- promocja
Pięcioro małych Indian - ebook
Pięcioro małych Indian - ebook
Szokująca opowieść o mrocznym okresie w historii Kanady.
Historia pięciorga ocalałych ze szkoły z internatem prowadzonej przez Kościół, której celem było pozbawienie dzieci rodzimej kultury i języka. Doświadczający molestowania, krzywdzeni i brutalnie traktowani Kenny, Lucy, Clara, Howie i Maisie przeżywają lata udręki, z dala od rodzin i jakiegokolwiek wsparcia.
Ich rozdzierające serca doświadczenia znacząco wpływają na ich przyszłość i funkcjonowanie w świecie, o czym przekonują się już u progu dorosłości, gdy po latach więzienia zostają wypuszczeni na wolność – samotni i zdani tylko na siebie. Na przestrzeni kolejnych lat ścieżki przyjaciół raz po raz się przecinają, przypominając o strasznych doświadczeniach.
Czy piątka ocalałych znajdzie wreszcie poczucie bezpieczeństwa i przynależności? Czy zaakceptują swój los, tak niesprawiedliwy i brutalny? Czy mimo traumatycznych przeżyć będą w stanie po prostu… żyć?
Pięcioro małych Indian to pełna współczucia, przenikliwa kronika rozpaczliwych wysiłków podejmowanych przez młodych Kanadyjczyków w celu pogodzenia się z przeszłością i znalezienia własnej drogi.
Fascynująca i druzgocąca powieść. Fikcja, która opowiada o okropnej prawdzie.
„The Globe and Mail”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-846-4 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W niniejszej książce, począwszy od tytułu, często pojawia się słowo „Indianin”, a także przymiotnik „indiański”. Jest to naturalne, biorąc pod uwagę, że akcja powieści rozgrywa się w latach 60. i kolejnych dekadach XX wieku, kiedy te określenia funkcjonowały powszechnie zarówno w języku codziennym, jak i w dyskursie społecznym, politycznym i prawnym. Jak zobaczymy, posługiwali się nimi także rdzenni Kanadyjczycy. Warto jednak pamiętać, że od tamtego czasu w języku zaszły duże zmiany.
Michelle Good sygnalizuje ten trend w prologu, kiedy należąca do młodszego pokolenia Kendra gwałtownie sprzeciwia się użyciu epitetu „indiańska”. Wynika to z rosnącej świadomości, że słowo „Indianin” zostało narzucone rdzennym mieszkańcom obu Ameryk przez białych kolonizatorów, kierowanych zresztą błędnym przeświadczeniem, jakoby przybili do brzegów Indii. Tym sposobem wiele różnorodnych, odrębnych wspólnot zebrano pod jednym obcym określeniem, a następnie przez wieki prowadzono agresywną politykę, która nie tylko poskutkowała zdziesiątkowaniem indygennych plemion i odebraniem im ziem, ale też przyczyniała się do tego, że wokół „Indian” narosły szkodliwe stereotypy prowadzące do dalszych uprzedzeń i dyskryminacji. Nic więc dziwnego, że jednym z postulatów licznych ruchów na rzecz rdzennych mieszkańców jest wyrugowanie z języka owych określeń, które od tak dawna stanowią narzędzie opresji. Jeśli więc chcemy wykazać się wrażliwością językową i uwzględnić preferencje szerokiego grona samych zainteresowanych, zdecydowanie lepiej będzie używać wyrażeń takich jak: „rdzenni mieszkańcy”, „rdzenni Amerykanie” czy „ludność indygenna”. W Kanadzie dużą popularnością cieszy się także określenie First Nations (Pierwsze Narody), które walczy z utrwalonym w zachodniej historiografii mitem o „europejskich odkrywcach”.
Warto też przyjrzeć się tytułowi, który stanowi aluzję do powstałej w XIX wieku dziecięcej wyliczanki Dziesięciu małych Indian, spopularyzowanej na całym świecie między innymi za sprawą powieści Agathy Christie i jej późniejszych ekranizacji. W tej z pozoru niewinnej piosence kolejne postacie – „mali Indianie” – giną w przeróżny sposób, aż w końcu nie pozostaje nikt. Nie bez powodu przez niektórych komentatorów jest ona nazywana wesołą rymowanką o ludobójstwie. W innej, nieco późniejszej wersji utworu, którą wykonywano podczas widowisk o charakterze rasistowskim, życie tracą kolejno „małe Murzyniątka”. Mamy więc do czynienia z dwiema olbrzymimi grupami ludzi narażonych na ogrom cierpień z ręki białego człowieka, których doświadczenia sprowadzono do infantylnej wyliczanki lub niewybrednej rozrywki.
Bohaterowie powieści Pięcioro małych Indian także spotykają się z okrucieństwem, pogardą, lekceważeniem i obojętnością, zupełnie jakby ich los znaczył tyle samo co los bezimiennych postaci z wyliczanki. Tytuł wybrany przez Michelle Good jest więc bardzo gorzkim nawiązaniem. Jednocześnie konfrontuje nas z niewygodnymi pytaniami o współczesną rzeczywistość: czy dziś mamy więcej wrażliwości? Czy zwracamy baczniejszą uwagę na akty przemocy i nadużycia, często znormalizowane przez tradycję, kulturę i dominującą narrację historyczną? Czy uważniej i z większą empatią posługujemy się językiem, nawet jeśli chodzi tylko o „niewinną rymowankę”? Przez wzgląd na uciszanych i prześladowanych pozostaje mieć nadzieję, że odpowiedź coraz częściej będzie brzmiała: „tak”.PROLOG
Clara stała za należącą do Mariah chatą, od ziemi biło ciepło późnego lata. Patrzyła w dół zbocza, obserwując, jak pomocnicy gospodyni przygotowują szałas potów. Odwróciła się i skierowała w stronę drzwi chaty, ale rozproszył ją srebrzysty błysk. Spojrzała na wschód i dostrzegła początki licznych ścieżek, którymi wraz z Mariah wędrowały przed wieloma laty. Wydało jej się, że zauważyła swojego od dawna nieżyjącego psa, widmowy powidok pędzący przed nią, dokładnie tak jak wtedy. Ruszyła ku szlakowi, którym często chodziły, by zastawiać sidła, a z zagajnika wokół szałasu dobiegało ciche, niesione wiatrem podzwanianie. Szła, nie zważając na godzinę, i zawróciła dopiero, gdy słońce stało już wysoko na niebie, a wszędzie wokół niej migotały brzozowe liście.
Kiedy dotarła do chaty, właśnie minęło południe. W drzwiach stała Kendra, rozglądając się w różne strony, a gdy jej wzrok padł na Clarę, powitała ją uśmiechem.
– Zastanawiałam się, gdzie się podziewasz. Wszystko w porządku?
– Dużo tu wspomnień. – Clara wyciągnęła ręce i uściskała młodą kobietę. Kendra była dla niej jak dziecko, którego nigdy nie miała, córką jej najbliższej i najstarszej przyjaciółki. Weszły razem do chaty, gdzie zastały Mariah zajętą szykowaniem misy do okadzania.
– Chodźcie tu obie.
Clara i Kendra usiadły z Mariah, a ta zapaliła pęczek kadzidła, specjalnie dobraną mieszankę różnych leków. Gdy zaczęła się modlić w swoim miękkim kri, Clara pochyliła się i wzięła Kendrę za rękę. Modliły się w ciszy, a Mariah przygotowała ofiarę dla przodków. Gdy otworzyły oczy, poczuły się odprężone; aura spokoju dodawała uroku prostemu wnętrzu chaty. Ciężarówka wkrótce tu będzie. Clara nachyliła się do Mariah.
– Wiesz, Kendra została lekarką. Pierwszą indiańską lekarką w Kanadzie.
Kendra od razu ją poprawiła:
– Rdzenną.
Clara przewróciła oczami.
– Rdzenną. Indygenną. Wszystko jedno. Mnie możesz nazywać Indianką, dopóki nie poprawią tego w ustawie o Indianach.
Mariah nakryła jej dłoń swoją.
– No, już. Nie rozmawiamy tu o polityce.
– Mariah też jest lekarką. – Clara pokiwała głową, patrząc na Kendrę. – Mnie bez wątpienia postawiła na nogi.
Kendra wzruszyła ramionami, wyraźnie zmieszana.
Clara roześmiała się i ścisnęła dłoń młodej kobiety.
– Tyle że Mariah zajmuje się medycyną zupełnie innego rodzaju. Całą wiedzę zdobyła tutaj. Nie potrzebowała do tego żadnych elitarnych szkół.
Wszystkie trzy zamilkły w oczekiwaniu. Nie minęło dużo czasu, zanim nadjechała ciężarówka. Kierowca wygramolił się z kabiny i pomachał kobietom, które wyszły mu na spotkanie.
Mariah skinęła głową i wskazała:
– Przy szałasie kręci się kilku pomocników. Będziesz ich potrzebował.
Kierowca ruszył przed siebie i okrążył chatę, a kobiety wróciły do środka, gdzie Clara zaparzyła herbatę dla nowo przybyłej.
Vera, żona kierowcy, przysunęła sobie krzesło do kuchennego stołu.
– Znalazłaś miejsce?
Mariah przytaknęła.
– Niedaleko szałasu.
Clara ledwie zdążyła nalać herbaty, gdy Mariah kiwnęła głową w stronę okna.
– Pomocnicy już tu są. – Wstała, gdy mężczyźni dołączyli do nich w chacie.
Jeden z nich zwrócił się do Mariah:
– Gotowe?
Znów przytaknęła, podnosząc swój tobołek.
– Wy, mężczyźni, zniesiecie ją na dół. Pójdziemy za wami.
Wszyscy zebrali się wokół pick-upa. Mężczyźni zsunęli z paki trumnę. Obeszli chatę, kierując się w stronę słońca, i zeszli po zboczu w stronę wykopanego w ziemi dołu.
Zgromadzili się wokół otwartego grobu. Mężczyźni ostrożnie opuścili trumnę do surowej ziemi. Clara szlochała.
Do odszukania szczątków Lily potrzebny był oddany sprawie śledczy i nawet mimo jego nacisków ledwie udało się przekonać Kościół, żeby im ją oddał.
– Znaleźliśmy cię, Lily. I sprowadziliśmy cię do domu – szepnęła Clara.
Kendra objęła ją ramieniem.
– Nie mogłam cię tam zostawić po tym, co ci zrobili. Nareszcie wróciłyśmy do domu. Ty i ja.
Mariah zainicjowała modły, a pomocnicy przyłączyli się do niej swoimi głębokimi głosami. Ręczne bębenki wypełniły powietrze wokół nich aurą spokoju, ale i oczekiwania. Gdy skończyli honorową pieśń, Mariah poprowadziła całą grupę ku szałasowi potów, do którego weszła jako pierwsza, po czym zaprosiła do środka pozostałych: najpierw Kendrę, by usiadła obok niej, a później Clarę, która spoczęła obok Kendry. Utworzyli krąg, a tymczasem pomocnicy wnieśli rozgrzane do białości kamienie i umieścili je w zagłębieniu na środku. Mariah znów rozpoczęła modły, kładąc na kamieniach szałwię i cedr, a w górę wzbił się magiczny leczniczy aromat, który wkrótce wypełnił szałas.
Clara nachyliła się i ujęła dłoń Kendry.
– Hej, doktorko – rzuciła z uśmiechem. – Szykuj się na sesyjkę uzdrawiania.
Pomocnicy zamknęli drzwi.1
KENNY
Kenny tylko raz obejrzał się przez ramię, mocno ściskając w ręku ster. Chmury kłębiły się dziś tuż nad powierzchnią morza, zmiennokształtne opary jak spod pędzla malarza całkowicie przesłaniały wyspę. Szkoły Misyjnej mogłoby tam w ogóle nie być, jakby mogła okazać się jedynie złym snem, tak doszczętnie ginęła w gęstej przybrzeżnej mgle. Gdy po raz pierwszy zobaczył Misję, miał sześć lat i tłoczył się w łódce z mniej więcej tuzinem innych maluchów, a wieża przebijała się przez chmury, jakby dryfowała nad nimi, oderwana od ziemi. Gdy łódź przybijała wtedy do brzegu, siedział odrętwiały, ogarnięty uczuciem, którego nie rozumiał. Teraz znał je aż za dobrze. Całkowita bezradność stanowiła w Misji jego chleb powszedni. To, że przyzwyczaił się do tego uczucia, nie znaczyło jednak wcale, że łatwiej było je znieść.
Sięgnął do kieszeni, by upewnić się, że wszystko jest na swoim miejscu, i wyjął z niej skrawek papieru. Złożono go kilkakrotnie, aż zmienił się w mały kwadracik. Pomyślał o Lucy, która tamtego dnia podała mu liścik w jadalni, ryzykując lanie. Odczytał go ponownie, co w ostatnich tygodniach robił raz po raz. „Jesteś odwarzny”. Przy każdej lekturze wzbierała w nim determinacja, ale też upokorzenie, bo przypominał sobie, że gdy Lucy przekazywała mu liścik, miał na sobie sukienkę w purpurowe kwiaty, ogoloną głowę, a na szyi tabliczkę informującą pogrubionymi czerwonymi literami: „Jestem uciekinierem”. Chwilę wcześniej Brat obnażył mu tyłek w obecności wszystkich dzieci zgromadzonych w jadalni i bez końca okładał go wiosłem, zdecydowany doprowadzić go do płaczu i coraz bardziej wściekły, gdy mu się to nie udawało.
Przeszedł go dreszcz, mimo że słońce grzało mocno przez poranną mgłę. Uniósł rękę i dotknął ogolonej głowy. Włosy dopiero zaczęły odrastać. Brat dość niedelikatnie obchodził się z maszynką, po poprzedniej próbie ucieczki i karnym goleniu Kenny’emu zostały na skórze blizny przypominające wezbrane rzeki. Wtedy złapała go Kanadyjska Królewska Policja Konna, niecałe pięć kilometrów od szkolnego doku, bo silnik łodzi padł i skazał go na dryfowanie. Łatwy łup. Nieważne, jak bardzo się starał, nie mógł przestać rozmyślać o Howiem, o tym, jak leżał w swoim łóżku, zakrwawiony i obity. Nawet gdy wypełniał umysł obrazami przedstawiającymi mamę, dom czy wędzarnię, nie mógł temu zaradzić. Wizja Howiego podążała za nim niczym zimny wiatr, podczas gdy łódź gładko prześlizgiwała się po spokojnym morzu.
Tego pogodnego ranka Kenny otworzył oczy zdumiony, że już po raz kolejny Brat nie przyszedł po niego w nocy. Wstał wraz z pozostałymi chłopcami, umył się i ubrał przed poranną modlitwą. Zerknął na sąsiednie łóżko i zauważył, że Howie wciąż śpi. Stanął między nim a drzwiami, chcąc ukryć go przed wzrokiem Siostry zajętej na drugim końcu dormitorium nieszczęśnikiem, który zmoczył łóżko.
– Psst, Wilfred! Obudź Howiego, zanim Siostra zobaczy!
Wilfred trącił kolegę, próbując wyrwać go ze snu. Howie w dalszym ciągu leżał bez ruchu. Wilfred spojrzał na Kenny’ego i wzruszył ramionami. Szturchnął Howiego trochę mocniej. Nadal nic.
Kenny pochylił się nad przyjacielem.
– Howie, wstawaj. Siostra cię zaraz zobaczy!
Wilfred dał Kenny’emu kuksańca.
– Za późno.
Siostra szła wielkimi krokami między rzędami łóżek, jej habit szeleścił, welon powiewał za nią niczym złowrogi czarny ptak. Zerwała z Howiego okrycie, chwyciła za materac i przechyliła go, aż chłopiec sturlał się na podłogę. Zaległ tam, nawet nie drgnąwszy, a zakrwawione prześcieradło i poduszka wylądowały na jego nieruchomym ciele. Siostra wrzasnęła i wybiegła na korytarz, wzywając Brata Johna. Ten przybiegł pędem, podniósł chłopca i w kilka sekund wymaszerował z sali sypialnej. Siostra zgarnęła zakrwawioną pościel. Gdy Brat go niósł, Howie ani razu się nie poruszył, głowa zwisała mu bezwładnie. Pozostali wychowankowie spojrzeli po sobie i skupili się pod oknem.
Wilfred zajął miejsce obok Kenny’ego.
– Miał wielką śliwę pod okiem. Brat przyszedł po niego w nocy.
Stali przy oknie, wyglądając na zewnątrz. W końcu Brat John i Siostra pojawili się w dole. Siostra została na schodach, a Brat zniósł Howiego na przystań.
– Zabiorą go do szpitala. – Głos Wilfreda nie brzmiał zbyt pewnie.
– Tak myślisz?
Kenny i Wilfred zostali przy oknie jako ostatni.
– Powinno było paść na mnie – wydusił Kenny, walcząc ze łzami.
Wilfred przysunął się do przyjaciela.
– Nie powinno było paść na nikogo.
Zdezorientowani chłopcy, już umyci i ubrani, dreptali w kółko, nie wiedząc, co innego mogliby zrobić. Ostatecznie, niczym wracające do domu gołębie, ustawili się w rzędzie, gotowi pomaszerować do kaplicy, i czekali. W końcu w drzwiach stanęła Siostra Mary. Tym, którzy zasikali łóżka, ten jeden raz się upiekło.
– Jesteście spóźnieni na mszę. Jazda!
Ruszyli do kaplicy, cisi i spięci.
Ojcze nasz.
W jadalni Kenny zobaczył Lucy, która wciąż nosiła na szyi tabliczkę z napisem: „Jestem kłamczuchą”. Zignorował Siostrę i przeszedł na stronę zarezerwowaną dla dziewczynek. Szepnął do Lucy:
– Ty też jesteś silna.
Na jej głowie spostrzegł zadrapania, które zaczęły się już goić, tworząc szlaki ze strupków.
Dziewczynki zachichotały. Lucy zerknęła na niego i chwyciła go za rękę. Zdawało się, że stoją tak całe wieki, nieruchomi i milczący, a pozostałe dzieci otworzyły szeroko oczy w oczekiwaniu, aż Siostra zauważy i złoi im obojgu skórę. Tym razem jednak jakimś cudem ich nie zauważyła.
Kenny wyrwał dłoń z uścisku Lucy i skinął jej głową.
– Pamiętaj o tym.
W czasie wolnym, gdy uporał się już ze swoimi obowiązkami, włożył dodatkową parę skarpet, na koszulę naciągnął swój jedyny sweter, złapał kurtkę i ruszył w stronę boiska. Wokół były tylko dzieci. Prześliznął się między krzewami moroszek i poszedł ścieżką prowadzącą do przystani. Łódź, wyposażona w nowiutki, lśniący silnik, większy niż ten poprzedni, kołysała się na chlupoczących falach. Kenny doszedł do wniosku, że muszą być już zmęczeni ściganiem go, bo tym razem do nabrzeża przykuwał ją długi łańcuch zwieńczony połyskującą nową kłódką. Niebo miało barwę rozwodnionego błękitu, to były ostatnie dni lata. „Może łososie wstępują już do rzek”. Pomyślał o swoim wujku gromadzącym sprzęt, by wypłynąć na łowiska. „Gdyby udało mi się dotrzeć do Port McNeill, może ktoś zabrałby mnie do domu”. Usiadł na skraju nabrzeża, jego stopy zawisły kilka centymetrów nad wodą. Pomyślał o Howiem, takim drobnym i całym we krwi. Pomyślał o Lucy z ogoloną głową pokrytą strupami. Pomyślał o Wilfredzie, który bez niego zostałby w dormitorium sam. Pomyślał o wielkim gliniarzu, który ostatnim razem zaciągnął go z powrotem do szkoły, bo nie uwierzył w opowieści o tym, co im robi Brat. Pomyślał o swojej mamie. Z jego gardła wydarł się długi, niski szloch, z oczu popłynęły łzy. Całkiem się rozkleił. Uspokoił się jednak, kładąc dłonie na kolanach.
Gdy zabrakło mu łez, wstał powoli i ruszył nabrzeżem, po czym zszedł na plażę. Wybrał kamień tak wielki, że z trudem go uniósł, roztrzaskał nim kłódkę i wrzucił ją wraz z łańcuchem do spokojnej wody, patrząc, jak tonie niczym dziwny wąż o połyskującej skórze. Kenny wiedział, że jest ostatnim, czym ktokolwiek zaprzątałby sobie głowę. Wskoczył na pokład, odpalił nowiutki silnik i łódź zaczęła ni to podskakiwać, ni to ślizgać się po cichych wodach zatoki.
Przypływ i pogoda mu sprzyjały. Godzinami turkotał przed siebie, ufając, że dobrze wyczuwa, gdzie jest północ. Gdy słońce stało w zenicie, zaledwie pięć metrów od łodzi z wody wynurzyła się orka. Wciągnął powietrze, jednocześnie przerażony i zdumiony jej śliskim, czarno-białym pięknem. Wkrótce potem dojrzał linię brzegową i pomodlił się w duchu, by było to miasteczko Port McNeill. Podprowadził łódź bliżej, mijając wielki dok, gdzie przy kejach cumowało co najmniej kilkanaście prywatnych kutrów.
Wyłączył silnik, a łódź leciutko dobiła do brzegu, niesiona przez fale. Kenny oszacował głębokość i wyskoczył za burtę. Zimna woda sprawiła, że dżinsy zaczęły mu ciążyć, gdy wciągał łódkę na ląd i starannie przywiązywał ją do rozmokłego, od dawna martwego cedru, który musiał jakoś ominąć używane przez drwali tamy na rzece i ostatecznie wylądować tutaj. Niemal skostniały z zimna po długim dniu spędzonym na morzu, nazbierał wyrzuconych przez fale patyków, by rozpalić niewielkie ognisko. Jego przemoczone adidasy skrzypiały przy każdym kroku. Jednak tak jak nie ośmielił się wprowadzić łodzi do głównej przystani, wiedząc, że policja z Port McNeill będzie go szukać, tak teraz zrezygnował w końcu z rozniecenia ognia. Wsunął dłonie pod pachy, szukając resztek ciepła tlących się jeszcze w jego ciele. Rozgrzał się nieco podczas wspinaczki po piaszczystym brzegu, chciał jak najszybciej dotrzeć do doków. Gdy był mały, słyszał wiele opowieści o Port McNeill od wujka. Może on akurat tu jest.
Pokonawszy niespełna trzydzieści metrów, wrócił biegiem, odwiązał łódź i pchnął ją z powrotem na wodę. „Niech myślą, że utonąłem”. Znów wdrapał się na szczyt wzgórza. Nieopodal dostrzegł główną drogę, szaroczarną wstążkę wijącą się ku przystani. Pomyślał o gliniarzu, który mu nie uwierzył; wolał nie ryzykować ponownego złapania, więc ruszył wzdłuż urwistego brzegu. W chwili, gdy ostatnie światło zmierzchu wsączało się w czerniejącą morską toń, wszedł do portu i ruszył ku jego najodleglejszemu krańcowi, byle dalej od ruchliwych skrzyżowań, szukając miejsca, gdzie będzie jak najmniej ludzi. Chrapliwe nawoływania sów rozgrzewających się przed nocnym polowaniem nasunęły mu myśl o głodnych niedźwiedziach i kojotach liczących na resztki z kutrów, powędrował więc z powrotem w kierunku, z którego przyszedł, marząc o jakimś schronieniu. Zauważył przycumowaną do wielkiego kutra łódź wiosłową, kołysała się łagodnie na wodzie. Poluzował liny mocujące brezent, którym była okryta, przyciągnął ją tak, by ustawiła się równolegle do kei, i wgramolił się do środka. Naciągnął liny najlepiej, jak potrafił, z nadzieją, że nikt nie będzie zbyt uważnie przyglądał się tej łódce. Wydawało mu się, że nie zaśnie – chłód i szczękające zęby powinny skutecznie utrzymać go na jawie. Ostatecznie trudy całego dnia wzięły jednak górę i Kenny zapadł w sen.
Obudził się na dnie ciasnej łodzi, był cały zlany potem, dręczyły go mdłości i burczało mu w brzuchu. Uniósł krawędź brezentu i do środka wpadło poranne powietrze, lodowate jak woda w wartkim strumieniu. Żałował, że nie wziął swojej drugiej i ostatniej pary spodni. Po długim rejsie ubrania kleiły mu się do ciała i wydzielały ostrą woń morza. Przez całą noc budziły go niepohamowane dreszcze, lecz poranne słońce wkrótce zmieniło zawilgłe wnętrze łodzi w duszną i parną skrzynię. Znów wciągnął głęboko w płuca chłodne, świeże powietrze.
Myśli o suchych ubraniach i jedzeniu wyparowały mu z głowy, gdy usłyszał odgłos ciężkich buciorów na drewnianej kei – to oznaczało, że ktoś się zbliża. Zamknął oczy w nadziei, że ten ktoś po prostu go minie, lecz kroki ucichły. Wprawne dłonie poluzowały węzły zabezpieczające brezentową osłonę. Kenny podkulił nogi i przyjął pozycję, gotów dać susa i puścić się biegiem, gdy tylko rybak ściągnie płachtę. Kiedy jednak to nastąpiło, blask słońca poraził go z niespodziewaną mocą.
– Co, do cholery…? – Zdumiony rybak wypuścił z rąk brezent i cofnął się nieco chwiejnym krokiem.
Na wpół oślepiony Kenny wyskoczył z łodzi i zapewne udałoby mu się czmychnąć, gdyby się nie potknął. Kiedy próbował odzyskać równowagę, mężczyzna złapał go za ramię.
– Co, u diabła, robisz w mojej łodzi, smarkaczu? – spytał, jeszcze mocniej go ściskając.
Chłopiec szarpał się przez chwilę, po czym westchnął i znieruchomiał.
– Po prostu zasnąłem.
– Gdzie twoja rodzina?
Kenny wzruszył ramionami.
– Cóż, lepiej zaprowadzę cię na posterunek.
– Nie, nie! Szukam wujka. Powiedział, że mogę popracować na jego kutrze. Powinien gdzieś tu być.
Rybak zwolnił uścisk na ramieniu Kenny’ego, ale wciąż zagradzał mu drogę do miasta. Chłopiec po raz pierwszy mu się przyjrzał i ogarnęło go zdumienie. Facet sam mógłby być jego wujkiem: miał lśniącoczarne, proste jak drut włosy i nosił gumowce, rybacki sweter oraz szelki.
– Pracować na jego kutrze? – Mężczyzna potrząsnął głową i parsknął śmiechem. – Ile masz lat? Dwanaście?
Kenny wyprostował się, próbując sprawiać wrażenie wysokiego.
– Co? Dwanaście? No gdzie, właśnie skończyłem szesnaście! Potrafię pracować.
– Szesnaście? – Nieznajomy znowu się roześmiał. – Tyle to za diabła nie masz. Jak się nazywa twój wujek? Nie powinieneś być teraz w szkole?
– Clifford. Clifford Bart. Ma duży sejner. – Kenny wyciągnął się jeszcze o kilka centymetrów. Usiłował sprawiać wrażenie, jakby perspektywa, że może zostać odesłany z powrotem do szkoły, wcale go nie przerażała.
– Znam Clifforda. – Rybak spojrzał na Kenny’ego, jakby dopiero teraz zauważył jego strój: wydawane przez Szkołę Indiańską ubrania, których nie dało się z niczym pomylić. – Widziałem go wczoraj. Ani słowem się o tobie nie zająknął.
– Pewnie zapomniał.
– Chodź, znajdziemy go. Zobaczymy, co ma do powiedzenia w twojej sprawie.
– Yyy, w porządku. – Kenny uśmiechnął się do mężczyzny. Serce waliło mu w piersi.
– Pewnie jest na swojej łodzi.
– Mógłby mi pan po prostu wskazać drogę. – Chłopiec uśmiechnął się, jakby miał na sobie suche spodnie, a także buty z prawdziwej skóry lub nawet gumowce. – Sam go znajdę.
– To żaden problem. – Rybak położył Kenny’emu dłoń na ramieniu, tym razem łagodnie, i poprowadził go ku odległemu krańcowi przystani. – Tędy.
Chłopak nie widział tylu dorosłych Indian, odkąd zabrano go do Misji. Na kutrach pracowali zarówno mężczyźni, jak i kobiety, sprawdzali olinowanie i przygotowywali sieci. Słońce połyskiwało w ich gładkich, czarnych włosach, związanych z tyłu lub krótko ostrzyżonych, kiedy pozdrawiali rybaka i z zaciekawieniem przyglądali się Kenny’emu. Jakaś wysoka, umięśniona kobieta wyprostowała się, zdjęła roboczą rękawicę i odgarnęła z twarzy kilka kosmyków.
– Kogo tam masz, Mack? Czyżby owoc dawnej miłości? – Z powrotem założyła rękawicę, ze śmiechem trącając inną członkinię załogi.
Mack spojrzał na nią, osłaniając oczy od słońca.
– Widziałaś dziś Clifforda?
– Taa, szykuje się do podniesienia kotwicy. Wraca do Simpson. Podobno u ujścia Skeeny aż roi się od łososi.
– Cóż, chłopcze, masz szczęście.
Kenny nie umiał stwierdzić, czy Mack mówi szczerze, czy też doskonale zdaje sobie sprawę, jak zaskoczony jego widokiem będzie Clifford. Minęli jeszcze trzy kutry, aż w końcu chłopiec uznał, że to musi być ten. Na pewno. Przy ostatnim stanowisku.
Mack zatrzymał się obok dziobu, zadarł głowę i zawołał:
– Clifford! Clifford! Jesteś tam?
– Tak, tak! Mam tu pełne ręce roboty! – Każde kolejne słowo zdawało się coraz głośniejsze, przypieczętowane zdecydowanym tupnięciem, gdy mówiący zbliżał się od strony rufy. Wielki rozdrażniony mężczyzna o ciemnej karnacji wychylił się przez burtę. – Czego chcesz? O, cześć, Mack.
Rybak pchnął Kenny’ego w stronę łodzi.
– Jest tu twój nowy pomocnik.
Chłopak uniósł głowę i ledwo rozpoznał brata swojej matki.
– Wujku Cliffordzie!
– Co? – Clifford uniósł odzianą w rękawicę dłoń, by osłonić oczy przed słońcem. – Kim jesteś?
– To ja, Kenny. Bella jest moją mamą.
– Co takiego? Już tam schodzę. – W okamgnieniu znalazł się na przystani, wykazując sporą zwinność i szybkość jak na tak potężnego mężczyznę.
– Znalazłem go przyczajonego w mojej łódce. Twierdzi, że pracuje dla ciebie. I że ma szesnaście lat. – Mack zachichotał.
Jednak gdy Kenny na niego spojrzał, zorientował się, że rybak wcale nie uważa sytuacji za zabawną.
– Cóż, teraz jest twój, Cliffordzie. Ja też będę kierował się na północ, w stronę Simpson. Może spotkamy się w Rupert.
Kenny usiadł na pokładzie.
– Mogę ci pomóc. Mogę dla ciebie pracować. Pomogę, a ty w zamian odstawisz mnie do domu.
– Kenny, jesteś za młody. Nie możesz dla mnie pracować. Chodź, znajdziemy ci jakieś suche ciuchy.
Chłopiec zszedł za wujkiem pod pokład i przebrał się, podwijając nogawki i rękawy, by nowy strój lepiej na niego pasował.
– Pracuję już od dawna. Jestem silny, poradzę sobie. Tylko daj mi szansę.
– Powinieneś być w szkole. Już choćby za to, że pozwalam ci przebywać na łodzi, mogą mnie wsadzić do więzienia. Nie mogę ryzykować. Będę musiał odwieźć cię z powrotem.
Wrócili na pokład, a Kenny klapnął na deski obok zwoju liny.
– Nie mogę tam wrócić. Po prostu nie mogę. – Na samą myśl o tym, że Clifford miałby odstawić go z powrotem do Misji, ogarnęła go panika.
Wstał, ubrania Clifforda wisiały na nim luźno. Zrzucił koszulę, odsłaniając tęczową mozaikę czerwonych, purpurowych i żółciejących siniaków. Wstydził się łez, których nie umiał powstrzymać, więc odwrócił się i zacisnął palce na relingu. Uszczypnął się mocno, próbując zdusić płacz. „Wujek nie będzie chciał beksy”. Na jego żebrach, które sterczały pod skórą, bo stale nie dojadał, widniały stare i nowe ślady rękoczynów Brata. Przełykając łzy, odwrócił się znowu do wujka.
– Proszę. Proszę, nie zabieraj mnie tam z powrotem.
Wzdrygnął się i postąpił krok do tyłu, gdy Clifford wykonał ruch, by objąć go ramieniem.
– Kto ci to zrobił, Kenny?
– Brat. On nas nienawidzi. Wszyscy nas nienawidzą.
– Ale dlaczego miałby robić coś takiego?
Kenny wzruszył ramionami i spuścił wzrok na swoje stopy.
– Robi też inne rzeczy. Krzywdzi mnie.
Clifford cofnął się i uciekł w bok spojrzeniem.
– Powinien się tobą opiekować.
Chłopiec znów wzruszył ramionami.
– Nigdy nie mamy też dość jedzenia.
– Wiesz, twoja mama i ja nie musieliśmy iść do Szkoły Indiańskiej. Twój dziadek o to zadbał. Każdej jesieni, kiedy przyjeżdżali po dzieci, zabierał nas na kilka dni na swój kuter. Nigdy nie zarejestrował nigdzie naszych imion, więc rząd nie miał nas na liście. – Clifford podniósł koszulę i opatulił nią ramiona siostrzeńca. – Wiedzieliśmy, że jest tam źle, ale nie mieliśmy pojęcia, że aż tak.
– Dlaczego mama nie przyjechała mnie odwiedzić? Mogłeś przywieźć ją tam łodzią. – Kenny spojrzał w dal, znów czując, że do oczu cisną mu się łzy.
– Tak właśnie zrobiliśmy. W tamtym roku, kiedy cię zabrali, przypłynęliśmy na wyspę w sezonie na halibuta. Zacumowaliśmy w szkolnym doku. Dyrektor… nie pamiętam nazwiska…
– Ojciec Levesque.
– Taaak, to on. Nie pozwolił nam się z tobą zobaczyć. Powiedział, że wyśle nam list z informacją, kiedy możemy cię odwiedzić, a jeśli zjawimy się wcześniej, wezwie policję. Twoja mama nie doczekała się żadnego listu.
– Więc po prostu sobie odpuściliście? – Kenny znów się załamał, usiadł i wybuchnął płaczem. Za duże ubrania utworzyły wokół niego kałużę materiału w barwie khaki.
Clifford objął go i zaczął delikatnie kołysać.
– Nie, Kenny. Twoja mama codziennie pisała do szkoły. Codziennie chodziła do miasta, wysyłała listy i wypytywała o ciebie. Napisała nawet do urzędnika do spraw Indian w Terrace. Do ciebie też pisała. Wysyłała ci pieniądze i prezenty na Boże Narodzenie. Ale dyrektor nigdy jej nie odpisał.
Chłopak otarł oczy wierzchem dłoni.
– Nigdy nie przekazano mi żadnego listu, wujku. Ani jednego. Nic. – Łzy ciągle płynęły. – Proszę, nie zabieraj mnie tam z powrotem. Błagam.
Mężczyzna wstał, odwrócił się plecami do siostrzeńca i wyciągnął z tylnej kieszeni parę roboczych rękawic.
– Jutro płynę do Simpson zebrać załogę. Łososie wstępują do rzek. Za dzień lub dwa zaczniemy połowy niedaleko Rupert.
– Czyli mogę dla ciebie pracować? – Kenny zerwał się na równe nogi, przytrzymując w pasie zbyt duże spodnie, by przypadkiem ich nie zgubić. – Dobra, to co mam robić? Wystarczy, że raz mi pokażesz. Dam radę, zobaczysz!
Clifford parsknął śmiechem.
– Jesteś za młody! Może w przyszłym roku, gdy skończysz czternaście lat, wezmę cię ze sobą i pokażę ci, jak obchodzić się z linami. Ale póki co zabiorę cię do Simpson. Do mamy.
– Naprawdę? – Myśl o matce wprawiła go w niepokój. Tak długo jej nie widział.
– Tak, naprawdę. Jeśli ten ksiądz będzie chciał, żebyś wrócił do szkoły, może osobiście się po ciebie pofatygować. – Clifford gestem kazał mu zejść pod pokład. – Chodź. Nakarmimy cię, a potem wynośmy się stąd.
Niczym zając uwolniony z sideł, Kenny – śmiejąc się na całe gardło – zrobił okrążenie po pokładzie, a w końcu podbiegł do wujka i uściskał go serdecznie.
– Pomogę ci, zobaczysz!
Clifford odwzajemnił uścisk.
– Spójrz na mnie, Kenny. Twojej mamie nie było łatwo. Po śmierci twojego ojca tylko ty jej zostałeś. Kiedy cię zabrali… Cóż, nie było jej łatwo.
Chłopiec popatrzył na niego, zastanawiając się, co to może znaczyć. Zamierzał o to zapytać, ale załoga właśnie zaczęła wchodzić na pokład i kuter zbudził się do życia.
Dzień później, po tankowaniu w Port Hardy, gdzie Kenny zjadł rybę z frytkami, kuter zacumował w Port Simpson. Mężczyźni pracowali pośpiesznie, chcąc jak najszybciej sklarować łódź i oddać się wieczornym rozrywkom.
– Widzimy się rano. Punkt piąta! – zawołał za nimi Clifford, gdy rozpływali się w późnopopołudniowym powietrzu. – Reszta załogi już tu będzie i od razu podnosimy kotwicę. Nie spóźnijcie się, jeśli chcecie dostać wypłatę!
Kenny stał obok niego, zlękniony z powodów, których sam nie potrafił określić.
– Chodź, odprowadzę cię do domu Belli. Pamiętasz drogę?
Chłopak czuł się mały i niepewny. Wąskie, ciasno pobudowane dwupiętrowe domy tworzące długi półksiężyc powyżej plaży wyglądały teraz na mniejsze, jak wypłowiałe duchy jaskrawo pomalowanych budynków z jego pamięci. Zbliżył się do wujka.
– W szkole ciągle o tym myślałem. Siostra wściekała się, że śnię na jawie.
Clifford otoczył go ramieniem.
– Pewnie czujesz się trochę dziwnie, co?
– Taaak. – Kenny nie rozumiał uczucia, które zagnieździło się na dnie jego żołądka.
W wiosce panowała niesamowita cisza, tylko od czasu do czasu z głębi któregoś z widmowych domów dochodził płacz niemowlęcia. Minęli pusty plac zabaw. Zardzewiałe łańcuchy huśtawek wisiały w bezruchu, płócienne siedziska już dawno przegniły. Zjeżdżalnia leżała na boku, a piaskownica porosła turzycą i mleczami. Ani jedno dziecko nie bawiło się na słonecznej plaży, przed domami czy na deptaku.
– Pamiętasz? – Clifford wskazał wyblakłą fasadę w kolorze mchu, ostatni dom ponad plażą.
Wyglądał na znacznie mniejszy i smutniejszy, niż Kenny zapamiętał, pośrodku dach zaczynał się zapadać. Chłopiec podbiegł do drzwi, zostawiając Clifforda w tyle. Przez chwilę szarpał się z nimi, ale były zamknięte na klucz. Odwrócił się i zdezorientowany spojrzał na wujka.
– Dlaczego są zamknięte?
– Cóż, pewnie nie ma jej w domu.
Kenny’ego ogarnęło nagłe zmęczenie. Czuł, że kolana w każdej chwili mogą się pod nim ugiąć. Przy wejściu stał zniszczony przez żywioły trójnogi taborecik. Pamiętał go sprzed tych wszystkich lat. Mama sadzała go na nim, gdy oporządzała sprzęt do wędzenia. Stołeczek sprawiał teraz wrażenie maleńkiego, stracił też dawną błękitną barwę. Kenny usiadł, oparł łokcie na kolanach, a twarz ukrył w dłoniach.
– Gdzie ona jest?
Clifford wyciągnął szyję, by zajrzeć do środka przez okno, i szybko odwrócił wzrok. W tym samym momencie z sąsiedniego domu wyszło dwoje ludzi.
– O, cześć, Clifford! – Oboje uśmiechnęli się, podchodząc bliżej. – A to kto?
– Pamiętacie Kenny’ego? – Clifford gestem nakazał siostrzeńcowi, by wstał i uścisnął sąsiadom dłonie.
– Kenny! – Młoda kobieta zarzuciła mu ręce na szyję. – Przecież z ciebie jest już dorosły mężczyzna!
Normalnie pękałby z dumy, że ktoś zauważył, że nie jest już dzieckiem, teraz był jednak zbyt zmęczony i chciał tylko zobaczyć mamę.
– Wie pani, gdzie można ją znaleźć? – Wbił wzrok w krzepką ciemnowłosą kobietę.
– Sporo się tu działo zeszłej nocy – odparła i znów go uścisnęła. Pochwyciwszy spojrzenie Clifforda, uniosła brew. – Widziałam, jak tuż przed świtem ruszała w stronę plaży. Pewnie wybrała się do swojej wędzarni.
Kenny’ego zalała fala wspomnień. Tyle mu się ich zebrało, że aż ścisnęło go w piersi. Podwieszone u sufitu płaty łososia przypominające czerwone wstążki, suszone przez wiatr i dym. Matka śpiewająca w starym języku i z uśmiechem wyznaczająca mu zadanie: miał nosić niewielkie naręcza chrustu, tyle, na ile starczyło mu sił. „Mamo!”, zawołał w myślach. Puścił się biegiem, jego stopy odnalazły ścieżkę z dawnych lat. Zapomniał o Cliffordzie, miłej ciemnowłosej pani i jej milczącym towarzyszu. Zapomniał o łodzi, szkole, długiej ucieczce i chłodzie. Czuł, jakby w ogóle nie dotykał ziemi, przynajmniej dopóki na końcu ścieżki nie pokonał bariery z morskich traw i nie wbiegł na plażę pełną kamyków, które czyniły podłoże równocześnie twardym i plastycznym. Pędził, zataczając się niezdarnie, stopy z każdym krokiem grzęzły na kilka centymetrów w otoczakach. Zobaczył wędzarnię i był pewien, że czuje snujący się powoli olchowy dym, tak samo jak tamtego dnia przed siedmioma laty.
Bez tchu wpadł do wędzarni i osłupiał, znalazłszy się w pustym, zimnym wnętrzu. Nie było ognia, podwieszonych u sufitu płatów łososia ani mamy. Rozejrzał się po zaniedbanym budynku, przez otwarte drzwi wpadała chłodna bryza. Zbite z desek ściany przypominały szczerbatego potwora; przez szpary, których nie załatano, prześwitywało morze. W jednym z kątów butwiała sterta starego olchowego drewna. W palenisku nie było nawet popiołu, pozostał jedynie krąg zimnych kamieni.
„Mamo”. Tym razem usłyszał własny głos i dochodzący od frontu wędzarni szelest, który mu odpowiedział. Wolno, po cichu ruszył w stronę dźwięku. Siedziała tam, na ich ulubionym siedzisku z wyrzuconego przez morze drewna, zgarbiona obejmowała się ramionami w pustym uścisku. Kiwała się lekko w przód i w tył, a Kenny usłyszał śpiewaną przez nią kołysankę, ledwie szept.
– Mamo. – Jego głos także przeszedł w szept.
Nie odpowiedziała, siedziała nieporuszona, zwrócona plecami do niego, łagodnie się kołysząc. Odchrząknął.
– Mamo.
Odwróciła się i spojrzała na niego przez ramię, jakby wcale nie spodziewała się go ujrzeć. Jej oczy, zwężone w szparki i spuchnięte, rozwarły się gwałtownie i próbowała wstać tak szybko, że ześliznęła się z gładkiego drewna.
– Kenny! – wykrzyknęła, podnosząc się niezdarnie. Chłopak podbiegł, wpadł na nią i objął ją ciasno. We dwoje tworzyli teraz plątaninę kończyn.
– Mama!
– Mój chłopiec!
Długie lata strachu i głodu w jednej chwili wstrząsnęły nim niczym prąd odpływowy i Kenny rozszlochał się w ramionach matki.
Bella przeczesała palcami jego zlepione solą włosy i płakała razem z nim.
– Kenny. Mój chłopiec. – Jej głos brzmiał dziwnie szorstko, w ogóle nie przypominał tych miękkich, śpiewnych dźwięków, które zapisały się w jego pamięci.
Gdy Kenny złapał oddech, wciąż objęci spoczęli obok siebie na drewnianym siedzisku. Matka wyglądała starzej, w jej kruczoczarnych włosach pojawiły się równomiernie rozsiane pasemka siwizny. Wsparł głowę o jej pierś i zamknął oczy, ciepło obejmującego go ramienia działało niczym lekarstwo.
– Kocham cię, mamo. Bez ciebie czułem się taki samotny.
– Myślałam, że umrę bez ciebie. – Pocałowała go w czubek głowy. Właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł tę mdląco słodką woń. Tę samą, którą wydzielał Brat, kiedy przychodził po niego w nocy. Spojrzał na matkę pytająco. Nigdy wcześniej tak nie pachniała.
W tej samej chwili, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, z wędzarni wyłonił się nieco zdyszany Clifford.
– Rany, ten to potrafi biegać! Bello, wszystko w porządku? – spytał, a potem usiadł ze skrzyżowanymi nogami na kamieniach i opowiedział historię ucieczki Kenny’ego. Mówił o tym, jak po raz pierwszy zobaczył go na przystani w Port McNeill i ledwie go poznał, a także o żegludze do domu. Przez cały ten czas Bella i Kenny przytulali się mocno, jakby w każdej sekundzie ktoś mógł rozdzielić ich siłą.
Bella spojrzała na Clifforda z przerażeniem w oczach.
– Przyjdą po niego znowu?
Jej brat spuścił wzrok i potrząsnął głową.
– Nie wiem, Bello. Łódź, którą uciekł, puścił na wodę. Możemy tylko mieć nadzieję, że pomyślą, że utonął, i dadzą spokój. Pewnie mieliby z tym mnóstwo zachodu.
Bella wstała chwiejnie. Kenny zastanawiał się, czy to z powodu kamyków. Znów przeczesała mu włosy palcami.
– Chodźmy do domu, synu. Na pewno jesteś głodny.
Clifford parsknął śmiechem.
– O, posiłkiem to on nigdy nie pogardzi.
Kenny uśmiechnął się do mamy.
Gdy we trójkę wracali przez wędzarnię, chłopiec zerknął na matkę i zapytał:
– Dlaczego nie ma ryby, mamo? Marzyłem o niej.
Kobieta odwróciła wzrok i odparła cichym, chropawym głosem:
– Och, już od dawna jej nie przyrządzam. Nie mam kogo karmić.
– Teraz jestem już w domu, mamo. Clifford przywiezie trochę łososia, a my naprawimy wędzarnię i przygotujemy rybę razem, dobrze?
Bella uśmiechnęła się i uścisnęła go.
– Dobrze, mój chłopcze.
W drodze powrotnej szli wolniej, a gdy dotarli do domu, Bella wyłowiła z kieszeni klucz, lecz zawahała się, zanim włożyła go do dziurki. Zerknęła na Kenny’ego.
– Trochę się pozmieniało, synu.
Chłopiec wszedł za nią do środka i poczuł ucisk w sercu, gdy zobaczył, w co zamienił się przytulny dom z jego wspomnień. W niegdyś nieskazitelnie czystym salonie walały się teraz puste butelki po winie i piwie, a także przepełnione popielniczki. Talerze z niedojedzonymi posiłkami stały w chybotliwych stertach na kuchennych blatach, wypełniały też zlew. Wszędzie cuchnęło przetrawionym alkoholem, starym jedzeniem i gnijącymi śmieciami zbyt długo tkwiącymi w koszu pod zlewem. Bella zgarnęła ze swojego fotela porzucone tam ubrania i w milczeniu odwróciła wzrok.
Kenny spojrzał na Clifforda.
– Co tu się stało?
Mężczyzna także na niego nie patrzył.
– Mówiłem ci, twojej mamie było ciężko.
Kenny zostawił ich wśród tego śmierdzącego bałaganu i poszedł do pokoju, który był kiedyś jego sypialnią. Wszystko – od zabawek po obrazy na ścianach – było w niezmienionym stanie, panowała tu też nienaganna czystość. Usiadł na łóżku i rozejrzał się wokół. Matka stanęła w drzwiach naprzeciw niego.
– Zachowałaś go dla mnie.
– Tak, synku. Tylko o niego dbałam.
– Potrafię ciężko pracować, mamo. Razem doprowadzimy dom do porządku.
– To akurat prawda, Bello – wtrącił Clifford, który również pojawił się w drzwiach. – Haruje, jakby od tego zależało jego życie.
Bella się uśmiechnęła.
– Zawsze byłeś takim dobrym chłopcem, Kenny.
– No dobrze, Bello, muszę wracać na statek. Potrzebujesz czegoś?
– Jasne, Cliff. I nie, mam tu wszystko, czego potrzebuję.
– Ja też! – Kenny zerwał się, podbiegł do Clifforda i uściskał go mocno. – Dziękuję, wujku.
Mężczyzna położył mu dłoń na głowie.
– Trzymaj się, chłopcze. Gdybyś mnie potrzebował, skontaktuj się z kierownikiem portu, on ci powie, kiedy wracam, może też przekazać mi wiadomość. – Spojrzał na siostrę. – Rano wypływam na łososia. Przywiozę ci pełną skrzynię do wędzenia. – Zrobił pauzę. – Jeśli czujesz się na siłach.
Kenny pokiwał głową, nieco skołowany, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego.
– Będę się czuła na siłach, Clifford. – Bella wyprostowała się i przygładziła włosy.
Przez cały wieczór Kenny i Bella szorowali swój smutny mały domek od podłogi aż po dach. Wywlekli na tyły pudła i worki pełne butelek, które zamierzali sprzedać nazajutrz rano. Wynieśli do spalarki sześć pełnych worków odpadów i rozniecili ogień, po czym kursowali tam i z powrotem, dorzucając do pojemnika kolejne śmieci. Kenny umył podłogi, a Bella naczynia, wypijając przy tym mnóstwo zimnej wody. Po kilku godzinach zrobili sobie przerwę.
– Jesteś głodny, mój chłopcze? – spytała.
Kenny przytaknął, a Bella zaczęła szperać w spiżarce.
– Nie ma wielkiego wyboru, ale coś wykombinuję. Jutro odniesiemy butelki, zostało mi też parę dolarów z wdowiej renty. Pójdziemy na zakupy.