Pięciu i czołg - ebook
Pięciu i czołg - ebook
II wojna światowa wchodzi w decydującą fazę. Alianci zbierają siły przed inwazją w Europie i zadaniem ostatecznego ciosu Niemcom. Dywizja generała Maczka intensywnie szkoli się na szkockich poligonach. Wśród pancernych drużyn walczy niezwykła piątka.
Poznajcie przedwojennego czołgistę, ułana, łobuza, spryciarza i chorowitego sybiraka. Tych pięciu pancernych bez psa nieuchronnie zmierza ku swojemu przeznaczeniu w normandzkiej bitwie.
„Napisałem opowieść opartą na tysiącach prawdziwych życiorysów. Losów bardziej przerażających i niesamowitych niż niejedna hollywoodzka produkcja. Historiach ludzi, których wróg pozbawił kraju, domu, rodziny. Amerykanie czy Anglicy mieli przecież po wojnie gdzie wracać. W sytuacji Polaków nic nie było tak proste. Musieli bowiem najpierw przetrwać, nauczyć się żyć na wygnaniu i walczyć. Wyruszyć na żołnierski szlak oraz zwyciężać w wielkich bitwach, toczonych z hitlerowskimi dywizjami, a wszystko w jednym celu ‒ odzyskania Ojczyzny, wolnej Polski. Cześć ich pamięci”.
Piotr Langenfeld
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-16-4 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc i wiatr, i nieskończona droga mroku.
Na młode liście spada deszcz jak szept…
Wieczne odpoczywanie racz Im dać Panie, pod prostym drewnianym krzyżem, a światłość Wiekuista niechaj Im świeci światłem dalekiej Ojczyzny, i zezwól Im ujrzeć Polskę w rosach Wolności najczystszą…
Jacek Stwora
porucznik 24 Pułku Ułanów,
„1 Dywizja Pancerna w walce”Prolog
Upał. Powietrze tańczy, grzane niemiłosiernym słońcem. Żadnej ulgi, najsłabszego nawet powiewu czy kojącej na chwilę bryzy. Sekundy wytchnienia dla spoconych ciał, oklejonych zbyt grubymi mundurami. I wszędzie ten oblepiający wszystko kurz.
Wzbija się w górę przy każdym kroku, przy najmniejszym ruchu maszyny, a tych w okolicy mrowie, po sam horyzont. Teraz skryte tylko z pozoru, pod liśćmi tych wszystkich żywopłotów, lasków i zagajników. Ale kryć się nie jest prostą sprawą. Nie tu, nie teraz, nie dzisiaj.
Od północy nad ziemią płyną leniwe żółte obłoki. Czepiają się umyślnie tego, co je stworzyło: długich, powolnych kolumn, wijących się każdą drogą od morskiego brzegu na południe.
Wielki organizm tętnił życiem całą dobę, od brudnych fal kanału, przez skamieniałe ruiny miast. Z drugiej strony musiało być podobnie, ale tam życie budziło się nocami, jak u zwierzyny, która wychodzi szukać pożywienia, gdy drapieżnik nie widzi.
Ten krążył, szukając ofiar, i rzucał się z nieskończonym apetytem. Stalowy wrzask, dudnienie, a potem cisza, syk płomieni i czarny smolisty dym, idący w niebo prostymi liniami na bezwietrznym horyzoncie. Moc uderzenia z nieba była potworna, druzgocąca. Dymy wiły się za plecami, gdzie reszta dywizji, gdzie kanadyjskie działa. Od północy niosło gryzący, dotkliwy smród spalenizny nie tak dalekich, gwałtownych pożarów. Pomyłka, przypadek – trudno było dojść. Tylko żal i wściekłość.
Okolica kiedyś musiała być piękna, na pewno cicha i spokojna. W dolinkach kilka wsi, wzniesionych z kamienia. Lasy, sady, morze pól, z których nikt nie zbierał tego lata plonu. Całe połacie zboża ginęły, mielone gąsienicami albo, tam gdzie rwały się granaty, od ognia.
Dookoła rumor, pomruk niekończących się od tygodni zmagań, które sprowadziły na tę krainę nieopisane zniszczenie. Wszędzie unosił się słodki odór. Tysiące ludzi i zwierząt padło tego lata tu i w tysiącach podobnych miejsc, a kresu nie było widać.
Na twarzy żółtobiała maska kurzu. Oczy piekły, nabiegały krwią. W ustach nieprzyjemny, niedający się spłukać posmak. Spocone, drżące dłonie.
Wreszcie. Tak długo czekali, a to już. Dziwnie, nie tak to sobie wyobrażali. Nie przypuszczali, może nie chcieli wierzyć, że będą się bali tak mocno. Wszyscy, tak samo. Bo scenerię naszykowano im potworną.
Rozeszło się polecenie. Niechętnie zaczęli się wchodzić pod nagrzane blachy. Strach mieszał się z podnieceniem.
Chwila ciszy, potem ryk, metaliczny, krótki grzmot i obłok niebieskawych spalin. Zanim pójdą, ostatnia niema modlitwa i to przeczucie. Że może to ostatnie lato. Upał. ■Rozdział 1
Wielka Brytania, dwa miesiące wcześniej
Lasy były tu niegdyś piękne. Przed laty, kiedy nadchodziła wiosna, pokrywały się wybujałą zielenią. Przecinane łąkami na łagodnych pagórkach, wiły się po horyzont, tworząc urokliwą połać, w którą człowiek nie ingerował.
Pośród tych krajobrazów kryły się malownicze wioski, oplatające niewielkie skrzyżowania wąskich dróżek. Strumienie oddzielały opadające w dolinki pastwiska, pocięte kamiennymi murami.
Goście, którzy przyszli tu wiosną, widzieli mnóstwo takich obrazów. Mieli okazję, albo raczej przymus, poznawać te pejzaże całymi miesiącami.
Tam, skąd przybyli, na północy, pogoda była o wiele gorsza, choć ludzie mili i uprzejmi.
