Piekło Afganistanu - ebook
Piekło Afganistanu - ebook
To historia, która wydarzyła się naprawdę.
W pogodną noc pod koniec czerwca 2005 roku, czterech komandosów elitarnej jednostkiNavy SEALs wyrusza z bazy w Afganistanie i udaje się na górzystą granicę z Pakistanem. Ich misją było schwytanie lub zabicie znanego przywódcy Al-Kaidy. Niecałe dwadzieścia cztery godziny później tylko jeden z nich pozostał przy życiu.
Zażarty bój, godziny krwawej walki. Operacja Red Wings uchodzi za największą porażkę w kilkudziesięcioletniej historii Navy SEALs. W akcji zginęło trzech SEALsów walczących nad wioską, a także 16 innych, którzy lecieli z pomocą. Przetrwał tylko jeden – Marcus Luttrell. Wycieńczony, ranny, załamany, nękany halucynacjami dostał schronienie w afgańskiej wiosce otoczonej przez talibów.
To kronika odwagi, honoru i patriotyzmu.Historia trudnych wyborów i woli przetrwania. To również hołd złożony poległym kolegom.
Na podstawie książki powstał film Ocalony z Markiem Wahlbergiem w roli głównej.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16510-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Czy kiedykolwiek to zadanie stanie się łatwiejsze? Dom za domem, autostrada za autostradą, stan za stanem. Było mi ciężko. Znów siedziałem za kółkiem wypożyczonej terenówki, jadąc główną ulicą miasta. Minąłem sklepiki i stację benzynową, tym razem w smaganej wiatrem mieścinie na Long Island w stanie Nowy Jork, tuż przy długich plażach wybrzeża Atlantyku. Nadchodziła zima. Niebo było ołowiane, a białe szczyty fal sunęły do brzegu niemal dotykając nisko zawieszonych chmur. Ten widok oddawał mój nastrój, bo ten raz miał być trudniejszy od innych. Dużo trudniejszy.
Znalazłem punkt orientacyjny, budynek poczty. Wjechałem na tyły i zaparkowałem. Wyszliśmy z samochodu i zanurzyliśmy się w listopadowy chłód. Ostatnie jesienne liście krążyły wokół naszych stóp. Nikt nie chciał wejść pierwszy. Żaden z facetów, którzy ze mną byli. Parę chwil staliśmy przed furtką, jak grupka mleczarzy na przerwie śniadaniowej.
Znałem drogę. Dom był parę metrów dalej. W pewnym sensie już kiedyś tam byłem – w Północnej i Południowej Karolinie, a także w Nevadzie. W ciągu paru dni będę musiał jeszcze pojechać do Waszyngtonu i do Virginia Beach. I wiele rzeczy odbędzie się dokładnie tak samo.
Bliskich zmarłego ogarnie smutek, pulsujący ból, który towarzyszy myśli, że młody człowiek zginął na początku drogi. Uczucie pustki pojawiające się w każdym z domów. Te same niekontrolowane łzy. To samo uczucie osamotnienia ludzi, którzy próbują być dzielni. Ich życie roztrzaskane w proch. Nie da się ich pocieszyć. Są przepełnieni żalem.
Jak poprzednio, to ja miałem przekazać tę straszną wiadomość tak, jakby do mojego przybycia nikt o niczym nie wiedział, mimo że minęły tygodnie, a nawet miesiące od pogrzebów. Dla mnie ta niewielka uroczystość w Patchogue na Long Island miała być najtrudniejsza.
Próbowałem wziąć się w garść. Ale wciąż słyszałem w głowie ten straszliwy krzyk. Krzyk, który budzi mnie w nocy, wdziera się w moje naznaczone samotnością sny. Co noc przywołuje poczucie winy. Bezgraniczne poczucie winy tego, który ocalał.
„Pomóż mi, Marcus! Proszę cię, pomóż!”.
Desperackie wołanie rozbrzmiewało w górach dalekiego kraju. Krzyk odbił się echem pośród głębokich wąwozów, w najsamotniejszym chyba miejscu na ziemi. Był to krzyk śmiertelnie ranionego zwierza. Nie mogłem odpowiedzieć na to błaganie. I nie mogę o nim zapomnieć. O pomoc prosił mnie jeden z najwspanialszych ludzi, jakich znałem, mój najlepszy przyjaciel.
Wszystkie wizyty były trudne. Siostra i żona Dana próbujące się nawzajem podtrzymać. Ojciec Eryka, admirał, pozostawiony sam na sam z rozpaczą. Narzeczona i ojciec Jamesa, żona i przyjaciele Axe’a, kompletnie zdruzgotana matka Shane’a w Las Vegas. Wszędzie było okropnie. Jednak tu miało być najgorzej.
W końcu poprowadziłem żałobną grupę pośród tańczących na wietrze liści przez zimną, dziwną uliczkę do małego domu z maleńkim ogródkiem, w którym w ostatnim czasie nie koszono trawy. Jednak lampki podświetlające amerykańską flagę wciąż trwały w oknie od frontu. Te lampki wskazywały dom patrioty i świeciły wyzywająco, jakby on wciąż tam mieszkał. Mikey by to docenił.
Zatrzymaliśmy się na moment, a potem weszliśmy po schodkach i zapukaliśmy do drzwi. Kobieta, która nam otworzyła była ładna, miała długie ciemne włosy, w jej oczach już szkliły się łzy. Matka.
Wiedziała, że to ja ostatni widziałem go żywego. Patrzyła na mnie z głębokim smutkiem. Miałem wrażenie, że mnie ten smutek przetnie na pół. Powiedziała cicho:
– Dziękuję, że przyjechałeś.
Powiedziałem coś w stylu:
– Jestem tu z powodu pani syna.
Kiedy wchodziliśmy do domu, zobaczyłem w holu stolik. Stało na nim duże, oprawione w ramki zdjęcie mężczyzny z lekkim uśmiechem na twarzy. Znów stał przede mną Mikey, a ja słyszałem głos jego matki:
– Nie cierpiał, prawda? Powiedz mi, że nie cierpiał.
Musiałem wytrzeć mankietem oczy, zanim odpowiedziałem:
– Nie, Maureen, nie cierpiał. Od razu umarł.
Powiedziałem to, co chciała usłyszeć. Taktyczne odpowiedzi to podstawowe wyposażenie kogoś, kto jako jedyny ocalał.
Chciałem opowiedzieć jej o niezłomnej odwadze syna, o jego woli i żelaznej dyscyplinie. Zgodnie z tym, czego mogłem się spodziewać, chyba jeszcze nie pogodziła się z prawdą. Na pewno nie stało się to aż do mojej relacji. To ja ostatecznie potwierdziłem złe wiadomości.
Przez następną godzinę próbowaliśmy rozmawiać jak dorośli. Było to trudne. Wiele można było powiedzieć i tyle samo trzeba było przemilczeć. Obecność trzech towarzyszących mi żołnierzy oraz strażaka i policjanta z Nowego Jorku nie stanowiła większej różnicy.
Mimo wszystko musiałem odbyć tę podróż. Obiecałem sobie, że tak zrobię, niezależnie od kosztów. Wiedziałem, ile znaczyłoby dla każdego z nich to, że ktoś, kto tam z nimi był, będzie mógł dzielić z ich bliskimi udrękę. Od drzwi do drzwi, od bólu do bólu.
Uważałem, że to mój obowiązek, ale to nie ułatwiało sprawy. Maureen uściskała nas wszystkich zanim wyszliśmy. Sztywno skinąłem przed fotografią przyjaciela i ruszyłem smutną ścieżką w stronę ulicy.
Wieczorem będzie równie ciężko, bo mamy odwiedzić Heather, narzeczoną Mike’a, w jej nowojorskim apartamencie. To wszystko było nie fair. Już byliby małżeństwem. Dzień później pojadę na cmentarz w Arlington, by odwiedzić groby kolejnych dwóch poległych kolegów.
Jakby na to nie patrzeć, była to długa i kosztowna podróż przez Stany Zjednoczone, opłacana przez organizację, dla której pracuję. Podobnie jak ja, jak my wszyscy, oni też rozumieją sytuację. I, jak to się dzieje w wielu dużych korporacjach, które zatrudniają rzesze ofiarnych pracowników, można o nich sporo powiedzieć na podstawie filozofii firmy lub – jak wolicie – jej spisanych zasad.
Dokument taki określa typ pracownika i standardy stosowane w firmie. Przez wiele lat starałem się opierać całe moje życie na pierwszym akapicie:
„W niepewnych czasach niezwykły wojownik staje na wezwanie ojczyzny. Jest to przeciętny człowiek pragnący nieprzeciętnego sukcesu. Ukształtowany przez przeciwności, staje ramię w ramię z funkcjonariuszami najlepszych amerykańskich sił operacyjnych, by służyć swemu krajowi, chronić jego mieszkańców i ich styl życia. To ja nim jestem”.
Nazywam się Marcus. Marcus Luttrell. Jestem dowódcą Plutonu Alfa 1. Zespołu SDV Navy SEAL. Jak każdy z SEALsów, jestem przygotowany do używania broni i walki wręcz. Jestem snajperem i lekarzem plutonowym. Ale przede wszystkim jestem Amerykaninem. Kiedy uderzą w dzwon, pójdę walczyć za mój kraj i za moich towarzyszy. I – w razie potrzeby – oddam za nich życie.
Nie chodzi o to, że tak mnie wyszkolono w SEALsach. Ja po prostu tego chcę. Jestem patriotą, walczę z gwiazdą Teksasu na prawym ramieniu i z flagą Teksasu w sercu. Porażka jest dla mnie czymś nie do przyjęcia.
Mikey zginął latem 2005 roku. Walczyliśmy ramię w ramię na wyżynach północno-wschodniego Afganistanu. Nie znam lepszego oficera niż on. Był wojownikiem z żelaza. Niesamowicie, wprost niewiarygodnie odważnym.
Mogliby to potwierdzić dwaj inni moi towarzysze, którzy tam walczyli i zginęli – Danny i Axe, amerykańscy bohaterzy, wyróżniający się w siłach zbrojnych, gdzie waleczność nie jest czymś nadzwyczajnym. Ich życie daje świadectwo jednemu z akapitów filozofii U.S. Navy SEALs:
„Nigdy się nie poddam… Wytrwam i będę się rozwijał w obliczu przeciwności. Ojczyzna wymaga, bym był fizycznie i psychicznie mocniejszy od moich wrogów. Gdy upadnę, zawsze powstanę. Moich towarzyszy będę ochraniał tak długo, jak długo starczy mi sił… Nigdy nie poddam się w walce”.
Już wspominałem, że mam na imię Marcus. Piszę tę książkę dla moich trzech kumpli: Mike’a, Danny’ego i Axe’a. Jeśli bym jej nie napisał, nikt nigdy nie zrozumiałby, jak nieustraszeni w walce byli ci trzej Amerykanie. A to by była największa tragedia.ROZDZIAŁ 2. MAŁE FOCZKI I WIELKIE ALIGATORY
Rozdział 2
Małe foczki i wielkie aligatory
Walczyłem kiedyś z jednym z nich i byłem niezwykle szczęśliwy, gdy sukinsyn uznał, że ma dość i przeniósł się na inne wody. Jednak po dziś dzień mój brat uwielbia uprawiać z nimi zapasy, tak dla zabawy.
Lecieliśmy nad południowym skrajem Zatoki Omańskiej. 14 tysięcy metrów ponad wodami Morza Arabskiego. Zmierzaliśmy na północny-wschód. Pokonaliśmy już prawie 6,5 tysiąca kilometrów. We wczesnych godzinach porannych przekroczyliśmy 61. południk. Oznaczało to, że jesteśmy na południe od granicy irańskiej, blisko pakistańskiego portu Gwadar. Nasz dowódca, Dan Healy cicho chrapał. Axe rozwiązywał krzyżówkę z _New York Timesa._ Jakimś cudem głowa Shane’a nie eksplodowała – ze słuchawek wciśniętych w jego uszy potwornie głośno leciał jakiś rock-and-rollowy numer.
– Naprawdę musisz tak głośno tego słuchać, stary?
– Jest super, wyluzuj.
– Jezu Chryste…
C-130 skierował się nieco bardziej na północ, w stronę wybrzeży Beludżystanu. Ten region, rozciągający się na przestrzeni 750 kilometrów wzdłuż wybrzeża Morza Arabskiego, jest kluczowy dla transportu ropy w rejonie Zatoki Perskiej. Mimo że mieszkający tu Beludżowie mają wielu wojowniczo usposobionych przywódców, region ten pozostaje częścią Pakistanu od momentu powstania tego kraju w 1947 roku. Nie zmienia to jednak faktu, że Beludżowie przynależnością do Pakistanu nie są zachwyceni.
Warto przypomnieć, że żadna nacja – ani Turcy, ani Tatarzy, Persowie, Arabowie, Hindusi czy Brytyjczycy – nikt nigdy całkowicie nie podbił Beludżystanu. Plemię to oparło się nawet Czyngis-chanowi, którego wojownicy byli SEALsami XIII wieku.
Nikt nigdy nie zdradził ani nam, ani nikomu innemu tras, którymi amerykańskie siły specjalne podróżują do poszczególnych krajów. Jednak w nadmorskim mieście Pasni w Beludżystanie znajduje się wielka amerykańska baza wojskowa. Myślę, że zniżyliśmy lot mniej więcej nad tą bazą, a potem polecieliśmy na północ, ponad czterema łańcuchami górskimi. 400 kilometrów dalej, w pobliżu miasta Dalbandin, znajdowała się inna amerykańska baza wojskowa.
Tu również nie lądowaliśmy. Jednak nad leżącym zaledwie 80 kilometrów na południe od granicy z Afganistanem Dalbandinem przestrzeń powietrzna jest stosunkowo bezpieczna. O ile w ogóle można mówić o bezpieczeństwie w tym dzikim regionie wciśniętym pomiędzy Iran i Afganistan.
Beludżystan, jego niekończące się góry i bezpieczne niebo, daje schronienie uciekającym rekrutom spod znaku al-Kaidy i wypędzonym talibskim bojownikom. Obecnie ukrywa się tu prawie 6 tysięcy potencjalnych terrorystów. Mimo że razem z Healy’em i resztą chłopaków znajdowałem się 14 kilometrów ponad tym rozległym, słabo zaludnionym i tajemniczym terenem, to i tak ciarki chodziły mi po plecach. Ucieszyłem się, gdy się dowiedzieliśmy od załogi, że jesteśmy już w afgańskiej przestrzeni powietrznej i kierujemy się na północ, a przed nami 650 kilometrów powietrza do Kabulu.
Zasnąłem gdzieś nad pustynią Registan, na wschód od jednej z najwspanialszych dróg wodnych w Afganistanie, rzeki Helmand. Licząca 1200 km długości nawadnia większość pól uprawnych leżących na południu kraju.
Nie pamiętam, o czym śniłem, ale podejrzewam, że o domu. Właśnie o tym śnię, kiedy odbywam służbę poza granicami kraju. Mój dom to małe ranczo położone w piniowych lasach wschodniego Teksasu, w pobliżu Sam Houston National Forest. Mieszkam z rodziną na końcu długiej, czerwonej, piaszczystej drogi na wyludnionym terenie, w pobliżu dwóch czy trzech innych rancz. Jedno z nich – sąsiadujące z naszym – ma powierzchnię 4 tysiące razy większą niż nasze, co czasem sprawia, że to nasze ranczo wydaje się też znacznie większe niż jest. Podobny wpływ ma na mnie mój brat bliźniak, Morgan.
Jest ode mnie starszy o siedem minut i podobny do mnie. Mierzy 195 centymetrów wzrostu i waży 105 kilogramów. Jakoś tak się składało, że to mnie rodzice traktowali jak dziecko. Aż trudno uwierzyć, że 7 minut może wyrządzić człowiekowi taką krzywdę, nie?
Morgan również jest SEALsem, choć nieco niższym rangą, bo ja zaciągnąłem się pierwszy. Jednak kiedy jesteśmy razem, on zawsze przejmuje dowodzenie. Dzieje się tak dość często, bo mieszkamy razem w Coronado w Kalifornii, niedaleko siedziby SEALsów.
Tak czy inaczej, na naszej posiadłości w Teksasie są dwa lub trzy domy. Główny budynek to kamienny jednopiętrowy dom otoczony dużym ogrodem warzywnym. Jest tu mała plantacja kukurydzy i paru innych warzyw. Dookoła, jak okiem sięgnąć, rozciągają się pastwiska, a na nich rosną pojedyncze ogromne dęby. Spokojne miejsce w sam raz dla bogobojnej rodziny.
Od dziecka Morgan i ja byliśmy wychowani w wierze w Boga. Nie zmuszano nas, byśmy chodzili do kościoła i po dziś dzień nasza rodzina nie jest praktykująca. Tak naprawdę ja jestem jedyną osobą, która regularnie odwiedza świątynię. Kiedy bywam w domu, jeżdżę w niedzielę do kościoła katolickiego. Choć nie zostałem ochrzczony w obrządku katolickim, odpowiada mi on – i w wierze, i w doktrynach odnajduję siebie. Od wczesnej młodości umiałem od początku do końca wyrecytować Psalm 23 i jeszcze parę innych.
Uważam też, że ostatni papież, Jan Paweł II był najświętszym człowiekiem na Ziemi, bezkompromisowym Wikarym Chrystusa, człowiekiem o niezachwianych zasadach. Twardy był ten Jan Paweł. Za twardy dla Rosjan. Zawsze myślałem, że gdyby nie został księdzem, byłby dobrym SEALsem.
W domu, na spokojnych leśnych terenach, życie wydaje się proste. I tak jest, choć parę rzeczy może zirytować. Przede wszystkim węże. Na szczęście ojciec dawno nauczył nas, jak sobie z nimi radzić. Dotyczy to szczególnie węży koralowych i mokasynów miedzianogłowych. Ale można tam również wpaść na grzechotniki diamentowe i węże królewskie, które żywią się innymi wężami. W pobliskim jeziorze można spotkać mokasyna wodnego, małego sukinsyna, który potrafi szybko dopaść swoje ofiary. Nie lubię go, ale się go nie boję. Morgan natomiast ma niezły ubaw, gdy ugania się za mokasynami dla sportu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki