- W empik go
Piękna pani - ebook
Piękna pani - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 253 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Mulieri ne credas, ne mortuae quidem.
Zapleśniałe przyysłowie.
Lwów.
Nakład Spółki Wydaw. "Biblioteki najciekawszych Powieści i Romansów."
Czcionkami Kornela Pillera.
Główny skład w księgarni Gubrynowicza i Schmidta we Lwowie przy placu św. Ducha 1. 43.
1871
Pamiętam, że pierwszy raz w życiu miałem szczęście oglądać Syrenę, na trzewiku przywiezionym z Warszawy, w głębi którego z tarczą w ręku i mieczem w dłoni, to bojowniczo-kuszące godło stolicy, pół kobiety, pół ryby, nadzwyczaj mi się dziwnem wydało.
Byłem naówczas małem chłopięciem, ale niezmiernie ciekawem znaczenia każdej nowej dla mnie rzeczy, i Syrena ta mocno mię zaintrygowała. Nie mogłem zrozumieć, dla czego się… tak przybrała do boju, uzbroiwszy w miecz i tarczę, mając ten glos uroczy i śpiew czarodziejski, od którego stary Ulisses uszy sobie zatykał, aby sile jego nie uledz.
W samej też bajce o Syrenach, którą z powodu tego trzewika studjować musiałem w podręcznej mitologii, nie bardzom sobie zdawał sprawę z tego namiętnego prześladowania biednych majtków, których śpiewem i pokusą morskie owe bóstwa wiodły na śmierć w otchłanie. Młodemu tak trudno pojąć chęć szkodzenia, i uczucia, które nie są miłością, a tchną nienawiścią i zdradą! Dość, że ta Syrena warszawska na długo była dla mnie zagadką, i wiek dopiero późniejszy odkrył mi tajemnicze znaczenie tego mythu, w którego utworzeniu wielki udział mieć musiały kąpiące się u brzegów Sorrentum piękne dziewczęta, z szczęśliwej krainy wielkiej Grecji. Z pieśnią na ustach, z wieńcem na skroni, wabiły one żeglarzy uśmiechem, i nieraz majtek, który statek opuścił dla pocałunku i śpiewu, już nigdy się na lądzie, ani na łodzi nie pokazał. Wiedziały o nim morskie tonie i greckie dziewczęta tylko… a morze tak niezgłębione, a płoche Greczynki tak mają pamięci mało!
Wyznaję, że znacznie później, gdym już Syrenę zrozumiał, bom się po świecie spotkał z niejedną, choć żadna mię na Scyllę i Charybdę nie zawiodła, nie mogłem jednak zawsze wytłumaczyć sobie, dla czego warszawska tak była uzbrojoną; wpadałem na myśl, że to musiała być staruszka zachrypła, której uścisku niktby dobrowolnie nie przyjął. Tymczasem nie dostrzegłem, że te godła dodane warszawskiej Syrenie, młodej i pięknej, jak widzimy na wodotrysku Starego Miasta, miały i mają głębokie znaczenie. Malują one tę namiętność dziwną, niepojętą, chciwą hołdu i czci, pragnącą ofiar i męczarni, któraby była niepojętą w kobietach, gdybyśmy się z nią dzień w dzień nie spotykali.
Od widzenia owego warszawskiego trzewika z Syreną, do dzisiejszego dnia, gdy już na trzewiki nie patrzę, upłynęło dobrze… kilkadziesiąt lat; wiele się rzeczy zapomniało, o wielu przestało myśleć. Kilkanaście miesięcy temu przyjechałem znowu do Warszawy, i już bez żadnego wzruszenia, bez ciekawości nawet spoglądałem na Syreny przy wodotryskach poustawiane, gdy mi to godło znowu na pamięć przywiodła bardzo smutna historja.
Z czasów moich szkolnych znalazłem tu towarzysza, którego mi się w życiu nieraz spotykać wydarzyło. Zawsze się mu wydziwić nie mogłem, z jaką siłą, zdrowiem i niewyczerpaną młodością dźwigał na sobie brzemię tych kilkudziesięciu, lat, które mnie coraz bardziej ciężyły. W różnych epokach mojej i jego wędrówki po świecie, los nas zbliżył jakby dlatego, byśmy po twarzach swoich mogli obliczyć upływające lata. On znajdował mnie różnie zmienionym, ja zawsze unosiłem się nad tą spokojną marmurową twarzą, na której śladu nie było ani zmartwień, ani zawodów, ani dosyć przykrego położenia towarzyskiego. Przywykłem bowiem z opowiadań i doświadczeń, stan nauczycieli domowych uważać za jeden z najobficiej goryczą zaprawionych chlebów. Tymczasem mój Wojtek, tak go bowiem od szkół nazywaliśmy, zdawał się zupełnie szczęśliwy, choć guwernerował Od niepamiętnych czasów. Zmieniał dość często posady; trafiały mu się różne domy i ludzie, ale z zapasem niewyczerpanej wesołości i wytrwania, przechodził przez próby ognia i wody, nie draśnięty nawet maluczko.
Jużem był całkiem o niego spokojny, bo mi się przyznał ostatnią razą u Lursa na herbacie, gdym ja go chciał przyjmować, a on się uparł płacić za mnie, że wcale się miał dobrze, i kilkadziesiąt tysięcy złożył w listach zastawnych.
Z przygód jego po dworach i dworkach, z panami, paniami i panienkami, śmieliśmy się z nim wesoło; a że
Wojtek był poczciwego serca, bez goryczy więc umiał opowiadać nawet o tem, co go bolało, urazy nie chował pod poduszkę, i cierpką nienawiścią nie zaprawiał wspomnień swoich.
Umilała je szczera wesołość, która śmiejąc się z wad ludzkich i ułomności, zachowuje w głębi miłość dla ludzi, litość dla ich wad i słabostek. Lubiłem bardzo słuchać opowiadań Wojtka, który swój żywot i przygody malował w sposób tak żywy i zajmujący, że się człek nie rad z nim i powieścią jego rozstawał.
Nie wszyscy powieściarze mają takie szczęście. Ostatnim razem szedłem właśnie na przedstawienie Sędziwoja czy Szlachectwa duszy, i byłem już pod kolumnadą teatru, gdy naprzeciw siebie postrzegłem kroczącą powoli postać, która mnie jakby znajomemi uderzyła rysy.
Był to człowiek nie młody, o kiju, blady, zgięty w pół i wlokący się powoli; oczy jego jakby szklanne wlepiały się we mnie uparcie: stanąłem… Przypomniał mi się Wojtek, alem prędzej przypuszczał, że mnie podobieństwo dalekie łudziło, niż żeby to on być miał. Przed niewielą miesiącami widziałem go wesołym, swobodnym, żartobliwym, dziś starcem i widmem stał przedemną.
– Ale to nie on! – rzekłem sobie – to nie może być on.
– Jakto? i ty mnie już nie poznajesz – odezwał się głosem wątłym i słabym – i ty?
– Cóż się z tobą stało? na Boga! – krzyknąłem – Wojtku? tyż to jesteś?…
– Ja, ja! albo raczej cień i upiór twojego starego przyjaciela! Patrz co się ze mną stało, – dodał – nieprawdaż, zmiana – wielka, okrutna! Z młodego – starzec! z szczęśliwego i spokojnego – ruina i gruzy, których nikt nie odbuduje! Ha! piorun uderzył we mnie!
I łzy miał w oczach mówiąc, a wyrazy połykał, drżał jakby od zimna, choć aż nadto było gorąco.
– Dokądże idziesz? – spytałem.
– A ty?
– Do teatru!
– Ha! choć mnie to nie bawi, bo cóż mnie by zająć dziś mogło, pójdę i ja z tobą…
– Chodź! tak poczciwa rozrywka, jak teatr, choremu nie zaszkodzi.
– Ale ja chory nie jestem! – zawołał Wojtek.
Niezmiernie zdumiony spojrzałem na niego, bo widocznie z twarzy, z oczów, z osłabienia, kaszlu, groźna się objawiała słabość.
– A cóż ci jest?
– Co mi jest! Mówiłem – dodał – piorun, piorun uderzył we mnie!
– Wypadek jaki?
– Najpospolitszy w świecie… ale pokazuje się, że najzahartowańsi w końcu ranieni być muszą.
– Zmiłuj się, z tego wszystkiego nic zrozumieć nie mogę.
– I ja nie rozumiem siebie! – odpowiedział biedny Wojtek.
Wtem weszliśmy do teatru, i usadowiwszy się w krzesłach, nie mieliśmy już czasu mówić z sobą. Wojtek ledwie spojrzał na scenę, nie wiem czy słuchał aktorów, tak był pogrążony w sobie. Uważałem tylko, że ilekroć przypadły sceny uczuciowe i głos kobiecy dał się słyszeć, podnosił głowę, wlepiał oczy, a potem spuszczał je, jakby przypomniawszy coś sobie.
Po ostatnim akcie wziąłem go pod rękę, bom uważał, że mimo laski trudno mu było na nogach się utrzymać; przeprowadziłem go przez tłum, obojętnego i milczącego, i na ulicę wyszedłszy spytałem, gdzieby mu pójść było dogodniej; do mnie do Angielskiego hotelu, czy do jego mieszkania.
– A nie – oparł się – do mnie nie pójdziesz… stoję Bóg wie, gdzieś na strychu… w dziurze, a trzeba, mi wypocząć.
– Chodź więc do mnie, – rzekłem, – ale dla czego stoisz tak daleko i niewygodnie?
– Bo nie mam za co inaczej.
– Miałeś przecie przywoity furdusik; stałżebyś się skąpym?
– Ja? – roześmiał się – nic nie mam, przyjacielu, żyję z przepisywania, a to lichy zarobek; com miał straciłem do grosza.
– Jakim sposobem?
– A! to jeden akt mojego dramatu! – rzekł śmiejąc się – czy może tragedji mojej! – poprawił się po chwili.
Niezmiernie ciekaw i zajęty jego losem, wprowadziłem go do mojego mieszkania, i nie nacierając o opowiadanie, bom się obawiał, aby ono zbyt przykrego na nim nie zrobiło wrażenia, i nie rozdrażniło go więcej jeszcze, począłem mówić o rzeczach obojętnych, starając się go jakoś rozweselić. Nic jednak nie skutkowało: Wojtek siedział, uśmiechał się, ale widocznie niczem się nie zajął, jakby miał w sobie coś, nad wszystko go obchodzącego. Próbowałem teatru, miejskich plotek, dziennikarstwa, literatury, kobiet wreszcie, o których dawniej chętnie rozmawiał; ale dziś to wszystko obijało się o jego zdrętwienie, nie czyniąc żadnego wrażenia.
Gdym mu jął opowiadać jakąś miejską historyjkę, świeżo właśnie puszczoną w obieg, do której wchodziła kobieta, nie dał mi jej dokończyć i zawołał wstając żywo z krzesełka:
– Co chcesz? to są Syreny! zawsze Syreny!
A! – rzekłem w duchu – w tem wszystkiem jest na pewno kobieca sprawa; ale dziwna rzecz, by człowiek, co lat czterdzieści opierał się wszelkim pokusom, miał wreszcie tak się dać złamać jednej słabej córce Ewy. Wielce ciekaw historji, nie nalegałem jednak na Wojtka; podano nam herbatę, i zdziwiłem się mocno, gdy mimo widocznej gorączki i stanu chorobliwego, zażądał do niej jamajki. Jako gospodarz nie śmiałem odmówić, a bałem się mu zadość uczynić; spytałem, czy to nie zaszkodzi.
– Jeśli myślisz, że rum zaszkodzi, to każ mi dać wódki – odparł stanowczo.
Wojtek dolał pół szklanki nadpitej herbaty, i po chwili milczenia, gdy mu lica kraśnieć zaczęły, powoli transfigurował się widocznie. Nabrał siły wzbudzonej sztucznie, twarz mu się zarumieniła, oko błysło, głos wzmocnił, wsiał i począł się żywo przechadzać.
– Przed tobą – rzekł po chwili długiego dumania – ja nie mam tajemnic; trzeba ci wreszcie wytłumaczyć, zkąd i jak padł ten piorun na mnie, który mnie zabił. Słuchaj więc, nie przerywaj, nie dziwuj się, nie lituj, aż dojdziemy do końca.
Usiedliśmy, kazałem drzwi zamknąć dla wszystkich, a Wojtek tak mówić zaczął:
– Widziałeś mnie przed kilką, kilkunastą miesiącami, młodym, rzeźwym, spokojnym o przyszłość, i tak już ostrzelanym ze światem, żeś nie mógł obawiać się o mnie: nieprawdaż? A jednak patrz, co się stało ze mną! Nie zabiła mnie ani obelga, ani krzywda wyrządzona, ani strata uczuta zbyt gorąco: proste głupstwo własne, wówczas, kiedym powinien był już być życiem tak uzbrojony przeciw podobnym wypadkom, że one mnie dotknąć nie mogły.
Właśnie gdyśmy się widzieli z sobą, byłem na bruku warszawskim jako swobodny człowiek, który jednę pracę ukończył, a drugiej szuka. Rozstałem się z radcą N… u którego lat kilka spędziłem na wsi; przygotowałem mu synów i z szacunkiem rozstaliśmy się, nawzajem się żałując.
Wedle swojego zwyczaju starego, przyjechałem do Warszawy, aby nieco odpocząć; mówiłem ci kiedyś, żem zawsze sobie między jednem a drugiem zobowiązaniem dawałem takie wakacje.
Spoczynek ten, świat nowy ożywiały mię, myśl znużoną rzeźwiły i sprawiały, żem potem prawie tęsknił do pracy, do której rzucałem się z zapałem. Nie spiesząc więc wyszukać sobie nowego miejsca, a ufając, że mi je łatwo moje stosunki nastręczą, swobodnie chodziłem po Warszawie, ciesząc się ulicznym ruchem, bawiąc ogródkami, rozkoszując teatrem i muzyką. Czas mi spływał doskonale, a żem miał wiele nowości do czytania i rozpoczętą pracę literacką, już mi się prawie odechciało starać o posadę, i miałem zostać w Warszawie, gdy jeden ze starych moich przyjaciół, w którego domu kilka lat spędziłem, sędzia W… przybiegł do mnie dodnia zdyszany, widocznie z jakąś błogą wieścią, którą twarz jego promieniała.
– Słuchaj, Wojtek – rzekł – trafia ci się szczęście.
– Ano! – rzekłem – byle tylko dobrej próby, nie jestem od tego.
– Posada wyśmienita, idealna, ludzie, jakich może nie ma drugich na świecie; jeden trochę pieszczony dzieciak do wychowania, i dziesięć tysięcy złotych rocznie. Że to są nawet trochę moi krewni (bom przez kobiety z nią samą w koiigacji), nagadałem im o tobie… i gwałtem cię mieć pragną.
– A! – rzekłem – kochany sędzio, nie bardzo ci jestem wdzięczen za przesadzone pochwały; skutek ich zawsze jeden. Ideał odmalowany tak con amore, nie odpowiada danemu o nim pojęciu.
– No! no! to już moja rzecz; ubieraj się i idź ze mną.
– Jak to? tak zaraz!
– W tej chwili! natychmiast; a że jest prześliczna pani, jak anioł piękna i jak Salomon rozumna, ogól się, ustrój i staraj się pokazać, żeś nie pedagog rogaty i suchy, ale człowiek z pierza i z mięsa.
– Przestraszasz mnie! – odpowiedziałem – ale cóż mi tam do pani!
– A, podobać się jej musisz, od niej naturalnie zależy tam wszystko. Mąż nie pospolity i zacny człowiek, ale próżniak, i znalazł najwygodniejszem, zdać na nią sprawy domowe. Szczerze powiedziawszy, dobrze zrobił; bo jeśli nie ona, to wziąłby je pierwszy z brzegu, i byłoby gorzej daleko.
Zacząłem go rozpytywać o dom, o dziecię, i dowiedziałem się tylko, że ludzie bardzo bogaci, dobrze wychowani, a chłopak zdatny, ale trochę pieszczony. Prawdę powiedziawszy, zgubiła mnie brzydka pokusa tych dziesięciu tysięcy rocznie, z których dwie trzecie myślałem pewnie oszczędzić. Wiesz, co to jest chleb nauczycielski, i jak trudno na nim zapewnić sobie grosz na starość: jam zawsze chciał dowieść, że to rzecz możliwa, i pragnąłem kiedyś uzbierać tyle, by sobie siąść spokojnie w mieście, nad książkami i nauką odpocząć. Naznaczył mi sędzia godzinę, i stawiłem się na nią, by poznać hrabinę, hrabiego, i dom dla mnie dotąd zupełnie nawet ze słuchu nieznany. Przypadkowo tylko byli w Warszawie, ale zajmowali przepyszny apartament w domu Skwarcowa, i wszystko oznajmywało zaraz, na jakiej przywykli byli żyć stopie. Wielka liberja, kamerdynerowie, dwór liczny, pokoje wspaniale przybrane na pobyt chwilowy… niemal mnie olśniły, choć z natury wcale bojaźliwy nie jestem.
Zaszliśmy najprzód do hrabiego, który mi się nawet podobał. Piękny bardzo mężczyzna, twarzy pełnej łagodności i dobroci, przystępny i miły, nie miał w sobie nic odtrącającego: trochę tylko znać w nim było zużycie i zobojętnienie, właściwe ludziom, co wszystkiego używali i nadużyli. Poznałem w nim jednego z tych synów wieku, wycieńczonych i sceptycznych, dla których równio ciężko znaleźć zabawki jak bodziec do ruchu… Mimo młodego jeszcze wieku, zdawał się zupełnie ostygły, i dbały tylko o pewne formy i nałogi życia: reszta mało go obchodziła. Lubiał dobrze jeść, wygodnie mieszkać, mieć przyzwoite towarzystwo, unikać zajść i wszystkiego, coby spokój zamącić mogło; nikomu nie uchybił, urazy puszczał mimo, nie chcąc i wiedzieć ni słyszeć. Zresztą, umysł nie nazbyt wzniosły i brak energji, zastępował polorem i wykształceniem znakomitem. Można go było wziąć czasem za nie pospolitego człowieka, tak łatwo sobie cudze pomysły przyswajał, tak trafny czynił w nich wybór i przystosować je umiał. Namiętności w nim nie było żadnej, bo nic nie brał gorąco; potrzeb i zachceń mnóstwo, ale to co mu wczoraj fantazja wystawiała jako nieuchronną potrzebę, nazajutrz stawało się mu już obojętnem. Rzadko dwa dni kochał jedno… W ogóle nie mógł się nie podobać. Przyjął mię z grzecznością największą, prawie poufale, i od razu ośmielił sposobem, w jaki mnie traktował.
– Co się tyczy naszego syna, – rzekł uśmiechając się, – już to rzecz mojej żony: ona panu lepiej rozpowie, jak jego wychowanie pojmuje, czego zażąda dla niego… Spuszczam się w tej mierze na nią, a że mam słuszność, przyznasz mi, gdy ją poznasz.
To mówiąc, zadzwonił, i posłał spytać hrabiny, czy jest widzialną. Kamerdyner oznajmił nam, że się ubiera jeszcze, ale w kwadrans potem poproszono do salonu.
Hrabia spojrzał na zegarek, była to właśnie godzina jego przejażdżki konnej i nie mogł jej poświęcić dla syna; zapewniwszy więc mnie, że co się tyczy wychowania jego, spuszcza się na instynkt macierzyński, i sprowadziwszy chłopaka, aby mi go pokazać, w chwili gdyśmy szli do hrabiny, kazał sobie podać konia.
Dzieciak prześliczny był, jak anioł, z oczu mu patrzyła roztropność nad wiek może rozwinięta, ale zarazem znać było, że się nie wychował w salonie, i że trochę usunięty na bok, musiał być nieco rozpieszczony i zaniedbany.
Z nim razem i z sędzią udałem się przez szereg pokojów długi, do saloniku przyćmionego, w którym czekała na nas hrabina.
Wojtek wstrzymał się chwilę, głowę spuścił i westchnął.