- W empik go
Piekielnice - ebook
Piekielnice - ebook
„Piekielnice” Anny Chełminiak to pierwsza książka wydana w ramach platformy Empik Selfpublishing. www.selfpublishing.empik.com.
Piekielnie trudne jest życie wiedźmy
Rózia uważała się za wiedźmę ustatkowaną. Zarabiała, warząc wywary miłosne, dbała o spokój domowego ogniska. Czasami lepiej, czasami gorzej znosiła humory dorastającego syna. Ale w życiu wiedźmy spokój nigdy nie trwa wiecznie…
„Wycie. Tak wyć nie mógł ani człowiek, ani zwierzę. Skowyt przetaczał się przez korytarze, odbijał od ścian i szyb tak, że te dźwięczały żałośnie. Słychać było w nim gniew, ból i rozpacz. Po dłuższej chwili przeszło w modulowane, żałosne wycie wilka.
– Mamo, nie idź. To zły dom.
Przygarnęła go i przytuliła najmocniej, jak umiała.
– Schowaj się – szepnęła. – Zaraz wrócę.
– To zły dom – powtórzył i puścił ją. – Zły”.
Anna Chełminiak. Absolwentka polonistyki i kulturoznawstwa, pracuje jako copywriterka. Miłośniczka literatury, a szczególnie fantastyki i kryminału. Uwielbia obserwować, jak literatura karmi się sama sobą, przeżuwa, trawi, wypluwa i zjada od nowa. Najbardziej boi się patosu i doszukiwania się drugiego dna tam, gdzie jedno w zupełności wystarczy.
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788327280183 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stanęła nad martwym ciałem kobolda i poczuła, że coś w niej pęka.
– Oj, Pajda, Pajda – zaszeptała cicho, pochylając się nad rozszarpanym gardłem i wykrzywioną konwulsjami twarzą.
Cięcie na szyi było tak głębokie, że dosięgało kręgów, głowa trzymała się już tylko na cienkim pasku skóry.
– Dobry chłopak z ciebie był.
Cofnęła się o dwa kroki, stanęła pośrodku sklepu i oparła zaciśnięte w pięści dłonie o biodra. Oderwała wzrok od rozwalonego na krześle trupa i rozejrzała się po wnętrzu. Widać było, że właściciel dbał o porządek. Śladów walki nie było wiele. Jedno krzesło przewrócone, na drugim rozciągnięty trup i parę rozbryzgów krwi na ścianie. Poza tym podłoga lśniła, a poustawiane na ladzie sztuczne głowy prezentowały najnowsze modele kapeluszy. Jedna ze ścian w całości zakryta była półką, na której w równych rzędach poukładano pudła. Eleganckie stoliki, porozstawiane tu i ówdzie, zastawione były kompozycjami z kapeluszy i kwiatów. W powietrzu wyczuwała zapach lukrecji i bożej trawki. Sprytnie, Pajda, myślała, idąc w kierunku lady. Interes prowadzony za dnia szedł ci świetnie, bo co miał nie iść? Zamożne klientki podniecałeś ziołami i prostymi zaklęciami, a one kupowały te twoje kapelusze jak leci. Mogło ci to wystarczyć. Pokręciła głową, przyklęknęła za ladą i uniosła jedną z desek parkietu. Po co ci był jeszcze nocny handelek z wiedźmami?
Powoli zaczęła wyciągać towary ukryte pod podłogą i pakować je do kieszeni spódnicy. Nie musiała się śpieszyć. Był już środek nocy, wielkie okna sklepu wychodzące na porządną, oświetloną latarniami ulicę zasłonięto okiennicami. Zbierała trupie palce i nerki, rzadkie zioła i koźle języki, czując, jak pęcznieje w niej wielka kula żalu i poczucia krzywdy.
– Do czorta! – Nie wytrzymała, wstała gwałtownie i uderzyła pięścią w ladę. – Jakże to tak pod nóż zagnać żeś się dał! Pajda!
Oparła się o szklany blat, przymknęła oczy. Tak bardzo będzie jej brakowało tych nocnych wizyt u sprawdzonego dostawcy. Te sprawunki, co je u Pajdy robiła… to wymówka była, żeby choć na chwilę z domu wyjść. Wyrwać się z kieratu. Od synka odpocząć. Od jego utyskiwań ciągłych i niezadowolonej miny. Tak. To była wygodna wymówka. Nawet bardzo. A teraz już jej nie ma. Odetchnęła głęboko. Miała, co chciała. Bardzo wcześnie zdecydowała się na macierzyństwo. Zdaniem matki i starej – o wiele za wcześnie. Rózia nie żałowała tej decyzji, nie wyobrażała sobie życia bez swojego Jurusia – chowańca o ciele ropuchy, w którym zagnieździła piekielną duszę. Jej ukochany synuś. Ale ostatnio… Ostatnio mały zrobił się nie do wytrzymania. Wszczyna awantury albo milczy całe dnie odwrócony do niej zadem. Nie przychodzi się już przytulać, nie chce się bawić ani bajek słuchać. Sam wszystko wie najlepiej. A przecież żeby mieć dla niego więcej czasu, zrezygnowała ze swojej kariery złodziejki i włamywaczki. Kochała to i interes kręcił się wybornie. Teraz siedzi całe dnie nad garem i warzy wywary miłosne i środki na potencję. Pieniądze z tego są dobre, nie może narzekać, ale… Tak bardzo brakowało jej tego zakradania się do domów, kiedy wszyscy smacznie śpią, tego knucia i tych sporadycznych morderstw też.
A teraz jeszcze to. Uniosła głowę i spojrzała na martwe ciało. Podeszła do niego, podniosła przewrócone krzesło i usiadła naprzeciwko. Nie wiem, w coś ty się wpakował, ale cię szkoda. Umiałeś ty na baby zakusy czynić, oj, umiałeś. Wiedziałeś, jak gębę do uśmiechu zmusić, jak się zgrabnie przypochlebić, a kiedy się zamknąć i jeno z mądrą miną słuchać Wiedziałeś ty zawsze, co baba usłyszeć chce, a kiedy nic, ino wysłuchaną zostać. We krwi to miałeś, uśmiechnęła się smutno, patrząc na rdzawe zacieki krwi na koszuli kobolda. Z takim darem już żeś się urodził. I to, żeś koboldem był, nic do rzeczy tu nie miało. Tak niewielu wie, nieważne, wampir to czy człek zwykły, jak kobietą nawigować. Pokręciła smutno głową. Te sprawunki tutaj to była ostatnia radość, co mi się w życiu ostała. Wyglądałam ja ich jak dziewica kawalera. I wiesz co, myślała, nachylając się mocno ku koboldowi, ja cię pomszczę, Pajda. Czemu nie? Uciech jakichś w życiu i mnie potrzeba. A ta wywłoka, co cię tak rozpłatała, za swoje mieć będzie.
Bezceremonialnie wetknęła palec w ranę na szyi kobolda, wyciągnęła go i zlizała jeszcze ciepłą krew. Wiedźmia robota jak nic. Do tego niechlujna, skrzywiła się z niesmakiem. Odchyliła się na krześle i skoncentrowała moce. Jej oczy zasnuło bielmo, a źrenice rozlały się czarnymi smugami po policzkach. Otworzyła usta i wysunęła siny język z ciemną, nabrzmiałą żyłą pulsującą na spodzie.
– Co my tu mamy? – wyszeptała.
Do tej pory widziała całkiem nieźle. Tych kilka smug światła latarni sączących się przez szpary w okiennicach jej wystarczało. Ale teraz, kiedy przybrała właściwą formę wiedźmy, dostrzegała już każdy detal wyraźnie i ostro. Utkwiła wzrok w suficie i skupiła się na tym, co zdradzał jej język. Wyraźnie wyczuwała przerażenie Pajdy. Nie przyjął śmierci bohatersko, za bardzo chciał żyć. Cały sklep wypełniony był jego rozpaczą i paniką. Rózia wsunęła język w usta i opuściła głowę.
– Co za fuszerka – zasyczała.
Na koszuli Pajdy, całej zachlapanej krwią, wiły się dwa długie siwe włosy. Sięgnęła po nie. Jej paznokcie były teraz nienaturalnie wydłużone i zagięte jak szpony. Z kieszeni wyciągnęła chustkę do nosa i położyła na niej znalezisko. Nachyliła się do poharatanego gardła, chwilę przyglądała się krwawej miazdze i delikatnie chwyciła wbity w nią przedmiot. Ułamany paznokieć.
– Co za fuszerka. – Pokręciła głową.
Wiedźma, która rzuciła się do szyi Pajdy, musiała być w amoku. Dała się ponieść furii, ale nawet to nie tłumaczy, dlaczego tyle śladów zostawiła. I to jakich śladów! Kręcąc głową z niedowierzaniem, Rózia wzięła w ręce dłonie kobolda. Uważnie im się przyjrzała. Oczywiście. Pod paznokciami znalazła kawałki zdartej skóry i jedną kroplę zaschniętej krwi. Wystarczy. To aż za dużo.
Wstała z krzesła i spojrzała na ciało z góry. Drobna, niewysoka sylwetka, poszarpana i wykrwawiona. A tak się starałeś, pomyślała. Magicznie kulasy sobie wydłużyłeś i co dnia wysokie buty wzuwałeś. Do ramienia żeś mi ledwie co sięgał. W gębę maści wcierałeś, co zielonkawość lica kryły. Własny sklep prowadziłeś i nawet podatki płaciłeś! Między ludźmi osiąść ci się udało. Szkoda, Pajda, bardzo szkoda. Ostatni raz pokręciła głową i wyszła ze sklepu przez zaplecze. Cicho zamknęła za sobą drzwi.
Swoje czary zaczęła jeszcze tej samej nocy. Smutek i złość, które nią szarpały, mogły znaleźć ujście w klątwie i pięknie ją utuczyć. Z wosku, słomy i gałęzi przygotowała figurkę. Wetknęła w nią włosy i fragmenty skóry, potem wysmarowała wszystko krwią tej bezmyślnej wiedźmy.
Zapaliła jedną świecę i usiadła na podłodze. Laleczkę położyła przed sobą. Zamknęła oczy i zaczęła nucić. Potężna magia utkana jest ze słów, ale one przyjdą same, w swoim czasie, na razie pozwalała swojemu głosowi wznosić się i opadać. Czuła, że nie jest sama, wzrok Jurka palił ją w plecy. Zamknęła go w pokoju i kazała się nie interesować, ale oczywiście nie posłuchał. Podglądał przez szparę w futrynie. Co tam, niech patrzy, niech zobaczy, co matka potrafi. Moc dookoła gęstniała, a pod jej naporem płomień świecy kurczył się i bladł. W końcu zgasł całkowicie, a smużka dymu, zataczając kręgi, opadała w dół, do laleczki. Zaśpiew Rózi był coraz mocniejszy, wyrywał się z jej wnętrza i odbijał od ścian. Wyciągnęła przed siebie dłonie i opadła na podłogę, jej twarz zatrzymała się tuż przed figurką. Wbiła w nią wzrok i śpiewała dziko i nagląco. Laleczka drgnęła, najpierw raz, potem drugi, po chwili już regularnie pulsowała dokładnie w tym samym rytmie, w którym biło serce ofiary. Wtedy z ust wiedźmy posypały się słowa. Sama nie wiedziała, co znaczyły, ani nawet w jakim były języku, ale była pewna, że to właśnie one są potrzebne, aby w tym czasie zabić właśnie tę osobę. Poczuła uderzenie gromu. Moc przetaczała się przez jej ciało, a potem dalej, pomostem słów, prosto do laleczki. Od ciężaru magii zaczęły trzeszczeć jej kości, z oczu popłynęły łzy, ale nie przerwała inkantacji. Po chwili wszystko się skończyło. Rózia upadła jak szmaciana lalka i potrzebowała dłuższej chwili, żeby uspokoić oddech.
– No, zrobione – stęknęła, gramoląc się z podłogi. – A ty nie gap się tak, tylko chodź matce pomóc sprzątać – krzyknęła w stronę drzwi do pokoju Jurusia. Nie doczekała się odpowiedzi.
Odłożyła świecę na miejsce. Podniosła laleczkę, chwilę patrzyła na nią martwym wzrokiem. Nagle rozwarła szczęki, szybko odgryzła figurce głowę i wypluła słomianą kulkę prosto w palenisko, po chwili w ślad za nią poleciała reszta figurki. Tak dla pewności.
– Dobra – mruknęła do siebie. – Teraz czas na to trudne.
Zapukała do drzwi pokoju Jurka. Cisza. Uchyliła je i zajrzała do środka. Pokój był malutki, niewiele większy niż schowek na miotły w posiadłościach bogaczy. Okno szczelnie zaciągnięte pluszową bordową zasłoną. Na ścianach pokrytych żółtą tapetą poprzylepiano strony wydarte z żurnali. Eleganccy dżentelmeni w garniturach, białych koszulach i szerokich krawatach, smukłe damy w powłóczystych spódnicach, ściśnięte w talii gorsetami. Wszyscy oni gięli się w jakichś dziwnych pozach, z kapeluszami nasadzonymi na głowy. Rózia szybko odwróciła od nich wzrok. Młody uwielbiał modę, całymi dniami mógł przesiadywać nad magazynami albo przy oknie sutereny, obserwując zza firan przechodzące elegantki. Ona jakoś nie umiała znaleźć w sobie ciekawości do tych wszystkich haleczek, koronek i innych fidrygałek.
W kącie pokoju stała spora drewniana skrzynia, cała wyścielona czerwonym aksamitem. W przeciwległym rogu pokoju znajdowała się duża cynowa miska wypełniona gorącą, parującą wodą. Jurek siedział w niej odwrócony tyłem do drzwi. Jaki on już duży, pomyślała wiedźma. Faktycznie, cielsko chowańca nienaturalnie się rozrosło. Ropucha zamieszkiwana przez piekielną duszę miała już rozmiar sporego psa. Takiego sięgającego właścicielowi do kolan.
– Juruś, pogadajmy sobie – powiedziała, kładąc dłoń na jego grzbiecie. Czule pogładziła go po brodawkach. – Wiesz, że ja przecie tylko dobra twojego chcę.
Młody parsknął i zatrząsł się, zrzucając z siebie jej dłoń. Tylko spokojnie, powtarzała w myślach, jemu smutniej jest niźli mnie.
– Wiem ja, że koleżków mieć chcesz, ale… – Zawahała się na chwilę. – Ludzie młodzi to okrutnicy straszni są, a o starszych w ogóle gadać szkoda. A już najbardziej dla takich, co to są… są… no… inni. Rozumiesz, prawda?
Może i rozumiał, ale nie potrafił się z tym pogodzić.
– Więc daj mi inne ciało. – Słowa rozbłysły w głowie wiedźmy. Były jasne i wyraźne. Może i ropusze usta i język uniemożliwiały posługiwanie się ludzką mową, ale Jurek całkiem nieźle opanował telepatię. Jaki on zdolny, myślała czule, z powrotem kładąc dłoń na jego plecach.
– Żadnego z ciał nie chciałeś, co to je żem dla ciebie wykopała.
– Nie chcę być chłopcem. – Tym razem jego słowa nie błyszczały. Były matowe i twarde jak kamienie.
– Jurek, i ty pojmować musisz, gdzie granice nasze leżą. Jawnie sobą być nam niepodobna. Nie zawsze. Nigdy prawie.
– Możemy, tylko ty się boisz.
Poczuła złość. Durny niedorostek. Oczywiście, że się bała. On też powinien. Magia krwi to igraszki w porównaniu z mocą ludzkiej tłuszczy. Sama myśl, że mogłaby pokazać się publicznie w postaci wiedźmy i głośno opowiadać o swojej magii, sprawiała, że przechodziły ją ciarki.
– Dosyć – powiedziała twardo. – Wystarczająco duży już jesteś, żeby wiedzieć, jak się sprawy mają. Jak już sam ze sobą do ładu dojdziesz, ciało chłopaka ci tu przytargam. Albo dzieweczki. Albo jakiekolwiek inne, co je sobie zamarzysz, byle ludzkie. I tak zawsze będziesz żabcią moją i…
Nie dał jej dokończyć. Podskoczył w swojej misce, ochlapując Rózię. Potem spiął się i woda dookoła niego zabulgotała. Władał już swoją własną magią na tyle dobrze, że sam podgrzewał swoje kąpiele.
– Wiesz, czego chcę! – zawył jej w głowie.
– Zapomnij! – Rozzłościła się na dobre. – Kocur czarny ze skrzydłami nietoperza?! Przy tym się ciągle upierasz, tak?! Toć to to samo co ropucha. Na miasto cię takiego nie puszczę!
– Jesteś okropna! Nienawidzę cię! Nienawidzę! Nienawidzę! – wył w najlepsze.
Rózia obróciła się na pięcie i szybko wyszła z pokoju. Na czorci chwost, kiedy to się skończy? Poczuła jak strasznie jest zmęczona. Muszę odpocząć, powiedziała do siebie, piękna pełnia dziś, a ja nawet nie miałam kiedy na nią oczu powypatrywać. Odwróciła się jeszcze w stronę pokoju, z którego wciąż dochodziły do niej nienawistne myśli, westchnęła ciężko i spuściła głowę.
– Jurek, z domu idę! – krzyknęła. – Kości rozprostować mi potrzeba.
– Idź sobie! Tobie wolno chodzić po mieście…
Nie słuchała. Telepatia młodego miała ograniczony zasięg. Szybko wyszła z domu, jak zawsze rzuciła za siebie czar ochronny, żeby nie mógł pod jej nieobecność wyjść z domu.
– Biedny mały – mamrotała do siebie, idąc ulicą. Było już po północy, szybko mijała boczne zaułki, w których spali zziębnięci bezdomni i bezpańskie psy. Dwa razy napotkała pijanych mężczyzn, którzy na widok samotnej kobiety wypluwali z siebie jakieś ohydne propozycje i próbowali ją zatrzymywać zamaszystymi gestami. Przechodziła obok nich bez problemu, ich ręce jakoś nie mogły w nią trafić, a słowa jej dosięgnąć. Pijany umysł dla wiedźmy nie jest żadnym wyzwaniem.
Szła szybko i bez przystanków, wkrótce minęła granice miasta. Rozciągała się tam łąka, wysokie trawy sięgały jej do pasa. Odeszła jeszcze kawałek w stronę lasu. W końcu, kiedy przestała już tak dotkliwie czuć smród bijący od miasta, usiadła z westchnieniem. Uniosła twarz ku księżycowi i zamknęła powieki.
– Cudnie – powiedziała głośno i położyła się wśród wysokich traw. Pod plecami czuła twardą ziemię, a poruszana przez łagodny wiatr trawa łaskotała ją w odkryte dłonie i twarz. Pozwoliła myślom swobodnie płynąć, na żadnej się nie skupiała, żadnej się nie przyglądała, niech sobie lecą do Luny. Trwała tak przez długą chwilę, a uczucie spokoju przytępiło jej zmysły. To dlatego nie czuła, jak nadchodzą.
Wiatr przyniósł odór śmierci. To poczuła najpierw, targnęła się i szybko wsparła na łokciach. Ledwie zdążyła pomyśleć, że trzeba uciekać, kiedy po łące przetoczył się dziki pijacki śmiech. I zaraz był przy niej. Pojawił się znikąd. Piękny złotowłosy chłopak. Całkiem nagi, nie licząc koronkowej kobiecej koszuli nocnej. Porozdzierana, z popękanymi szwami, cała zachlapana była zaciekami zaschniętej krwi. Widać było, że siłą ją zdarto z dziewczyny i siłą też musiał ją na siebie ten chłopak wcisnąć. Cienki półprzezroczysty materiał odsłaniał szczupłe, piękne ciało z wyraźnie zarysowaną muskulaturą.
– Witaj, panienko. – Zaśmiał się kpiąco, zaglądając jej prosto w oczy. Usta miał całe we krwi, a jedna jej strużka ściekała mu po brodzie. Położył się obok, rozprostował ramiona i przymykając powieki, rozciągnął się cały. Po chwili przewrócił się na bok, a głowę podparł ręką zgiętą w łokciu. Zerwał pobliskie źdźbło i zaczął nim wodzić po brzuchu sparaliżowanej strachem wiedźmy. – To szczęśliwa noc dla ciebie, dziewczyno.
Wyszczerzył się radośnie, odsłaniając wampirze kły, teraz całe wysmarowane krwią. Ludzką. To Rózia wiedziała na pewno.
– Moja matka akurat zabiera się za szukanie kogoś takiego jak ty. Jej trzódka zmalała tej nocy, a ona lubi mieć pełną zagrodę. – Zaśmiał się dziko, jak szaleniec. Albo pijany. – Za łatwo zdychacie – dorzucił i lekko uderzył ją źdźbłem w nos.
Kątem oka Rózia zauważyła, że nie jest sam. Za plecami usiadł jeden z jego towarzyszy. Ten był spokojny. Duży i ciężki, miał czarne włosy i ciemną karnację, obserwował wszystko obojętnie, co jakiś czas zerkając za siebie na kłąb mgły unoszący się nad trawą. Rózia wiedziała, że to kolejny wampir.
– To co, moja mała? Jesteś chętna?
Spojrzała prosto w jego błękitne oczy. Jakie piękne, pomyślała głupio. Wampir nie czekał na odpowiedź, przewrócił się na brzuch i podparł brodę ręką. Koszula nocna podwinęła się wysoko, odsłaniając mocne uda. Nie przejmował się tym zupełnie, zgiął nogę w kolanie i wesoło majtał stopą w powietrzu.
– Pewnie, że chcesz, to szansa dla takiej jak ty – parsknął. – Masz jakiś bilecik, żebym mógł go zanieść na salony? – Prychnął jej w twarz. – Nie, pewnie, że nie masz. Ale nic się nie martw – mówiąc, odrzucił trzymaną trawę i wbił szpon w brzuch wiedźmy.
Zabolało. Rózia zgięła się wpół i jęknęła zaskoczona. Fale bólu rozchodziły się po całym jej ciele. Wampir szybko cofnął rękę, uniósł ją ku górze i patrzył, jak strużki krwi spływają po jego skórze.
– Załatwione – rzucił, podnosząc się z ziemi. – Już nam się nie zgubisz. Tyle wystarczy, żeby cię znaleźć. Choćbyś nie wiadomo jak uciec próbowała. – Uśmiechnął się złośliwie. – Pakuj się, zostaniesz wezwana.
Dwoma palcami chwycił za rąbek koszuli i z poważną miną sparodiował ukłon. Potem odwrócił się w stronę swoich towarzyszy i wesoło wyszczerzony kiwnął głową.
Zniknęli. Przez moment Rózi zdawało się, że widzi mknące do miasta postacie rozmywające się w nadnaturalnym pędzie, ale nie była tego pewna. Została sama. Leżąc pośród traw, wpatrywała się w księżyc.
– Wpadłam – poskarżyła się cicho.ROZDZIAŁ I
Odstawiła tacę na stolik i poprawiła czepek. Nienawidziła tej szmaty z całego serca. Każdego wieczoru, kiedy nakładała go na swoje sztywne czarne włosy, czuła się, jakby zakuwano ją w kajdany. Symbol poddaństwa. Do tego ciasny jak diabli. Rózia wykrzywiła się nieładnie i rzuciła złe spojrzenie przez kuchenne okno. Był środek nocy i w ciemnościach panujących na zewnątrz nic już nie było widać, jednak ona i tak znała okolicę na pamięć. Posiadłość wybudowano pośrodku niczego. Dookoła rozciągał się gęsty, dziki las. Gałęzie drzew dosłownie drapały o mur okalający posesję, a dostać się tu można było tylko jedną drogą. Drogi, którą można by się stąd wydostać, Rózia wciąż szukała.
Tej nocy państwo postanowili pobiesiadować na świeżym powietrzu. Sarknęła przez zaciśnięte zęby i otworzyła drzwi prowadzące na tyły posiadłości. Wróciła po tacę i wyszła z nią na zewnątrz. Nie miała już jak ich za sobą zamknąć, zresztą to i tak było bez znaczenia. Stawiała ostrożne kroki, z trudem balansując wielką, ciężką tacą. Bardzo się starała, żeby z żadnego dzbanka, kieliszka i czarki nie wylała się nawet kropla krwi. W ciemności mało co było widać, a do tego szeroka taca zasłaniała jej to, co miała pod nogami. Macała stopą grunt i stawiała małe kroczki. Do czego tu się śpieszyć, myślała smutno, skończę jedno, to zaraz czeka następna robota, a o wychodnym nie ma nawet co marzyć. Kierowała się słuchem. W nocnej ciszy wyraźnie słychać było odgłosy uderzeń, niosły się po podwórzu i odbijały od ściany lasu. Kiedy podeszła bliżej, wyraźnie usłyszała ciężki, szarpany oddech i odgłos szybkich kroków na ubitej ziemi. Ktoś tam walczył z całych sił. Była już blisko, w końcu dojrzała jasne punkciki lśniące w mroku. Wpatrzone w nią ślepia. Wyprostowała ramiona i uniosła podbródek, a co! Jeszcze się nie załamała, przynajmniej nie tak całkowicie. Chociaż wiedźmich oczu nie obudziła. Łatwiej by jej było poruszać się po ciemku, gdyby widziała wszystko wyraźnie jak za dnia, ale wiedziała, jak by się to skończyło. Na panów tego domu takie pokazy mocy działały jak zaczepki. Nie obawiali się ich, co to, to nie, ale traktowali jak zaproszenie do pokazu siły. A ten zawsze wygrywali. Zawsze.
Rózia zebrała się w sobie i podeszła do stołu, przy którym siedzieli. Odstawiła tacę na jego brzeg i zaczęła rozstawiać naczynia. Miała nadzieję, że udało jej się już spamiętać, co kto tu pija. Dla dwójki najmłodszych krew byka i lisa. Dla tego obrzydliwca o suchej gębie bez brwi i rzęs dzbanek gawroniej. Puchar zajęczej juchy postawiła przed bladą wampirzycą ubraną w zwiewną suknię przepasaną w talii szarfą. Rózia bardzo się starała nie patrzeć w twarz tej kobiety. Widziała za to, jak smukłe palce z długimi, wypielęgnowanymi paznokciami obejmują nóżkę pucharu, i czuła na sobie palące spojrzenie zielonych oczu. Wiedźma przełknęła ślinę i bardzo starannie ułożyła na blacie przed pustymi miejscami jeszcze dwa naczynia. Wilczą krew dla tego degenerata, który biegał po lesie w damskiej halce i zdybał ją na tej nieszczęsnej polanie, oraz mieszankę pani domu: trzy części żmijowej krwi i jedna jadu.
Zabrała swoją tacę i przycisnęła ją do piersi, cofnęła się dwa kroki i spojrzała na klepisko. Żadne klepisko, zganiła się w myślach, to kort przecież, tak to zwą. Razem z resztą towarzystwa przyglądała się grającym. Po jednej stronie siatki miotał się panicz Konstanty, który dla Rózi już na zawsze pozostać miał degeneratem. Teraz dawał z siebie wszystko. Poruszał się tak szybko, że jego sylwetka rozmazywała się wiedźmie przed oczami, zdawało się, że jest smugą szalejącą po polu do gry. Odgłosy uderzeń jego rakiety dolatywały do uszu wiedźmy jakby z opóźnieniem, nie była w stanie dostrzec samych momentów, kiedy wampir uderza w piłkę. Jego przeciwniczką była pani Olimpia, przynajmniej w tym stuleciu i w tym domu kazała się tak nazywać. Wyglądała na znudzoną i niezbyt zainteresowaną tym, co rozgrywało się po drugiej stronie siatki. Ubrana w luźną białą sukienkę, w sam raz do uprawiania modnych sportów, w zgiętej ręce trzymała przed sobą rakietę. Wydawało się, że cały czas stoi nieruchomo w tej samej pozycji, ale tak nie było. Rózia wytężyła wzrok. Tak, nie myliła się. Wampirzyca przemieszczała się po korcie tak szybko, że jej ruchów w ogóle nie było widać, po prostu w jednej chwili stała tu, a w następnej kilka metrów dalej. Biega tak szybko? Niemożliwe. Gdyby tak było, toby jej się przecież ta spódnica majtała, a tu nic, ani drgnie. Jak ona to robi? W tym momencie rozmazana smuga się zatrzymała, Konstanty rozejrzał się zdezorientowany po korcie.
– Heh – chrząknął Izydor. – I ostatnia piłeczka do lasu pofrunęła. Daj już spokój, Kostek! – Wampir upił dwa łyczki krwi gawrona i dorzucił jeszcze: – Kończ już, chłopcze, bo mnie aż żal patrzeć, jak się miotasz i miotasz, a dalej żadnych szans nie masz. – Jego głos pełen był współczucia, ale oczy błyszczały złośliwą radością. Pociągnął jeszcze jeden solidny łyk krwi. – Aa! – zaczerpnął głęboko powietrza, odstawiając puchar od ust. – Ty tam, Józia! – huknął na Rózię. – Leć po dokładki dla nas. Będziemy świętować zwycięstwo naszej Olimpii – mówiąc, uniósł naczynie w stronę swojej pani, jak do toastu.
Rózia dygnęła i szybko odwróciła się w stronę posiadłości. Zdążyła jeszcze zauważyć, jak degenerat, sztywno wyprostowany, podchodzi w stronę siatki z wyciągniętą przed siebie ręką. Była pewna, że stać by go było na szerszy uśmiech, ale i tak trzymał się dzielnie.
– Jak tam, ciągle grają? – zapytała Pelasia, ledwo Rózia zdążyła przekroczyć próg kuchni.
Obie były wiedźmami i obie zmuszono do służby w posiadłości. Może i wspólna niedola zbliża do siebie ludzi, ale wiedźm ta zasada nie dotyczy. Sabat rządzi się swoimi prawami.
– I jak? Jak tam ona? – dopytywała dalej. Podeszła bliżej i zajrzała Rózi w oczy.
W rękach Pelaśka wciąż trzymała truchło lisa, z którego dopiero co spuściła krew. Nerwowo skubała futro, paznokcie miała pożółkłe i obgryzione do krwi. Rózia odwróciła wzrok.
– Idź i sama sobie popatrz, jak taka ciekawa jesteś – odwarknęła. – Ja się tam nie interesuję.
– Pewnie – zasyczała Pelaśka. Jej przejrzyste jasnozielone oczy zalśniły, Rózia nie wiedziała: ze złości czy od łez. – Ty się nie interesujesz!
Rozzłoszczona, najpierw zacisnęła usta w wąską kreskę, a potem wyszczerzyła zęby jak dziki pies.
– Swoje też zostawiłaś za sobą jak jakie dwa wory, bo ci się dzieciaka robić zachciało! Wyrodek! Wstyd cię zjeść winien! Własną matkę za sobą zostawić, kiecę zadrzeć i w świat polecieć! Wstyd! – Splunęła Rózi pod nogi.
– I kto to teraz czyścić będzie, co? – Patrząc na miotającą się Pelasię, sama poczuła dziwny spokój. Jakby ten wybuch oczyścił ze złości je obie. Ale nie ze złośliwości. – Idę im dolewkę donieść – powiedziała Rózia, spokojnie układając naszykowane dzbanki na tacy. – Ty się ogarnij, bo wyglądasz jak gałgan. A przecież wielka kariera cię czeka. – Obróciła się jeszcze w progu i rzuciła przez ramię: – Pójdziesz ty w górę jak i twoja matka.
Nie czekając na odpowiedź, ruszyła szybko przed siebie, a w ślad za nią poleciało lisie truchło. Karierowiczki wielkie, myślała gniewnie, prąc przed siebie, jak gwiazdy błyszczeć chciały, sięgać tam, gdzie inne nawet nie marzyły. Mają za swoje, durne zaprzańce. Moja matka nigdy by nawet… Poczuła ból w sercu. Nie, lepiej mamie dać spokój.
Tym razem dotarła do stolika znacznie szybciej. Już ze sporej odległości docierały do niej echa rozmowy.
– … kiedy mówię, że to nie to samo. – To Konstanty bardzo starał się przekonać do czegoś pozostałych. – Taki lot to co innego niż to, co wampiry same z siebie potrafią. To poczucie mocy, że się podrywa całą maszynę do góry, nie tylko siebie samego…
– No faktycznie, chłopcze – przerwał mu rozbawiony Izydor. – Poczucie mocy to coś, czego my, wampiry, nie znamy za dobrze.
Roześmiał się głośno, a Rózia poczuła, jak wzbiera w niej czysta odraza. Zatrzymała się i dyskretnie splunęła przez lewie ramię.
– Dałbyś już sobie spokój, Kostek, doprawdy. Co raz to znosisz do domu jakieś dziwaczne pomysły, jak jakiś dzieciak porzucone kundle. Ledwo co żeś turniej szermierki w holu zorganizował. Pamiętasz, jak cię Olimpia pokłuła? Szkoda, że srebrnymi ostrzami nie dźgaliście, może by ciekawiej było. Jak sito byś wyglądał…
– U nas w posiadłości jest tyle miejsca, że przygotowanie pasa startowego nie będzie problemem. – Degenerat nie ustępował. – Maszynę mam już upatrzoną, mógłbym ją tu nawet dziś sprowadzić.
– Oj, chłopcze – śmiał się Izydor.
Towarzystwo, zajęte rozmową, nie zwróciło uwagi na Rózię. Ta rozstawiła przed nimi pełne naczynia i zabrała się do zbierania pustych. Nie rozglądała się na boki, za to słuchała uważnie.
– A może jazda konna, co? – kpił dalej Izydor.
Wiedźma nie pozwoliła sobie na żaden grymas, choć ten pchał jej się na usta. Nie wiedziała, który z domowników budzi w niej największą odrazę: bladogęby Izydor czy Marcjanna. Chociaż dla niej czuła też odrobinę litości, więc chyba jednak on.
– Co? Nie chcesz na koniku pogalopować, Kostek? To samo będzie, co z tym twoim aeroplanem, zobaczysz. Śmieszni ludzie ekscytują się tym pędem, tą siłą, ale co to dla nas? Siedzieć na takim ślimaczącym się zwierzu. Chwyciłbyś tego konia w garść i pobiegł z nim na grzbiecie szybciej, niż się tym całym sportsmenom może przyśnić. Jeszcze jakbyś dobry zamach wziął, to mógłbyś tym koniem w szybowiec trafić. Ha ha – zaśmiał się i przyłożył dzban do ust. Nie bawił się już w popijanie z kielicha.
– Jeśli masz ochotę, sprowadź dla siebie tę maszynę.
Pani Olimpia, matka wszystkich zebranych, nie przejęła się przemową Izydora. Jaki ona piękny ten głos ma, Rózia nigdy nie mogła się temu nadziwić, taki niski, głęboki i melodyjny.
– Pas startowy też sobie przygotuj. Odolan ci pomoże.
– Dziękuję, matko. – Konstanty ukłonił się jej z szacunkiem. – Ale nie potrzebuję pomocy jakiegoś starego kundla, on nawet…
– Wiem, że nie potrzebujesz. – Olimpia przerwała mu spokojnym tonem. – Ale on tak. Musi być przydatny, inaczej się pochoruje. A tego nie chcę.
To zakończyło dyskusję. Wszyscy zajęli się swoimi pucharami. Rózia stanęła z boku i wwierciła spojrzenie w plecy siedzących do niej tyłem „chłopaczków” degenerata. W myślach tak właśnie ich nazywała. Pamiętała swoje zaskoczenie, kiedy okazało się, że przemieniła ich Olimpia, nie Konstanty. To ona matką całej tej trójcy była, a złotowłosy wampir ich bratem krwi ino, nie ojcem. Obaj chłopaczkowie byli milczący i skryci, podążali za swoim idolem i robili to, co on im kazał. Pewna była, że wampirami są od niedawna, wciąż jeszcze mieli zaokrąglone policzki i odruchowo trzymali się z dala od okien, zwłaszcza w słoneczne dni. Ot, ludzkie zabobony, którymi przesiąknęli w poprzednim życiu. Wciąż mocno się ich trzymały. Nigdy nie zabierali głosu, chyba że ktoś ich o coś zapytał wprost. Wciąż nieswojo czuli się w nowym domu i chyba najlepiej im było za plecami Kostka. Ten z kolei popijał drobnymi łyczkami i co chwila zerkał w stronę Izydora, ale nigdy nie zatrzymywał na nim dłużej wzorku, jakby nie chciał zostać przyłapany. Rózię zastanowiło, czego też mógłby chcieć od starego obrzydliwca. Może to jego następnym razem zaprosi na jakiś mecz czy co to tam sportsmeni urządzają. To by było coś – pobić starszego brata krwi. Wiedźma bardzo chciałaby zobaczyć minę Izydora po takiej sromocie. Z Olimpią nie miał szans wygrać, wszyscy o tym wiedzieli, sam Kostek też, ale wciąż próbował. Głośno mówił, że chce pokazać matce, co nowego pojawia się na świecie, ale Rózia była pewna, że po cichu wciąż liczy na to, że tym razem mu się uda ją pokonać. Niecierpliwie czekał na dzień, w którym jego moc okrzepnie na tyle, że da radę zagrozić starej. To sobie poczekasz, wykolejeńcu, pomyślała zjadliwie, jeszcze kilka stuleci jak nic, może cię kto ubije do tego czasu i…
– Róziu, idź zanieść napitek Odolanowi. – Głos starszej przerwał rozmyślania Rózi.
– A no tak, nasz obrońca – parsknął Izydor. – Niestrudzenie przeczesuje las, czuwając nad naszym bezpieczeństwem – kpił w najlepsze, zaglądając do pustego dzbana. – A może Marcjanna niech idzie?
Wyprostował się na krześle, dumny ze swojego pomysłu.
– Nie chciałabyś? – zwrócił się do siedzącej nieruchomo wampirzycy. Wiedźma mimowolnie zerknęła w jej stronę. Marcjanna siedziała nieporuszona, ze wzrokiem utkwionym w stojącym przed nią pucharze. Najmłodsza z córek Olimpii miała jakieś sto lat, kiedy dołączyła na dobre do rodziny. Przemiana zatarła na jej twarzy siateczkę zmarszczek, cerze nadała kolor i blask porcelany. Lekka suknia, którą miała na sobie, podkreślała krągłość kształtów, a ogromny kapelusz, ozdobiony kwiatami i wstążkami, kruchość sylwetki. Skrywał też oczy Marcjanny, ale Rózia wiedziała, że te są jasnozielone i przejrzyste.
– No co? – Izydor, rozochocony świeżą krwią, rozkręcił się na dobre. – Nie chciałabyś? Całe noce siedzisz milcząca, może pobiegałabyś sobie z wiadrem po lesie? Stare dobre czasy byś powspominała…
– Dosyć, Izydorze. – Głos Olimpii był spokojny, ale ciężki jak kamień. Jego ciężar przygniótł do ziemi ramiona wszystkich. – A ty idź już. – Nie odwracając się, machnęła w stronę Rózi chudą dłonią. Ta nie czekała na dalsze zachęty.
Wiedźma szybko wymknęła się z ogrodu, ale nie miała ochoty wracać do kuchni, gdzie rozpaczała Pelaśka, zamiast tego skierowała się na podwórze. Oparła niepotrzebną już tacę o cembrowinę studni i chwyciła za kołowrót. Nabrała wody i odczepiła wiadro. No i gotowe, ucieszyła się. Od razu stare czasy się przypominają, myślała, kierując się do parku. Jak to się za młodu po pańskich dworach z wiadrem i szmatą biegało. Na chudą służącą nikomu baczenia mieć się nie chciało nawet. Ileż to wtedy można było nachachmęcić, ileż nakraść i naoszukiwać się, westchnęła. Było, minęło.
Parkowe ścieżki wysypane były żwirem i małymi kamykami, nie musiała się martwić, że potknie się i rozleje wodę. Teren wznosił się tutaj łagodnie ku górze. Drzewa, głównie lipy, posadzono jeszcze w ubiegłym stuleciu, rozrosły się pięknie. W ciemności udało jej się dojrzeć glorietę, wzniesioną w jednym z zakątków parku. Piękny budyneczek na planie koła i z kolumnami podtrzymującymi szpiczasty dach. Podobało jej się to miejsce, choć nigdy nie miała czasu, żeby sobie tam posiedzieć. Muszę tu w końcu kiedyś małego przywlec, myślała, popleciemy i może w końcu to, co między nami jest, rozsupłać się uda. Pokiwała głową i poszła dalej.
Park stopniowo przechodził w las. Nie było żadnego punktu granicznego, ot, po prostu drzewa zaczynały rosnąć coraz gęściej, przybywało krzaków, a droga stawała się coraz węższa, aż w końcu zamiast po żwirowanej alei Rózia szła po wąskiej wydeptanej w ziemi ścieżce.
– To musi być gdzieś tutaj – mamrotała do siebie, przeczesując wzrokiem zarośla. – O, jest.
Jakieś trzy metry od niej, częściowo ukryta za krzakiem jeżyn, stała dziecięca wanienka. Wiedźma zbliżała się do niej ostrożnie, nie chciała, żeby kolce poszarpały jej sukienkę. W końcu wylała zawartość wiadra do wanny i przyjrzała się swojemu dziełu.
– Mało – zawyrokowała. – Trza jeszcze donieść, bo się pupilek poskarży pani i będzie, że się lenię.
Wróciła na podwórze i zaczerpnęła jeszcze jedno wiadro. Przez otwarte kuchenne drzwi dobiegły ją odgłosy darcia i szarpania. Pelaśka ciągle nie w sosie, pomyślała kwaśno, ale przynajmniej za szykowanie obiadu się wzięła. Prędko ruszyła w stronę lasu. Zatrzymała się na chwilę w lipowej alei i odstawiła wiadro na ziemię. Uniosła twarz ku górze i spojrzała na gwiazdy mrugające do niej spomiędzy gałęzi. Kiedy była małą dziewczynką, stara często opowiadała jej, że gwiazdy to duchy czarownic. Po śmierci nie szły ani do nieba, ani do piekła, ale wracały do Luny, najstarszej z matek. Razem z nią szybowały po niebie i widziały wszystko, co próbuje schować się w ciemności.
– No, dziewuchy – zaszeptała Rózia. – Poradźcie, jak się z tej matni wyrwać. – Kilka razy odetchnęła głęboko. Nic. Odczekała jeszcze chwilę, ale Luna i przodkinie nawet nie mruknęły. – Takie jesteście. Zobaczycie, jak już tam do was dołączę, to wam wygarnę. Krępować się nie będę – mamrotała do siebie, dźwigając wiadro w stronę lasu.
W krzakach, w których stała wanna, coś było. Sapanie i chlupot wody słyszała już z daleka. Poczuła, że nogi jej drętwieją i stają się sztywne jak kołki. Niechętnie podchodziła bliżej. Ogromna istota o szarej sierści pochylała się nad poidłem. Częściowo ukryty za krzakiem jeżyn stwór był dziwnie wykręcony, jego grzbiet zawijał się jak rogal. Dwie muskularne przednie łapy opierał o brzegi wanienki, pazury miał długie i haczykowate, w kilku miejscach przedziurawiły blachę. W końcu uniósł łeb i wbił wzrok prosto w wiedźmę, pysk miał trójkątny jak u wilka. Oblizywał się długim wąskim jęzorem. Ależ on ma te zębiska, pomyślała mimowolnie, jak sztylety. Tyle że sztylety takie żółte nie bywają. Wilkołak wyprężył się, mięśnie pod futrem zadrgały, a pazury rozdarły na dobre brzegi wanny. Odepchnął się lekko i stanął na dwóch tylnych łapach. Wysoki był na dobre dwa metry, i to pomimo tego, że jego głowa wisiała na wygiętym kręgosłupie poniżej linii barków. Balansując całym cielskiem, zrobił krok w tył, tylne nogi miał cienkie i długie, widać było, że pewniej porusza się na czterech łapach. Spojrzał w kierunku wiedźmy i znowu się oblizał.
– Dobry wieczór, Odolanie – przywitała się i ruszyła przez krzaki. – Nadzieję ja mam, że noc ci spokojniutko mija.
Stwór obserwował ją żółtymi ślepiami, szarpnięciem pyska wskazał na wannę.
– Tak, wiem, wiem, już dolewam.
Uniosła wysoko wiadro i zaczęła nalewać. Bardzo ostrożnie. Pilnowała, żeby wszystko trafiło tam, gdzie powinno, i żeby przypadkiem nie oblać stojącego tuż obok potwora. Kiedy wiadro było puste, ten opadł z powrotem przed siebie. Opierając się łapami o brzegi wanny, zanurzył pysk w jej wnętrzu. Jęzorem zagarniał wodę i Rózia miała wrażenie, że przynajmniej połowa z tego, co chciał wypić, lądowała na jego ciele, ziemi i na niej samej.
– Chyba doniosę jeszcze – stwierdziła i szybko wróciła na leśną ścieżkę. Nie oglądając się za siebie, skierowała się do studni.
Trzykrotnie jeszcze dolewała wody do stojącej w lesie wanny, ale nie spotkała już Odolana. Wcale jej to nie zmartwiło. Nie do końca wiedziała, ile świadomości pozostaje w wilkołaku po przemianie. Milczenie w jego obecności było ciężkie, a prowadzenie grzecznościowej rozmowy z na wpół dziką bestią wcale nie lepsze. To zupełnie jak z tymi tutaj, pomyślała, patrząc na ciemną bryłę posiadłości. Puste wiadro obijało jej się o łydkę, a kolce jeżyn w kilku miejscach pozaciągały spódnicę. Niby oni rozumni są, ale nie sposób się z nimi dogadać. Pożreć też biedną wiedźmę mogą, jak ich coś urazi. Zrezygnowana przeszła przez podwórze i wkroczyła do kuchni. Pelaśki nie było.
Usiadła przy stole ustawionym na środku kuchni. Starannie ominęła wzrokiem stojące naprzeciw rusztowanie – prostą drewnianą konstrukcję, na której Pelaśka wieszała głową w dół ubite zwierzęta. Rózia wstała i podeszła do paleniska. Na poczerniałych od sadzy fajerkach stały osmolone garnki. Tylko w jednym coś było, coś innego niż krew. Wiedźma zanurzyła palec w bezkształtnej masie i wsadziła go sobie do ust. Kasza. Biedna taka, bo bez omasty czy choćby łyżki masła. Ale zawsze to jakieś jedzenie. Kto wybrzydza, ten głoduje, stwierdziła. Rzuciła jeszcze okiem w stronę małych drzwiczek, zbitych byle jak z prostych desek. Za nimi mieściła się spiżarnia: niewielkie pomieszczenie całe wypełnione szafkami i starymi kredensami. Może Pelaśka co smakowitego tam ukryła. Rózia pokręciła głową. Gdzieżby tam, jakby ta gruba co dobrego dorwała, zaraz by u siebie w pokoju schowała.
Noc toczyła się swoim rytmem. Po rozrywkach na świeżym powietrzu jaśnie państwo rozpełzli się po całej posiadłości, zajęci swoimi sprawami. Spotkają się wszyscy dokładnie o trzeciej w nocy na wspólnym posiłku, takim ichniejszym obiedzie. Gotowanie to robota Pelaśki. To do jej obowiązków należało podrzynanie gardeł, tętnic i upuszczanie krwi z najróżniejszych zwierząt do wielkich mis. Trzeba jej przyznać, że się nie obijała, pomyślała Rózia niechętnie. U powały kuchni wisiały rzędem truchła bażanta, lisa, kilku kretów i gawronów, no i oczywiście zająca. Na rusztowaniu rozstawionym na podłodze łbem do dołu wisiał spory kaban. Większość krwi zwierząt już spłynęła, teraz tylko pojedyncze krople ściekały powoli po piórach i sierści, aż w końcu trafiały do rozłożonych na podłodze mis. Uczta co się zowie. Rózia ciężko przełknęła ślinę. Nic dziwnego, że tak tu chudnę, każdemu odebrałoby apetyt. No nic, pora mi się zbierać, do obiadu jeszcze chwila, muszę się przebrać i sprawdzić, co u ropuszki. Ciekawe, jak mu nauka idzie, zastanawiała się. Wyszła na korytarz i skierowała się do pokoi służby.
Przydzielono im naprawdę duży pokój. Rózia wiedziała, że gdyby się uparła, to dostaliby nawet dwa osobne, ale wolała trzymać małego przy sobie. Tylko my z Pelaśką, myślała, mijając kolejne drzwi do pustych pomieszczeń. Taki wielki dom i tylko dwie służące. No i Odolan jeszcze, ale ten ma swoją izbę zaraz przy pokoju pani. Pewnie zakrada się nocą i śpi na dywaniku przy łóżku Olimpii. Tyle miejsca się tu marnuje, kręciła głową, patrząc smutno na opustoszałe skrzydło domu. A ludzie się po wsiach i miastach w zatęchłych klitkach cisną. Sprawiedliwości na tym, niby to bożym, świecie nie ma. Oj, nie ma. Kto ma mocniejszą szczękę, ten sobie więcej wygryźć da radę, i tyle jest tego porządku, o którym tak pieją księża z ambon. Stanęła przed drzwiami do swojego pokoju. Były uchylone. Pełna złych przeczuć delikatnie je pchnęła i weszła do środka.
– Czekaj no, czarcie jeden! – krzyknęła.
Jurka nie było. Już samo to, że łazi gdzieś, kiedy miał grzecznie siedzieć, strasznie ją rozwścieczyło. Ale stan, w jakim zostawił pokój…
– Zacznę ja tą twoją ropuszą rzyć łoić – mamrotała szybko, przebierając się w czystą sukienkę i poprawiając czepek.
Podłoga była zalana wodą z miski, w której ropuch tak lubił się moczyć. W sporej kałuży pływały zebrane przez Rózię zioła, które młody miał poznawać pod jej nieobecność. Pościel na łóżku skotłowana i wilgotna, ze sporym dołkiem wygniecionym pośrodku – znak, że ropuch wylegiwał się tam zaraz po wyjściu z miski. Lubił obsychać na matczynej pościeli.
– Czekaj, demonie, mama zaraz sobie z tobą porozmawia.
Upewniła się jeszcze, że płótno zakrywające lustro wiszące na ścianie nie odstaje z żadnej strony, i stanęła pośrodku pokoju. Uniosła twarz ku sufitowi i poczuła, jak jej źrenice rozlewają się po policzkach i spływają aż do linii szczęki.
– Mmm – mruknęła zadowolona, kiedy w jej oczy powrócił wiedźmi wzrok.
Znowu widziała wyraźnie, nie przeszkadzała jej nawet zasnuwająca wszystko brunatnordzawa mgła, aura tego domu, ponura i ciężka od śmierci. Po chwili jakaś siła mocno przygięła Rózię do podłogi. To budziły się mięśnie. Mocne jak metalowe liny pętały całą sylwetkę, wyginały jej ręce i nogi i nakazywały mocno pochylić kręgosłup. Rózia oparła dłonie o ziemię i wysunęła język. Wił się i pulsował nabrzmiałą żyłą. Jest. Trop chowańca był wyraźny. Poderwała się lekko i prowadzona przez wiedźmie zmysły przebiegła przez korytarz z pokojami dla służby. Dalej do głównej klatki schodowej i do kolejnego skrzydła. Durna ropucha grzebie się w rzeczach jaśniepaństwa, przeleciało jej przez myśl. Ale trop wcale się tu nie kończył. Mały wspiął się schodami wyżej. Wtedy to poczuła. Ktoś się zbliżał. Ktoś, z kogo niewiele już zostało. Prawie wszystko przeżarły gniew i rozpacz. Pelaśka, zdążyła jeszcze pomyśleć, zanim rzuciła się w tył i schowała za zakrętem korytarza. To była ona, wychodziła z pokoju Marcjanny, niosąc na rękach nieruchome zwierzę. Nie, to nie było zwierzę. Rózia ostrożnie wychyliła się zza rogu i spojrzała mlecznobiałymi oczami. Włosy. Odruchowo sięgnęła do swojego czepka i sprawdziła, czy aby na pewno nie wystaje spod niego choćby kosmyk. Tymczasem Pelaśka szła sztywno w stronę schodów, pukle włosów trzymała przed sobą w wyciągniętych rękach. To były piękne włosy. Kasztanowe loki, wiły się i połyskiwały rdzawymi refleksami. Oj, nie za dobrze z Marcjanną, skrzywiła się Rózia. Nie za dobrze, mamrotała, odprowadzając drugą służącą wzrokiem. Łeb Marcjanny srodze łysieć począł. Wiadomo, wampirza to przypadłość. Każde z nich pod peruką czaszkę gładką chowa. Niby nic to. Żadna cena za moce, co im zyskać po przemianie przyjdzie. Ale… Toć z Marcjanną inna to sprawa. Przecie nie zwykłą człowieczą babą ona wcześniej była. Ino wiedźmą. I to srogą ponoć. Rózia przełknęła ślinę i powoli pokręciła głową. Ciekawam, myślała, czy po tym, jak kudły do szczętu straci, coś z jej mocy dawnych się ostanie.