca, jeśli Liwii nie było w domu, bądź lodowata. Kilka zdań w notesie, tak jak zaleciła psychoterapeutka. Garść tabletek, które miały pomagać, ale po tylu latach wciąż nie przynosiły ulgi. I wreszcie sen. Na szczęście bez snów.
Flora zupełnie przestała wychodzić ze swojego pokoju. Bo niby po co? Prowadzić uprzejmą konwersację z katem? Liwia tylko uśmiechała się drwiąco, widząc, jak siostra przemyka do łazienki i szybko wraca do swojej samotni. Przestała się uśmiechać jakoś po tygodniu, gdy Flora niemal zemdlała, biorąc – zimny oczywiście – prysznic.
– Nie mów, że naprawdę nie jesz! – krzyknęła zdenerwowana, stawiając Florencję do pionu. – Na pewno masz zachomikowane jakieś zapasy! Słuchaj, ja wyjeżdżam – zaczęła nieco spokojniej, widząc, że siostra przytomnieje. – Ty rób, co chcesz. Chcesz jeść, jedz, nie chcesz, nie jedz. Umrzesz w samotności i po powrocie znajdę gnijące zwłoki. Aha, mam jeszcze jedną wiadomość, myślę, że się ucieszysz… – Zawiesiła, jak to ona, głos, żeby spotęgować napięcie.
Flora patrzyła na nią obojętnie, marząc tylko o swoim łóżku. Nie udawała. Zasłabła już parę razy.
– Otóż, droga siostro, znalazł się chętny na nasze mieszkanie! I to na już! Nieruchomości zaczęły się sprzedawać na pniu i za miesiąc–dwa będę wolna! Wiesz, że od zawsze pragnęłam podróżować. Dużo i często. Wreszcie będę miała na to forsę!
Flora otworzyła szeroko oczy. Szok, przerażenie, żal, bezradność – te uczucia i masa innych wdarły się do duszy dziewczyny i odebrały jej oddech.
– A-ale jak to? – zdołała wreszcie wyjąkać. – Ty żartujesz, żeby mnie jeszcze bardziej udręczyć? Powiedz, że tak.
– Dręczyć cię kilkoma setkami?! To ty żartujesz! Kupisz sobie jakąś chatę na wiosce, zostanie ci na rosarium, przecież nawijałaś o tym od dziecka…
– Ale to nasz dom! Rodzinny! Rodzice chcieli, żebym…
– Rodzice nie żyją – ucięła twardo Liwia. – I nie chcę słuchać, co chcieli, a czego nie chcieli. Nie żyją. Połowa mieszkania należy do mnie, a ja chcę je sprzedać. Chyba że mnie spłacisz.
– Liw, proszę cię. – W głosie Florencji zabrzmiały błaganie i narastająca rozpacz.
Pierwszy szok minął i dziewczyna z przeraźliwą jasnością zrozumiała, że lada dzień zostanie wyrzucona z domu, ze swego azylu. Nie miała żadnych oszczędności. Skromne zarobki wydawała na jeszcze skromniejsze życie. Ale utrata domu przerażała ją mniej niż fakt, że będzie musiała wyjść. Do ludzi. Ludzi!
Odwróciła się, pobiegła do pokoju, przekręciła klucz w zamku i usiadła ciężko na łóżku. Zaczęła drżeć. Całym jej ciałem wstrząsała narastająca panika.
„To niemożliwe, niemożliwe!”, tylko ta jedna myśl kołatała w sparaliżowanym strachem umyśle.
Trwało to… Jak długo? Ocknęła się, gdy za oknem zapadał mrok. Wyszła na maleńki, wręcz symboliczny balkon. Odetchnęła głęboko czystym powietrzem. Przed nią roztaczał się widok na czarne wody Wisły i drugi brzeg. Nikogo z piętnastego piętra nie widziała i nikt nie widział jej. Kiedyś krzyczała do kumpli i kupelek na dole, śmiała się, była pełna nieposkromionej radości życia. Siedem lat temu zgasła. Tak po prostu. A osiem miesięcy temu zapragnęła umrzeć naprawdę. Lecz śmierć nie przychodzi na zawołanie, zaś na samobójstwo Flora była zbyt tchórzliwa. Jeśli jednak Liwia przeprowadzi swój plan…
Kucnęła przy swojej róży. Objęła dłońmi delikatny kwiat i wyszeptała:
– Ona to zrobi. Wiem, że to zrobi. Zawsze nienawidziła tego domu, mnie, a może i rodziców. Czasem, gdy oni nie widzieli, posyłała im takie spojrzenie… Tak, Liwia kocha tylko siebie. I lubi znęcać się nad słabszymi, jeśli ma pewność, że ujdzie jej to na sucho. Ręka jej nie drgnie, gdy będzie podpisywała za mnie akt notarialny. Nie będzie jej interesowało, że siostra z syndromem stresu pourazowego powinna zostać w miejscu, gdzie czuje się bezpieczna. Ma to gdzieś. Wróciła nie po to, żeby się mną opiekować, jak przyrzekła rodzicom, a po to, żeby mnie podręczyć – dopóki się jej to nie znudzi – potem sprzedać mieszkanie, odwrócić się na pięcie i zniknąć na zawsze. Zapomnieć o swojej siostrze wariatce, której się wstydzi. A co stanie się ze mną? Och, to Liwię obchodzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jedyna rodzina, która mi pozostała i którą starałam się kochać, naprawdę się starałam!, wyrzuci mnie ze swojego życia jak parszywego psa. I już nie będę miała ani domu, ani siostry.
Flora wróciła do pokoju, skuliła się pod kołdrą i zaczęła cicho płakać. Bezradnie, z żalem, który łamał jej i tak już poranione serce…ROZDZIAŁ II
DESMOND
Gdy mam chęci i czas, by wracać do przeszłości – a rzadko mam – zastanawiam się, co dla faceta takiego jak ja było w tym wszystkim najważniejsze. Może inaczej: utrata czego spowodowała, że z normalnego fajnego gościa stałem się psem na przykrótkiej smyczy, przywiązanym do jednego miejsca: Kasztelanki.
Utrata zdrowia? Pewnie tak. Utrata pracy, życia towarzyskiego, przyjaciół? Chrzanić to! Zamiast nich mam dom, z którego okien widać morze. Czy to mi wystarcza? Musi. Cholerną stratą, jaką poniosłem siedem lat temu, była całkowita utrata poczucia bezpieczeństwa.
Przed Tunezją byłem bohaterem, który nie raz i nie dwa ryzykował życie, używając sportów ekstremalnych jak narkotyków. Czego ja, wierząc we własną niezniszczalność, nie wyrabiałem! Najmilej wspominam rajd dwieście na godzinę po rosyjskich drogach. I dwa dni w tiurmie, gdy nas w końcu złapali. Czego ja nie próbowałem w ramach doświadczeń metafizycznych! Chyba tylko sromotnika. Tak, szajsu, po którym mój kumpel z pracy się przekręcił, jednak bałem się zażyć.
A praca? Tutaj też balansowałem na cienkiej linie, wciskając biednym, naiwnym Polaczkom banksterskie gówna: lokaty i fundusze, na których nie mogli zarobić, czego byłem całkowicie świadomy. W imieniu banku i dla banku bezczelnie okradałem tych ludzi, pilnując jedynie, by prawdziwych szych – polityków czy bandziorów z mafii – jednak nie naciągać. Aż tak ekstremalny nie byłem.
Z moją przystojną facjatą, inteligencją i umiejętnością manipulowania ludźmi potrafiłem sprzedać i kupić wszystko. To i dorabiałem sobie na boku. Dorabiałem tak skutecznie, że razem z pracą w banksterce jeszcze przed trzydziestką miałem pierwszy milion na koncie.
I oto ja, taki inteligentny, bogaty i przystojny, nagle tracę wszystko. Oprócz moich milionów...
Co mnie, do kurwy nędzy, podkusiło, by lecieć do tej pierdolonej Tunezji?! Miałem cały świat do dyspozycji, ale nie! Lalka mówi: Tunezja, więc Dessi kupuje bilety, bookuje hotel i leci jak ten kretyn z żoną i małym dzieckiem nad kryształowe morze, pod palmy, gdzie przez pierwszy tydzień będzie rwał miejscowe piękności, pozwalając Lalce na niewinne flirty z książętami Orientu, zaś drugiego tygodnia… nie będzie. Po prostu nie będzie.
I już nigdy, nigdy!, nie odzyskam mojej największej straty, o której nie mogę nawet myśleć…
Desmond poczuł, jak krtań zaciska się z bólu, a ciało zaczyna drżeć. Oczy zapiekły od łez. Przycisnął dłoń do powiek, by powstrzymać słone krople, zanim spłyną po policzkach. Nikt go nie widział. Plaża była pusta po horyzont, ale sam fakt, że znów płacze, że nadal płacze, był dla mężczyzny nie do zniesienia.
Po siedmiu latach powinien jakoś pogodzić się z tym, że przeszłość nie wróci. Zaakceptować nową rzeczywistość. Bez całonocnych hulanek z kumplami i rajdów po Rosji. Bez tańca na granicy prawa, jak mu banksterzy zagrają. Bez przyjaciół i Lalki. Bez rodziny. Wreszcie bez Matiego…
Ale nie potrafił.
Serce i dusza wyrywały mu się do wszystkiego, co stracił, lecz poharatany umysł szarpał za smycz. Lata terapii nie przynosiły skutku. Gdy wydawało się, że jest lepiej, koszmar uderzał z miażdżącą siłą i niweczył wysiłki psychologów, a także samego Desmonda. Dopiero dwa lata temu odważył się zrobić krok poza mury Kasztelanki. Przed kilkoma miesiącami dotarł aż tutaj, na plażę. „Aż”, ktoś zapyta? Tak, dla Desmonda było to aż…
– Dessi. – Ciche słowo i delikatne dotknięcie w ramię sprawiły, że drgnął gwałtownie. Z gardła wyrwał mu się krótki krzyk, który brzmiał raczej jak urwany skowyt. – Boże, przepraszam. – Ciocia Helena, bo to ona przyszła po Desmonda, pogładziła go po plecach. – Myślałam, że mnie słyszysz. Wołałam cię.
– Nie słyszałem – uciął odpychającym tonem.
Od morza wiał silny zimny wiatr. Może ciotka nie zauważy…?
– Coś nie tak?
Zauważyła. Oczywiście.
Helena z troską zajrzała w załzawione oczy mężczyzny, po czym owinęła się szczelniej kurtką i usiadła obok.
– Zbliża się rocznica? – rzuciła domyślnie w przestrzeń.
– A co, masz ochotę celebrować? – odparł równie opryskliwie co przed chwilą.
– Oszczędzisz mi tych złośliwości? – zapytała spokojnie, cierpliwa jak zawsze.
– Nie dzisiaj – odburknął.
Ale nie wstał i nie odszedł. Potrzebował towarzystwa jedynej bliskiej osoby, jaka mu została.
– Dessi, wiesz, że to już siedem lat?
– Naprawdę nie musisz mi o tym przypominać.
Zapadło milczenie. Nie musiała Desmondowi o niczym przypominać. Zrobił to za nią koszmar senny sprzed dwóch dni, z którego mężczyzna próbował się wyrwać, krzycząc i szlochając na przemian. Helena wpadła do pokoju, próbowała otrzeźwić mężczyznę potrząsaniem za ramiona, a gdy to nie pomogło, uderzyła go w twarz. Raz i drugi. A potem siedziała niemal do świtu, płacząc razem z nim… Tej nocy podjęła decyzję: musi mu pomóc. Wszelkimi sposobami musi sprawić, by Desmond odzyskał spokój.
W przeszłości było między nimi różnie. On nie za bardzo przepadał za ciotką dziwaczką, snującą się w długich sukniach po czymś, co nazywała pałacem, a o czym on niezmiennie mówił „ruina”, celowo sprawiając jej przykrość. Ona lekkoducha i flirciarza, jakim był syn jej siostry, też niespecjalnie lubiła. Nie miał żadnych zasad. Ani moralnych, ani tych zwykłych, ludzkich. Słabszymi gardził, silniejszym okazywał szacunek, by za ich plecami z nich drwić. Był podły, po prostu podły, a jego narzeczona, w której zakochał się do nieprzytomności, jeszcze podlejsza.
Tamten Desmond skończył się pewnego czerwcowego dnia.
Pod jej skrzydła trafił okaleczony fizycznie i psychicznie trzydziestoletni mężczyzna. Rany na ciele się zagoiły, choć nadal poruszał się o kulach. Ran na duszy nie dało się uleczyć. Siedem lat walki z depresją i przerażeniem. Siedem długich lat, a on nadal budził się w nocy z krzykiem...
– Dessi, mam pewien pomysł. Wiem, że ci się nie spodoba, ale…
– To daj sobie spokój.
– Nie jesteś choć trochę ciekaw?
– Nie jestem.
Nawet na nią nie spojrzał. Nie wykazał najmniejszego zainteresowania, choćby przez uprzejmość. Lecz Desmond Ray nie bywał uprzejmy nawet dla ciotki, która opiekowała się nim od tylu lat, znosząc jego opryskliwość, napady złości, depresję tak czasem głęboką, że tygodniami nie wstawał z łóżka, czy wreszcie te przerażające krzyki w nocy, gdy koszmar powracał. Mimo to kochała drania swoim samotnym do bólu sercem. Choćby za to, że jest.
– Des, jednak mnie wysłuchasz – odezwała się stanowczym tonem i dorzuciła, zanim on zdążył się obruszyć: – Wyjeżdżam. Na dłuższy czas.
Poderwał głowę. Spojrzał na nią z nieukrywanym przerażeniem.
– A ja?
– Ty, chłopcze, już dawno dorosłeś. Poradzisz sobie sam.
– Nie poradzę sobie! Przecież wiesz, że nie dam rady! Nie wtedy, gdy… Ja muszę mieć cię przy sobie, gdy TO przychodzi! – W głosie tego silnego na co dzień faceta narastała panika.
– Des, nie nakręcaj się – przerwała mu łagodnie. – Nie odchodzę na zawsze, zresztą nie miałabym dokąd pójść, ty jesteś moją jedyną rodziną, a Kasztelanka moim ukochanym domem. Wyjeżdżam na parę tygodni w swoich sprawach. Tyle wytrzymasz.
– Już raz próbowałaś, pamiętasz?!
O tak, trudno było zapomnieć nie tyle o poprzednim wyjeździe, co o powrocie. Zastała Desmonda w strasznym stanie. Gdzie się ukrył przed swymi demonami i jak wyglądał, na wpół obłąkany ze strachu, przez następne miesiące próbowała wyrzucić z pamięci, a jednak teraz musiała wyjechać.
– Dessi – objęła go serdecznie, a on pozwolił się przytulić – dwa tygodnie, okej? Ani dnia dłużej. Kurier podrzuci zakupy, listonosz będzie odbierał pilne wiadomości. Nie zostawię cię samego. Gdyby było bardzo źle…
– Będzie bardzo źle!
– Gdyby było źle, po prostu dzwoń. Nie obiecuję, że natychmiast przypędzę z powrotem, ale przynajmniej pogadamy. I będziemy gadać dotąd, aż koszmar minie.
Aż zgrzytnął zębami ze złości.
– Doskonale wiesz, że w takich chwilach nie jestem w stanie wziąć telefonu do ręki!
Ucieszyła ją ta złość. Była dla niej łatwiejsza do zniesienia niż rozpacz i przerażenie sprzed chwili.
– Desmond, mam siedemdziesiątkę na karku. Nie będę cię wiecznie trzymała za rękę.
– Wybierasz się na tamten świat? Jedziesz do Warszawy testament spisywać? – Znów wpadł jej w słowo, by zagłuszyć własny strach.
– Mógłbyś być trochę milszy – odparła bez złości.
O dziwo zreflektował się.
– Przepraszam – rzekł cicho. – Wiem, że jestem podły. Ty okazujesz mi tyle serca, a ja nie potrafię nawet podziękować.
– Tylko nieznośny. Podły byłeś przed tym wszystkim. A dziękować nie musisz. Wierzę, że w głębi serca mnie lubisz. Troszeczkę.
Uśmiechnęła się, a on uczynił coś, co mu się zdarzyło chyba pierwszy raz: ujął dłoń kobiety, ucałował, a potem zamknął w swoich dłoniach i nie pozwolił jej cofnąć. Siedzieli tak przez długi czas, ciesząc się milczeniem, szumem morza i swoim towarzystwem.
– Po co wyjeżdżasz? – Desmond pierwszy przerwał ciążącą mu coraz bardziej ciszę.
– Muszę załatwić parę ważnych spraw.
– Nie wiedziałem, że masz jakieś tajemnice.
– Każdy ma.
Znów się uśmiechnęła.
– Będziesz coś knuła przeciwko mnie?
Pokręciła głową.
– Nic bardziej mylnego. Będę knuła dla ciebie. Ale obiecaj mi jedno…
Spojrzał na Helenę pytająco. Z jego oczu, tak niebieskich, że to aż niemożliwe, zniknęły resztki przerażenia, pozostała tylko rezygnacja. I zmęczenie.
– Po pierwsze: dotrwaj w miarę cały i normalny do mojego powrotu. Po drugie…
– Miałem obiecać ci jedno.
– Ty i ta twoja dosłowność! Obiecaj mi drugie: skończysz z obecnym zajęciem raz na zawsze. – Głos jej stwardniał. – Nie życzę sobie CBŚ w moim domu.
Niebieskie oczy pociemniały.
– Jeśli już, to w moim domu.
– Des! – Uniosła ostrzegawczo palec. Już to przerabiali. Czyj jest dom oraz kto i jak płaci za miejsce pod jego dachem.
– Okej, bez „mojego domu”: jeśli już to CBŚ przyjdzie po mnie, nie po ciebie. To po pierwsze. Po drugie: chciałaś, żebym miał pasjonujące zajęcie, więc takie sobie znalazłem.
– Stać cię na coś lepszego niż zarabianie na krzywdzie bliźnich.
– Od zawsze zarabiałem na ich krzywdzie – zauważył. Nie chciał Heleny drażnić stwierdzeniem, gdzie i jak głęboko tych bliźnich ma. – Ale wtedy to były jelenie, zwabione dużymi profitami, teraz są to piranie…
– …wabione ludzką krwią? – wpadła mu w słowo.
Wzruszył ramionami i odmruknął:
– Przesadzasz.
– Narządami od biednych chińskich więźniów już handlujesz czy jeszcze nie?
Zaśmiał się, ale nie zaprzeczył.
– Chcę, żebyś z tym skończył – powtórzyła. – Bo następnym razem mogę nie wrócić.
Zwrócił się do niej tak gwałtownie, że cofnęła się odruchowo. W zmrużonych wściekle oczach miał płynną stal.
– Szantaż, droga ciotuniu?
– Owszem. – Zniosła jego spojrzenie bez mrugnięcia okiem. – I daruj sobie ten pokaz furii. Nie jesteś w stanie odpowiedzieć szantażem. Nie powiesz mi: „Jeśli nie wrócisz, to zrobię to czy tamto”, bo nic nie zrobisz. Więc teraz pogodzisz się z faktem, że wyjeżdżam, Des, a gdy mnie nie będzie, zaczniesz powoli, acz skutecznie zwijać swój biznes w darknecie. – Wreszcie wypowiedziała to okropne słowo.
Desmond odwrócił się w stronę morza, tak by nie widziała jego oczu.
– Od jak dawna wiesz i jakim cudem się dowiedziałaś? – zapytał spokojnie. Aż ZA spokojnie.
– Nie cudem, a przypadkiem. Którejś nocy zasnąłeś przed komputerem. Nowe leki cię ścięły, a że zawsze zanim pójdę spać, zaglądam do ciebie, rzuciłam okiem na stronę, która się wyświetliła, i sorry, Des, ale poczułam obrzydzenie do ciebie i świata, w który wpadłeś. Wtedy nie byłam jeszcze gotowa, by o tym porozmawiać, dzisiaj jestem.
– Bo wyjeżdżasz – mruknął. – I wiesz, że zrobię wszystko, czego sobie życzysz, żebyś tylko wróciła.
– Dokładnie, chłopcze kochany, jakbyś zgadł!
Zaśmiała się z nieukrywaną ulgą. Zniósł jej żądanie o wiele lepiej, niż się obawiała! A potem klepnęła go w kolano i rzekła:
– Wracajmy do domu, twojego domu, zanim całkiem przemarznę.
Żachnął się, ale zmilczał.
Helena podniosła się i wyciągnęła do niego rękę, by pomóc mu wstać. Przyjął pomoc z zażenowaniem. Podała mu kule i ruszyli w drogę do domu. Powoli. Krok po kroku. Jak zawsze.