Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pięć i pół kobiety - ebook

Data wydania:
1 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
40,00

Pięć i pół kobiety - ebook

„Pięć i pół kobiety” to cykl utworów, które najprościej – podobnie jak w przypadku twórczości Roberta Walsera – byłoby nazwać tekstami prozatorskimi (Prosastücke). Cechuje je szczątkowa akcja i głęboki namysł nad znaczeniem i brzmieniem słów. Wspólnym mianownikiem jest tu koncept przeglądającego się w sobie języka, który niekiedy sam się unicestwia, a innym razem zwiększa moce kontaktu z tak zwaną rzeczywistością obiektywną. Stąd różny stopień istnienia postaci: od sugestywnie odmalowanych aż po widma, których nie-obecność jest jednak równie ważna dla świata przedstawionego jak obecność pełnokrwistych bohaterów. Te dwie płaszczyzny: to, co jest, i to, co nie-i-jest, dopełniają się, tworząc całość – jak ciało i cień.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8196-511-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GRUBA W PASIE
(KONFABULACJA)

Najlepsze jest to, co jest możliwe.

Miklós Mészöly

Ligniną zatkała dziurkę od klucza.

Po kąpieli odkorkowała wannę. Gumowy tub kąpielowy? Bynajmniej! – wymarzoną wannę w nowym mieszkaniu, wannę Majakowskiego, nazywaną tak tutaj wcale nie ze względu na schodki, tylko dlatego, że prowadziły do niej lata świetlne czekania na przydział; tak więc odkorkowała ją, tak jak odkorkowuje się butelkę szampana, lecz zamiast wpaść w euforię, doznała nagłego rozczarowania. Z drżącą brodą i ustami w podkowę obserwowała nieodwracalny odpływ. Woda, odsysana od spodu na zatratę, przepadała w oczach i w rurach, charcząc i kaszląc, aż w końcu zniknęła, zostawiwszy na dnie kostkę mydła toaletowego For You i kilka opłakanych jeziorek, w których Stankiewicz siedziała teraz smutna i ziębła. Jej pierś rozdarł raptowny szloch, peryferie tłuszczu zafalowały jak Shakin’ Stevens. Niby więc zrobiło się weselej, ale:

– Tak marzyłam o tej garsonierze – łkała – a teraz co? Siedzę w niej zupełnie sama. Jak palec.

I żeby poczuć coś innego niż gorycz, trochę zbyt mocno pociągnęła się za kciuk.

Zawyła z bólu.

Kość wyskoczyła ze stawu, a ona wyskoczyła z wanny. Zupełnie jakby to była elektryzująca (opinię publiczną) wanna Wassermanna, na którą Polska miała jeszcze czekać ponad dwadzieścia lat, a nie ciasna, ale własna wanna Majakowskiego.

Stankiewicz chciała więc wyjść z piany, a wyszła jak zwykle: kluska z resztki wody.

Drobiła w kółko po posadzce, chuchając w splecione dłonie, jakby to mogło jej pomóc. Złapała się za ucho, ucho od śledzia, nie oparzyła się wszakże – wręcz przeciwnie: marzła, bo kafelki były zimne, a ogrzewanie liche.

Solidny za to był rok, rok 1982. W blokach pachniało przemysławką, a za oknami krzepły czasy wyborów dwuprzymiotnikowych: jawnych i zawsze zwycięskich.

Od kilku miesięcy pracowała w reżymowym kiosku „Ruchu” na rubieżach dzielnicy. Całymi dniami, w ramach obowiązków służbowych, naciągała sobie na ręce rajstopy, aż po pachy. Główny Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk dał bowiem prikaz wszystkim zatrudnionym w kolportażu, żeby sprawdzać, czy rajstopy nie puszczają oczek. Nie musiała już zatem dekować się za piątą kolumną w fabryce, pracę miała lekką i bezpieczną, i w ogóle, gdyby nie zatrważająco niska wypłata, o robocie mówiłaby „synekura”, a o sobie – „pieszczoszka losu”. Oczywiście gdyby znała takie słowa.

Polska stanu wojennego pozwalała jej więc czuć się dobrze, aczkolwiek Stankiewicz, jak na trzydziestosześcioletnią rozwódkę przystało, w głębi tuszy nie była szczęśliwa. Ale niech nas nie zmyli stan cywilny, ani to, że w abstynencji od wódki żyła już dwadzieścia lat, w jej przypadku najważniejszą rolę odgrywał inny stan – stan ciała.