Tutaj mniej padało. Nie było tego dokuczliwego, drobnego kapuśniaczku uprzykrzającego życie nawet latem.
Na południu słońce prażyło niezgorzej, ale cudna kiedyś okolica postradała dawną świetność. Stało się to za sprawą ludzi, którzy tysiącami weszli w te lasy, pomiędzy wzgórza i nad strumienie.
Rozłożyli się dziesiątkami obozów, aż nieomal po sam południowy brzeg morza. Tłumy rosły od zeszłej zimy, rozpleniły się po miasteczkach i zagajnikach. Wzniosły własne skupiska, godne nazwania ich miastami. Pełne namiotów, parków maszyn wszelkich typów i rodzajów.
Pod niebo piętrzyły się pryzmy skrzyń z pociskami, części składowane równo pod linijkę pod zielonymi płachtami siatek, ukryte przed okiem wrogich lotników. Choć trudno było uwierzyć, że tego wielkiego zgrupowania ludzi nie da się dostrzec.
Zewsząd niósł się nieustający hałas, gang silników, salwy dział, krzyki rozkazów, a miejscowi tracili dobroduszność i miłe usposobienie wobec kolejnych fal przybyszów.
Lasy i łąki, ich duma, zmieniły barwy na brunatno-żółte od kurzu i pyłu, czasem i czarne od wyziewów spalin. Drogi rozjeździły stalowe gąsienice, koła ciężarówek wożących ludzi, sprzęt i zaopatrzenie. Doba za dobą, tygodniami. Bez przerwy, jakby ten mrówczy tygiel już nigdy miał nie opuścić wzgórz Yorku i innych urokliwych niegdyś hrabstw.
Prawie miesiąc temu ten tłum jednak porzucił swoje miasta, zorganizowanym przemarszem przemieścił się dalej na południe, ku portom, i popłynął ku przeznaczeniu. Na kontynent. Ale przyszli kolejni, zajmując miejsce poprzedników. Ludzki potok nie wysychał ani na jeden dzień.
Nowi widywali jeszcze ślady poprzedników. Oznaczenia, cyfry, nazwy pułków i dywizji. Rozgościli się, umościli i czekali niecierpliwie na swoją kolej. Ćwiczyli, by być gotowym, kiedy przyjdzie wielki czas.
Znów było pełno pojazdów, czołgów, spalin, kurzu i huku strzałów.
Na wąskich drogach, w małych wioseczkach niewiele było miejsca, gdzie można by rozwinąć siły i zacząć harce. Nacierać z całą mocą. Mieli tylko skrawek ziemi, wyznaczony na rozkaz, wydany przez lokalne władze jako teren manewrów. Kolejnych, ważkich dla tych, co będą brać udział w walce. Od tego miało zależeć ich życie. Miejscowi tylko sarkali, źli, ale i przyzwyczajeni.
Dziesiątki wozów bojowych przetoczyły się kolumną marszową, jeszcze bardziej demolując ścieżki i trakty, i rozpełzły, niknąc w rzadkim lesie. Pułk stał szwadronami pod ścianą drzew, w cieniu, jak nakazywały wszelakie regulaminy. Czekano na polecenia. Załogi od przybycia uwijały się sprawnie przy wozach. Ludzie sprawdzali co się dało: od silników po koła, żeby w polu być spokojnym. Szli przecież w udawany, ale zawsze bój, naprzeciw brytyjskiej dywizji, i oczywiste było, że fason trzeba trzymać.
Ćwiczyli całą brygadą, i rok temu pokonali w „zawodach” Kanadyjczyków, ale teraz mieli iść w szranki z tymi „cholernymi Angolami”.
To było spore, nawet ekscytujące wyzwanie w tym piekielnym wyczekiwaniu, by ruszać dalej. Tak naprawdę, wreszcie. W kolejną część niewiarygodnie długiej podróży do domu.
Czerwcowe angielskie słońce przygrzewało i prędko cała moc i podniecenie zaczęły się wypalać. Czołgiści w rozpiętych kombinezonach, w koszulach z podwiniętymi rękawami, spoceni, w kurzu, rozsiedli się – prócz czujek – w cieniu, drzemiąc, plotkując albo zwyczajnie odsypiając wczesną pobudkę.
Czołgi czekały spokojnie, cierpliwie, gotowe poddać się woli swoich załóg, w ciszy, wtopione swą oliwkową barwą w szumiące drzewa. Wóz w środku plutonu, zaparkowany w skos ku nagiej polanie, jak i reszta był przygotowany. Oporządzony jak należy, z zapasem paliwa i ślepej amunicji.
Z boku załoga z dowódcą na czele. Ale nie spali, nie lenili się. Szef nie z tych, którzy by na to pozwolili. Czasu mieli jeszcze sporo. Wiedzieli, że na tej wojnie głównym zajęciem jest czekanie. I nawet na odpoczynek musieli zapracować. Padło na najmłodszego. Był ciągle na dotarciu, zdawał niekończący się sprawdzian, ale nie narzekał. Autentycznie palił się do wszystkiego, co mu wymyślili. Nie dał się złamać. Nie on. Gołowąs był, chuchro w obszernym mundurze, ale bagaż doświadczeń targał na grzbiecie już ogromny. Szedł lub czołgał się do celu i osiągnął, co chciał, wbił się pazurami, gotów trzymać z całych sił.
Szeregowy Jarosław Grajewski, ułan właściwie, nie miał problemu, by wcisnąć się we właz kierowcy czołgu. Był szczupły, a nawet wątły mimo miesięcy starań i pomocy lekarzy. Ale przecież pasował tu idealnie. Znał ten wóz jak własną kieszeń. Nauczył się go, choć nikt mu nie kazał, i to na długo, zanim wreszcie dostał się do wnętrza.
Jarek Grajewski zapomniał na chwilę, że pod kombinezonem lepi się od potu. Teraz był w raju, jak dzieciak, któremu dano na chwilę wielką zabawkę i cieszy się każdą sekundą. Miał okazję pokazać, że robi postępy, i nie zamierzał skrewić.
Umościł się na siodełku. Kierowca podniósł je tak, żeby młodemu było w miarę wygodnie. Grajewski dosięgnął pedałów i złapał drążki. Lewarek skrzyni biegów miał po prawej. Wiedział, że może mieć z nim problemy. Sam miał za zadanie pomagać kierowcy, kiedy skrzynia biegów odmawiała współpracy. Łapali we dwóch i co sił machali, szarpali, żeby tylko wóz nie zwolnił, zwłaszcza kiedy trzeba było pilnować szyku.
W swym mniemaniu Jarek przydawał się do czegoś bardziej istotnego, bo jego głównego przydziału, kropienia z Browninga, można by przecież nauczyć i małpkę z cyrku. Ale nie narzekał. Chłonął wiedzę, patrzył, zapamiętywał, i mimo że mieli go tu za chłopca na posyłki, który niewiele ma do roboty, starał się wykonywać wszystko jak należy.
Sam chciał. Nie miał łatwo, ale wychodził choć to stanowisko. Wedle instrukcji driver assistant w amerykańskim czołgu M4A4. Tu, na Wyspach, zwanym Sherman V, tak jak i w jego 1 Dywizji Pancernej. Polskiej jednostce czołgów daleko, ciągle bardzo daleko od kraju.
Drugim włazem we wnętrze wsunął się inny czołgista. Plutonowy Piotrek Stasinek był niewiele wyższy, ale nieco bardziej korpulentny. Starszy i wiekiem, i doświadczeniem. Rozsiadł się na krzesełku, otarł spocone czoło i popatrzył z lekkim niepokojem na dłonie Jarka zaciśnięte na jego wajchach.
Gdzieś z kieszeni wydobył naraz gruby klucz nasadkowy i machnął nim jak jakąś buławą przed oczami ułana.
– Uszkodzisz maszynkę, gnojku, i popamiętasz – wycedził wyraźnie, ale cicho, chyba żeby na zewnątrz nie usłyszeli. Zmrużył powieki jakoś tak groźnie. Nie pasowało to do jego codziennego sposobu bycia: sympatycznego wesołka, który na pozór lubił każdego. Ale jeśli szło o maszynę, tę, poprzednią i każdą wcześniejszą, jaką dano mu pod opiekę, zmieniał się nieomal w potwora. Dbał o każdą część, choćby i śrubę, nie gorzej niż o własną rodzinę. Ta jednak czekała daleko i teraz czołg był mu familią. Jarek nieraz zastanawiał się, czy Piotruś był takim ortodoksem, czy dryl, jaki mu wdrożono, jeszcze kiedy nosił inny mundur, wycisnął na nim takie piętno. A może dobrali się z szefem. On też nie lubił męczenia wozu i ganiał wszystkich reperować, sprawdzać i przeglądać, jakby to był ostatni w świecie czołg, na którym cała piątka miała szanse wrócić do Polski.
Nieważne, że składy pełne były maszyn i części, które dostarczano przez ocean. Wóz miał być sprawny i gotów. Stara, przedwojenna szkoła.
– Tak jest. – Jarek skinął, łykając głośno ślinę. Zrobiło mu się chłodniej, kiedy klucz świsnął w powietrzu. Nie raz już próbował, uczony przez plutonowego, ale teraz bał się jak przed egzaminem. Choć miał ich już kilka za sobą, tych formalnych i tych mniej, musiał dać z siebie wszystko, jeśli mieli mu zaufać. Jeśli miał stać się kimś ważniejszym dla tej czwórki, która go łaskawie przygarnęła, to w takich chwilach miał szansę.
Motor zadudnił. Gaz. Znów, nieco mocniej. Silniki buchnęły spalinami. Chodziły chwilę miarowo, jak nakazywała sztuka. Dla rozgrzewki. Rzut oka na zegary. Wszystko było w porządku. Głęboki wdech. Opanowanie nerwów. Przecież to zwykła rzecz. Umiem, co trzeba, wmawiał sobie, zerkając na klucz spoczywający na udach mechanika.
Jarek wysunął głowę ponad otwarty właz. Zmrużył oczy w ostrym słońcu, wybrał sobie trasę. Miejsca miał dużo, nawet jak dla niego. Szeroka łąka między zszarzałymi drzewami, gdzie w linii parkowały Shermany 24 Pułku Ułanów. Pułku „Białych Ułanów”, jak ich zwali od koloru otoków na rogatywkach.
Zatrzęsło, ale tylko trochę. Stalowy kolos potoczył się w przód kilka metrów. Zwolnił. Zaraz Jarek szarpnął drążkami, i czołg płynnie skręcił w lewo. Na twarzy plutonowego Stasinka zarysowało się coś na kształt satysfakcji. Ale tylko na moment, a może Jarkowi się wydawało. Wróciło nerwowe skupienie. Przebrnął kilkanaście metrów po angielskiej łące.
Słońce zostało z prawej. Wzrok nieco odpoczął, choć jeszcze pot spływał spod beretu na powieki. Jednak to było nieważne wobec poczucia mocy we własnych rękach. On, szeregowy Grajewski z Postaw, z krańców Rzeczypospolitej, tak odległych, że teraz aż nierealnych, w takiej maszynie.
Wokół panował spokój. Czołgiści przy wozach jeszcze się krzątali albo polegiwali w cieniu, zbierając siły. Normalny dzień, normalna robota. Tymczasem Grajewskiemu roiło się przez chwilę, że robi nie wiadomo co.
Ale swoje audytorium miał. To najważniejsze. Też stało w cieniu, jak najdalej od palącego słońca. Jego załoga. Pozostała trójka, którą podchodził miesiącami, i gdyby nie dobry przyjaciel, pewnie nigdy by mu się nie udało.
Był wśród nich dowódca, wysoki, barczysty chorąży o grubym karku i łysej już prawie zupełnie głowie. Osiemnastoletniemu Jarkowi Tomasz Kłomicz wydawał się stary ze swoimi nieomal trzydziestoma wiosnami. Mateusz Jerzyk, kapral, niegdyś zwany Matthew, chudy, przygarbiony, z długą szyją, splótł ręce na brzuchu i z pozoru spokojnie śledził czołg, chyba jak zawsze zdziwiony, co tego dzieciaka ciągnęło do poznawania każdego stanowiska w Shermanie. Jemu starczyło to, co miał i po co go wyszkolono. Celowniczym był niezgorszym, strzelał z „dużej pukawki”, i w to mu graj.
Rafał Chwiruk, kapral, przeżywał najbardziej. Szczupły, coraz częściej przygarbiony, jak łodyga kłosa ciążącego ku ziemi, niewiele wyższy od Jarka dwudziestolatek gryzł wargi przy każdym zrywie, skręcie i jęku konstrukcji. Bujał się i robił krok to w tył, to w przód. Podpierał ręce o biodra, a za chwilę stawał na baczność, nie bardzo wiedząc, co ma robić.
Czołg zrobił zwrot. Ostrożny, wolny. Dobrze. Szarże to nie dla Jarka, nie teraz. Był na etapie spacerowych przejażdżek. Więcej nie było trzeba. Miał tylko być przydatny, gdyby nie daj Bóg Piotrkowi coś się stało.
Sherman bluznął nową porcją spalin, wyrzucił w powietrze obłok kurzu i grud suchej ziemi. Nieco przyśpieszył, przemknął przez polanę. Znów zatrzymanie. Zaraz ruszył zrywnie, jakby Jarkowi przybyło fantazji. Tuman żółtego kurzu zawisł wolno nad okolicą, zasłaniając czołg.
Skręt ku powrotowi był delikatny, jak należało, i zaraz czołg znowu popędził.
Chuda, opalona twarz Grajewskiego, widoczna nad wysoką przednią płytą, była skupiona jak rzadko kiedy, ale biła z niej radość.
Kapral Chwiruk łypał na Kłomicza, czekając opinii dowódcy.
To, że Jarek był z nimi, było jego zasługą. Ktoś jeszcze dopomógł w dalekiej Szkocji, ale to Rafał pierwszy namawiał, żeby wzięli Grajewskiego pod pancerz. Przysporzył szefowi roboty, i młody nawet nie wiedział ile. Ale zadziałało. Znowu było jak kiedyś. We dwóch, trzymali się razem.
Czołg zwolnił. Jarek wracał na miejsce, ale przy samej mecie coś strzeliło mu do głowy. Przyśpieszył z rykiem silnika. Szarpnął wajchę, jednocześnie hamując, i ciasnym skrętem odbił w prawo, orząc głęboką bruzdę w piachu i kamieniach. Znów szarpnęło, przód wozu lekko się uniósł. Sherman skoczył jak młody koń, tak niespodziewanie, że chorąży Kłomicz drgnął i cofnął się o krok.
Rafał zrobił to samo i zamarł, wpatrzony w zmieniające się, nieco chyba bledsze oblicze dowódcy. Grajewskiemu zrzedła mina. Tyłem zarzuciło, znów pojawiła się bruzda i góra piachu. Czołg stanął, pykając metalicznie.
Jarek wysunął się z włazu. Wolno, niezgrabnie. Nie śpieszyło mu się, bo wiedział, co nastąpi. Pierwszą ocenę już dostał. Przysiadł na pancerzu, masując bolące udo.
Stasinek wyszedł z włazu czerwony i spocony, jakby upał jeszcze przybrał na sile.
– Cholera, cholera jasna! – mamrotał pod nosem, posapując jak wściekły, szykujący się do ataku byk.
Ześlizgnął się po pancerzu i zaczął oglądać podwozie. Musiał poczuć te zrywy maszyny i oczami wyobraźni widział, co mogło się wydarzyć. Stanął przy prawej gąsienicy, potem skoczył ku lewej burcie, w ogóle nie zauważając reszty i ignorując smutny wzrok szeregowego, który wodził za nim oczami.
Przyśpieszony oddech Stasinka zwiastował niechybny wybuch. Kapral stanął i zlustrował fachowym spojrzeniem traki i wózki zawieszenia. Między nimi, po prawej zwłaszcza, usypała się hałda ziemi, na szczęście tylko z pozoru niebezpieczna dla wrażliwych na takie przeszkody gąsienic. Za to z boku zebrało się nieco większych głazów, a jeden w ostatniej chwili zatrzymał się pod kołem napinającym, zakleszczony między zębami ogniw.
Potem spojrzenie kaprala padło dalej, na polanę pokrytą równymi śladami i dół powstały, kiedy młody szofer wziął z fantazją zakręt.
Piotrek Stasinek złapał się za głowę, fuknął niezrozumiale, po czym rzucił w niebo:
– Kurwa mać! Po Bugu saniami powozić, a nie do maszyny! W feldfebel czochrany! – I obrócił się do młodego. – Po moim trupie do kierowania siądziesz – wykrztusił, plując. – Co się gapisz?! – ryknął. – Złaź kamienie wydłubywać! Łączenia sprawdzać! Co, sam będę grzebał?!
Oparł się dłonią o burtę, ocierając czoło ze słonych kropli i próbując się wyciszyć.
– Jaruś, ciebie skurcze łapią? Ręka która sztywnieje? A może siły ciągle brak? – zapytał dowódca, zbierając się do wygłoszenia zasłużonej reprymendy. – A po co my go właściwie braliśmy? – westchnął niby to żartem, łypiąc przez ramię na Chwiruka. Ale gdyby mógł, raziłby piorunem.
– Ja umiem… – wykrztusił Grajewski z niepojętą pewnością. Tomasz zmarszczył czoło, nie rozumiejąc chyba, co słyszy.
– Jarek – krótko rzucił Chwiruk, przerażony butą dzieciaka. Nabierał jej, odkąd dotarł na Wyspy. A od czasu kiedy trafił pod pancerz, pycha sięgała czasem rozmiarów czołgu.
– Cisza – przerwał dyskusję chorąży. Sposępniał, wyprostował się i znać było, że jego pobłażliwość ostatecznie wyparowała. – Może i umiesz jeździć – zaczął tyradę – ale po co popis? Przed kim? Przed nami czy całym pułkiem? Oj Jaruś, Jaruś – wymówił imię tak, że Grajewskiemu prąd przeszedł po kręgosłupie. – Tu nie cyrk! – rzucił głośniej, ale i łagodniej. – Wszyscy jesteśmy drużyną, i ani kroku w przód. Wespół się w walce wygrywa. Wespół, panowie. Z milion razy powtarzałem i powtórzę drugie tyle! W walce polegacie jeden na drugim.
Powiódł dłonią w powietrzu, celując kolejno w każdego z członków załogi.
– Zapamiętajcie, zapamiętajcie to, do cholery, bo najważniejszy sprawdzian już niedługo. A tam na błędy i ich naprawianie czasu nie będzie. Ja wam to mówię. Czasu na błędy nie będzie. Jak wam się mokro ze strachu zrobi, zostanie wam w głowach tylko rozkaz i to, co zapamiętacie z nauki. Nic więcej, bo nieszczęście gotowe. Gówno dla was, ale i dla innych.
Przez chwilę jego twarz wykrzywił skurcz jakiegoś upiornego wspomnienia.
– Grajewski – ton pedagoga znów zmienił się w służbowy – myślałem, że poprowadzisz nas na pozycje, ale… jeszcze musimy poćwiczyć. – Wyrok zabrzmiał łagodnie. Jarek tylko nabrał powietrza i skinął głową na znak, że się nań godzi. Nie miał przecież wyjścia.
Od czoła kolumny poszedł donośny głos. Wachmistrz pułku dawał rozkaz – do wozów!
– Do wozu! – podchwycił Kłomicz. Zerwali się jeden przez drugiego zajmować miejsca. Jarek pierwszy, chyba chcąc zmazać blamaż.
Kłomicz podłączył się do radia. Rafał sprawdził częstotliwość. Zaraz popłynęły kolejne rozkazy.
– W kolumnę ubezpieczoną. „Kozy” idą na szpicę i boki – referował Tomasz, moszcząc się w siodełku. – W ugrupowaniu szwadronu. Za resztą – instruował Piotrka.
Czołgi w głośnym ryku silników, wolno, majestatycznie zaczęły wypełzać spod osłony drzew. Sprawnie, jak na taką zgraną jednostkę przystało. Siwe spaliny zakryły na kilka chwil słońce. „Naprzód” – poszło w eter i gąsienice zaczęły mielić piach. Pułk, brygada, dywizja ruszały na pozycję wyjściową przed atakiem, na linię fikcyjnego wroga. Znów całą siłą. Żeby uczyć się do ostatniego momentu, do końca, aż staną przed Niemcami.
Jarek zaczął się wiercić. Uwielbiał takie widoki. Już zapomniał, że o mało w bojowym popisie nie zerwał gąsienic. Stał we włazie, obserwując, w kurzu i upale, które niewiele mu przeszkadzały.
Piotrek też wystawał ze swojego otworu, skupiony na poprzedzającym czołgu i ciągle chyba zły, nawet nie zamierzał spozierać na młodego. Miał ochotę dać mu popalić, oduczyć takich harców. Kłomicz albo miękł, albo otoczenie nie sprzyjało takiej solidnej, pancerno-motorowej szkole, jaką potrafił urządzić jak mało kto. Gdy była okazja, to po takiej nauce całej załodze głupoty i błędy zaraz ulatywały z głowy.
Jarek Grajewski też dostał za swoje, ale on był tu krótko. Młody był, mikry i słaby. Kłomicz mu odpuścił, a może się nad nim litował? Może szeregowy ujął go tym zapałem, drogą, którą cudem przeszedł. Dłuższą niż każdy w tym czołgu. Jeden diabeł znał odpowiedź.
Ale fakt był bezsprzeczny. Młody przyszedł późno i w ogóle towarzyszyło mu wielkie szczęście. Bo początki miał ciężkie.
Wielka Brytania, jesień 1942
We wspomnieniu istniało świeże, niedające się niczym zastąpić uczucie najczystszej, cudownej wolności.
Wtedy też z Jarosława Grajewskiego zrobiono żołnierza. W te pamiętne dni konwój aut wypełnionych zabiedzonymi Polakami, którzy już na wyrost nazywali siebie wojskiem, opuścił górzystą Persję.
Ciężarówki armii Jego Królewskiej Mości wjechały do Iraku, który ukazał się im jak ziemia mlekiem i miodem płynąca. Zielone równiny wzdłuż rzek. Oazy na pustyniach.
Tam w piaskach mieszkali jakiś czas w brytyjskim protektoracie, grzejąc się w cieple, troskliwie pilnowani przez lekarzy i kadrę. Kiedy mieli czas, szli na ryby, których miejscowi o dziwo nie łapali.
Były tam takie cuda, jak wielbłąd, który na komendę pił z butelki albo z manierki. Nieomal maskotka obozu, choć należał do miejscowego rolnika, który dorabiał na obecności wojska.
Prócz rozrywek mieli przede wszystkim obowiązki. Dostali broń, poczciwe brytyjskie karabiny Lee-Enfield, nie pierwszej młodości, i uczono ich, jak się nimi posługiwać.
Pierwsze patrole były dumne, bojowe, niczym w jakiejś ważnej operacji. I dopiero potem ktoś przyniósł plotkę, że wojsko tu potrzebne, by Niemcy nie rozpanoszyli się po naftowych polach i nie podburzali Arabów.
Z biegiem czasu przerzucono oddział Grajewskiego dalej, do brytyjskiej Palestyny.
Wielu nie zniosło zmiany klimatu, tych podróży, gorąca i jałowej aury i trzeba było ich pochować. Znów kręcili się lekarze. Na pomoc słano owoce, witaminy. Organizowano zwiedzanie miejsc, które znali z Biblii. Gdyby nie ta wojna, kto wie, może nigdy by tu nie trafili. Przewrotność ludzkich losów. Szczęście w nieszczęściu.
Adaptacja do nowych warunków trwała kilka tygodni. Tu szkolenie nabierało rumieńców. Broń, dużo strzelania i jeszcze więcej musztry. Podoficerom chyba zaczynało to wyglądać, jak powinno.
Potem przyszły rozporządzenia, że spora grupa wojska, ewakuowana z Sowietów, ma trafić do Europy. Nici z gorącego klimatu, koniec opowieści weteranów, którzy wdychali libijski pył, walcząc z Niemcami. Koniec marzeń o podobnych wyprawach. Trzeba było ruszać dalej.
Port Said. Egipt. Piramidy. Sfinks. Na wyciągnięcie ręki, tuż obok, nie na pocztówce czy stronie ilustrowanego magazynu. Jarek, Rafał, Ziółkowski chłonęli to miejsce wszystkimi zmysłami. Wdychali pustynny pył i w głowie się już mieszało od historycznych miejsc, ludzi i wydarzeń.
Wreszcie załadowano ich na statek. Wielki, dostojny. Dawny wycieczkowiec, który zakamuflowano przed wzrokiem niemieckich podwodniaków. Tłum wojska gnieździł się w kajutach i ładowniach zmienionych w sale żołnierskie. Łóżka stały pod sufit, z czasem i powietrza brakowało, toteż wszyscy siedzieli na pokładach. Oddychali na zapas albo i bali się siedzieć na dole, kiedy uderzy torpeda.
Jarka nosiło z tej nudy i bezczynności, więc zgłosił się do służby wypatrującej U-Bootów. Starszy Anglik wyjaśnił, co ma robić, choć od tego gadania ręce bolały. Bo Jaruś ze szkoły pamiętał co nieco francuskiego. Po angielsku znał może ze trzy słowa.
Nie było okrętów podwodnych, choć młodzian uporczywie szukał ich śladów na wodach Oceanu Indyjskiego, każdej nocy i dnia, kiedy miał służbę.
Tamtej wiosny roku 1942 świat stał w ogniu wojny. Niemcy podbili prawie całą Europę. Co prawda, jak dowiadywali się z opóźnieniem tułacze, dostali łupnia nad Anglią, gdzie Polacy wnieśli duży wkład. Ale mimo to Niemcy byli silni jak nigdy. Zaczynali nową ofensywę ku południowym terytoriom Związku Sowieckiego i zdawało się, że Stalin znów jest w opałach. Alianci pompowali pomoc i zaopatrzenie, od butów po okręty. Sami też mieli kłopoty. Jarek i Rafał jeszcze w kołchozie dowiedzieli się, że daleka i zupełnie nierealna Ameryka wkracza do wojny. Ale żeby zobaczyli jej wojska, musiało minąć wiele miesięcy.
Amerykanie dostawali łupnia w Azji i dopiero zbierali siły, by ruszać na bój z Hitlerem. Brytyjczycy jako jedyni na zachodzie stawiali opór III Rzeszy. Z różnym skutkiem trzymali się Kanału Sueskiego, przeważnie jednak biorąc cięgi od Niemca nazwiskiem Rommel. Broniła się malutka Malta, bombardowana przez Włochów i Niemców. Szlaki do Europy były ogromnie niebezpieczne i tylko brytyjski Gibraltar trwał na straży, stojąc jak zapora dla Włochów i Niemców.
Na Atlantyku konwoje dziesiątkowały niemieckie „wilcze stada”, grupy okrętów podwodnych, bez litości topiąc dziesiątki jednostek. Było podobno lepiej niż rok, dwa lata temu, ale rejsy po tym akwenie wiązały się z ekstremalnym niebezpieczeństwem.
Właściwie świat stał na granicy. Nikt nie miał pewności, jak to wszystko się potoczy. Przystąpienie Amerykanów do wojny znów dawało nadzieję jak ponad dwadzieścia lat wcześniej. Mówili o tym Anglicy i Australijczycy, których Polacy spotykali na swoim szlaku. Podobno bomby leciały na niemieckie fabryki i miasta, ale prócz dobrych nowin niewiele się działo. Przełomu nie było. Wszyscy czekali.
Jarek i Rafał oraz setki im podobnych również. Wypatrywali momentu, kiedy ruszą na wroga, a może to oni dokonają przełomu? Dziecinne marzenia. Kadra nie studziła zapału, tylko uśmiechała się krzywo. Ci, co mieli okazję wojować, nie omieszkali tłumaczyć, że to żadna przygoda, a strach, zmęczenie, głód i gorycz.
Statek wraz z całym konwojem przybył do Afryki. Witano ich jak bohaterów, jakby wojna się już skończyła, a oni byli zwycięzcami. Miejscowi Burowie, ale i Polacy.
Kadra zabrała się za nich porządnie. Szkolenie, musztra, taktyka, więcej strzelania i bieganie. Z turystyką był koniec.
Ale przyjemności też się zdarzały. Jarka i Rafała, jak wielu innych, przygarnęli miejscowi Polacy. Gościli iście po królewsku, aż Grajewskiemu i Chwirukowi robiło się głupio. Mieszkali u szacownego przedsiębiorcy i jego małżonki. Pan domu trzymał się prosto i był elegancki, zawsze uśmiechnięty. Gospodyni, nieskazitelnie ubrana, jaśniała niczym gwiazda. Pilnowała domu, tych wszystkich cudownych lakierowanych mebli, bibelotów, zastaw, porcelany, wazoników i luster.
Dwaj szeregowi czuli się tam nieswojo. Po takim czasie w sowieckiej głuszy, niedostatku i zupełnym oderwaniu od wszystkiego, co im bliskie, a później wśród wojska, tłumu takich jak oni, na wpół zdziczeli. Kiedyś mieli domy, niedzielne obiady, szkołę, ładne ubrania i zwyczaje, wyznaczające pory dnia. Tutaj trzeba było sobie to wszystko przypomnieć. Wyuczyć się na nowo jak po jakiejś chorobie czy urazie.
I jeszcze ten obezwładniający przepych… To nie był dom na polskich Kresach, pod miasteczkiem pośród lasów. Tu było duże, prężne miasto. Wszystko to przytłaczało młodzieńców.
Najtrudniejszy moment nadszedł, kiedy dwóm chłopcom przedstawiono córki gospodarzy. Jakże one wydały się im piękne… a może inne. Dziewczyn widywali sporo. W Kaapstadzie, w Palestynie, kiedy wiozły ich samochody, gdy puszczano ich w miasta. Nigdy czasu nie było się zaznajamiać, choć uśmiechy i szepty dzierlatek kusiły.
Później żałowali. Byli przecież wolni, sami, nikt im niczego nie bronił. Mogli próbować.
Wtedy, w dalekiej, niezbadanej Afryce mogli się zapomnieć. Jarek pamiętał te zwiewne sukienki, uplecione fryzury. Prędkie randki, póki rodzice dziewczyny nie widzieli. I to imię sprawiające, że serce przyśpieszało – Sara.
Szukała chyba tego samego co Jarek. Wolności, doświadczeń? Nie oponował. Kiedy trafiały się wolne weekendy, okazji do wyjść było w bród. Ale co piękne, prędko się kończy. Minęły trzy miesiące i nadszedł rozkaz opuszczenia Afryki.
Obydwie strony były zawiedzione i smutne. Jarek żegnał się z Sarą pełen goryczy, acz obiecywał, że napisze, a kiedyś, gdy wojna się skończy i Polska znów będzie, przyjedzie i porwie do kraju. Wielkie słowa, górnolotne deklaracje rozkochanych dzieciaków nie wytrzymały próby odległości i wojny. Jarek i Rafał dorośleli nawet w sercowych sprawach. Niedoszli teściowie żegnali się wylewnie, machali z nabrzeża, kiedy transportowiec odchodził. I co z tego? Listy szły długo, wreszcie kontakt się urwał. Sara znalazła kogoś bliżej albo zapomniała.
Żal trzymał krótko. Starsi, którzy już więcej przeżyli, tłumaczyli, że to była przygoda, że Jarek młody jeszcze i wiele przed nim. No i robić było co. Szykowali ich na żołnierzy i wiele myśleć nie dawali. Jesienią dotarli do portu Cardiff w Walii.
Wsadzono wojsko w pociągi, takie eleganckie, ładne, jak pierwsza klasa w porównaniu z tym, czym podróżowało się w Sowietach, i powieźli hen, do Szkocji. Do obozu w Auchtertool.
Przewieziono ich przez całą brytyjską wyspę do zimnej, pochmurnej Szkocji. W obozie były namioty, w nich piece, niewyraźne spojrzenia obytych już z tym krajem wojskowych i zalotne uśmiechy mijanych dziewczyn, ciekawych nowych kawalerów.
Tam miał nastąpić rozdział tej masy wojska dowiezionej okrężną drogą z Bliskiego Wschodu. Podobno tutejszy korpus cierpiał na spore braki. Dziwiło to Jarka, Rafała i całą resztę, bo przecież wojska widywali całe tłumy, i słyszało się tyle o tym, że Polacy wojowali we Francji czy nad Anglią. Rzeczywistość była zgoła inna. Większość wojska pozostała na wschodzie. Brytyjczycy planowali, że posłuży do osłony pól roponośnych i dalszych działań w rejonie Morza Śródziemnego. Na Wyspach znalazły się resztki tego, co dało się ewakuować z pokonanej Francji. Na dodatek wiek wielu żołnierzy i oficerów nie pozwalał zrobić z nich regularnego wojska. A i jeszcze podobno kto podpadał naczelnemu wodzowi, trafiał do jakiegoś obozu na odległej wysepce.
Właśnie dlatego sprowadzono 8 Dywizję Piechoty z dalekiej Afryki.
„Łapacze”, oficerowie kilku rodzajów sił zbrojnych, szukali ochotników: marynarzy, lotników, pancerniaków i spadochroniarzy. Do tych ostatnich formacji brano całymi pododdziałami, wystarczyło być sprawnym. Do lotnictwa szło najmniej, bo tam też zdrowie musiało być żelazne, a po miesiącach gościny u „wujaszka Joe” – jak mówili Anglicy – o to było trudno.
Lekarze w komisji kręcili nosem, że Jarek taki młody i zabiedzony. Przez tę jego fizyczną kruchość, ciągle mimo porządnego karmienia wystające żebra, poskręcane od mrozów i pracy kości nie wierzyli, że jest pełnoletni. Musiał przysięgać na największe świętości, opowiadać życiorys jak najlepiej potrafił. Prosić i przekonywać. I albo uwierzyli, albo machnęli ręką, bo stany były za małe. Jarek Grajewski dostał pozwolenie, by dołączyć do Wojska Polskiego w Wielkiej Brytanii.
Pewnego dnia kręcili się z Chwirukiem po obozie.
– Jarek. – Rafał złapał Grajewskiego za ramię. – Czołgi. – Pokazał namiot, przy którym stała zbita z desek tablica. Wisiały na niej plakaty, na których dumnie widniały jakieś kanciaste wozy ze sterczącymi lufami. Wypisane na afiszach hasła miały pewnie zachęcać, by wstępować w szeregi czołgistów, i tylko nikt nie dołączył tłumaczenia.
W tej kwestii bolszewicy mieli przewagę. Tam, w dalekich Sowietach, Grajewski i Chwiruk widzieli taki czołg z bliska. Te najwcześniejsze doświadczenia z tankami chowali w najgłębsze zakamarki pamięci. Jak najgorszą hańbę, która spadła na nich wbrew woli, wielkim planom i solennym zapewnieniom. Jarek uciekał przed nimi, zupełnie bezradny, załamany, kiedy plugawiły to, co kochał.
Na Bliskim Wschodzie nie było okazji widzieć takich maszyn, przynajmniej z bliska. Czasem, gdzieś daleko na polu ćwiczeń, w tumanie kurzu. Te wszystkie doświadczenia w podświadomości łączyły się w skrytą, narastającą fascynację i ciekawość. Bez względu na okoliczności, nawet przykre i oszałamiające, wiało od tego oręża nowoczesnością i niezbywalną mocą.
Tutaj był tylko naniesioną na papier ilustracją. Nic nadzwyczajnego, ale chociaż pobudzał wyobraźnię, przywoływał wspomnienia.
– To maszyna. – Chwiruk zatarł ręce i podszedł bliżej, wpatrując się z uwagą. Brytyjski Crusader, czołg szybki, był niski, smukły i dziwacznie nieforemny.
– Pamiętasz tamte u Sowietów… – Jarek też podszedł pod sztych, chyba chcąc go ożywić wspomnieniem. – Tamte większe jakieś były i dużo… – Wzruszył ramionami.
– E tam – starszy machnął ręką – Angliki też dużo mają pewnie. Z Ameryki dostają, żeby Francję odbić…
– Chyba na zdjęciach. Widzisz tu jakiego? – dąsał się niepocieszony Grajewski.
– Jarek? – Chwiruk wyprostował się i zastygł zamyślony. – A jakbyśmy…? – Nie musiał kończyć. Rozumieli się bez słów. Pojazd, ten w pamięci i ten na plakacie, był kawałem solidnej maszyny. Może i przyciasnej, ale bezpiecznej, a i służba wyglądała na prostszą i czystszą, gdy przypomnieli sobie lejący się po plecach pot przy marszach i zajęciach w polu. I były jeszcze opowieści, jak to niemieckie zagony bez trudu łamały polską obronę albo i sowieckie szańce. Potęga, siła i naiwna wiara w niezwyciężoność.
Musieli spróbować. Decyzja zapadła i zaraz obydwaj stali w odpowiednim ogonku. Wersja była ustalona. Nie bardzo daleka od prawdy, ale jedynie nieco dla efektu podkoloryzowana.
Rafał poszedł pierwszy. Wrócił zadowolony, z uśmiechem od ucha do ucha. Udany pierwszy krok dodawał wiary, że mogą osiągnąć, co zaplanują.
– Wal, bracie, śmiało. – Klepnął dobrotliwie młodego w ramię. – Czekam na zewnątrz. – Odmaszerował raźnym, sprężystym krokiem, ściskając jakieś papiery.
Jarek Grajewski stanął przed komisją.
Ciepło. W rogu piec. Godło.
Oficerowie jak świece wyprostowani, acz nie wszyscy najmłodsi. Było czterech plus jakiś pisarz. Na piersiach odznaki pułków, czasem baretka orderu. Poważnie, prawie dostojnie.
Jarek zameldował się jak najlepiej potrafił i stanął wyprężony, starając się dodać sobie wzrostu, powagi i mężności.
Młody był, ale dużo przeżył, niejeden apel i pogadankę, jednak teraz denerwował się jak sztubak. W ustach zaschło, dłonie lekko drżały. Przecież to był pierwszy egzamin w jego życiu.
Podał papiery.
Oficerowie chwilę oglądali teczkę. Coś mamrotali, podając sobie dokumenty i opinię lekarza.
Wreszcie kapitan, albo raczej rotmistrz, uniósł głowę i z wyższością, jak surowy nauczyciel, huknął:
– Chcecie szeregowy do czołgów, co?
– Tak jest! – dziarsko odparł Jarek.
Komisja zamilkła, czekając na jakieś uzasadnienie. Ciemnowłosy porucznik skinął, żeby młody przemówił.
– Ja… ja z kolegą w Rosji… Zesłali nas. Potem dali z łagru do kołchozu. Uciekliśmy, jakeśmy się dowiedzieli, że wojsko się organizuje. Uciekliśmy, bo puszczać nie chcieli. Strach był, ale… – mówił Jarek szybko, nieskładnie. – My z daleka, panowie oficerowie. Ze środkowej Syberii, z północy. Późno wieści doszły i kiedyśmy jechali, to wojsko szło już na południe…
– Szeregowy – porucznik uśmiechnął się półoficjalnie i odezwał całkiem miło, choć z oczu wyzierało lekkie niedowierzanie – co wiecie o technice, o czołgach? – spytał wprost, jakoś nieciekawy bohaterskich opowieści.
– O technice? – Jarek przełknął, aż zafalowała chuda grdyka. – W kołchozie był traktor. Ciągnik. Duży, na gąsienicach. Kolega… To znaczy my dwaj jeździliśmy. Ja pomagałem, naprawiałem i…
– Naprawialiście – kapitan ni to pytał, ni to stwierdzał. Wbił w Grajewskiego uważne spojrzenie spod siwych brwi i oparł się w fotelu, krzyżując ręce na piersi. Miał swoje lata, prześwietlał bajarzy w ułamku sekundy.
Jarek zmiękł natychmiast. Nie potrafił stawić oporu staremu wydze albo zwyczajnie się przestraszył, że jeśli będzie łgał, kapitan to dojrzy i zacznie wyciągać wszystko po kawałku.
– Pomagałem… czasem… pomagałem – wyjaśnił pokornie zgromiony kolejnym spojrzeniem. Cała historia sypała się. Grajewski z techniki znał tylko topór, którym pracował w kołchozie.
Zadrżał w obawie, że zaraz padną pytania o jakieś szczegóły, części, budowę i takie tam, a wtedy…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej