Piekło - ebook
Piekło - ebook
Dante Raintree jest głową klanu oraz właścicielem kasyna w Reno (Nevada). Niezwykła seria zdarzeń, wśród nich pożar, strzelanina gangów i bezpośredni zamach, uświadamiają mu, że skończył się czas spokoju. Umiejętność panowania nad ogniem i telepatia pomagają wyjść cało Dantemu i jego ukochanej. Ale czy starczy sił, by zmierzyć się ostatecznie z wrogiem, który zagraża nawet głównej siedzibie klanu, zwanej Sanktuarium? Doskonały thriller z domieszką zdolności nadprzyrodzonych. Plus namiętność i gorące uczucie.
Ciąg dalszy w książce pod tytułem „Nawiedzony”…
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-238-9721-7 |
Rozmiar pliku: | 640 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pośród nas zawsze żyli ludzie o nadprzyrodzonych mocach. Najpierw było ich niewielu i żyli w pojedynkę, ale swój zawsze szuka swego i tak było od początku, od zarania dziejów, gdy pierwsi ludzie chronili się przy ogniu w jaskiniach. Czasem, kierowani strachem, przepędzali odmieńców, grożąc im pięściami i maczugami. Czasami obcy odchodzili sami, poszukując istot podobnych do siebie. A chociaż było ich tak niewielu, to mimo że ziemia jest ogromna, potrafili się odnaleźć, jakby przyciągały ich ku sobie te same niewidzialne moce, instynkt oraz wiedza, które u samego początku istnienia rozrzuciły ich po świecie. Kierowała nimi wola przetrwania, gdyż tylko życie w grupie zapewniało bezpieczeństwo.
Z czasem ich liczba wzrosła i zaczął się otwarty konflikt między tymi, którzy chcieli używać swoich mocy, swojej odmienności, by manipulować i wykorzystywać do własnych celów słabych ludzi, a tymi, którzy chcieli żyć w zgodzie z Nieutalentowanymi. Wreszcie, ponad siedem tysięcy lat temu, podzielili się na dwa klany, dwa królestwa: Raintree i Ansara.
Królestwa te zwarły się w odwiecznej wojnie, a cała ziemia, jak długa i szeroka, stała się jednym wielkim polem bitwy.
Tak było i tak jest.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Niedziela
Dante Raintree stał z ramionami skrzyżowanymi na piersiach i nie odrywał wzroku od kobiety na monitorze. Czarno-biały obraz ułatwiał dostrzeżenie szczegółów – kolory tylko rozpraszają i utrudniają percepcję. Skoncentrował się na jej dłoniach, chcąc zarejestrować najdrobniejszy gest, ale tym, co naprawdę przykuło jego uwagę, był jej nienaturalny bezruch. Nie kręciła się, nie bawiła żetonami i nie rzucała ukradkowych spojrzeń na innych graczy. Spojrzała jeden jedyny raz na pierwszą trzymaną w ręku kartę, potem już jej nie dotykała, sygnalizowała tylko chęć dobrania kolejnej karty, stukając palcem w stół. Pozornie nie zwracała uwagi na innych graczy, jednak błędne byłoby przeświadczenie, że kobieta rzeczywiście nie wie, co się wokół niej dzieje.
– Jak się nazywa? – zapytał.
– Lorna Clay – odrzekł szef ochrony, Al Rayburn.
– To prawdziwe nazwisko?
– Owszem.
Dante byłby rozczarowany, gdyby się okazało, że Al jeszcze nie przeprowadził dochodzenia na jej temat. Płacił mu wysoką pensję, a w zamian oczekiwał profesjonalizmu i dociekliwości.
– Na początku myślałem, że liczy karty – dodał Al – ale ona chyba nie zwraca uwagi na otoczenie.
– Jest skoncentrowana i czujna – mruknął Dante. – Po prostu nie daje tego po sobie poznać.
Ludzie, którzy liczą karty, muszą zapamiętywać każdą już wyłożoną. Uważano, że w dużych kasynach jest za dużo stołów, by dało się grać taką metodą, ale żadne kasyno nie patrzy przychylnym okiem na zawodowego gracza. Od czasu do czasu zdarzają się ludzie o tak unikalnych zdolnościach, że niczym komputery potrafią błyskawicznie przeprowadzać w głowie skomplikowane obliczenia i szacować prawdopodobieństwo kolejnej sekwencji kart, nawet przy grze na wielu stołach.
– Byłem tego samego zdania – odparł Al – ale spójrz na to nagranie. Podchodzi do niej jakiś znajomy, ona rozgląda się i podejmuje rozmowę. Niemożliwe, żeby zauważyła, co dostali ludzie siedzący po jej lewej stronie. Kiedy przychodzi pora na nią, nie zastanawia się ani przez moment – po prostu stuka palcem. I, do diabła, znowu wygrywa!
Dante obejrzał taśmę do końca, cofnął i obejrzał ją ponownie. Musiał coś przegapić, bo nie udało mu się odkryć ani jednego dowodu na to, że kobieta szachruje.
– Jeśli jest oszustką – stwierdził Al z odcieniem szacunku w głosie – to najlepszą, jaką w życiu widziałem.
– Co ci podpowiada twój nos? – Dante miał zaufanie do swojego szefa ochrony. Al od trzydziestu lat pracował w kasynach i niektórzy uważali, że potrafi wywęszyć szulera, gdy ten staje w drzwiach. Skoro Al uważa, że kobieta oszukuje, należałoby wyciągnąć z tego konsekwencje.
Al w zamyśleniu podrapał się po brodzie. Był wielki i zwalisty, ale nikt, kto mu się lepiej przyjrzał, nie opisałby go jako powolnego – zarówno fizycznie, jak i umysłowo.
– Jeśli nie oszukuje, jest największą szczęściarą pod słońcem. Wygrywa. Tydzień po tygodniu. Nigdy nie są to wysokie kwoty, ale kasuje nas na pięć tysięcy tygodniowo. Niech to diabli, szefie, ale widziałem jak, wychodząc z kasyna, zatrzymała się przy jednorękim bandycie, wrzuciła dolara, a odeszła z pięćdziesiątką. Za każdym razem jest to inny automat. Kazałem ją obserwować, śledzić, sprawdzałem nawet, czy nie ma wspólników wśród gości, czy na nagraniach nie powtarzają się jakieś twarze, ale nie udało mi się znaleźć ani jednej wskazówki.
– Jest w tej chwili w sali?
– Pojawiła się pół godziny temu. Gra w blackjacka.
– Przyprowadź mi tu tę kobietę – polecił Dante, podejmując decyzję. – Tylko zadbaj o dyskrecję.
– W porządku. – Al odwrócił się na pięcie i opuścił centrum ochrony, gdzie na dziesiątkach monitorów można było obserwować każdy zakamarek kasyna.
Dante także wyszedł i skierował się do swojego biura. Na jego twarzy nie malowały się żadne emocje. Zazwyczaj to Al rozprawiał się z oszustami, ale tym razem Dante był zaintrygowany. W jaki sposób ona to robi? Było wielu kiepskich szulerów, kilku naprawdę dobrych, ale rzadko zdarzał się ktoś, o kim później opowiadano legendy: oszust, który był w stanie przechytrzyć wszystkie systemy zabezpieczeń, który nie dał się przyłapać na gorącym uczynku, choć obsługa kasyna została zaalarmowana, a kamery obserwowały każdy jego ruch.
Zdarzało się, że ludzie po prostu mieli szczęście – w potocznym rozumieniu tego słowa. Ślepy traf może odmienić przyzwyczajonego do przegranej pechowca w szczęściarza, który właśnie zdobył najwyższą wygraną. Kasyna od początku swego istnienia żerowały na tej ludzkiej nadziei. Ale szczęście nie ma w zwyczaju powtarzać się regularnie. Dante dobrze wiedział, że coś, co wygląda na uśmiech losu, często jest zwykłym oszustwem. Istnieje oczywiście zupełnie inny rodzaj szczęścia: takie, które on sam posiada, niezależne od przypadku, ale od tego, kim i czym jest – szczęście związane ze szczególnymi talentami i mocami, a nie z uśmiechem kapryśnej fortuny. Niewiele spotkał osób obdarowanych podobną nadludzką mocą, toteż z dużą dozą prawdopodobieństwa mógł założyć, że kobieta, którą obserwował, jest po prostu bardzo sprytną oszustką.
Jej umiejętności mogłyby stanowić niezłe źródło dochodu, pomyślał. Pięć tysięcy dolarów tygodniowo oznacza dwieście sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie, a to tylko przychód z jednego kasyna. Z pewnością kobieta odwiedza je wszystkie po kolei, pilnując, by nie wygrywać zbyt dużo i nie zwracać na siebie uwagi.
Zastanawiał się, od jak dawna go naciąga, jak długo uprawia swój proceder.
Zasłony w jego gabinecie były rozsunięte i odsłaniały przeszkloną ścianę. Człowiek, który wchodził tam po raz pierwszy, miał wrażenie, że znalazł się na osłoniętym dachem tarasie. Ogromne okno wychodziło na zachód, by Dante mógł obserwować zachody słońca w całej ich wspaniałości. Słońce opadło już nisko, a niebo było przesycone intensywnymi odcieniami złota i fioletu.
W jego domu w górach większość okien wychodziła na wschód, dzięki czemu codziennie rano patrzył na słońce wynurzające się zza horyzontu. Potrzebował do życia rytuału witania i żegnania się ze słońcem. Światło słoneczne zawsze go pociągało, może dlatego, że ogień był jego żywiołem – mógł go przyzywać i kontrolować.
Wewnętrzny zegar podpowiedział mu, że za cztery minuty słońce zajdzie. Nie musiał tego nigdzie sprawdzać, by wiedzieć co do sekundy, o której godzinie skryje się ono za pasmem gór na horyzoncie. Nie miał budzika ani zegarka. Jego organizm był tak dobrze zestrojony ze słońcem, że wystarczał mu moment koncentracji, by ustalić, która jest godzina. Należał do tych osób, które mówią sobie, że muszą się obudzić o określonej porze, i zrywają się z dokładnością co do minuty. Ta szczególna cecha nie wynikała z przynależności do klanu Raintree, więc nie musiał jej ukrywać; miało ją wielu najzwyklejszych ludzi.
Były wszakże inne talenty, zdolności i moce, które musiał skrywać przed otoczeniem. Długie letnie dni przepełniały go niezwykłą energią, niemal erotycznym podekscytowaniem, i odnosił wtedy wrażenie, że skoncentrowana moc wibruje tuż pod jego skórą. Musiał się dwakroć bardziej kontrolować, aby samą swoją obecnością nie sprawiać, by świece zapalały się jasnym płomieniem, lub spojrzeniem nie rozniecać pożarów w suchej jak pieprz ściółce leśnej. Kochał Reno i nie zamierzał spalić miasta. Był po prostu tak bardzo przepełniony radością życia i energią, czerpaną ze słonecznego światła, że chciałby emanować nimi, zamiast szczelnie zamykać je w sobie.
Pewnie to samo odczuwał jego brat, Gideon, gdy ściągał do siebie błyskawice: przez jego żyły i mięśnie płynęła niepohamowana paląca siła. To właśnie ich łączyło – związek z nieposkromioną potęgą natury. Wszyscy z rozgałęzionego klanu Raintree mieli jakieś moce, jakieś zdolności rozwinięte ponad zwykłą miarę, ale tylko członkowie rodziny królewskiej mogli kanalizować i kontrolować siły natury.
Dante nie był jednym z wielu; był dranirem, przywódcą całego klanu. Słowo „dranir” oznacza „króla”, ale myliłby się ten, kto by uznał jego pozycję za funkcję ceremonialną; była ona związana z rzeczywistą potęgą i władzą. Był najstarszym synem poprzedniego dranira, jednak samo pierworództwo nie zapewniłoby mu sukcesji, gdyby nie odziedziczył także jego mocy.
Gideon ustępował mu nieznacznie; to on zostałby dranirem, gdyby Dantemu przydarzyło się coś złego, gdyby umarł, nie pozostawiwszy po sobie dziecka obdarzonego podobnymi zdolnościami. Perspektywa odziedziczenia władzy tak bardzo przerażała jego brata, że przy każdej okazji obdarowywał go talizmanami wzmagającymi płodność, jak ten ostatni, który leżał na jego biurku.
Otrzymał go w porannej poczcie. Gideon przysyłał je regularnie, częściowo dla żartu, ale też z silnym przekonaniem, że dzięki ich działaniu sprowokuje swego brata do spłodzenia potomka – a tym samym zmniejszy prawdopodobieństwo, że to on stanie się sukcesorem i kolejnym dranirem. Po każdym spotkaniu z Gideonem Dante starannie przeszukiwał wszystkie kąty swego mieszkania, jak też wszystkie kieszenie i fałdy ubrania, by się upewnić, że brat nie zostawił gdzieś przemyślnie ukrytego talizmanu.
Teraz pomyślał z rozbawieniem, że Gideon wyraźnie nabrał wprawy w wytwarzaniu amuletów. Ale praktyka czyni mistrza, a Bóg świadkiem, Gideon wyprodukował ich wiele w ciągu ostatnich kilku lat. Nie tylko były coraz bardziej potężne, ale stały się coraz bardziej wymyślne. Część z nich stanowiły srebrne wisiorki, które należało nosić na szyi – choć Dante nie należał do mężczyzn noszących świecidełka. Inne były maleńkie, przezornie zakamuflowane, jak ten drobiażdżek zdobiący najnowszą wizytówkę, którą brat przysłał, słusznie mniemając, że Dante wsadzi ją do kieszeni.
Popełnił tylko jeden błąd – energia wydzielana przez talizman zdradziła jego prawdziwą funkcję; Dante wyczuł jej wibracje, choć wiele czasu zajęło mu ustalenie prawdziwego źródła energii.
Za plecami usłyszał zdecydowane pukanie do drzwi; oznacza to, że Al powrócił. Sekretariat był już pusty – asystentka skończyła pracę parę godzin wcześniej.
– Proszę! – zawołał, nie odrywając wzroku od zachodzącego słońca.
– Panie Raintree, przyprowadziłem panią Lornę Clay – oznajmił Al.
Dante odwrócił się i uważnie zmierzył kobietę wzrokiem. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mu się w oczy, był intensywny kolor jej włosów – piękna głęboka czerwień, która obejmowała wiele odcieni od miedzianego po ciemnokasztanowy. Ciepłe bursztynowe światło tańczyło w lokach, a jego ogarnęło gwałtowne, nieopanowane pożądanie. Patrzenie na jej włosy było porównywalne tylko z patrzeniem w ogień, i jego reakcja była taka sama.
Drugą rzeczą, którą zauważył, było to, że kobieta trzęsie się ze złości.ROZDZIAŁ DRUGI
Kilka rzeczy zdarzyło się niemal jednocześnie; trudno byłoby ustalić, w jakiej precyzyjnie kolejności. Nagły przypływ pożądania wzmocniony przez instynktowną reakcję Dantego na ogień stanowił dodatkową stymulację dla wszystkich jego zmysłów, pobudzonych dzięki energii słonecznej. To uruchomiło lawinową reakcję jego neuronów, zbyt potężną, by zdołał nad nią zapanować. Zobaczył tylko jej skutki: w całym pokoju nagle zapaliły się świece, a ich knoty płonęły tak szybko i dziko, że płomyki zatańczyły dużo wyżej i zaświeciły dużo jaśniej, niż powinny. Leżący na biurku maleńki talizman płodności zaczął emitować energię z zaskakującą mocą, jakby ktoś niespodziewanie przycisnął ukryty do tej pory włącznik.
Co u licha...?
Nie miał czasu, by szczegółowo przeanalizować wszystkie te objawy; wiedział tylko, że musi zapanować nad sobą, inaczej cały pokój stanie w ogniu. Nie doświadczył tak upokarzającej utraty samokontroli od czasu, gdy był nastolatkiem i buzujące hormony zupełnie go rozstrajały.
Z całą determinacją zaczął podporządkowywać woli tę erupcję mocy. Nie było to łatwe. Chociaż stał sztywno i nieruchomo, targały nim sprzeczne emocje i czuł się jak kowboj ujeżdżający okrutnego i złośliwego byka. Naturą energii jest dążenie do uwolnienia się, do swobodnego przepływu, toteż przelewała się przez wznoszone tamy, stawiała opór, gdy wtłaczał ją na powrót za mentalne zapory. Zazwyczaj miał fenomenalną autokontrolę. Cechą prawdziwego dranira jest nie tylko posiadanie mocy, ale i jej kontrolowanie. Brak kontroli prowadzi do nieplanowanych konsekwencji: zniszczeń i prawdziwie groźnych sytuacji, a tym samym do zdemaskowania przez otoczenie osoby obdarzonej paranormalnymi zdolnościami.
Klan Raintree istniał od stuleci w dużej mierze dzięki swojej zdolności do mimikry, do asymilowania się w środowisku zwykłych ludzi, nieodróżniania się od nich. Nie należy lekceważyć cechy będącej warunkiem przetrwania.
Dante przez całe życie doskonalił się w sztuce władania posiadaną mocą i kierowania energią, która przez niego przepływała. Przywykł już, że w czasie letniego przesilenia kosztowało go to więcej wysiłku niż w innych porach roku, a jednak nic go nie przygotowało na zaskakujący poziom trudności, z jakim miał do czynienia w tym momencie. Opanował się i skoncentrował, wycofując się w głąb siebie, odcinając od zewnętrznych wrażeń i siłą pohamowując bardziej prymitywne instynkty. Mógłby zgasić wszystkie świece, ale kosztem nieco większego wysiłku zmniejszył tylko ich płomyki, gdyż nagłe zdmuchnięcie światełek zwróciłoby większą uwagę, niż ich niespodziewane pojawienie się.
Jedyne źródło energii, nad którym nie był w stanie zapanować, kryło się w tym przeklętym amulecie zawierającym zaklęcie na płodność, który pulsował, brzęczał i niewiele brakowało, by zaczął emitować światło migające jak sygnał alarmowy. Choć wiedział, że te zjawiska są niezauważalne dla zwykłych ludzi, takich jak Al czy Lorna Clay, z wysiłkiem powstrzymywał się, by nie patrzeć w kierunku biurka. Tym razem Gideon przeszedł samego siebie. Jego młodszy brat zasłużył na solidną burę. Jeśli uważa takie rzeczy za śmieszne, zobaczymy, kto będzie się śmiał ostatni. Gideon nie jest jedyną osobą w rodzinie, która potrafi robić amulety i rzucać zaklęcia wspomagające płodność.
Kiedy wreszcie niepożądany ogień został opanowany, Dante przeniósł całą swą uwagę na nowo przybyłą.
Lorna po raz kolejny spróbowała wyrwać ramię z łap ochroniarza, ten jednak trzymał ją w żelaznym uchwycie, bez wysiłku, choć najwyraźniej pilnował, aby nie ściskać jej ręki zbyt mocno. Jakąś cząstką świadomości doceniała fakt, że mężczyzna starał się nie zadawać jej bólu, ale w tej chwili przede wszystkim odczuwała palącą wściekłość i strach. Miała ochotę rzucić się na niego, kopać, drapać i gryźć, walczyć z całej siły, aby tylko się wyswobodzić.
Nagle włączył się instynkt przetrwania i włosy stanęły jej dęba, gdy z niezwykłą jasnością uświadomiła sobie, że człowiek, który stoi przed wielkim oknem, jest dla niej dużo większym zagrożeniem niż barczysty osiłek za jej plecami.
Strach ją dławił, nie była w stanie przełknąć śliny, jakby niewidzialna łapa zacisnęła się nagle na jej gardle. Nie byłaby w stanie określić precyzyjnie, co właściwie wywołało panikę i w jaki sposób związany był z nią ten nieruchomy mężczyzna, ale podobnego uczucia paraliżującego lęku doznała wcześniej tylko raz w życiu, w ciemnym zaułku w Chicago. Lorna była prawdziwym dzieckiem ulicy i poruszała się swobodnie w miejskiej dżungli. Zazwyczaj przechodziła pewnym bocznym zaułkiem, skracając sobie drogę do domu – a mówiąc ściślej, obskurnej kawalerki w dawno nieremontowanej kamienicy – lecz owego wieczoru, gdy tylko skręciła w ciemną uliczkę, stanęła jak wryta. Poczuła mrowienie skóry na głowie, włosy jej się zjeżyły, nie była w stanie uczynić kolejnego kroku. Nie dostrzegła niczego podejrzanego, nie usłyszała żadnych niepokojących dźwięków, lecz mimo wszystko znieruchomiała. Serce łomotało jej w piersi tak mocno, jakby miało z niej wyskoczyć, oddychała z wysiłkiem i było jej niedobrze ze strachu. Pomalutku wycofała się z alejki i popędziła okrężną, ale bardziej uczęszczaną drogą wprost do domu.
Następnego ranka w zaułku znaleziono okaleczone zwłoki prostytutki. Przed śmiercią kobieta została brutalnie zgwałcona. Lorna uświadomiła sobie, że to ona mogła być tą porzuconą na bruku, zmasakrowaną kobietą. Mogła... ale nie była, dzięki nagłemu napadowi śmiertelnego lęku, który zmusił ją do zmiany trasy.
Teraz czuła to samo, jakby jakiś szósty zmysł dawał jej znać o przerażającym niebezpieczeństwie. Stojący przed nią mężczyzna, kimkolwiek jest, stanowi dla niej zagrożenie. Nie obawiała się, że zamorduje ją i okaleczy zwłoki – a przynajmniej nie miała żadnych racjonalnych powodów, by się tego obawiać – ale istnieje wiele innych sposobów, by ją zniszczyć i zadać jej ból.
Czuła się tak, jakby ktoś nagle odciął jej dopływ powietrza. Nie mogła złapać tchu. Przed jej oczami zawirowały świetlne punkciki, świat rozmazał się i z przerażeniem uświadomiła sobie, że zaraz zemdleje. Nie chciała stracić przytomności; byłaby zupełnie bezradna, wydana na pastwę obcych ludzi.
– Panno Clay – odezwał się mężczyzna spokojnym, podejrzanie łagodnym tonem, jakby nie dostrzegał, że jest półprzytomna za strachu, i jakby nikt poza nią nie zdawał sobie sprawy, że za chwilę zacznie histerycznie wrzeszczeć. – Proszę, niech pani usiądzie.
Ta banalna prośba – choć w jego ustach zabrzmiała jak rozkaz – odniosła błogosławiony skutek. Lorna poczuła się nagle oswobodzona z pułapki, do której zapędził ją strach, jakby prysło złe zaklęcie. Zdołała zaczerpnąć powietrza bez panicznego łapania tchu. Kolejny oddech, i jeszcze jeden. Nic złego się nie stanie. Owszem, znalazła się w wyjątkowo nieprzyjemnej sytuacji i zapewne nie przyjdzie już do Piekła, by szukać szczęścia w tej jaskini hazardu, ale nie złamała żadnych przepisów prawnych ani ustanowionych przez kasyno zasad. Nikt nie może jej o nic oskarżyć.
Drobniutkie światełka znowu zamigotały jej przed oczami. Co się dzieje? Zaintrygowana odwróciła głowę i na wprost linii jej wzroku znalazły się dwa wielkie świeczniki, każdy o wysokości co najmniej siedemdziesięciu pięciu centymetrów, jeden ustawiony na podłodze, a drugi na płycie z białego marmuru, służącej jako palenisko kominka. W każdym z nich umieszczone były liczne świece – to ich płomyki dawały migotliwe światło, które dostrzegała kątem oka.
Świece. A więc nie znalazła się na granicy omdlenia. Podświadomie zarejestrowała migotliwą grę świateł, której źródłem były płomienie świec. Nie zauważyła ich, gdy została siłą doprowadzona do gabinetu, ale to jest zrozumiałe.
Płomyki tańczyły i chybotały się, jakby kołysał nimi wiatr. To też jest zrozumiałe. Wprawdzie nie odczuwała przeciągu, ale przecież jest to Reno, sam środek lata, więc klimatyzacja musi działać na najwyższych obrotach. Przychodząc do kasyna, wkładała zawsze bluzki z długimi rękawami, w przeciwnym razie byłoby jej zimno.
Z zaskoczeniem uświadomiła sobie, że zahipnotyzowana światłem świec zamarła w bezruchu i nie odpowiedziała na zaproszenie. Skierowała wzrok na mężczyznę stojącego przy oknie, gorączkowo usiłując sobie przypomnieć, jak właściwie nazwał go ochroniarz.
– Kim pan jest? – rzuciła ostro. Ponownie szarpnęła ramieniem, ale osiłek tylko westchnął. – Proszę mnie puścić!
– Możesz już puścić panią – polecił mężczyzna z lekkim rozbawieniem w głosie – i dziękuję za wskazanie jej drogi do mojego biura.
Ochroniarz uwolnił ją w mgnieniu oka.
– Będę w centrum monitoringu – powiedział i cicho zamknął drzwi.
Lorna przez chwilę rozważała, czy nie rzucić się do ucieczki, ale zdecydowała, że nie ma powodu tego robić. Nie chciała uciekać; kasyno ma jej dane personalne, jej rysopis. Jeśli ucieknie, znajdzie się na czarnej liście – nie tylko w Piekle, ale w każdym kasynie w Nevadzie.
– Jestem Dante Raintree – przedstawił się mężczyzna i odczekał chwilę, jakby czekał na jej reakcję. Nazwisko nie miało dla Lorny żadnego znaczenia, więc tylko pytająco uniosła brwi. – Jestem właścicielem Piekła.
Zaklęła w myślach. Świadectwo właściciela ma wielkie znaczenie dla komisji gier i hazardu. Musi postępować bardzo ostrożnie, choć ma nad nim wyraźną przewagę. Nie może udowodnić, że oszukiwała, z tego prostego powodu, że nie zawdzięczała wygranych żadnym sztuczkom ani trickom. Nie była oszustką.
– Dante. Piekło. Rozumiem – mruknęła trochę zaczepnie, z niedopowiedzianym „i co z tego” w głosie.
Facet jest pewnie tak nieprzyzwoicie bogaty, że wydaje mu się, iż każdy zwykły człowiek powinien padać przed nim na kolana. Jeśli chce wzbudzić w niej respekt i pokorę, będzie potrzebował czegoś więcej niż bogactwo. Tak jak większość ludzi, Lorna nie lekceważyła wartości pieniądza – z pieniędzmi żyje się łatwiej. Ona na przykład sypiała dużo lepiej, odkąd udało jej się zgromadzić kapitał „na czarną godzinę” – to wielka ulga, jeśli człowiek nie musi się martwić o to, gdzie jutro będzie spał i co włoży do garnka, a przede wszystkim o to, czy w ogóle znajdzie coś do zjedzenia. Jednocześnie pogardzała ludźmi, którzy uważali, że bogactwo upoważnia ich do jakiegoś specjalnego traktowania.
Ale nie tylko jego bogactwo ją irytowało. Samo imię było pretensjonalne. Może rzeczywiście ten człowiek nosi nazwisko Raintree, ale imię dobrał zapewne po to, by dopasować je do nazwy kasyna i uzyskać teatralny efekt – Piekło Dantego. A w rzeczywistości nazywa się jakoś prozaicznie: Melvin lub Fred.
– Proszę, niech pani usiądzie – powtórzył, wskazując na kremową skórzaną kanapę po jej prawej stronie.
Między sofą a dwoma przytulnymi klubowymi fotelami stał niewielki stolik z jadeitu. Starała się nie przyglądać mu zbyt ostentacyjnie, gdy zajęła miejsce w fotelu, który był tak miękki i wygodny, jak mogła oczekiwać po jego wyglądzie. Stolik jest zapewne elegancką podróbką i ma sprawiać wrażenie, że wykonano go z kosztownego minerału. Trudno było jej uwierzyć, że mógłby być z prawdziwego kamienia, choć jego kolor i szklisty połysk stwarzały wrażenie, że jest to autentyk. Nawet jeśli jest to zwykłe szkło, należy podziwiać mistrzostwo artysty, twórcy tego kosztownego bibelotu.
Lorna czuła się nieswojo. Nawet powietrze w tym pomieszczeniu stwarzało wrażenie całkowicie nieziemskiej aury, której nie była w stanie do niczego porównać. Ta obcość niosła ze sobą poczucie zagrożenia i zapewne właśnie ona wywołała atak lęku, którego doznała na samym początku, zanim jeszcze uświadomiła sobie jego przyczynę.
Kiedy Dante Raintree się do niej zbliżył, zdała sobie sprawę, że wszystkie niepokojące doznania koncentrują się wokół niego. Ma rację. Ten człowiek stanowi dla niej zagrożenie.
Poruszał się leniwie, z niedbałym wdziękiem, ale każdy ruch świadczył o jego sile. Był wysoki, a chociaż znakomicie skrojone ubranie stwarzało pozór, że jest szczupły, to żaden krawiec nie zdołałby ukryć potężnych mięśni rysujących się pod cienką tkaniną. Nie jest to gepard, ale tygrys.
Do tej pory unikała patrzenia mu prosto w twarz, jakby nieświadomość wyglądu przeciwnika miała jej dać jakiś pozór bezpieczeństwa. Nie powinna zachowywać się tak niemądrze; ignorancja nie ułatwia obrony, a Lorna nauczyła się dawno temu, że w niebezpiecznych sytuacjach najgłupsza jest taktyka chowania głowy w piasek i czekania, aż zagrożenie minie.
Kiedy usiadł naprzeciwko niej, zebrała się na odwagę i odpowiedziała na jego spojrzenie.
Poczuła się tak, jakby ktoś wymierzył jej silny cios w żołądek. Potem nastąpił lekki zawrót głowy i wreszcie mdlące uczucie spadania. Z trudem powstrzymała się przed kurczowym wbiciem palców w fotel, by odzyskać poczucie równowagi.
Miał czarne włosy. Zielone oczy. Kolory dość powszechne, a jednak nic w tym człowieku nie było zwyczajne i powszechnie spotykane. Gładkie lśniące włosy opadały mu na ramiona. Zazwyczaj nie lubiła u mężczyzn długich włosów, ale jego były czyste i miękkie i w pierwszym odruchu zapragnęła przeczesać je palcami. Otrząsnęła się z niepożądanych myśli, ale teraz jej uwagę przykuły jego oczy. Nie były zielonkawe, ale intensywnie zielone. W pierwszym odruchu pomyślała, że Dante na pewno nosi kolorowe szkła kontaktowe. Tak czysty i mocny kolor nie może być dziełem matki natury. To muszą być bardzo dobrze zrobione szkła, z mikroskopijnymi prążkami, jak w prawdziwych tęczówkach. Przypomniała sobie, że widziała ich reklamy. Jednak kiedy płomienie świec nagle rozbłysły i jego źrenice na chwilę się skurczyły, odniosła wrażenie, że tęczówki powiększyły się. Czy najdroższe szkła kontaktowe reagowałyby w ten sposób?
On nie ma soczewek. Instynktownie wyczuła, że wszystko, co widzi, od połysku jego kruczoczarnych włosów po intensywną zieleń oczu, jest prawdą.
Przyciągał ją do siebie. Jakaś siła, której natury nie rozumiała, działała na nią tak nieodparcie, że odbierała ją wszystkimi zmysłami. Płomienie świec tańczyły szaleńczo, a po zachodzie słońca, w miarę jak za oknem pogłębiał się zmrok, wydawały się jeszcze bardziej jaskrawe. Świece były jedynym źródłem światła w ciemnym pokoju. Gra światła i cienia uwypuklała ostre rysy mężczyzny, a oczy wydawały się promieniować zielonym światłem jeszcze silniej niż parę minut wcześniej.
Od momentu, gdy usiadł, nie odezwali się do siebie ani słowem, a jednak miała wrażenie, że toczą pojedynek o to, kto będzie panem jej woli, jej niezależności, życia. Gdzieś w głębi duszy zatańczył w niej znowu lęk, migotliwy i chwiejny jak płomyki świec. On wie, uświadomiła sobie i sprężyła się do ucieczki. Zapomni o kasynie, zapomni o pieniądzach zarabianych w tak łatwy sposób, zapomni o wszystkim poza wolą przetrwania. Uciekaj!
Ale jej ciało nie usłuchało. Nadal siedziała w fotelu, zamrożona, zahipnotyzowana.
– Jak pani to robi? – zapytał w końcu tak spokojnie, jakby nieświadom był zawirowań i rozkołysania energii, z którymi się borykała.
Po raz kolejny jego głos przedarł się przez jej wewnętrzne rozdygotanie i pozwolił jej wrócić na ziemię. Popatrzyła na niego z bezbrzeżnym zdumieniem. Czy on myśli, że to ona jest źródłem wszystkich tych dziwacznych zjawisk?
– To nie ja – odparła bez chwili zastanowienia. – Myślałam, że to pan.
Być może światło świec utrudnia odczytanie wyrazu twarzy, ale przez chwilę miała wrażenie, że zbiła go z tropu.
– Oszustwa przy grze w karty – wyjaśnił. – W jaki sposób pani mnie okrada?