Nieświadoma, że myśli o sobie, ilekroć wspomina eksmęża, ryżego chudzielca Filipa, tak długo powtarzała zdanie: „Człowiek jest potworem, trzeba tylko dać mu szansę”, aż wyszło na to, że człowiek jest otworem. Sobie jednak wielu szans już nie dawała, szczególnie po tym, gdy pewnego razu do okienka w kiosku podszedł książę z bajki, pan górny i czupurny, a ona wstała i wyprostowała się, co jednak na niewiele się zdało, bo była zawołanym kurduplem. Nie pomogła nawet rażąca biel upranej proszkiem Ixi 70, świeżo wykrochmalonej bluzeczki.

Tyła z dnia na dzień i ponieważ bała się, że oszaleje, musiała szybko znaleźć sobie jakieś zajęcie. Do wyboru miała jeżdżenie pociągami albo czytanie. To pierwsze z racji pełnoetatowego zatrudnienia odpadało.

Zaczęła więc czytać.

Ale zanim zaczęła – po drodze do domu w barze pod chmurką jadła na stojaka obiad. Gołębie krążyły nad nią, od czasu do czasu okraszając jej zupę łyżeczką ptasiej śmietany. Za każdym razem przyjmowała to z jowialnym uśmiechem i pałaszowała dalej, aż odezwało się skrobanie sztućca po szorstkim dnie talerza. Przed wejściem do klatki schodowej podnosiła kamień i z łokcia rzucała nim w pustkę, w stronę intryg, wartkiej akcji i prawdziwej fabuły, będących rękojmią drukowalności tekstu. Później, sapiąc i prychając jak niewydolny poznawczo muł, wspinała się na ostatnie piętro, a po wejściu do swojej garsoniery z miejsca zabierała się za robienie herbaty po kawalersku. Niewykorzystany wrzątek natychmiast wylewała do zlewu, a wieko dzióbka stawiała na sztorc, żeby ze środka wyparowały ostatnie kropelki, bo miało być sucho i nic nie miało gnić. Trzy razy potrząsała czajnikiem, dla pewności, gdyż trzy to magiczna liczba, a później, parząc sobie dłonie cienką szklanką bez koszyczka, przechodziła z herbatą do łazienki.

Tam na półce trzymała same błahostki, obcym słowem: bibeloty. Dym z papierosa pogrążał w samotności trzy stojące między nimi książki: Biblię, Przewodnik grzyboznawczy oraz Pięć i pół kobiety. Stankiewicz dosłownie rozlewała się po wannie, w tłustych wargach obracała papierosa, który sterczał znad wody jak peryskop, i cała nurzała się w lekturze.

Przewodnik grzyboznawczy jej się przejadł.

Biblii nie tykała, bo widziała już film.

Tym razem jej ręka sięgnęła po Pięć i pół kobiety.

Na stronie 5, oczywiście jak najbardziej przypadkowo, natrafiła na opowiadanie

Gruba w pasie.

Tytuł przykuł jej uwagę obietnicą współuczestnictwa.

Od tekstu otrzymała jednak o wiele więcej.

Główna bohaterka, jakiś straszny kaszalot z prowincji, budziła nie tylko litość.

Grzeszyła nieprzyzwoitą tuszą, fakt, ale miała w sobie coś jeszcze.

Tym czymś było coś, czego nie miała.

Czegoś jej brakowało. Była niedorobiona. Migotliwa. Znikliwa. Eteryczna. Pasmowa

niby obraz z przeplotem,

drgający neon, który nie może się zdecydować.

Niedowcielona. Jak pół stopy w półbucie

w pół drogi donikąd.

W zasadzie nie „była”, ale „wydawała się”.

Nikomu nie groziła, chyba że nieistnieniem.

I to pewnie dzięki niej pod warstwami smalcu

w Stankiewicz nareszcie odezwały się kości

i zaszumiała prawdziwa krew.

Czy aby nie miała na imię Ludmiła?ALPY

1971, późna jesień

Światło latarni mdlało / na zewnętrznym parapecie, / tam też kończyła się / jego niemoc. Noc / zagęszczały feromony. / Siedzieli na krawędzi łóżka i / trzymając się za spocone ręce, / patrzyli sobie w mroczki – / był tym, kim mogłaby być, / gdyby była mężczyzną – / była tą, kim mógłby być, / gdyby był / bardziej. Ich ciało, ale i cały spokój, / od środka rozpierała nagość: / krzesała iskry przy gniazdkach z ebonitu, / na suficie odciskała drogę mleczną, / wdzierała się między deski, / szukała folgi w zakamarkach. / Przyśpieszone oddechy / koziołkowały / po podłodze i po ścianach, / sczepiając się ze sobą, / to znów rozczepiając. / Miotały się, parły na meble, / odkształcały poduszki, / wygniatały pościel. / W drzwiach wisiała zasłona / z lamety. / Daleko za oknem / zagwizdała lokomotywa. / Para buchnęła / z komina przeciwległej kamienicy, / podsycając nikłość blasku. / W nabitej przestrzeni / między nimi nagle zerwał się przeciąg / godziny, z hukiem wypadło okno. / Pękło lustro. / Zasupłały się postronki nerwów. / Wiedziała, że nie wie, / co robić, / więc rzuciła mu koło – / oplotła go ramionami – / i zaraz jeszcze jedno, / drugie, trzecie: / z nóg, ud itd. / W kuchni podskakiwała / blaszana pokrywka. Ogień / forsował fajerki, / końcem języka lizał / pękaty kocioł, od spodu. / Gotowali się. Tarcia // rozsadzały porządek wszechrzeczy / aż do krwi / wpadły pierwsze krople alpejskiego śniegu.

1979, zima stulecia

Urodziła w lutym, pod koniec zimowli. W ciąży spędzali dużo czasu na świeżym powietrzu. Jeździli na sankach, lepili bałwany, chodzili na spacery po Fruškiej gorze. Mocno go kochała, pozwalała mu się używać, na jego skinienie narzucała się na tapczan, „siadaj, połóż się, jestem kapą, jestem strefą twoich pieszczot” – mówiła bez obciachu, nie czuła dysproporcji między wysoką podażą (ona) i niskim popytem (on), bo była w tym związku szczęśliwa, a szczęście nie odmienia się przez osoby, tylko przez przypadki. Wpada na chwilę, rozgaszcza się i nagle ucieka bez uprzedzenia, jak każdy zbieg okoliczności. Roman kelnerował wtenczas w czterogwiazdkowym hotelu „Putnik”, dobrze zarabiał. Ona nieroztropnie chwytała się różnych zawodów. Chciała być alpinistką. Wyposażona w raki, czekany i Bóg wie jaki jeszcze sprzęt wspinaczkowy zdobywała najwyższe szczyty Wojwodiny. Chciała być pisarką, ale kiedy znajoma redaktorka wypreparowała jej tekst ze zbędnych przymiotników, nie zostało z niego nic poza tytułem. W szyfonierze zamiast bielizny długo trzymała książki, aż pewnego dnia życie zrobiło nagły półobrót. Córka urodziła się z silną wadą wzroku, a potem, we wczesnym dzieciństwie, zachorowała na polio. Porażenie mięśni wprawdzie ustępowało, ale w dorosłość weszła z niedowładem nóg. Zmiany na lepsze ustały, a ona mogła co najwyżej starać się o rentę. Innego ratunku nie było. Duże kłopoty z chodzeniem, okulary o ponad piętnastu dioptriach, zupełne uzależnienie od pomocy bliskich… Całymi tygodniami wycierała krzesła przed drzwiami różnych komisji zdrowia i całowała – na szczęście – koperty z łapówkami, aż wreszcie dostała zapomogę w wysokości 10 000 dinarów miesięcznie.

2009, lato

Dotąd ojciec milczał o tym jak głaz. Kiedy w ogrodzie za domem świętowali obronę doktorską Renaty, nieoczekiwanie zwrócił się do żony: „Czy ona na pewno jest moją córką?”. Margerytce wypadł z rąk plastikowy talerzyk z karkówką. Poleciała do ubikacji. Zwróciła, co zjadła. Kiedy się wyprostowała, w lustrze zobaczyła już inną kobietę. Miłość „do samego spodu” naraz wypiętrzyła się w wysoką nienawiść. Apatia serca, jaka wypełzła na jaw razem z tym wstrętnym pytaniem, promieniowała na całą postać Romana Wilka. Odtąd mąż budził w niej wyłącznie odrazę. Kazała mu się przeprowadzić. Z trudem znosiła jego widok, więc aby przyśpieszyć proces wypraszania go z pamięci, zgadzała się na każdą jego zachciankę. Oskubał ją z całego majątku, wziął ule – bo mieli ule – wziął ramki na plastry, narzędzia: wirówkę, dłuta, widelce, noże, radełko, a nawet węzy, które mogą (lecz nie muszą) być słodką metaforą domu. Poza tym wziął stoły i krzesła, skórzaną kanapę i srebrne sztućce, a na dokładkę wałek do ciasta i stolnicę, mimo że nigdy nie umiał piec, gotować, smażyć… do kuchni wchodził zawsze jak gość do restauracji – on, kelner. Na rozwód zdecydowała się dopiero po dziewięciu latach separacji. Jej cierpliwość osiągnęła szczyt i zawisła nad przepaścią, kiedy zaczął przyjeżdżać z reklamówką po cukier, sól, mąkę i bób. „Albo ja – pomyślała – albo on”. W końcu się przełamała i powiedziała „precz!”.

2019, jesień

Jeżeli ten, na którego czekam,

Przyjdzie teraz – co zrobię?

Dziś rano ogród w śniegu

Tak ładny bez śladów kroków.

Izumi Shikibu

W życiu Margerytki Jastrun czasy, kiedy dziejowa była dla niej każda chwila dzielona z Romanem Wilkiem, minęły bezpowrotnie. Należały do zaprzeszłości. Do perfectum przeszła też niepełna dekada separacji. Miesiąc temu wzięli rozwód. Z rozprawy pamięta głównie szczegóły. Choćby to, że kiedy usiedli na krzesłach w pomieszczeniu, które bardziej przypominało niechlujny gabinet na uniwersytecie niż budzącą respekt salę sądu rejonowego, rozejrzała się dookoła i pierwsze, co zobaczyła, to dym. A potem był deszcz. Kilka sekund pszczelistej ulewy. Byłaby gotowa uznać ją za znak, cud, grom z jasnego nieba i Bóg wie co jeszcze – wszakże dzień był wyjątkowo pogodny, więc skąd ta woda!? – gdyby nie szybkie rozpoznanie, że to klimatyzacja. Piętro wyżej ktoś spuścił płyn z jednostki zewnętrznej typu split. Znała ten model, bo w biurze spraw studenckich, gdzie pracowała jako referentka, często mieli awarie agregatów – wzywała wówczas serwisantów, a następnie uważnie przyglądała się ich robocie, z niewiadomych względów ucząc się nowego fachu.

Zanim stanęli przed wielką głową sędzi, otoczoną chwałą, szacunkiem i trwałą ondulacją, pół godziny czekali w holu. Ludzi w bród, drzwi trzaskały jak wachlarze dam dworu, petenci i petentki biegali z papierami i portfelami między biurem podawczym, sekretariatem, gabinetem adwokata a toaletą, rysując na posadzce niewidzialną sieć, z której, jeśli spojrzeć z góry, dałoby się odczytać strukturę myśli człowieka nękanego przez wymiar sprawiedliwości. Splątanie, dezorientacja, emocjonalny żmut. Klastery jazgotliwych zdań, pośpiesznie wymienianych plotek i ploteczek, szyboletów i grypsów mogących przydać się w trakcie procesu o mienie, honor, dobre imię… razem ze staccatem szpilek, szturmujących wypolerowaną na wysoki połysk podłogę, rozsadzały od środka czaszkę Margerytki. Nie był to ból wywołany stresem, tremą czy bliską obecnością Romana, lecz tym, że nagromadzone przez lata uczucia – gniew, złość, wściekłość, ale też wielka bezradność – nagle, tupiąc wszystkie naraz, zaczęły domagać się ujścia. Stali obok siebie. On oparty o ścianę, z jedną nogą zgiętą w kolanie, ona prosto, bez żadnego wsparcia, wyjąwszy grawitację. Gdyby ze sobą rozmawiali, Roman na widok bolesnego grymasu na jej twarzy powiedziałby złośliwie, że musiała coś przeskrobać, bo znać na kilometr, że ma moralniaka jak sto pięćdziesiąt, co ona skwitowałaby kłamstwem: „Piłam”.

Ale milczeli. I tam w holu, i tu w bocznym korytarzu, pod drzwiami z tabliczką „Vesna Jerkov, sprawy cywilne”, pod drzwiami obitymi gąbką i skajem, pod drzwiami ze złotym guziczkiem na środku, w który trzeba pukać, jeśli chce się być kimś więcej niż człowiek bezprzymiotnikowy – interesant, okaziciel, petent, delikwent… Godzinę z okładem p o d d r z w i a m i. U bram trybunału. Roman skubał skórki przy paznokciach, Margerytka układała anagramy z personaliów ich przyszłej rozjemczyni: „vanoreksjev”, „vosranej vek”, „vorek na svej”, „skonaj vever”… I tak dalej, aż do znudzenia. W końcu jednym zwięzłym „wlazł!” zostali zaproszeni do środka, gdzie było tak nakopcone, jakby przed chwilą ze swoją dmuchawą rozwodził się tam bartnik. Ni stąd, ni zowąd zrobiło się onirycznie. Margerytka widziała i słyszała świat przez woalkę, przez sen. Bytowały w tym majaku cztery kobiety. Sędzia, jako się rzekło, otoczona chwałą, szacunkiem i trwałą ondulacją, poza tym sucha stenotypistka o minie surowej profesorzycy – trudno orzec: kobieta czy maszyna do pisania – oraz dwie branki z łapanki, czyli tak zwane przedstawicielki społeczeństwa, Gordana Šarović i Mira Kukić.

Jedna z nich (Mira) miała zapadniętą szczękę. Cały czas rytmicznie nią ruszała, jakby chciała (a nie mogła) zaradzić swędzeniu bezzębnych dziąseł. Druga (Gordana), o twarzy kamiennej a tępej, obojętnie prześlizgiwała się wzrokiem po meblach, pozwanym, powódce, nie znajdując różnicy między rzeczami a ludźmi. Obie miały za sobą (i w sobie) setki setek rakii i setki takich spraw. Wrażenie, wprawdzie nie za wielkie, zrobiły na nich łzy Margerytki. Co z tego, że te łzy wycisnął dym. Popatrzyły na siebie znacząco, ale nie wiadomo było, czy w tym spojrzeniu kryło się współczucie (raczej nie), czy jedynie nieme stwierdzenie w rodzaju „Oho, płacze, znaczy się rozwód z miłości” albo „Oho, płacze, księżniczce przeszkadza papieros”. Gdyby tylko mogły, wyjęłyby małe lustereczka i zaczęły poprawiać fryzury, robić makijaż albo pęsetą wyrywać sobie brwi. Pewnie myślały już o fajrancie, chociaż tego dnia według rozpiski czekało je jeszcze sześć rozwodów, w tym raptem jeden za porozumieniem stron, a pięć na noże. Ich znużenie prysło, gdy Roman sięgnął do kieszeni.

Zachrzęścił metal. Przez głowę przemknęło im, że mężczyzna być może dobywa broni, rewolweru bębenkowego lub przynajmniej „motylka”, aby zrobić karczemną awanturę na sto fajerek. Niestety, rozczarował je Roman Wilk, bardzo. Bo zamiast dać popis obłędu, on z kieszeni do kieszeni przełożył klucze. I tyle. Brelok powędrował z lewej strony spodni na prawą. Na krzesłach pań przysięgłych znów zakręciła kuprem nuda. Przez okno wleciała pszczoła i udając muchę, krążyła wokół żyrandola z plastikowego kryształu. Jej bzyczenie nie wywołało żadnej reakcji zebranych. Drążyła w powietrzu kanaliki, które zaraz się zasklepiały, nie pozostawiając za sobą ani śladu. Sędzia kichnęła. Chór kobiet szepnął „na zdrowie!”, a Roman nic. Protokolantka ziewnęła, ziewnął i chór kobiet, bo przecież ziewanie jest zaraźliwe. Roman nic. Margerytka ukradkiem skarciła go wzrokiem, jak za dawnych lat. „Socjopata – pomyślała – znów nie umie się zachować”. To utwierdziło ją w przekonaniu, że mąż nie mąż jak był, tak i jest niezdolny do ludzkich odruchów. Trudno powiedzieć, czy jej to pomogło. Stuknął młotek, rozpoczął się proces. Na siedząco. Sędzia nie nakłaniała stron do ugody, strony ugodziły się same. Padły, bo musiały paść, odpowiednie formułki, kilka pytań technicznych o imiona rodziców, wykształcenie, miejsce przyszłego pochówku i tak dalej – protokolantka notowała wszystko płynnie z prędkością lotu trzmiela, zatrzymała się tylko na sekundę przy słowie „Bidgošč”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: