Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piękna pani - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękna pani - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PIĘK­NA PANI. Po­wieść – Stu­dium przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Mu­lie­ri ne cre­das, ne mor­tu­ae qu­idem.

Za­ple­śnia­łe przy­y­sło­wie.

Lwów.

Na­kład Spół­ki Wy­daw. "Bi­blio­te­ki naj­cie­kaw­szych Po­wie­ści i Ro­man­sów."

Czcion­ka­mi Kor­ne­la Pil­le­ra.

Głów­ny skład w księ­gar­ni Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta we Lwo­wie przy pla­cu św. Du­cha 1. 43.

1871

Pa­mię­tam, że pierw­szy raz w ży­ciu mia­łem szczę­ście oglą­dać Sy­re­nę, na trze­wi­ku przy­wie­zio­nym z War­sza­wy, w głę­bi któ­re­go z tar­czą w ręku i mie­czem w dło­ni, to bo­jow­ni­czo-ku­szą­ce go­dło sto­li­cy, pół ko­bie­ty, pół ryby, nad­zwy­czaj mi się dziw­nem wy­da­ło.

By­łem na­ów­czas ma­łem chło­pię­ciem, ale nie­zmier­nie cie­ka­wem zna­cze­nia każ­dej no­wej dla mnie rze­czy, i Sy­re­na ta moc­no mię za­in­try­go­wa­ła. Nie mo­głem zro­zu­mieć, dla cze­go się… tak przy­bra­ła do boju, uzbro­iw­szy w miecz i tar­czę, ma­jąc ten glos uro­czy i śpiew cza­ro­dziej­ski, od któ­re­go sta­ry Ulis­ses uszy so­bie za­ty­kał, aby sile jego nie uledz.

W sa­mej też baj­ce o Sy­re­nach, któ­rą z po­wo­du tego trze­wi­ka stu­djo­wać mu­sia­łem w pod­ręcz­nej mi­to­lo­gii, nie bar­dzom so­bie zda­wał spra­wę z tego na­mięt­ne­go prze­śla­do­wa­nia bied­nych majt­ków, któ­rych śpie­wem i po­ku­są mor­skie owe bó­stwa wio­dły na śmierć w ot­chła­nie. Mło­de­mu tak trud­no po­jąć chęć szko­dze­nia, i uczu­cia, któ­re nie są mi­ło­ścią, a tchną nie­na­wi­ścią i zdra­dą! Dość, że ta Sy­re­na war­szaw­ska na dłu­go była dla mnie za­gad­ką, i wiek do­pie­ro póź­niej­szy od­krył mi ta­jem­ni­cze zna­cze­nie tego my­thu, w któ­re­go utwo­rze­niu wiel­ki udział mieć mu­sia­ły ką­pią­ce się u brze­gów Sor­ren­tum pięk­ne dziew­czę­ta, z szczę­śli­wej kra­iny wiel­kiej Gre­cji. Z pie­śnią na ustach, z wień­cem na skro­ni, wa­bi­ły one że­gla­rzy uśmie­chem, i nie­raz maj­tek, któ­ry sta­tek opu­ścił dla po­ca­łun­ku i śpie­wu, już nig­dy się na lą­dzie, ani na ło­dzi nie po­ka­zał. Wie­dzia­ły o nim mor­skie to­nie i grec­kie dziew­czę­ta tyl­ko… a mo­rze tak nie­zgłę­bio­ne, a pło­che Gre­czyn­ki tak mają pa­mię­ci mało!

Wy­zna­ję, że znacz­nie póź­niej, gdym już Sy­re­nę zro­zu­miał, bom się po świe­cie spo­tkał z nie­jed­ną, choć żad­na mię na Scyl­lę i Cha­ryb­dę nie za­wio­dła, nie mo­głem jed­nak za­wsze wy­tłu­ma­czyć so­bie, dla cze­go war­szaw­ska tak była uzbro­jo­ną; wpa­da­łem na myśl, że to mu­sia­ła być sta­rusz­ka za­chry­pła, któ­rej uści­sku nikt­by do­bro­wol­nie nie przy­jął. Tym­cza­sem nie do­strze­głem, że te go­dła do­da­ne war­szaw­skiej Sy­re­nie, mło­dej i pięk­nej, jak wi­dzi­my na wo­do­try­sku Sta­re­go Mia­sta, mia­ły i mają głę­bo­kie zna­cze­nie. Ma­lu­ją one tę na­mięt­ność dziw­ną, nie­po­ję­tą, chci­wą hoł­du i czci, pra­gną­cą ofiar i mę­czar­ni, któ­ra­by była nie­po­ję­tą w ko­bie­tach, gdy­by­śmy się z nią dzień w dzień nie spo­ty­ka­li.

Od wi­dze­nia owe­go war­szaw­skie­go trze­wi­ka z Sy­re­ną, do dzi­siej­sze­go dnia, gdy już na trze­wi­ki nie pa­trzę, upły­nę­ło do­brze… kil­ka­dzie­siąt lat; wie­le się rze­czy za­po­mnia­ło, o wie­lu prze­sta­ło my­śleć. Kil­ka­na­ście mie­się­cy temu przy­je­cha­łem zno­wu do War­sza­wy, i już bez żad­ne­go wzru­sze­nia, bez cie­ka­wo­ści na­wet spo­glą­da­łem na Sy­re­ny przy wo­do­try­skach po­usta­wia­ne, gdy mi to go­dło zno­wu na pa­mięć przy­wio­dła bar­dzo smut­na hi­stor­ja.

Z cza­sów mo­ich szkol­nych zna­la­złem tu to­wa­rzy­sza, któ­re­go mi się w ży­ciu nie­raz spo­ty­kać wy­da­rzy­ło. Za­wsze się mu wy­dzi­wić nie mo­głem, z jaką siłą, zdro­wiem i nie­wy­czer­pa­ną mło­do­ścią dźwi­gał na so­bie brze­mię tych kil­ku­dzie­się­ciu, lat, któ­re mnie co­raz bar­dziej cię­ży­ły. W róż­nych epo­kach mo­jej i jego wę­drów­ki po świe­cie, los nas zbli­żył jak­by dla­te­go, by­śmy po twa­rzach swo­ich mo­gli ob­li­czyć upły­wa­ją­ce lata. On znaj­do­wał mnie róż­nie zmie­nio­nym, ja za­wsze uno­si­łem się nad tą spo­koj­ną mar­mu­ro­wą twa­rzą, na któ­rej śla­du nie było ani zmar­twień, ani za­wo­dów, ani do­syć przy­kre­go po­ło­że­nia to­wa­rzy­skie­go. Przy­wy­kłem bo­wiem z opo­wia­dań i do­świad­czeń, stan na­uczy­cie­li do­mo­wych uwa­żać za je­den z naj­ob­fi­ciej go­ry­czą za­pra­wio­nych chle­bów. Tym­cza­sem mój Woj­tek, tak go bo­wiem od szkół na­zy­wa­li­śmy, zda­wał się zu­peł­nie szczę­śli­wy, choć gu­wer­ne­ro­wał Od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Zmie­niał dość czę­sto po­sa­dy; tra­fia­ły mu się róż­ne domy i lu­dzie, ale z za­pa­sem nie­wy­czer­pa­nej we­so­ło­ści i wy­trwa­nia, prze­cho­dził przez pró­by ognia i wody, nie dra­śnię­ty na­wet ma­lucz­ko.

Ju­żem był cał­kiem o nie­go spo­koj­ny, bo mi się przy­znał ostat­nią razą u Lur­sa na her­ba­cie, gdym ja go chciał przyj­mo­wać, a on się uparł pła­cić za mnie, że wca­le się miał do­brze, i kil­ka­dzie­siąt ty­się­cy zło­żył w li­stach za­staw­nych.

Z przy­gód jego po dwo­rach i dwor­kach, z pa­na­mi, pa­nia­mi i pa­nien­ka­mi, śmie­li­śmy się z nim we­so­ło; a że

Woj­tek był po­czci­we­go ser­ca, bez go­ry­czy więc umiał opo­wia­dać na­wet o tem, co go bo­la­ło, ura­zy nie cho­wał pod po­dusz­kę, i cierp­ką nie­na­wi­ścią nie za­pra­wiał wspo­mnień swo­ich.

Umi­la­ła je szcze­ra we­so­łość, któ­ra śmie­jąc się z wad ludz­kich i ułom­no­ści, za­cho­wu­je w głę­bi mi­łość dla lu­dzi, li­tość dla ich wad i sła­bo­stek. Lu­bi­łem bar­dzo słu­chać opo­wia­dań Wojt­ka, któ­ry swój ży­wot i przy­go­dy ma­lo­wał w spo­sób tak żywy i zaj­mu­ją­cy, że się człek nie rad z nim i po­wie­ścią jego roz­sta­wał.

Nie wszy­scy po­wie­ścia­rze mają ta­kie szczę­ście. Ostat­nim ra­zem sze­dłem wła­śnie na przed­sta­wie­nie Sę­dzi­wo­ja czy Szla­chec­twa du­szy, i by­łem już pod ko­lum­na­dą te­atru, gdy na­prze­ciw sie­bie po­strze­głem kro­czą­cą po­wo­li po­stać, któ­ra mnie jak­by zna­jo­me­mi ude­rzy­ła rysy.

Był to czło­wiek nie mło­dy, o kiju, bla­dy, zgię­ty w pół i wlo­ką­cy się po­wo­li; oczy jego jak­by szklan­ne wle­pia­ły się we mnie upar­cie: sta­ną­łem… Przy­po­mniał mi się Woj­tek, alem prę­dzej przy­pusz­czał, że mnie po­do­bień­stwo da­le­kie łu­dzi­ło, niż żeby to on być miał. Przed nie­wie­lą mie­sią­ca­mi wi­dzia­łem go we­so­łym, swo­bod­nym, żar­to­bli­wym, dziś star­cem i wid­mem stał przedem­ną.

– Ale to nie on! – rze­kłem so­bie – to nie może być on.

– Jak­to? i ty mnie już nie po­zna­jesz – ode­zwał się gło­sem wą­tłym i sła­bym – i ty?

– Cóż się z tobą sta­ło? na Boga! – krzyk­ną­łem – Wojt­ku? tyż to je­steś?…

– Ja, ja! albo ra­czej cień i upiór two­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la! Patrz co się ze mną sta­ło, – do­dał – nie­praw­daż, zmia­na – wiel­ka, okrut­na! Z mło­de­go – sta­rzec! z szczę­śli­we­go i spo­koj­ne­go – ru­ina i gru­zy, któ­rych nikt nie od­bu­du­je! Ha! pio­run ude­rzył we mnie!

I łzy miał w oczach mó­wiąc, a wy­ra­zy po­ły­kał, drżał jak­by od zim­na, choć aż nad­to było go­rą­co.

– Do­ką­dże idziesz? – spy­ta­łem.

– A ty?

– Do te­atru!

– Ha! choć mnie to nie bawi, bo cóż mnie by za­jąć dziś mo­gło, pój­dę i ja z tobą…

– Chodź! tak po­czci­wa roz­ryw­ka, jak te­atr, cho­re­mu nie za­szko­dzi.

– Ale ja cho­ry nie je­stem! – za­wo­łał Woj­tek.

Nie­zmier­nie zdu­mio­ny spoj­rza­łem na nie­go, bo wi­docz­nie z twa­rzy, z oczów, z osła­bie­nia, kasz­lu, groź­na się ob­ja­wia­ła sła­bość.

– A cóż ci jest?

– Co mi jest! Mó­wi­łem – do­dał – pio­run, pio­run ude­rzył we mnie!

– Wy­pa­dek jaki?

– Naj­po­spo­lit­szy w świe­cie… ale po­ka­zu­je się, że naj­za­har­to­wań­si w koń­cu ra­nie­ni być mu­szą.

– Zmi­łuj się, z tego wszyst­kie­go nic zro­zu­mieć nie mogę.

– I ja nie ro­zu­miem sie­bie! – od­po­wie­dział bied­ny Woj­tek.

Wtem we­szli­śmy do te­atru, i usa­do­wiw­szy się w krze­słach, nie mie­li­śmy już cza­su mó­wić z sobą. Woj­tek le­d­wie spoj­rzał na sce­nę, nie wiem czy słu­chał ak­to­rów, tak był po­grą­żo­ny w so­bie. Uwa­ża­łem tyl­ko, że ile­kroć przy­pa­dły sce­ny uczu­cio­we i głos ko­bie­cy dał się sły­szeć, pod­no­sił gło­wę, wle­piał oczy, a po­tem spusz­czał je, jak­by przy­po­mniaw­szy coś so­bie.

Po ostat­nim ak­cie wzią­łem go pod rękę, bom uwa­żał, że mimo la­ski trud­no mu było na no­gach się utrzy­mać; prze­pro­wa­dzi­łem go przez tłum, obo­jęt­ne­go i mil­czą­ce­go, i na uli­cę wy­szedł­szy spy­ta­łem, gdzie­by mu pójść było do­god­niej; do mnie do An­giel­skie­go ho­te­lu, czy do jego miesz­ka­nia.

– A nie – oparł się – do mnie nie pój­dziesz… sto­ję Bóg wie, gdzieś na stry­chu… w dziu­rze, a trze­ba, mi wy­po­cząć.

– Chodź więc do mnie, – rze­kłem, – ale dla cze­go sto­isz tak da­le­ko i nie­wy­god­nie?

– Bo nie mam za co in­a­czej.

– Mia­łeś prze­cie przy­wo­ity fur­du­sik; stał­że­byś się ską­pym?

– Ja? – ro­ze­śmiał się – nic nie mam, przy­ja­cie­lu, żyję z prze­pi­sy­wa­nia, a to li­chy za­ro­bek; com miał stra­ci­łem do gro­sza.

– Ja­kim spo­so­bem?

– A! to je­den akt mo­je­go dra­ma­tu! – rzekł śmie­jąc się – czy może tra­ge­dji mo­jej! – po­pra­wił się po chwi­li.

Nie­zmier­nie cie­kaw i za­ję­ty jego lo­sem, wpro­wa­dzi­łem go do mo­je­go miesz­ka­nia, i nie na­cie­ra­jąc o opo­wia­da­nie, bom się oba­wiał, aby ono zbyt przy­kre­go na nim nie zro­bi­ło wra­że­nia, i nie roz­draż­ni­ło go wię­cej jesz­cze, po­czą­łem mó­wić o rze­czach obo­jęt­nych, sta­ra­jąc się go ja­koś roz­we­se­lić. Nic jed­nak nie skut­ko­wa­ło: Woj­tek sie­dział, uśmie­chał się, ale wi­docz­nie ni­czem się nie za­jął, jak­by miał w so­bie coś, nad wszyst­ko go ob­cho­dzą­ce­go. Pró­bo­wa­łem te­atru, miej­skich plo­tek, dzien­ni­kar­stwa, li­te­ra­tu­ry, ko­biet wresz­cie, o któ­rych daw­niej chęt­nie roz­ma­wiał; ale dziś to wszyst­ko obi­ja­ło się o jego zdrę­twie­nie, nie czy­niąc żad­ne­go wra­że­nia.

Gdym mu jął opo­wia­dać ja­kąś miej­ską hi­sto­ryj­kę, świe­żo wła­śnie pusz­czo­ną w obieg, do któ­rej wcho­dzi­ła ko­bie­ta, nie dał mi jej do­koń­czyć i za­wo­łał wsta­jąc żywo z krze­seł­ka:

– Co chcesz? to są Sy­re­ny! za­wsze Sy­re­ny!

A! – rze­kłem w du­chu – w tem wszyst­kiem jest na pew­no ko­bie­ca spra­wa; ale dziw­na rzecz, by czło­wiek, co lat czter­dzie­ści opie­rał się wszel­kim po­ku­som, miał wresz­cie tak się dać zła­mać jed­nej sła­bej cór­ce Ewy. Wiel­ce cie­kaw hi­stor­ji, nie na­le­ga­łem jed­nak na Wojt­ka; po­da­no nam her­ba­tę, i zdzi­wi­łem się moc­no, gdy mimo wi­docz­nej go­rącz­ki i sta­nu cho­ro­bli­we­go, za­żą­dał do niej ja­maj­ki. Jako go­spo­darz nie śmia­łem od­mó­wić, a ba­łem się mu za­dość uczy­nić; spy­ta­łem, czy to nie za­szko­dzi.

– Je­śli my­ślisz, że rum za­szko­dzi, to każ mi dać wód­ki – od­parł sta­now­czo.

Woj­tek do­lał pół szklan­ki nad­pi­tej her­ba­ty, i po chwi­li mil­cze­nia, gdy mu lica kra­śnieć za­czę­ły, po­wo­li trans­fi­gu­ro­wał się wi­docz­nie. Na­brał siły wzbu­dzo­nej sztucz­nie, twarz mu się za­ru­mie­ni­ła, oko bły­sło, głos wzmoc­nił, wsiał i po­czął się żywo prze­cha­dzać.

– Przed tobą – rzekł po chwi­li dłu­gie­go du­ma­nia – ja nie mam ta­jem­nic; trze­ba ci wresz­cie wy­tłu­ma­czyć, zkąd i jak padł ten pio­run na mnie, któ­ry mnie za­bił. Słu­chaj więc, nie prze­ry­waj, nie dzi­wuj się, nie li­tuj, aż doj­dzie­my do koń­ca.

Usie­dli­śmy, ka­za­łem drzwi za­mknąć dla wszyst­kich, a Woj­tek tak mó­wić za­czął:

– Wi­dzia­łeś mnie przed kil­ką, kil­ku­na­stą mie­sią­ca­mi, mło­dym, rzeź­wym, spo­koj­nym o przy­szłość, i tak już ostrze­la­nym ze świa­tem, żeś nie mógł oba­wiać się o mnie: nie­praw­daż? A jed­nak patrz, co się sta­ło ze mną! Nie za­bi­ła mnie ani obe­lga, ani krzyw­da wy­rzą­dzo­na, ani stra­ta uczu­ta zbyt go­rą­co: pro­ste głup­stwo wła­sne, wów­czas, kie­dym po­wi­nien był już być ży­ciem tak uzbro­jo­ny prze­ciw po­dob­nym wy­pad­kom, że one mnie do­tknąć nie mo­gły.

Wła­śnie gdy­śmy się wi­dzie­li z sobą, by­łem na bru­ku war­szaw­skim jako swo­bod­ny czło­wiek, któ­ry jed­nę pra­cę ukoń­czył, a dru­giej szu­ka. Roz­sta­łem się z rad­cą N… u któ­re­go lat kil­ka spę­dzi­łem na wsi; przy­go­to­wa­łem mu sy­nów i z sza­cun­kiem roz­sta­li­śmy się, na­wza­jem się ża­łu­jąc.

We­dle swo­je­go zwy­cza­ju sta­re­go, przy­je­cha­łem do War­sza­wy, aby nie­co od­po­cząć; mó­wi­łem ci kie­dyś, żem za­wsze so­bie mię­dzy jed­nem a dru­giem zo­bo­wią­za­niem da­wa­łem ta­kie wa­ka­cje.

Spo­czy­nek ten, świat nowy oży­wia­ły mię, myśl znu­żo­ną rzeź­wi­ły i spra­wia­ły, żem po­tem pra­wie tę­sk­nił do pra­cy, do któ­rej rzu­ca­łem się z za­pa­łem. Nie spie­sząc więc wy­szu­kać so­bie no­we­go miej­sca, a ufa­jąc, że mi je ła­two moje sto­sun­ki na­strę­czą, swo­bod­nie cho­dzi­łem po War­sza­wie, cie­sząc się ulicz­nym ru­chem, ba­wiąc ogród­ka­mi, roz­ko­szu­jąc te­atrem i mu­zy­ką. Czas mi spły­wał do­sko­na­le, a żem miał wie­le no­wo­ści do czy­ta­nia i roz­po­czę­tą pra­cę li­te­rac­ką, już mi się pra­wie ode­chcia­ło sta­rać o po­sa­dę, i mia­łem zo­stać w War­sza­wie, gdy je­den ze sta­rych mo­ich przy­ja­ciół, w któ­re­go domu kil­ka lat spę­dzi­łem, sę­dzia W… przy­biegł do mnie do­dnia zdy­sza­ny, wi­docz­nie z ja­kąś bło­gą wie­ścią, któ­rą twarz jego pro­mie­nia­ła.

– Słu­chaj, Woj­tek – rzekł – tra­fia ci się szczę­ście.

– Ano! – rze­kłem – byle tyl­ko do­brej pró­by, nie je­stem od tego.

– Po­sa­da wy­śmie­ni­ta, ide­al­na, lu­dzie, ja­kich może nie ma dru­gich na świe­cie; je­den tro­chę piesz­czo­ny dzie­ciak do wy­cho­wa­nia, i dzie­sięć ty­się­cy zło­tych rocz­nie. Że to są na­wet tro­chę moi krew­ni (bom przez ko­bie­ty z nią samą w ko­ii­ga­cji), na­ga­da­łem im o to­bie… i gwał­tem cię mieć pra­gną.

– A! – rze­kłem – ko­cha­ny sę­dzio, nie bar­dzo ci je­stem wdzię­czen za prze­sa­dzo­ne po­chwa­ły; sku­tek ich za­wsze je­den. Ide­ał od­ma­lo­wa­ny tak con amo­re, nie od­po­wia­da da­ne­mu o nim po­ję­ciu.

– No! no! to już moja rzecz; ubie­raj się i idź ze mną.

– Jak to? tak za­raz!

– W tej chwi­li! na­tych­miast; a że jest prze­ślicz­na pani, jak anioł pięk­na i jak Sa­lo­mon ro­zum­na, ogól się, ustrój i sta­raj się po­ka­zać, żeś nie pe­da­gog ro­ga­ty i su­chy, ale czło­wiek z pie­rza i z mię­sa.

– Prze­stra­szasz mnie! – od­po­wie­dzia­łem – ale cóż mi tam do pani!

– A, po­do­bać się jej mu­sisz, od niej na­tu­ral­nie za­le­ży tam wszyst­ko. Mąż nie po­spo­li­ty i za­cny czło­wiek, ale próż­niak, i zna­lazł naj­wy­god­niej­szem, zdać na nią spra­wy do­mo­we. Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, do­brze zro­bił; bo je­śli nie ona, to wziął­by je pierw­szy z brze­gu, i by­ło­by go­rzej da­le­ko.

Za­czą­łem go roz­py­ty­wać o dom, o dzie­cię, i do­wie­dzia­łem się tyl­ko, że lu­dzie bar­dzo bo­ga­ci, do­brze wy­cho­wa­ni, a chło­pak zdat­ny, ale tro­chę piesz­czo­ny. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, zgu­bi­ła mnie brzyd­ka po­ku­sa tych dzie­się­ciu ty­się­cy rocz­nie, z któ­rych dwie trze­cie my­śla­łem pew­nie oszczę­dzić. Wiesz, co to jest chleb na­uczy­ciel­ski, i jak trud­no na nim za­pew­nić so­bie grosz na sta­rość: jam za­wsze chciał do­wieść, że to rzecz moż­li­wa, i pra­gną­łem kie­dyś uzbie­rać tyle, by so­bie siąść spo­koj­nie w mie­ście, nad książ­ka­mi i na­uką od­po­cząć. Na­zna­czył mi sę­dzia go­dzi­nę, i sta­wi­łem się na nią, by po­znać hra­bi­nę, hra­bie­go, i dom dla mnie do­tąd zu­peł­nie na­wet ze słu­chu nie­zna­ny. Przy­pad­ko­wo tyl­ko byli w War­sza­wie, ale zaj­mo­wa­li prze­pysz­ny apar­ta­ment w domu Skwar­co­wa, i wszyst­ko oznaj­my­wa­ło za­raz, na ja­kiej przy­wy­kli byli żyć sto­pie. Wiel­ka li­ber­ja, ka­mer­dy­ne­ro­wie, dwór licz­ny, po­ko­je wspa­nia­le przy­bra­ne na po­byt chwi­lo­wy… nie­mal mnie olśni­ły, choć z na­tu­ry wca­le bo­jaź­li­wy nie je­stem.

Za­szli­śmy naj­przód do hra­bie­go, któ­ry mi się na­wet po­do­bał. Pięk­ny bar­dzo męż­czy­zna, twa­rzy peł­nej ła­god­no­ści i do­bro­ci, przy­stęp­ny i miły, nie miał w so­bie nic od­trą­ca­ją­ce­go: tro­chę tyl­ko znać w nim było zu­ży­cie i zo­bo­jęt­nie­nie, wła­ści­we lu­dziom, co wszyst­kie­go uży­wa­li i nad­uży­li. Po­zna­łem w nim jed­ne­go z tych sy­nów wie­ku, wy­cień­czo­nych i scep­tycz­nych, dla któ­rych rów­nio cięż­ko zna­leźć za­baw­ki jak bo­dziec do ru­chu… Mimo mło­de­go jesz­cze wie­ku, zda­wał się zu­peł­nie osty­gły, i dba­ły tyl­ko o pew­ne for­my i na­ło­gi ży­cia: resz­ta mało go ob­cho­dzi­ła. Lu­biał do­brze jeść, wy­god­nie miesz­kać, mieć przy­zwo­ite to­wa­rzy­stwo, uni­kać zajść i wszyst­kie­go, coby spo­kój za­mą­cić mo­gło; ni­ko­mu nie uchy­bił, ura­zy pusz­czał mimo, nie chcąc i wie­dzieć ni sły­szeć. Zresz­tą, umysł nie na­zbyt wznio­sły i brak ener­gji, za­stę­po­wał po­lo­rem i wy­kształ­ce­niem zna­ko­mi­tem. Moż­na go było wziąć cza­sem za nie po­spo­li­te­go czło­wie­ka, tak ła­two so­bie cu­dze po­my­sły przy­swa­jał, tak traf­ny czy­nił w nich wy­bór i przy­sto­so­wać je umiał. Na­mięt­no­ści w nim nie było żad­nej, bo nic nie brał go­rą­co; po­trzeb i za­chceń mnó­stwo, ale to co mu wczo­raj fan­ta­zja wy­sta­wia­ła jako nie­uchron­ną po­trze­bę, na­za­jutrz sta­wa­ło się mu już obo­jęt­nem. Rzad­ko dwa dni ko­chał jed­no… W ogó­le nie mógł się nie po­do­bać. Przy­jął mię z grzecz­no­ścią naj­więk­szą, pra­wie po­ufa­le, i od razu ośmie­lił spo­so­bem, w jaki mnie trak­to­wał.

– Co się ty­czy na­sze­go syna, – rzekł uśmie­cha­jąc się, – już to rzecz mo­jej żony: ona panu le­piej roz­po­wie, jak jego wy­cho­wa­nie poj­mu­je, cze­go za­żą­da dla nie­go… Spusz­czam się w tej mie­rze na nią, a że mam słusz­ność, przy­znasz mi, gdy ją po­znasz.

To mó­wiąc, za­dzwo­nił, i po­słał spy­tać hra­bi­ny, czy jest wi­dzial­ną. Ka­mer­dy­ner oznaj­mił nam, że się ubie­ra jesz­cze, ale w kwa­drans po­tem po­pro­szo­no do sa­lo­nu.

Hra­bia spoj­rzał na ze­ga­rek, była to wła­śnie go­dzi­na jego prze­jażdż­ki kon­nej i nie mogł jej po­świę­cić dla syna; za­pew­niw­szy więc mnie, że co się ty­czy wy­cho­wa­nia jego, spusz­cza się na in­stynkt ma­cie­rzyń­ski, i spro­wa­dziw­szy chło­pa­ka, aby mi go po­ka­zać, w chwi­li gdy­śmy szli do hra­bi­ny, ka­zał so­bie po­dać ko­nia.

Dzie­ciak prze­ślicz­ny był, jak anioł, z oczu mu pa­trzy­ła roz­trop­ność nad wiek może roz­wi­nię­ta, ale za­ra­zem znać było, że się nie wy­cho­wał w sa­lo­nie, i że tro­chę usu­nię­ty na bok, mu­siał być nie­co roz­piesz­czo­ny i za­nie­dba­ny.

Z nim ra­zem i z sę­dzią uda­łem się przez sze­reg po­ko­jów dłu­gi, do sa­lo­ni­ku przy­ćmio­ne­go, w któ­rym cze­ka­ła na nas hra­bi­na.

Woj­tek wstrzy­mał się chwi­lę, gło­wę spu­ścił i wes­tchnął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: