- promocja
Pięć osób, które spotykamy w niebie - ebook
Pięć osób, które spotykamy w niebie - ebook
W niebie każdy spotyka pięć osób — powiedział nagle Niebieski Człowiek. — Przekonasz się, że wszystkie te osoby nie bez powodu pojawiły się w twoim życiu. Wtedy mogłeś nie znać tego powodu. Po to jest niebo. Żeby zrozumieć sens życia na ziemi.
Optymistyczna i poruszająca opowieść o przebaczeniu, zgodzie i miłości autora bestsellerowych Wtorków z Morriem i Zaklinacza czasu.
Eddie jest starszym człowiekiem, który przez niemal całe swoje życie pracował w obsłudze technicznej wesołego miasteczka na brzegu oceanu. Gdy pewnego dnia dochodzi do awarii, Eddie ginie, ratując małą dziewczynkę i dostaje się do nieba. Spotyka tam pięć osób, które w różnych okresach wpłynęły na jego życie. Każda z nich nauczy go jednej rzeczy, która pomoże mu zrozumieć sens jego życia i pogodzić się ze sobą.
Powieść Mitcha Alboma zdobyła uznanie czytelników na całym świecie, stając się kolejnym bestsellerem tego autora, i doczekała się filmowej adaptacji w 2003 roku.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-700-0 |
Rozmiar pliku: | 824 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto historia człowieka imieniem Eddie, zaczynająca się od końca, bo w chwili jego śmierci, która nastąpiła w biały dzień. Dziwne może się wydać takie rozpoczynanie opowiadania od końca, jednak tak naprawdę każde zakończenie jest zarazem początkiem. Tyle że w danej chwili o tym nie
wiemy.
Ostatnią godzinę życia, podobnie jak większość pozostałych, Eddie spędził w Rubylandzie, wesołym miasteczku nad brzegiem wielkiego szarego oceanu. Miasteczko było dość zwyczajne: miało podniszczone drewniane molo, diabelski młyn, kolejki górskie, stragan ze słodyczami, oferowało także rozrywki typu strzelanie wodą w usta klowna. Niedawno pojawiła się nowa kolejka, zwana Wieżą, i tam właśnie Eddie zakończył życie w wypadku opisywanym potem w gazetach w całym stanie.
*
W chwili śmierci Eddie był starszym człowiekiem o wypukłej klatce piersiowej, lekko pochylonym, tak że przypominał skrzywioną puszkę. Patykowate nogi, niegdyś mocne i muskularne, teraz były chude i pokryte rysującą się wyraźnie pod skórą siatką żył. Lewe kolano, w które został ranny podczas wojny, nękał artretyzm, więc Eddie musiał chodzić z laską, inaczej w ogóle nie byłby w stanie się poruszać. Jego ogorzała od słońca twarz pokryta była gęstym, siwym zarostem, a wysunięty lekko do przodu podbródek nadawał jej wyraz dumy, której tak naprawdę Eddie wcale nie odczuwał. Najczęściej widywano go z wetkniętym za lewe ucho papierosem i pobrzękującym u pasa pękiem kluczy. Na głowie nosił starą płócienną czapkę. Jasnobrązowy uniform sugerował, że Eddie jest pracownikiem fizycznym. I rzeczywiście pracował fizycznie.
Praca Eddiego polegała na „konserwowaniu” wszystkich urządzeń, co tak naprawdę oznaczało, że ponosił odpowiedzialność za to, żeby były w pełni bezpieczne. Co wieczór przemierzał miasteczko i sprawdzał cały sprzęt, od Skośnego Wiru do Zjeżdżalni Wodnej, czy żadna deska nie złamała się, czy wszystkie śruby tkwią na swoich miejscach i czy metalowe części nie zużyły się i nie wytarły. Czasami zastygał bez ruchu i patrzył w dal niewidzącym wzrokiem. Przypadkowi przechodnie myśleli wtedy, że coś mu się stało. A on tylko uważnie nasłuchiwał, to wszystko. Po tylu latach potrafił usłyszeć w prychaniu, parskaniu i zgrzycie maszynerii, gdy coś było nie tak.
Kiedy pozostało mu pięćdziesiąt minut ziemskiego życia, Eddie ruszył na swój ostatni spacer po Rubylandzie. Po drodze minął parę starszych ludzi. „Uszanowanie państwu” — mruknął, dotykając czapki. Skinęli uprzejmie w odpowiedzi. Bywalcy miasteczka, zwłaszcza ci stali, dobrze znali Eddiego. Widywali go każdego lata, była to dla nich jedna z tych twarzy, które kojarzą się z konkretnym miejscem. Na służbowej koszuli miał naszywkę ze swoim imieniem, które znajdowało się nad słowami NADZÓR TECHNICZNY, i wiele osób na jego widok wołało: „Cześć, panie Eddie Nadzorze Techniczny”, ale on nie uważał tego za śmieszne.
Tego właśnie dnia Eddie miał urodziny. Osiemdziesiąte trzecie. W zeszłym tygodniu lekarz powiedział mu, że ma półpasiec. Półpasiec? Eddie nawet nie wiedział, co to takiego. Kiedyś był tak silny, że podnosił dwa karuzelowe konie naraz, po jednym w każdej ręce. To było dawno temu.
— Eddie!... Zabierz mnie, Eddie!... Mnie zabierz!
Mając przed sobą czterdzieści minut życia, Eddie torował sobie właśnie drogę przez środek gromadki dzieci czekających pod kolejką górską. Co najmniej raz w tygodniu osobiście jeździł na każdym urządzeniu, żeby się upewnić, czy hamulce i mechanizmy sterownicze są w porządku. Dziś był dzień kolejki górskiej — zwanej Szalonym Pociągiem — i dzieci znające dobrze jego obyczaje napraszały się, żeby je wziął ze sobą do wagonika.
Dzieci lubiły Eddiego. Nastolatki nie. Te ostatnie były prawdziwą zmorą jego życia. Czasem miał wrażenie, że widział już setki zblazowanych, pyskujących nastolatków, wszystkie możliwe gatunki, jakie wydał ten kraj. Dzieci to co innego. Wystarczyło, że spojrzały na Eddiego — którego twarz o wysuniętej dolnej szczęce przypominała uśmiechnięty pysk delfina — i od razu ufały mu. Lgnęły do niego, szukały jego towarzystwa, tak jak zmarznięte dłonie szukają, ognia. Tuliły się do jego nogi. Bawiły się kluczami przy jego pasku. Eddie tylko od czasu do czasu pochrząkiwał, ale rzadko coś mówił. W duchu uważał, że właśnie dlatego go lubią.
Teraz wybrał dwóch chłopców w czapeczkach baseballowych założonych daszkiem do tyłu, którzy natychmiast co sił w nogach pognali w stronę wagonika i wskoczyli do środka. Eddie dał laskę do potrzymania chłopakowi z obsługi kolejki i pomału usadowił się między chłopcami.
— Jazda... no to jazdaaa!... — Jeden z malców pisnął, drugi schował się pod ramię Eddiego, który spokojnie opuścił poprzeczkę i klak-klak-klak-klak ruszyli w górę.
O Eddiem krążyła pewna opowieść. Kiedy był małym chłopcem i mieszkał niedaleko nabrzeża, wdał się raz w bójkę. Z pięcioma chłopakami z Pitkin Avenue. Otoczyli jego brata Joego z zamiarem spuszczenia mu lania. Eddie znajdował się w odległości jednej przecznicy od nich, siedział przed domem i jadł kanapkę, kiedy usłyszał krzyk brata. Popędził w tamtą stronę, zabierając po drodze pokrywę od pojemnika na śmieci. Dwóch chłopców wylądowało w szpitalu.
Przez kilka miesięcy po tym wydarzeniu Joe nie rozmawiał z nim. Było mu wstyd. Joe był od niego starszy, ale to Eddie stanął do walki.
— Eddie... możemy się jeszcze przejechać?
Trzydzieści cztery minuty życia. Eddie podniósł poprzeczkę, dał chłopcom po cukierku, odebrał laskę i pokuśtykał do warsztatu w poszukiwaniu chłodnego schronienia przed letnim skwarem. Gdyby wiedział, że ma zaraz umrzeć, może poszedłby gdzie indziej. Tymczasem postąpił tak jak my wszyscy. Zajął się tym, czym zajmował się zawsze, jakby miał przed sobą nieskończenie wiele dni na tym świecie.
Jeden z pracowników, wysoki, chudy chłopak imieniem Dominguez, o wystających kościach policzkowych, stał przy zlewie i wycierał smar z koła.
— Serwus, Eddie — odezwał się.
— Cześć, Dom — mruknął Eddie.
Warsztat pachniał trocinami. Był ciemny i ciasny, z niskim sufitem. W ścianę wbite były kołki, na których wisiały wiertarki, piły i młotki. Wszędzie walały się
fragmenty miasteczkowych urządzeń: kompresory, silniki, pasy, żarówki, nawet kawałek głowy pirata. Przy jednej ze ścian leżały stosy puszek po kawie, pełnych gwoździ, kołków i śrub, przy drugiej piętrzyły się niezliczone ilości tub ze smarem.
Smarowanie toru, jak twierdził Eddie, wymagało nie więcej sprytu niż umycie talerza; jedyną różnicę stanowiło to, że człowiek staje się przy tym brudniejszy, nie czystszy. I właśnie takie prace Eddie wykonywał: nakładał smar, dokręcał hamulce, mocował kołki, sprawdzał tablice rozdzielcze. Wiele razy pragnął uciec stąd, znaleźć inną pracę, rozpocząć nowe życie. Ale przyszła wojna. Jego plany nigdy się nie spełniły. Potem nagle okazało się, że posiwiał, że spodnie wiszą na nim luźno i że z rezygnacją pogodził się z tym, kim jest, że już na zawsze pozostanie człowiekiem wiecznie mającym piasek w butach, uwięzionym w świecie jarmarcznych rozrywek i kiełbasek z rożna. Jak głosiła naszywka na koszuli, Eddie był — podobnie jak przedtem jego ojciec — konserwatorem urządzeń, czyli kierownikiem obsługi technicznej. Dzieci nazywały go czasem karuzelnikiem z Rubylandu.
Zostało trzydzieści minut.
— Hej, chyba się nie mylę? Wszystkiego najlepszego! — zawołał Dominguez.
Eddie chrząknął.
— Jak to? Nie ma przyjęcia? Nawet tyciego?
Eddie spojrzał na niego, jakby tamten zwariował. Przyszła mu do głowy myśl, jak to dziwnie jest się starzeć w miejscu pachnącym cukrową watą.
— No trudno. Eddie, pamiętasz, że mnie nie ma w przyszłym tygodniu? Od poniedziałku. Jadę do Meksyku.
Eddie skinął głową, a Dominguez wykonał kilka tanecznych kroków.
— Jedziemy z Teresą. Do rodziny. Będzie imprrrezka.
Przestał tańczyć, kiedy zauważył nieruchomy wzrok Eddiego.
— Byłeś tam?
— Gdzie?
— W Meksyku.
Eddie obruszył się.
— Drogi chłopcze, byłem tylko tam, gdzie mnie posłali z karabinem.
Przez chwilę przyglądał się Dominguezowi, który wrócił do swego zajęcia przy zlewie. Wyjął z kieszeni niewielki zwitek banknotów i wybrał jedyne dwie dwudziestki, jakie się w nim znajdowały. Wyciągnął je przed siebie.
— Kup żonie coś ładnego — powiedział.
Dominguez spojrzał na pieniądze, jego twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
— No co ty? Pewien jesteś?
Eddie na siłę wepchnął mu pieniądze i wyszedł, udając się do magazynu. Przez szpary między deskami mola widać było ocean. Podniósł plastikową pokrywkę znad wyciętej wiele lat temu dziury. Wyciągnął nylonową żyłkę rybacką, która niknęła osiemdziesiąt stóp niżej w morzu. Kawałek wędzonej kiełbasy wciąż tkwił na jej końcu.
— Złapało się coś?! — krzyknął Dominguez. — Powiedz, że coś się wreszcie złapało!
„Ciekawe — pomyślał Eddie — skąd się w tym chłopaku bierze tyle optymizmu. Nigdy nic poza przynętą nie było na końcu żyłki”.
— Pewnego dnia — krzyknął znowu Dominguez — złapiemy taakiego halibuta!
— Taa — mruknął pod nosem Eddie, wiedząc dobrze, że nie da się przeciągnąć tak wielkiej ryby przez tak mały otwór.
Dwadzieścia sześć minut życia. Eddie przeszedł na drugą stronę mola, na jego południowy koniec. Niewiele się dziś działo. Dziewczyna przy stoisku ze słodyczami opierała się na łokciach i strzelała balonami z gumy do żucia.
Kiedyś latem wszyscy przychodzili do Rubylandu. Były tu słonie i ognie sztuczne, i maratony tańca. Ale ludzie nie chodzą już tak chętnie do wesołych miasteczek; przenieśli się do parków rozrywki, gdzie płaci się siedemdziesiąt pięć dolarów za bilet i gdzie można sobie zrobić fotkę z wielkim pluszakiem.
Eddie pokuśtykał wzdłuż samochodzików i utkwił wzrok w grupę nastolatków przechylających się przez barierkę. „No ładnie — pomyślał. — Tylko tego mi do szczęścia brakowało”.
— Zmiatajcie stąd! — zawołał, podchodząc bliżej i uderzając laską w barierkę. — Ale już! To niebezpieczne!
Młodzieńcy spojrzeli na niego. Pręty od samochodów skwierczały od wyładowań elektrycznych, wydając dźwięki zzap zzap.
— To niebezpieczne — powtórzył Eddie.
Wyrostki spojrzały po sobie. Jeden z nich, z pomarańczowym czubem na głowie, posłał szyderczy uśmiech w jego stronę i wszedł na środkowy tor.
— No, niech mnie któryś przejedzie! — wrzasnął, machając do małych kierowców. — Dawaj...
Eddie walnął w poręcz tak mocno, że omal nie złamał laski.
— JAZDA STĄD!
Nastolatki uciekły.
Opowiadano też inną historię o Eddiem. Jako żołnierz wiele razy brał udział w bitwie. Był bardzo dzielny. Zdobył nawet medal. Jednak pod koniec służby wdał się w bójkę z jednym z kolegów. Właśnie wtedy został ranny. Nikt nie wiedział, co się stało z tym drugim.
Nikt nie pytał.
Mając przed sobą dziewiętnaście minut ziemskiego życia, Eddie po raz ostatni usiadł na starym aluminiowym krzesełku. Muskularne ramiona złożył na piersi jak foka płetwy. Nogi wystające z nogawek szortów były zaczerwienione od słońca, na lewym kolanie widać było blizny. Właściwie niejedna część ciała Eddiego świadczyła o tym, że nieraz udało mu się wyjść cało z opresji. Jego palce zginały się pod dziwnym kątem, co zawdzięczał licznym złamaniom, jakich doznał, reperując maszyny. Nos miał złamany kilkakrotnie przy okazjach zwanych przez niego saloonowymi bójkami. Twarz o szeroko zarysowanej szczęce musiała kiedyś być przystojna; jak twarz mistrza boksu przed otrzymaniem o tych kilka ciosów za dużo.
Teraz Eddie wyglądał po prostu na zmęczonego. Zwykle najchętniej tu właśnie przesiadywał: na molo Rubylandu, za Króliczą Norą, która w latach osiemdziesiątych była Lotem Błyskawicy, który w latach siedemdziesiątych był Stalowym Węgorzem, który w latach sześćdziesiątych był Słodką Huśtawką, która w latach pięćdziesiątych była Tunelem Śmiechu, który w latach czterdziestych był Grobem Tutenchamona, który przedtem był Muszlą Gwiezdnej Orkiestry.
A to było wtedy, kiedy Eddie poznał Marguerite.
W życiu każdego człowieka przychodzi jeden moment prawdziwej miłości. Dla Eddiego nadszedł on w pewne ciepłe wrześniowe popołudnie po burzy, kiedy molo nasiąknięte było wodą niczym gąbka. Miała na sobie zwykłą bawełnianą sukienkę, żółtą, a we włosach różową spinkę. Eddie nie mówił wiele. Był tak zdenerwowany, że miał wrażenie, iż język przywarł mu do zębów. Tańczyli przy muzyce Długiego Delaneya i jego big-bandu Everglades. Zafundował jej lemoniadę. Powiedziała, że musi wracać, bo rodzice będą się gniewać. Ale odchodząc, odwróciła się i pomachała do niego.
Tak właśnie wyglądał ów moment. Przez resztę życia, kiedy tylko pomyślał o Marguerite, widział ten obraz: machającą do niego dziewczynę o ciemnych włosach, które opadały jej na jedno oko, i czuł wtedy ten sam wszechogarniający przypływ miłości.
Tej nocy po powrocie do domu obudził brata. Powiedział mu, że poznał dziewczynę, z którą się ożeni.
— Kładź się spać, Eddie — jęknął Joe.
Szszszszsz. Na brzegu rozbiła się fala. Eddie wykrztusił coś, czego nie chciał oglądać. Wypluł to.
Szszszszsz. Kiedyś dużo myślał o Marguerite. Teraz mniej. Była jak rana pod starym bandażem, a on coraz bardziej się do tego bandaża przyzwyczajał.
Szszszszszsz.
Co to jest półpasiec?
Szszszszszsz.
Szesnaście minut życia.
Żadna historia nie jest oderwana od innych. Czasami historie splatają się ze sobą, a czasem pokrywają się wzajemnie, tak jak rzeka pokrywa kamienie.
Koniec historii Eddiego wiązał się z inną, z pozoru nic nieznaczącą historią, jaka wydarzyła się kilka miesięcy wcześniej, gdy raz, w pochmurny wieczór, w Rubylandzie zjawił się pewien młody człowiek wraz z trzema przyjaciółmi.
Młody człowiek miał na imię Nicky i był świeżo upieczonym kierowcą. Przeszkadzał mu duży pęk kluczy, więc odczepił kluczyk od samochodu i włożył go do kieszeni kurtki, a potem zawiązał sobie kurtkę w pasie.
Przez pierwszych kilka godzin on i jego przyjaciele jeździli na najszybszych kolejkach i karuzelach: zaliczyli Sokoła, Zjeżdżalnię Wodną, Wieżę i Szalony Pociąg.
— Ręce do góry! — krzyknął jeden z nich.
Wszyscy posłusznie podnieśli ręce.
Później, kiedy już zrobiło się ciemno, wrócili na parking zmęczeni i roześmiani, racząc się piwem, które przynieśli ze sobą w papierowej torbie. Nicky sięgnął do kieszeni kurtki i pogrzebał chwilę. Zaklął.
Kluczyka nie było.
Czternaście minut do śmierci. Eddie otarł czoło chusteczką. Na oceanie tańczyły brylanty światła i Eddie wpatrywał się w ich migotliwy ruch. Od wojny jego nogi nie były sprawne.
Ale w Muszli Gwiezdnej Orkiestry z Marguerite — o, tam Eddie poruszał się jeszcze całkiem sprawnie. Zamknął oczy, przywołując w pamięci piosenkę, która ich połączyła, tę, którą śpiewała w filmie Judy Garland. Mieszała mu się teraz w głowie z kakofonią rozbijających się o brzeg fal i krzykiem dzieci dochodzącym z karuzel i kolejek.
„Sprawiłeś, że cię pokochałam...”
Szszszszsz.
„...tak się stało, nie chciałam, żeby tak się stało...”
Szszszszsz.
„...że cię pokochałam...”
Aaaaaaaa!
„...wiedziałeś o tym i...”
Szuuuuuuuu.
„...czas wiedziałeś o tym...”
I Eddie poczuł dłonie Marguerite na swoich ramionach. Mocniej zacisnął powieki, aby jeszcze bliżej przywołać wspomnienia.
Dwanaście minut życia.
— Przepraszam...
Stała przed nim mała dziewczynka, najwyżej ośmioletnia, i zasłaniała sobą słońce. Miała blond loczki, nosiła klapki, dżinsowe szorty i żółtozieloną koszulkę z kaczorem ze znanej kreskówki. „Amy — pomyślał. — Nazywa się Amy albo Annie”. Tego lata często tu przychodziła, jednak ani razu nie widział jej z mamą czy z tatą.
— Przepraszam — powtórzyła. — Pan Eddie Nadzór Techniczny?
Eddie westchnął.
— Wystarczy Eddie.
— Czy możesz mi zrobić...
Złożyła rączki jak do modlitwy.
— No co takiego? Nie będę czekał cały dzień.
— Czy możesz mi zrobić zwierzątko? Proszę!
Eddie odpowiedział jej poważnym spojrzeniem, jakby musiał najpierw dobrze przemyśleć sprawę. Potem sięgnął do kieszeni koszuli i wyjął trzy żółte wyciorki do fajki, które nosił specjalnie w tym celu.
— Och taaak! — pisnęła dziewczynka i klasnęła w ręce.
Eddie zabrał się do skręcania wyciorków.
— A gdzie są twoi rodzice?
— Na karuzeli.
— Bez ciebie?
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
— Mama jest ze swoim chłopakiem.
Eddie spojrzał na nią. Aha.
Pozginał wyciorki, porobił małe pętelki, a potem poskręcał je ze sobą. Dłonie mu drżały, więc trwało to dłużej niż dawniej, poza tym musiał przerwać na chwilę, aby otrzeć pot z twarzy. Ale wkrótce wyciorki zaczęły przypominać głowę, uszy, tułów i ogon.
— Królik? — spytała dziewczynka.
Eddie mrugnął porozumiewawczo.
— Dziękuuuuję!
Zakręciła się na pięcie, jak to dzieci, które są w ogóle nieświadome tego, że ich stopy się poruszają. Eddie ponownie wytarł czoło, a potem zamknął oczy i oparł się całym ciężarem o plażowe krzesło. Usiłował przywołać z powrotem słowa starej piosenki.
W górze krzyknęła przelatująca mewa.
Skąd się biorą ostatnie słowa? Czy ludzie zdają sobie sprawę z ich wagi? Czy zawsze muszą zawierać w sobie jakąś mądrość?
Do chwili swoich osiemdziesiątych trzecich urodzin Eddie stracił niemal wszystkich bliskich. Jedni umarli młodo, innym dana była szansa zestarzenia się, zanim zabrała ich choroba lub wypadek. Na pogrzebach Eddie nieraz wysłuchiwał wspomnień o ostatnich rozmowach z nieboszczykiem. „Zupełnie jakby wiedział, że umrze...” — mówili często ci, co wspominali.
Nie bardzo w to wierzył. Jego zdaniem, kiedy już nadszedł czas, to nadszedł i koniec. Odchodząc, można powiedzieć coś mądrego, ale równie dobrze można powiedzieć coś głupiego.
W przypadku Eddiego ostatnie słowa miały brzmieć: „Cofnąć się!”
A oto co słyszał Eddie podczas ostatnich minut ziemskiego życia. Popołudniową bryzę. Fale rozbijające się o brzeg. Daleki łomot muzyki rockowej. Pomruk silnika małego samolotu ciągnącego za sobą reklamę. I jeszcze to:
— O BOŻE! LUDZIE, PATRZCIE!
Oczy Eddiego usiłowały przebić się przez powieki. Przez tyle lat poznał już na pamięć wszystkie odgłosy Rubylandu i mógł przy nich spać jak przy kołysance.
Ten głos nie miał nic wspólnego z kołysanką.
— O BOŻE! LUDZIE, PATRZCIE!
Eddie wyprostował się raptownie. Kobieta o pulchnych, pokrytych dołkami ramionach, trzymająca torbę na zakupy, wskazywała coś i krzyczała. Wokół niej zebrał się niewielki tłumek, wszyscy mieli wzrok skierowany ku górze.
Eddie od razu dostrzegł, co się stało. Jeden z wagoników znajdujących się na szczycie Wieży zwisał, przechylony pod takim kątem, jakby zamierzał zrzucić swój ładunek. Czworo pasażerów, dwóch mężczyzn, dwie kobiety, przytrzymujących się jedynie poręczy zabezpieczającej, gorączkowo usiłowało chwycić się czegokolwiek.
— O MÓJ BOŻE! — krzyczała dalej tęga kobieta. — TAM SĄ LUDZIE! ONI ZARAZ SPADNĄ!
Z radia przy pasie Eddiego zaskrzeczał głos:
— Eddie! Eddie!
Nacisnął guzik.
— Widzę! Wezwij ochronę!
Od strony plaży nadbiegali kolejni gapie, wyciągając raz po raz ręce ku górze, jakby wykonywali jakieś ćwiczenie. Patrzcie! Tam w górze! Coś się stało z kolejką! Eddie porwał laskę i pokuśtykał do ogrodzenia otaczającego dolną platformę. Klucze podzwaniały mu na biodrze. Serce biło jak szalone.
W czasie jazdy kolejką zwaną Wieżą dwa wagoniki opadały w dół z zawrotną prędkością, aż żołądek podchodził do gardła, i zatrzymywały się dopiero w ostatniej chwili dzięki hydraulicznym hamulcom. Jak to się stało, że teraz jeden z nich zwisał smętnie? Tkwił przechylony zaledwie kilka stóp poniżej górnej platformy, jakby najpierw ruszył, a potem zmienił zdanie.
Eddie dobiegł do bramki i musiał na chwilę przystanąć, żeby złapać oddech. W tym momencie nadbiegł Dominguez i o mały włos nie wpadł na niego.
— Słuchaj! — krzyknął Eddie, łapiąc Domingueza za ramiona. Ścisnął go tak mocno, że na twarzy Domingueza wykwitł grymas bólu.
— Kurczę, Eddie! — zawołał. — Spokojnie!
— Słuchaj! Kto jest na górze?
— Willie.
— Dobrze. Pewnie on wyłączył kolejkę. Dlatego wagonik wisi. Wejdź po drabinie i powiedz mu, żeby ręcznie zwolnił blokadę, to tamci będą mogli wysiąść. Blokada jest z tyłu wagonika. Asekuruj go, kiedy będzie się wychylał i sięgał tam. Potem... potem obaj... koniecznie obaj, nie jeden, kapujesz?... obaj ich wyciągajcie. Jeden niech trzyma drugiego. Czy to jasne?
Dominguez skinął głową.
— Spuśćcie potem ten piekielny wagonik. Sprawdzimy, co się stało!
Serce Eddiego waliło jak młotem. Choć w jego lunaparku nie zdarzyły się żadne poważniejsze wypadki, słyszał różne przerażające opowieści o tym biznesie. Pewnego razu w Brighton wysunął się kołek w gondoli i dwie osoby zginęły. Innym razem, w Wonderlandzie, jakiś człowiek chciał przejść przez tory kolejki górskiej — wpadł między nie i utknął po pachy. Zaklinował się, krzyczał, a wagoniki pędziły prosto na niego... to był koszmar.
Eddie odepchnął od siebie te myśli. Dokoła niego stali ludzie i przyciskając dłonie do ust, patrzyli na Domingueza wspinającego się po drabinie. Eddie gorączkowo przypominał sobie wnętrzności Wieży. Silnik. Cylindry. Hydraulika. Uszczelnienie. Kable... Jak to się stało, że wagonik się osunął? Uważnie przyjrzał się kolejce, przesuwając wzrok od czwórki wystraszonych pasażerów na górze, wzdłuż wysokiej Wieży, aż do jej podstawy.
Dominguez dotarł do górnej platformy. Jak mu Eddie kazał, przytrzymał Williego, kiedy ten przechylił się nad tylną ścianką wagonika, chcąc zwolnić blokadę. Jedna ze znajdujących się w wagoniku osób, młoda kobieta, rzuciła się w jego stronę i o mały włos nie ściągnęła go z platformy. Tłum jęknął.
— Zaraz, zaraz... — szepnął Eddie do siebie.
Willie spróbował ponownie. Tym razem zwolnił zabezpieczenie.
— Kabel... — wymamrotał Eddie.
Poręcz podniosła się, tłum jęknął przeciągle: Aaaaa.
Pasażerowie zostali szybko wciągnięci na platformę, podtrzymywani przez Williego, którego z kolei podtrzymywał Dominguez.
— Kabel — szeptał Eddie — rozwija się...
Miał rację. W środku mechanizmu Wieży niewidoczny z zewnątrz kabel od wagonika numer dwa przez ostatnich kilka miesięcy ocierał się o unieruchomiony krążek, który przez to, że przestał się obracać, zaczął stopniowo zrywać stalowe druty — jakby łuskał kolejne osłonki ziarna — aż kabel całkiem puścił. Nikt tego nie zauważył. Nie mógł zauważyć. Trzeba by było wejść do środka urządzenia, żeby odkryć tę zupełnie nieprawdopodobną przyczynę kłopotów.
Krążek został zablokowany przez mały przedmiot, który w sprzyjającym momencie wpadł do środka przez szczelinę.
Samochodowy kluczyk.
— NIE SPUSZCZAJ WAGONIKA! — krzyknął Eddie. Zaczął wymachiwać rękami. — HEJ! HEEEEJ! TO KABEL, CHOLERA! NIE SPUSZCZAJ WAGONIKA! ZERWIE SIĘ!
Zagłuszał go tłum głośno wiwatujący, gdy Willie i Dominguez uwalniali ostatniego pasażera. Wszyscy czworo byli już bezpieczni. Obejmowali się i ściskali na górnej platformie.
— DOM! WILLIE! — darł się Eddie. Ktoś uderzył go niechcący, wytrącając walkie-talkie zza paska. Eddie schylił się, chcąc je podnieść. Willie podszedł do deski rozdzielczej. Położył palec na zielonym guziku. Eddie spojrzał w górę.
— NIE, NIE, NIE RÓB TEGO!
Eddie odwrócił się do tłumu.
— COFNĄĆ SIĘ!
Coś takiego było w jego głosie, że ludzie posłuchali; przestali wiwatować i zaczęli się rozstępować. Dookoła podstawy Wieży zrobiła się wolna przestrzeń.
Wtedy Eddie zobaczył twarz, ostatnią, jaką widział w życiu.
Na metalowej podstawie siedziała bezradnie — jakby ktoś ją popchnął i przewrócił — mała dziewczynka, trzymająca w rączce zwierzątko zrobione z wyciorków do fajki. Nos miała zasmarkany, oczy pełne łez. Amy? Annie?
— Ma... mo! Ma... mo...
Wzrok Eddiego błyskawicznie przesunął się z dziewczynki na wagonik. Czy zdąży? Z dziewczynki na wagonik...
Bum. Za późno. Wagoniki spadały — Jezu, on puścił hamulec! — i wszystko dookoła zaczęło się dziać jak na zwolnionym filmie. Eddie rzucił łaskę, stanął na chorej nodze i poczuł ból, od którego o mało co nie stracił przytomności. Wielki krok. Jeszcze jeden. W środku kanału sterującego kolejki puściła ostatnia nitka kabla, zrywając i dziurawiąc przewód hamulca hydraulicznego. Wagonik numer dwa zaczął spadać bezwładnie jak głaz ze skały i nic już nie było w stanie go zatrzymać.
W tych ostatnich chwilach życia Eddiemu wydawało się, że słyszy cały świat: jakieś krzyki, odległy szum fal, muzykę, świst wiatru i niski, głośny, nieprzyjemny dźwięk, który — jak sobie zdał sprawę — dobywał się z jego własnej piersi. Dziewczynka podniosła ręce. Eddie rzucił się w jej stronę. Chora noga podwinęła się. Siłą rozpędu runął w kierunku dziecka i wylądował na metalowej platformie, która gwałtownie zderzyła się z jego klatką piersiową, rozdzierając koszulę i ciało pod naszywką ze słowami: EDDIE NADZÓR TECHNICZNY. Poczuł w dłoniach dwie ręce, dwie malutkie
rączki.
Potężny cios w plecy.
Oślepiający błysk światła.
A potem już nic.
Dziś są Eddiego narodziny
Lata dwudzieste XX wieku, zatłoczony szpital w jednej z uboższych dzielnic miasta. Przyszły ojciec Eddiego pali papierosa w poczekalni obok innych przyszłych ojców, również palących papierosy. Wchodzi pielęgniarka. Wywołuje jego nazwisko. Źle je wymawia. Inni mężczyźni wydmuchują dym. No i?
On podnosi rękę.
— Gratuluję — mówi pielęgniarka.
Idzie za nią korytarzem do sali noworodków. Jego buty stukają o podłogę.
— Proszę zaczekać— mówi pielęgniarka.
Przez szybę widzi, jak sprawdza numery na drewnianych łóżeczkach. Mija jedno — nie jego, następne — nie jego, następne — nie jego, następne — nie jego.
Zatrzymuje się. To tu. Pod kocykiem. Mała główka okryta niebieską czapeczką. Pielęgniarka sprawdza coś w notatkach i pokazuje dziecko.
Ojciec oddycha ciężko, kiwa potakująco głową. Przez moment jego twarz kurczy się, jak most upadający do rzeki. Potem uśmiecha się.
Jego.
Podróż
W swojej ostatniej chwili na ziemi Eddie nie widział nic, ani nabrzeża, ani tłumu, ani pokiereszowanej platformy, ani strzaskanego wagonika z włókna szklanego.
W opowieściach o życiu po śmierci często w chwili pożegnania dusza unosi się, płynie nad policyjnymi samochodami po wypadku na autostradzie albo przywiera jak pająk do szpitalnego sufitu. Zdarza się to ludziom, którzy dostają drugą szansę, którzy z niewiadomej przyczyny odzyskują swoje miejsce w świecie.
W przypadku Eddiego na to się nie zanosiło.
— GDZIE...?
Gdzie...?
Gdzie...?
Niebo stało się mgliście żółtawe, potem turkusowe, potem jasnożółtozielone. Eddie płynął w powietrzu, a ramiona miał cały czas wyciągnięte przed siebie.
Gdzie...?
Z wieży spadał wagonik. Tyle pamiętał. Mała dziewczynka — Amy? Annie? — płakała. To też pamiętał. Pamiętał swój rozpaczliwy skok. Pamiętał uderzenie o platformę. Pamiętał, jak poczuł dwie małe rączki w swoich dłoniach.
Potem co?
Czy uratowałem ją?
Mógł jedynie wyobrazić sobie to wszystko z dystansu, jak wydarzenie sprzed wielu, wielu lat. Jeszcze dziwniejsze było to, że nie czuł żadnych towarzyszących temu emocji. Czuł jedynie spokój, jakiego doznaje dziecko kołysane w ramionach matki.
Gdzie...?
Niebo dokoła zmieniło ponownie barwę, najpierw na kolor żółtego grejpfruta, potem przeszło w leśną zieleń, a potem w róż, który Eddiemu natychmiast skojarzył się — ciekawe, że ze wszystkich rzeczy właśnie z tym — z cukrową watą.
Czy uratowałem ją?
Czy przeżyła?
Gdzie...
...mój strach?
Gdzie mój ból?
Ale tego już nie było. Każde cierpienie, jakiego w życiu doświadczył, każdy ból, jaki stał się kiedykolwiek jego udziałem — wszystko zniknęło jak powietrze wypuszczone z płuc. Nie czuł bólu. Nie czuł smutku. Jego świadomość przypominała dym, snujący się wstęgą, niezdolny do niczego oprócz spokoju. Kolory pod nim znowu się zmieniły. Coś wirowało. Woda. Ocean. Unosił się nad bezkresnym żółtym morzem. Teraz przybrało kolor melona. Teraz było szafirowe. Zaczął opadać, aż zderzył się z powierzchnią. Działo się to zaskakująco szybko, a jednak na twarzy czuł jedynie lekki powiew, i nic a nic się nie bał. Ujrzał piasek złotego brzegu.
Znalazł się pod wodą.
Wszystko było takie ciche.
Gdzie mój strach?
Gdzie mój ból?
Dziś są Eddiego urodziny
Ma pięć lat. Jest niedzielne popołudnie w Rubylandzie. Piknikowe stoły ustawione są na molo od strony białej piaszczystej plaży. Na stole króluje tort waniliowy z niebieskimi świeczkami i waza z sokiem pomarańczowym. Dokoła bez celu snują się pracownicy wesołego miasteczka: naganiacze, nieszczęśnicy z gabinetów osobliwości, treserzy zwierząt i robotnicy z przetwórni ryb. Ojciec, jak zawsze, gra w karty. Eddie bawi się u jego stóp. Jego starszy brat Joe robi pompki przed grupką starszych pań, które udają zainteresowanie i uprzejmie klaszczą.
Eddie ma na sobie prezent urodzinowy — czerwony kowbojski kapelusz i pas z koltem. Wstaje i z wyciągniętym koltem biegnie od jednej grupki do drugiej, krzycząc: „Paf! Paf!”
— Chodź no tu — kiwa na niego Mickey Shea, siedzący nieopodal na ławce.
— Paf! Paf! — krzyczy Eddie.
Mickey Shea pracuje z tatą Eddiego, razem reperują maszyny. Jest gruby, ma rumianą twarz, nosi szelki i wiecznie śpiewa irlandzkie piosenki. Eddie uważa, że śmiesznie pachnie, zupełnie jak lekarstwo na kaszel.
— Chodź no tutaj, podrzucę cię do góry — mówi. — Jak w Irlandii.
Wielkie dłonie chwytają Eddiego pod pachy, przekręcają go do góry nogami i po chwili chłopiec zwisa przy jego nogach. Kapelusz spada Eddiemu z głowy.
— Ostrożnie, Mickey! — woła matka. Ojciec patrzy, na jego twarzy pojawia się cień uśmiechu, po chwili ojciec wraca do gry.
— Oho ho. A teraz… — mówi Mickey. — Po jednym razie za każdy rok.
Delikatnie opuszcza chłopca, aż ten głową dotyka podłogi.
— Jeden!
Mickey podnosi Eddiego. Inni dołączają się ze śmiechem. Krzyczą:
— Dwa!... Trzy!
Wisząc głową do dołu, Eddie nie jest pewien, kto jest kto. Głowa staje się ciężka.
— Cztery!... — krzyczą — Pięć!
Eddie zostaje przekręcony głową do góry i postawiony na podłodze. Wszyscy klaszczą. Eddie sięga po kapelusz i potyka się. Wstaje, niepewnym krokiem podchodzi do Mickeya Shea i wymierza mu cios pięścią w ramię.
— Oho ho! A to za co, mój mały? — pyta Mickey. Wszyscy się śmieją. Eddie odwraca się i ucieka, po trzech krokach zgarniają go ramiona matki.
— Wszystko dobrze, syneczku, jubilacie najmilszy? — Zaledwie kilka cali od swojej twarzy Eddie widzi intensywnie czerwoną szminkę, pulchne, miękkie policzki i falę brązowych włosów.
— Byłem do góry nogami — mówi.
— Widziałam — odpowiada matka.
Wkłada mu kapelusz na głowę. Później pójdzie z nim na spacer nabrzeżem, może zabierze go na przejażdżkę na słoniu albo będą patrzeć, jak rybacy wyciągają wieczorne sieci z rzucającymi się rybami, przypominającymi lśniące, mokre monety. Będzie trzymać go za rękę i powie mu, że Pan Bóg jest dumny z niego, że był taki grzeczny w swoje urodziny, a to znowu ustawi świat właściwą stroną do góry.
Przybycie
Eddie obudził się w filiżance.
Znajdował się w staroświeckim lunaparku — była to duża filiżanka zrobiona z ciemnego, politurowanego drewna, z miękkim siedzeniem i drzwiami na stalowych zawiasach. Ręce i nogi Eddiego zwisały z jej brzegów. Niebo wciąż zmieniało kolory, od brązowego, jak skórzane buty, do głębokiego szkarłatu.
Odruchowo sięgnął po laskę. Przez ostatnich kilka lat stale trzymał ją przy łóżku, ponieważ zdarzały się takie poranki, że nie był w stanie podnieść się bez niej. Krępowało go to, przecież kiedyś był tak silny, że wymierzał na powitanie potężne kuksańce.
Ale teraz nie było laski. Eddie odetchnął głęboko i spróbował się podciągnąć. O dziwo, plecy go nie bolały. Zniknął pulsujący ból w nodze. Uchwycił się mocniej, z łatwością przelazł przez brzeg filiżanki i zeskoczył niezgrabnie na ziemię. Tu dopadły go trzy szybkie myśli.
Po pierwsze, czuł się cudownie.
Po drugie, był całkiem sam.
Po trzecie, nadal znajdował się w Rubylandzie.
Ale to było inne wesołe miasteczko. Z płóciennymi namiotami i rozległymi połaciami trawy. Zabudowań było niewiele i nie zasłaniały porośniętego mchem falochronu w oceanie. Wszystkie urządzenia były w dwóch kolorach: strażackim czerwonym i kremowobiałym — żadnych zielononiebieskich czy kasztanowobrązowych barw — i przy każdym stała osobna drewniana budka z biletami. Filiżanka, w której się obudził, należała do starej, prymitywnej karuzeli o dźwięcznej nazwie Wirujące Spodki. Szyld zrobiony był ze sklejki, podobnie jak inne tablice nisko zawieszone na sklepikach i atrakcjach stojących wzdłuż promenady:
Papierosy El Tiempo! Tylko spróbujcie!
Zupa z małży, 10 centów!
Przejażdżka Cyklonem — Sensacja Stulecia!
Eddie zamrugał z niedowierzaniem. Przed oczami miał Rubyland swego dzieciństwa, sprzed jakichś siedemdziesięciu pięciu lat, tyle że wszystko lśniło nowością. Była tam Górska Serpentyna — usunięta kilkadziesiąt lat temu — a także łaźnie i baseny z wodą morską, zlikwidowane w latach pięćdziesiątych. W niebo strzelał pierwszy diabelski młyn — świeżutko pomalowany na biały kolor — a za nim widać było ulice dzielnicy, w której kiedyś mieszkał, i dachy stłoczonych ciasno ceglanych domów czynszowych ze sznurami prania przeciągniętymi między oknami.
Eddie chciał krzyknąć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Poruszył ustami, starając się wymówić słowo: „Hej”. Jego struny głosowe nie wydały żadnego dźwięku.
Obmacał ręce i nogi. Zupełnie nic go nie bolało i pomijając brak głosu, czuł się niewiarygodnie dobrze. Okręcił się w kółko, zrobił parę kroków do tyłu. Podskoczył. Nic go nie bolało. W ciągu ostatnich dziesięciu lat zapomniał, co to znaczy chodzić bez krzywienia się z bólu, jak to jest móc tak po prostu usiąść i nie męczyć się szukaniem jak najwygodniejszej pozycji dla obolałego krzyża. Zewnętrznie wyglądał tak samo jak rano: stary, przygarbiony człowiek, o wypukłej klatce piersiowej, w czapce i w szortach, w brązowej bluzie mechanika. Ale fizycznie był sprawny. Tak sprawny, że mógł, schyliwszy się, dotknąć ziemi za stopami i podciągnąć kolano do brzucha. Badał swoje ciało jak małe dziecko, zafascynowany tą nową mechaniką, niczym człowiek guma rozciągający swoją gumowatość.
Potem puścił się biegiem.
Ha ha! Biegiem! Eddie nie biegał przez ostatnie sześćdziesiąt lat, od czasów wojny, a teraz biegł, zacząwszy od kilku ostrożnych kroków, potem stopniowo przyśpieszając do pełnej prędkości, tak jak biegał jako młody chłopak. Popędził wzdłuż pustego molo, minął stragan z przynętą dla rybaków (pięć centów), wypożyczalnię kostiumów kąpielowych (trzy centy), dalej zjeżdżalnię zwaną Windą. Biegł Wielką Promenadą Rubylandu, przed wspaniałymi budynkami w stylu mauretańskim, z wieżami, minaretami i cebulastymi kopułami. Po drodze minął Paryską Karuzelę z drewnianymi końmi, szklanymi lustrami i katarynką. Wszystko było nowe i lśniące. Zdawać się mogło, że zaledwie godzinę temu zdrapywał rdzę z jej części w swoim warsztacie.
Przebiegł przez środek starego placu, gdzie dawniej występowali zgadywacze wagi, wróżbici i cygańskie tancerki. Pochylił głowę i wyrzucił przed siebie ramiona jak skoczek na lotni, podskakując co parę kroków, tak jak to robią dzieci w nadziei, że oderwą się od ziemi i bieg zmieni się w lot.
Komuś, kto zobaczyłby teraz tego siwowłosego mechanika, całkiem samego, zachowującego się, jakby był samolotem, mogło się to wydawać dziwaczne. Ale w środku każdego z nas jest taki biegnący chłopiec, niezależnie od wieku.
Nagle zatrzymał się. Usłyszał coś. Głos. Piskliwy, jakby dochodził z megafonu.
— I co wy na to, panie i panowie? Czy ktoś widział kiedyś coś bardziej niesamowitego?...
Eddie stał przy pustej budce z biletami przed niewielkim teatrem. Napis na górze głosił:
Najdziwaczniejsi Obywatele Świata.
Specjalny Pokaz w Rubylandzie!
Święty Dym! Grubi! Chudzi!
Zobaczcie Dzikiego Człowieka!
Specjalny pokaz. Występy dziwolągów. Krzykliwie zachwalane. Eddie pamiętał, jak skończyły się co najmniej pięćdziesiąt lat temu, mniej więcej w tym samym czasie, kiedy pojawiła się telewizja i ludzie nie potrzebowali już takich atrakcji, żeby przeżyć dreszcz emocji.
— Przypatrzcie się dobrze nieszczęsnemu dzikusowi urodzonemu z tak dziwacznym kalectwem...
Eddie zajrzał do środka. Poznał kiedyś kilkoro takich dziwnych ludzi. Niejaką Jolly Jane, która ważyła ponad pięćset funtów, tak że dwóch mężczyzn musiało ją wpychać po schodach na górę. Dwie siostry, które miały wspólny kręgosłup i grały na instrumentach. Połykaczy mieczy, kobiety z brodami i dwóch braci Indian, których skóra tak się rozciągnęła wskutek nieustannego naciągania i smarowania oliwą, że jej fałdy zwisały na rękach i na nogach.
Jako dziecko Eddie współczuł nieszczęśnikom występującym w wesołych miasteczkach w roli kuriozów. Zmuszano ich do siedzenia w budkach albo na scenie, czasem w klatkach, a widzowie podchodzili blisko, oglądali ich i pokazywali sobie palcami. Naganiacz wykrzykiwał słowa zachęty i to właśnie jego głos Eddie teraz słyszał.
— Jakimś okrutnym zrządzeniem losu nieszczęsna ta istota znalazła się w tak opłakanej sytuacji! Przywieźliśmy go z końca świata, abyście mogli zobaczyć...
Eddie wszedł do mrocznego wnętrza. Słowa rozlegały się coraz głośniej.
— Nieszczęśnik będący ofiarą wybryku natury...
Głos dochodził z drugiej strony sceny.
— Tylko u nas, w Najdziwaczniejszych Obywatelach Świata, możecie...
Eddie podszedł do kurtyny.
— Nasyćcie wasze oczy tym najbardziej niezwyk...
Głos naganiacza urwał się. Eddie cofnął się z niedowierzaniem.
Na ustawionym na scenie krześle siedział samotnie mężczyzna w średnim wieku, o wąskich, spadzistych ramionach, nagi od pasa w górę. Nad paskiem zwisał mu spory brzuch. Włosy miał krótko przystrzyżone, usta cienkie, a twarz chudą i długą. Eddie na pewno by go tak dobrze nie zapamiętał, gdyby nie jedna niezwykła rzecz.
Miał skórę w kolorze niebieskim.
— Witaj, Edwardzie — odezwał się. — Czekałem na ciebie.
Pierwsza osoba, którą Eddie spotkał w niebie
— Nie bój się — powiedział Niebieski Człowiek, podnosząc się wolno z krzesła. — Nie bój się...
Głos miał łagodny, a mimo to Eddie tylko stał i się gapił. Tak naprawdę ledwie znał tego człowieka. Dlaczego teraz go spotkał? Był jak jedna z tych twarzy, które pojawiają się nie wiadomo skąd we śnie i o których rano człowiek mówi: „Nigdy nie zgadniesz, kto mi się dzisiaj przyśnił”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki